39,99 zł
Christine to powieść o Krystynie Skarbek, znanej również jako Christine Granville – jednej z najskuteczniejszych i najbardziej tajemniczych agentek II wojny światowej. Opowieść o wyjątkowej inteligencji, niezłomnej sile i odwadze. A także – może przede wszystkim – o kobiecie, która w świecie zdominowanym przez mężczyzn bez wahania poświęca własne bezpieczeństwo, by osiągnąć to, co wydaje się niemożliwe.
Rok 1941. Belgrad staje się kluczowym punktem na mapie Europy, gdzie ważą się losy wojny. W tym strategicznym momencie do Jugosławii przybywa Christine. Jej misja jest jasna: nie może dopuścić, by Jugosławia stanęła po stronie Niemiec.
Serce Bałkanów tętni od szpiegowskich intryg, a w cieniu politycznych rozgrywek toczą się kluczowe decyzje dotyczące Grecji i planowanego ataku na Związek Radziecki. W ciągu zaledwie kilku pełnych napięcia dni musi wykorzystać wszystkie swoje umiejętności, by odwrócić bieg wydarzeń. Czy jej działania zmienią losy wojny i wpłyną na miliony żołnierzy walczących po obu stronach konfliktu?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 370
Rozdział 1
„Odkąd Daniel Gabriel Fahrenheit wynalazł termometr, nie mieliśmy w południowej Anglii aż tak ciepłego października” – napisał na portalu internetowym Herald osiemdziesięciopięcioletni George Palm, stolarz oraz kronikarz hrabstwa. Rzeczywiście, okoliczne wrzosowiska, trawy, dęby, a już szczególnie klony, zapłonęły w jesiennym słońcu jak na pejzażach Samuela Henry’ego Bakera albo nawet Sidneya Richarda Percy’ego. Smartfony turystów zapełniały się zdjęciami, którym nawet nie były potrzebne żadne filtry.
Tego dnia w zakładce „Wydarzenia” na tym samym portalu pojawiły się dwie informacje. Pierwszą było zawiadomienie o ślubie pary nauczycieli z Adams’ School, pani Jennifer Cole z panem George’em Harleyem. A druga donosiła o pogrzebie, który odbył się dzień wcześniej na cmentarzu przy kościele Świętego Olafa.
Ciało komandora Royal Navy sir Jonathana Gardena-Croftona spoczęło w grobie obok jego ojca Olivera, dziadka Timothy’ego i pradziadka Josepha oraz pozostałych przodków, których imiona wykute w miękkim piaskowcu zatarł morski wiatr. Zostały jedynie nieczytelne fragmenty z epitafiów o powtarzających się słowach Wind, Sea, Ship i Lord.
Komandor miał w momencie śmierci siedemdziesiąt sześć lat. Odznaczony przez królową Elżbietę II Orderem Imperium Brytyjskiego klasy drugiej miał prawo używać tytułu „sir” i tak jak jego ojciec oraz dziadek był członkiem Travellers Club na Pall Mall 106, gdzie po odejściu ze służby dla Jej Królewskiej Wysokości spędzał czas, delektując się cygarami, prasą oraz rozmowami.
Ceremonia pogrzebowa była skromna, czyli dokładnie taka, jakiej zażyczył sobie komandor w ostatniej woli, którą spisał pięć lat wcześniej, a więc na chwilę zanim zachorował na raka. Jego syn Mark Garden-Crofton postanowił wypełnić ją dosłownie. Łącznie z listą zaproszonych osób, która składała się z dwudziestu jeden nazwisk angielskich, szkockich i irlandzkich oraz czterech serbskich i jednego polskiego.
Mark rozesłał zaproszenia na ceremonię pogrzebową, ale swój udział potwierdziło tylko dziesięć osób, w tym dwóch Serbów. Reszta odmówiła ze względu na stan zdrowia, a niektórzy nawet z grzeczności nie odpowiedzieli.
Rodzinę reprezentowali tylko Mark i jego partner Filip. Na Marku kończyła się kilkusetletnia historia Gardenów-Croftonów. Z sukcesem prowadził firmę projektowania wnętrz i był pierwszym od czterech pokoleń członkiem rodu, który nie pracował jako oficer brytyjskiego wywiadu. Nie był również członkiem Travellers Club. Służba jego ojca i przodków w wywiadzie też go nieszczególnie interesowała, tym bardziej że był zdecydowanym przeciwnikiem imperialnej polityki Wielkiej Brytanii oraz organizatorem marszów równości. Dlatego z dystansem podszytym odrobiną niechęci przyglądał się ubranym na czarno ponurym starcom stojącym nad otwartą mogiłą jego ojca.
Nie zaplanował dla żałobników żadnego poczęstunku, bo ojciec nie wspomniał o tym w swoim liście. Stojąc u boku Filipa, przyjmował kondolencje, w tym od nerwowego mężczyzny, który przestawił się niewyraźnie jako wysłannik szefa MI6.
Jako ostatni podszedł do Marka starszy, niski mężczyzna w czarnym meloniku i surducie z aksamitnymi wyłogami. Przedstawił się jako Sydney Alond, pracownik Travellers Club.
– Szanowny panie… – zaczął ściszonym głosem, patrząc sobie pod nogi. – Proszę przyjąć najgłębsze wyrazy współczucia od wszystkich członków naszego klubu i ode mnie osobiście z powodu śmierci pana ojca. Znałem go osobiście od wielu lat i niezmiernie ceniłem za pogodę ducha i skromność. Będzie nam bardzo brakować sir Jonathana Gardena-Croftona, jego opowieści i wspaniałego poczucia humoru. Chciałbym też zaprosić pana do nas…
– Nie zamierzam wstępować… – obruszył się leciutko Mark i spojrzał na Filipa, który wydął usta na znak dezaprobaty.
– Nie, nie o to chodzi – przerwał mu pan Alond i podniósł wzrok. – Sir Jonathan Garden-Crofton miał w naszym klubie swoją szafkę, a w niej znaleźliśmy kuferek. W związku z tym, że jest pan jedynym spadkobiercą, chcielibyśmy, aby go pan odebrał. Z pewnością znajdują się w nim jakieś osobiste rzeczy komandora, które mają dla pana znaczenie. Będzie nam zaszczyt gościć…
– Dobrze. Przyjdę w przyszłym tygodniu – rzucił Mark obojętnie.
– Dziękuję bardzo i jeszcze raz proszę przyjąć moje… – Pan Alond nie dokończył, spuścił wzrok i zgrabnie usunął się na bok.
Mark uważał kluby z ulicy Pall Mall za zahibernowane siedlisko brytyjskiego konserwatyzmu, imperializmu, rasizmu i nietolerancji, więc ociągał się z odbiorem kuferka, który nie wzbudzał w nim prawie żadnego zainteresowania. Po jakimś tygodniu przypomniał sobie o złożonej obietnicy, ale dopiero po upływie kolejnego zadzwonił do Sydneya Alonda i umówił się na spotkanie.
Przekazano mu drewniany kuferek z zaokrągloną pokrywą, jak na licyjskich grobowcach w Kas. Trochę rozeschnięty, bogato zdobiony i okuty mosiądzem na kantach. Ważył około pięciu kilogramów. Na wierzchu pokrywy namalowany był odwrócony czarno-żółty krzyż z koroną i napis ozdobną cyrylicą, a pod nim data 1854. Kuferek był zamknięty i brakowało do niego klucza.
Mark podpisał oświadczenie i zabrał kuferek do swojego mieszkania na pierwszym piętrze różowego domu w Notting Hill. Filip, który skończył historię sztuki i przez lata prowadził antykwariat, niemal natychmiast rozszyfrował jego pochodzenie. Wodząc palcem po pokrywie, stwierdził, że w czasach wojny krymskiej skrzynka należała do 10 Ingermanlandzkiego Pułku Huzarów. Mark od razu się zorientował, że musiał ją przywieźć jego prapradziadek Joseph Garden-Crofton, który brał udział w bitwie pod Bałakławą. Z dzieciństwa pamiętał stojące na kominku zdjęcie opartego o szablę, wypiętego dumnie wąsatego huzara z warkoczykami.
Filip kategorycznie nie zgodził się na użycie dłuta w celu otworzenia kuferka i wezwał znajomego ślusarza, który miał spore kłopoty ze starym rosyjskim zamkiem i solidnie się spocił. W końcu wieko drgnęło i kuferek ukazał swoje wnętrze.
Niemiecka fajka z porcelanową główką w kształcie psiego pyska, mały mosiężny sekstant, zdjęcie leżącej na sofie nagiej kobiety, które Filip uznał za unikatowe dzieło z początku dwudziestego wieku, album ze zdjęciami z czasów pierwszej wojny światowej, składany nóż do szczepienia drzewek, a w końcu Mark wyjął zielony gruby notatnik oprawiony w aksamit ze złotym, wytłoczonym napisem „1952”. Przekartkował go i stwierdził, że zapisane są tylko pierwsze strony i że z pewnością nie jest to charakter pisma jego ojca Jonathana. Ponieważ pradziadek Timothy zmarł w 1947 roku, musiał być to notatnik dziadka Olivera.
W dniu śmierci dziadka Mark miał piętnaście lat i doskonale pamiętał jego pogrzeb na cmentarzu kościoła Świętego Olafa na klifie. Tłum dostojnych żałobników wypełniał prawie cały cmentarz, a później salę w posiadłości Gardenów-Croftonów, gdzie odbywała się konsolacja. Dziadek Oliver pozostawił w pamięci Marka same dobre wspomnienia. Jako jedyny w całej rodzinie akceptował jego odmienność, która ujawniała się w tamtym czasie coraz mocniej, i często udzielał mu schronienia. Zachowywał się pod tym względem zupełnie inaczej niż ojciec, co zresztą spowodowało, że Mark szybko opuścił dom i stracił kontakt z historią rodziny. O dziadku Oliverze wiedział tylko, że podobnie jak ojciec był oficerem wywiadu MI6, a w czasie drugiej wojny światowej służył w Jugosławii i na Bliskim Wschodzie.
Dlatego teraz zaparzył sobie czarną herbatę, wziął zielony notatnik i poszedł na górę do swojego gabinetu. Oliver miał ładny, kaligraficzny charakter pisma, ale stawiał bardzo drobne literki, Mark musiał więc włożyć okulary. Zapalił lampkę i zapadł się w skrzypiącym fotelu.
15 czerwca 1972 roku, dzisiaj minęła dwudziesta rocznica śmierci Christine Granville.
Czy to możliwe, że zamordował ją zawiedziony psychopatyczny kochanek, steward ze statku i kucharz z naszego klubu? Możliwe, poznałem go przecież.
Wielu uległo jej urokowi, ale jeszcze więcej dało się jej nabrać. W czasie wojny wszystko było bronią. Walczyła z Niemcami, by pomścić cierpienia swoich dwóch narodów i śmierć matki.
Nasz wywiad nauczył ją posługiwać się manipulacją jak sztyletem, a po wojnie porzucił w najważniejszym dla niej okresie życia. To musiało skończyć się załamaniem. Była zdekonspirowanym, wykorzystanym przez obce państwo szpiegiem bez ojczyzny. Kobiety w tym zawodzie dają z siebie więcej niż mężczyźni i płacą wyższą cenę. Christi była prawdziwą kobietą. W każdym wymiarze.
Moment wcześniej ratowała świat przed zagładą, a teraz ścieliła łóżka na statkach i w hotelach. Spotkał ją los, z którym ktoś taki jak ona nie mógł się pogodzić. Nie była Brytyjką, nie była Polką, nie była Żydówką. Była ofiarą bezdusznej wojny, porzuconym szpiegiem z przeszłością i kobietą bez przyszłości. Nie potrafiła już kochać, ale nie potrafiła także żyć sama. Wykorzystała więc tego nieszczęsnego Dennisa Muldowneya, a on wykorzystał ją. Jak w antycznej tragedii. Albo szekspirowskim dramacie. To musiało się tak skończyć i ona o tym wiedziała od początku. Tylko samobójstwo jest śmiercią świadomą.
Pchnął ją sztyletem na schodach, jakby sama to wyreżyserowała. Przygotowywała Muldowneya do tej roli – narzędzia swojego samobójstwa. Była zbyt dumna i zbyt mocno kochała życie, by umrzeć w kuluarach. Chciała odejść na scenie w światłach rampy, tak jak żyła. Oprowadzała go po londyńskich lokalach, klubach i przyjęciach, jak gdyby chciała zaprezentować wszystkim człowieka, którego rękami odbierze sobie życie. Drażniła go jak lwa w klatce, jakby ostrzyła sztylet na odpowiednią chwilę. I kiedy zdała sobie sprawę, że Andrew już nigdy do niej nie wróci, uwolniła swojego anioła śmierci.
Ostatni raz spotkaliśmy się 13 kwietnia 1952 roku w restauracji Ludlum. To było nasze tajne miejsce. Tak jak wtedy, kiedy pracowaliśmy razem, ale to nie była ta sama Christi, jaką znałem wcześniej, chociaż bardzo się starała, bym w to uwierzył. Christi nie była po prostu agentką SIS, była wyjątkowa i wbrew temu, co piszą i mówią dzisiaj o niej ludzie, którzy twierdzą, że ją znają, nikt z nich nie ma pojęcia, kim tak naprawdę była. Ja to wiem, a oprócz mnie chyba już tylko lord tajnej pieczęci Zjednoczonego Królestwa zdaje sobie z tego sprawę.
Wyznaczony zostałem do roli cienia Christi przez szefa MI6, generała sir Stewarta Grahama Menziesa, w lutym 1941 i po zapoznaniu się z jej aktami udałem się do Belgradu, gdzie zamierzałem na nią poczekać. Po aresztowaniu przez gestapo w Budapeszcie eksfiltrację Christi i jej partnera Andrew Kennedy’ego, czyli Andrzeja Kowerskiego, organizował nasz ambasador na Węgrzech O’Malley. Nazywałem się wówczas Louis Langdon i pracowałem w sekcji bałkańskiej SIS. Christi miała przydział do SOE, ale to była jej legenda, z której skądinąd wywiązywała się bardzo dobrze. W ten sposób ukrywaliśmy jej działalność dla MI6. Christi pracowała dla brytyjskiego wywiadu od 1938 roku, ale formalnie zwerbował ją pod koniec 1939 roku George Fredman i została wtedy przerzucona do Budapesztu jako dziennikarka.
Znałem ją ze zdjęć, ale po raz pierwszy zobaczyłem w słoneczne i mroźne lutowe popołudnie nad brzegiem Sawy. Drobna w szarych spodniach zaprasowanych w ostry kant, krótkim kożuszku i naciągniętym na jedno ucho zielonym berecie, spod którego wystawały ciemne włosy. Szła pewnie sprężystym krokiem, stawiając prosto stopy w płaskich trzewikach. Wydawało mi się wtedy, że równie dobrze mogłaby w ten sposób maszerować na defiladzie, co przemierzać wybieg na pokazie mody.
Była piękniejsza niż na zdjęciach. Przez moment jej ciemne oczy bez makijażu patrzyły na mnie z zainteresowaniem, jakby chciała przewiercić mnie na wylot. Dopiero po chwili przypomniałem sobie, że mam jej pokazać znak rozpoznawczy, który ściskałem w dłoni, i powiedzieć hasło, ale Christi tylko się uśmiechnęła i wzięła mnie pod ramię. Ruszyliśmy pod wiatr pustym bulwarem.
– Ile masz lat? – zapytała.
– Dwadzieścia dziewięć – odparłem.
– To jesteś starszy ode mnie. – Uśmiechnęła się. – Pierwszy raz masz kontakt z agentką za granicą?
– Tak.
– Nie denerwuj się. Będzie dobrze. Chodźmy gdzieś usiąść.
Pamiętam nasze pierwsze spotkanie, jakby to było wczoraj. Chyba każdy, kto kiedykolwiek spotkał Christi, zapamiętał tę chwilę, bo to było jak olśnienie. Zapadało w pamięć na zawsze. Była piękna, ale to nie uroda stanowiła o jej sile. Miała hipnotyczną moc, która powodowała, że nikt nie mógł pozostać wobec niej obojętny. Albo się ją kochało, albo nienawidziło. Kiedy jeszcze w Londynie czytałem jej akta, trudno było mi uwierzyć, że ktoś taki jak ona może pracować z nami. Była zaprzeczeniem szpiega.
Wtedy w Belgradzie w ciągu dwóch marcowych tygodni odegrała decydującą rolę w działaniach, które doprowadziły do udanego zamachu stanu. Jugosławia przeciwstawiła się Hitlerowi, za co miasto zapłaciło straszną cenę. Być może Christi uratowała wówczas świat przed zagładą. Chociaż nikt tego jeszcze nie wiedział. Zdarzają się tacy szpiedzy.
Przez następne dwa lata pracowaliśmy razem w Kairze, byłem jej cieniem, obserwowałem z ukrycia, chroniłem i przekazywałem zadania. Dopiero wtedy zrozumiałem, że jej uroda to alibi, urok to tarcza, a inteligencja to oręż.
Uwielbiałem ją, ale nie kochałem.
Czy Dennis Muldowney zabił Christi na jej życzenie? Szef MI6 zaprzeczył, jakoby za jej śmiercią stał ktoś inny niż sam sprawca, który zresztą został ujęty na miejscu i przyznał się do winy. Ale sir Stewart Graham Menzies nie miał racji. Było tak, jak twierdzili wszyscy ci, którzy za jej śmierć obwiniali MI6, i tak jak twierdził Ian Fleming, bo wyrok na Dennisie wykonano następnego dnia po jego ogłoszeniu. Winny był sowiecki wywiad, bo dla nich pracowała, pogrobowcy Abwehry z zemsty, francuscy kolaboranci, bo za dużo o nich wiedziała, i jak zwykle polscy komuniści i polscy antykomuniści. Powód mógł mieć każdy zawiedziony mężczyzna i każda zazdrosna kobieta.
A jak było naprawdę?
W tym miejscu urywała się historia agentki Christi, o której Mark nigdy nie słyszał. Sprawdził jeszcze raz datę – 15 czerwca 1972 roku.
„To chyba właśnie wtedy Oliver dostał wylewu” – pomyślał Mark i zrozumiał, dlaczego zapis kończy się niemal w pół zdania. Zamknął zielony notatnik i wsunął go do szuflady w biurku.
Rozdział 2
Wyprodukowany specjalnie dla Stalina przez niemiecką firmę Junghans zegar podłogowy melodią kremlowskiego kuranta oznajmił dwudziestą pierwszą.
Przy stole konferencyjnym siedział w rozpiętym mundurze marszałek Klimient Woroszyłow, obok niego spocony Ławrientij Beria bawił się ołówkiem, a naprzeciw nich w samej koszuli, z rękami na piersi rozpierał się na krześle Wsiewołod Mierkułow. Zamyślony Stalin przechadzał się od drzwi wejściowych do portretu Lenina, rozcinając gęstą chmurę papierosowego dymu, i przy każdym nawrocie zerkał przez chwilę w stronę zebranych. Było duszno i gorąco, ale nikt nie poprosił o otwarcie okna.
Czekali aż do Kuncewa przybędą niedawno mianowany szef Pierwszego Zarządu NKGB Paweł Fitin i oficer do zadań specjalnych.
– Zima w tym roku nie jest bardziej mroźna niż zwykle, prawda? – rzucił Stalin, przerywając długą ciszę. Zaciągnął się głęboko papierosem, a potem wypuścił dym nosem.
– Niestety nie jesteśmy jeszcze w stanie przewidzieć pogody na rok do przodu, jeśli to masz na myśli, Koba – odparł Beria. – Musimy chyba zdecydowanie zdyscyplinować naszą Akademię Nauk, by więcej uwagi przykładała do meteorologii. Nieprawdaż, towarzyszu Stalin? – dodał żartem, poprawiając swoje pince-nez, chociaż dobrze wiedział, że w akademii nie zostało już wielu meteorologów.
– Głównodowodzący Czerwonej Armii generał Mróz i towarzyszka Rasputica też muszą mieć swój sztab, czyli meteorologów – odezwał się całkiem poważnie Woroszyłow, a Mierkułow uśmiechnął się ironicznie do Berii.
– Towarzysz Klimient jak zawsze ma rację – włączył się Stalin, wskazując na Berię ręką uzbrojoną w papierosa Kazbek. – Nie ma się z czego śmiać, towarzyszu Mierkułow. Bierzcie przykład z Ławrientija Pawłowicza… Myśli perspektywicznie, naukowo… a co najważniejsze, pozytywnie. Tylko tak może zwyciężyć nasza proletariacka rewolucja.
Nie skończył, bo właśnie otworzyły się ciężkie dębowe drzwi. Wisząca dotąd spokojnie chmura dymu drgnęła zaniepokojona i jak marionetka z Dziadka do orzechów wkroczył do pokoju młodziutki enkawudzista w dopasowanym do jego chłopięcej sylwetki oliwkowym mundurze. Stanął trzy kroki dalej, strzelił obcasami błyszczących wysokich butów i miał już coś zameldować, kiedy Stalin delikatnie uniósł dłoń. Enkawudzista zrozumiał gest. Obrócił się, podszedł do drzwi i stanął przy nich bokiem, dając znak, że goście mogą wejść.
Pierwszy wkroczył wojskowym krokiem Paweł Sudopłatow – energiczny, zdecydowany, zaprawiony w boju bohater wojny domowej w Hiszpanii i zabójca Jewhena Konowalca. Za nim nieco nieśmiało wsunął się Fitin. Dwaj trzydziestoczteroletni oficerowie do zadań specjalnych NKGB. Sudopłatow krępy, o silnym karku, był starszy o pół roku i nieco niższy od Fitina, który ledwie kilka tygodni wcześniej został szefem wywiadu. „Młody, bystry, inteligentny, lojalny i całkowicie oddany partii” – napisał o tym ostatnim Beria do Stalina.
– Siadajcie, towarzysze – odezwał się Stalin. Nowo przybyli zajęli miejsca naprzeciwko Berii i Mierkułowa, bo Stalin wciąż stał. – Zanim przejdziemy do głównego tematu, chciałem was zapytać, jak posuwają się działania w sprawach polskich. Obaj dobrze zasłużyliście się w pracy z polskimi jeńcami w ubiegłym roku. Towarzysz Ławrientij Pawłowicz bardzo was chwali. Dziękuję w imieniu partii. Ale to dopiero pierwszy etap na drodze do rozwiązania problemu, przed którym możemy wkrótce stanąć. Polacy są dla nas bardzo ważni, szczególnie ci wciąż żyjący. Premier Sikorski niedawno publicznie stwierdził, że Polska jest w stanie wojny z nami i Niemcami. Nie zaskoczył nas tym specjalnie. Dobrze wiemy, że prawdziwa wojna dopiero przed nami – ciągnął swój wywód Stalin, chociaż wszyscy doskonale znali temat, a on sam na bieżąco dowiadywał się od Berii, jak postępują prace werbunkowe wśród polskich oficerów i polityków. Nigdy jednak nie rezygnował z możliwości sprawdzenia informacji u źródła. – No więc… Jak jest, towarzyszu Sudopłatow?
– Archiwa wywiadu polskiego, które przejęliśmy w trzydziestym dziewiątym, wciąż dostarczają nam nowych informacji – zaczął Paweł Anatoljewicz. – Pozwalają wytypować wrogów władzy radzieckiej, którzy mogą stanowić zagrożenie w przyszłości i których trzeba wyeliminować. A także wybrać osoby podatne na współpracę. W tej chwili skończyliśmy procesy werbunkowe ponad dwustu polskich oficerów i to z pewnością nie koniec.
– Musimy przyspieszyć prace, Ławrientij – wpadł mu w słowo Stalin, zwracając się do Berii. – Sytuacja szybko się zmienia.
– Zmienia, zmienia… – Beria z zadumą pokiwał głową, bo dobrze wiedział, że to nie jest prośba. – Jasne, Koba. Z Polakami damy sobie radę. Tym bardziej że w Londynie wszystko mamy pod kontrolą.
– Kontrolę raz się ma, raz nie – odparł Stalin. – Teraz nie stać nas na jej utratę.
– Rzecz jasna – potwierdził z przekonaniem Beria.
– Czasami trzeba robić więcej, coś, co wykracza poza nasze obowiązki… – Stalin usiadł za stołem na swoim miejscu. – To nazywa się poświęcenie… Poświęcenie dla dobra partii i narodu. Tego teraz wymagamy od wszystkich bolszewików, a czekistów szczególnie. Powinni świecić przykładem. „Czekista” ma brzmieć dumnie. – Przerwał na chwilę, wyciągnął następnego papierosa i zaczął nim stukać o blat stołu, jakby chciał ubić tytoń. – Dobrze… – zaczął znowu ściszonym głosem. – Zajmijmy się teraz Jugosławią. To bardzo pilne. Bratni naród serbski chce zawrzeć z nami pakt przeciw Niemcom, więc trzeba pomóc i odpowiedzieć na wołanie towarzyszy z Belgradu, prawda? Towarzysz Broz pyta. Co mu odpowiemy?
– A co z Hitlerem? – odezwał się Mierkułow. – Nie możemy mieszać się oficjalnie, mamy przecież pakt z Berlinem.
– No właśnie! No właśnie – stwierdził Stalin z zadumą. – Nie możemy prowokować Hitlera, a z drugiej strony jest szansa zyskać na czasie. Prawda, Klimient? – zwrócił się do Woroszyłowa.
– Jeśli Niemcy zaatakują w końcu kwietnia lub w maju, ich szanse wzrosną. Jeśli natomiast w lipcu albo w sierpniu, wzrosną nasze, a w końcu roku zadecydują generał Mróz i towarzyszka Rasputica – odpowiedział marszałek. – Rozmawialiśmy już o tym.
– Nigdy dość powtarzać – wtrącił się Beria. – Niemcy zbierają siły w Polsce.
– No właśnie – powtórzył Stalin takim samym tonem. – Nie możemy dopuścić do ataku na nas w tym roku, nie jesteśmy gotowi. Jeśli nie zdążą do lata, to zyskamy rok. Mam też głęboką nadzieję, że Hitler tylko z nami pogrywa. Trzeba to koniecznie sprawdzić i możemy zrobić to w Jugosławii. Towarzysze Fitin i Sudopłatow znają doskonale sytuację w tym kraju. Co zatem proponujecie, towarzysze?
W pokoju zaległa cisza. Wyglądało na to, że Stalin rzucił to pytanie do wszystkich obecnych. Dopiero po chwili Fitin zdał sobie sprawę, że przywódca przechylił lekko głowę w prawo i przygląda się mu uważnie.
– Rzeczywiście sytuacja w Jugosławii jest dosyć dziwna, trudna do jednoznacznego zdefiniowania, zwłaszcza z punktu widzenia naszych interesów – zaczął Fitin spokojnie. – Silne nastroje antyniemieckie w sytuacji zagrożenia powodują wzrost sympatii do ZSRR i Wielkiej Brytanii. Inna sytuacja jest oczywiście w Chorwacji. Według naszych informacji regent Paweł i premier Dragiša Cvetković wciąż lawirują i szukają porozumienia z Hitlerem. Wkrótce mają przystąpić do paktu trzech, więc właściwie koalicji antyradzieckiej. Chcieliby jednak zachować neutralność. Podobno Hitler obiecał Jugosłowianom w zamian za to Saloniki. Rząd Cvetkovicia jest słaby, nie ma poparcia politycznego, społecznego ani, co najważniejsze, wśród wojskowych. Według naszych informacji oficerowie są przeciwni przystąpieniu Jugosławii do paktu trzech. Pojawia się też delikatna więź… – Fitin zawahał się, jakby szukał właściwego słowa – a może raczej wspólna przestrzeń z Anglikami.
– Grecja? – bardziej stwierdził, niż zapytał Woroszyłow, nikt mu więc nie odpowiedział.
– Owszem. Churchill zaczął myśleć dopiero po laniu, jakie sprawił mu Hitler we Francji. Wygląda na to, że bez pomocy Niemiec Mussolini nie da sobie rady w Grecji, którą coraz mocniej wspierają Anglicy. A bez Krety Włosi nie zabezpieczą się dobrze na Bliskim Wschodzie, w Palestynie ani w Egipcie – powiedział Stalin. – Zbliża się czas, kiedy Biuro Polityczne będzie się musiało poważnie zastanowić nad ewentualną współpracą z Londynem. – Spojrzał na Mierkułowa. – Ale teraz chcielibyśmy usłyszeć, co w sprawie Jugosławii może nam zaproponować nasz wywiad. Co możemy zrobić, żeby nie przegrać? Stawka jest bardzo wysoka, towarzysze, bardzo!
– Towarzyszu Fitin? – zagaił Beria.
– Według naszych ocen najkorzystniejsze byłoby, gdyby rząd Cvetkovicia podpisał przystąpienie do paktu trzech. To jeszcze bardziej podgrzałoby nastroje antyniemieckie w społeczeństwie i armii, a od wewnątrz pomogliby też towarzysze jugosłowiańscy…
– Tito uważa, że rząd Cvetkovicia trzeba obalić przed podpisaniem paktu, a nowy rząd powinien podpisać pakt o przyjaźni z ZSRR – włączył się Mierkułow.
– To my decydujemy – skomentował cicho Stalin. – Na szali jest bezpieczeństwo Kraju Rad. Proszę dalej, towarzyszu Fitin.
– Wbrew temu, co mówią towarzysze jugosłowiańscy, podpisanie paktu przez Cvetkovicia tylko podgrzeje nastroje antyniemieckie w społeczeństwie i może doprowadzić do wybuchu. Powstanie korzystna sytuacja do zamachu stanu – odsunięcia regenta i rządu Cvetkovicia. Mamy kontakty w jugosłowiańskiej armii i wiemy, że są tam oficerowie gotowi przeprowadzić zamach…
– To bardzo korzystne, bardzo! – włączył się Woroszyłow.
– Rzeczywiście – potwierdził Stalin, zgiął ustnik i zapalił kazbeka. – Wojskowy zamach z pewnością jeszcze bardziej rozwścieczy Hitlera. I bardzo dobrze, doskonale! Proszę dalej, towarzyszu Fitin.
– Bułgaria wkrótce przystąpi do paktu, ale tam nic już nie możemy zrobić, szczególnie że decydujące znaczenie ma Jugosławia. Antyniemiecki wojskowy zamach stanu powinien sprowokować Hitlera do uderzenia…
– Według naszych ocen armia jugosłowiańska utrzyma się dwa, trzy tygodnie, ale opóźni uderzenie na Grecję o co najmniej miesiąc – odezwał się Woroszyłow.
– Możemy przesunąć zamach stanu w Belgradzie na kwiecień? – zapytał Stalin.
– To zależy, kiedy regent podpisze pakt trzech – odparł zdecydowanie Fitin. – Ale pewnie zrobi to szybko, bo Niemcy nie mogą już czekać z pomocą Włochom w Grecji, a Anglicy umacniają się na Krecie. Zamach stanu oczywiście nie powstrzyma Niemców przed wejściem do Jugosławii, ale zabierze im jakiś miesiąc.
– Dla niemieckiej armii na Bałkanach nie ma różnicy między kwietniem a czerwcem, ale w Rosji między październikiem a grudniem jest zdecydowana różnica – dodał Woroszyłow.
– No właśnie! – potwierdził Stalin. – Przejdźmy do konkretów. Co proponujecie, towarzyszu Fitin?
– Jak tylko regent Paweł podpisze pakt, doprowadzimy do zamachu stanu w Belgradzie i odsunięcia rządu Cvetkovicia. Trzeba to zrobić najpóźniej jak to możliwe, ale ważne, żeby nie przeoczyć punktu krytycznego. To sprowokuje Hitlera do uderzenia na Jugosławię i opóźni marsz na Grecję. Zyskamy czas.
– Zrobimy prezent Churchillowi. – Beria się uśmiechnął.
– Wcale bym się nie zdziwił, gdyby Brytyjczycy planowali dokładnie to samo. Wiemy od naszych agentów w Londynie, że w ramach organizacji SOE powstała sekcja bałkańska. Chociaż to zadanie bardziej dla wywiadu niż dywersji – dodał Fitin.
– To bardzo możliwe i trzeba to koniecznie uwzględnić w naszych działaniach. Poza tym Churchill wie, jak postępować ze zdegenerowanymi arystokratami. – Stalin po raz pierwszy szczerze się uśmiechnął. – W końcu sam nim jest.
– Proponuję wysłać do Belgradu naszych ludzi, którzy zajmą się wszystkim na miejscu i… raczej przy ograniczonej pomocy towarzyszy jugosłowiańskich. Ze względów bezpieczeństwa oczywiście – ciągnął Fitin. – Razem z towarzyszem Sudopłatowem rekomendujemy, żeby powierzyć to zadanie towarzyszom Tigranowi Barkisjanowi i Witalijowi Zarubinowi…
– Czy wobec Zarubina nie było podejrzeń o współpracę z gestapo? – zapytał niespodziewanie Mierkułow.
– Były, ale wszystko zostało już szczegółowo wyjaśnione – zareagował zdecydowanie Beria. – Gwarantuję.
– Towarzysz Zarubin pracował z nami przy sprawie polskich jeńców w ubiegłym roku i… – Sudopłatow nie dokończył, bo przerwał mu Stalin:
– Znam Zarubina. Obaj to dobrzy oficerowie wywiadu i dopilnują sprawy. – Pokiwał głową z akceptacją. – Towarzyszu Fitin i towarzyszu Sudopłatow, proszę przygotować na jutro szczegółowy plan jugosłowiańskiej operacji.
Zegar Junghans wybił dwudziestą trzecią.
Rozdział 3
– Jak masz na imię? – zapytała Christi po francusku.
– Louis – odparł.
– To nie jest twoje prawdziwe imię, prawda?
– Nie.
– Więc jak…?
– Oliver.
– Też ładnie. – Uśmiechnęła się leciutko, trzymając go pod ramię. – Ale nie powinieneś mi tego mówić. – Przyciągnęła go mocniej, jakby chciała się ogrzać.
Ona w krótkim obcisłym węgierskim kożuszku i zielonym berecie, on szczupły, niewiele od niej wyższy, w czarnej skórzanej kurtce z białym barankiem na kołnierzu i mankietach. Gdyby włożyła buty na obcasach, byliby równi. Szli powoli brzegiem Sawy, mijając zaparkowane barki i portowe magazyny.
– Po co ci broń? – wyczuła twardy przedmiot pod jego kurtką.
– Na wszelki wypadek.
– Taki miałeś rozkaz?
– Nie. Sam zdecydowałem – odparł niepewnie i Christi poczuła, że drży, ale nie wiedziała, czy jest zdenerwowany, czy po prostu zmarznięty. Na jego typowo angielskich, jasnych chłopięcych policzkach pojawiły się urocze czerwone rumieńce.
– Zimno ci? – zapytała i nie czekając na odpowiedź, pociągnęła go w lewo. – Widziałam tam knajpę… U Ku…
– U Kučana – przerwał jej Louis. – Właśnie tam chciałem iść. – Uśmiechnęli się do siebie. – Nic specjalnego, ale jest tam cicho i spokojnie, czyli w sam raz dla nas, na pierwszą randkę.
– Nie bierz więcej broni na randkę ze mną, jeżeli to nie jest konieczne. Nie pomoże ci. Ja nie noszę.
Dochodziła dwunasta. Po kilku minutach dzwonek nad drzwiami oznajmił, że do lokalu weszli nowi goście. W ponurym pomieszczeniu zajęty był tylko jeden stolik. Czuć było wilgocią, gulaszem rybnym i tureckim tytoniem. W rogu, przy stoliku nad szklaneczkami z rakiją, kawą i butelką wody, siedzieli zajęci sobą trzej mężczyźni w brudnych kombinezonach.
Gruby stary barman z rozłożystą siwą brodą, w skórzanym fartuchu i czarnym berecie, jakby od niechcenia rzucił spojrzenie w ich stronę i wrócił do wycierania talerza.
Usiedli przy stoliku pod oknem obok dużego portretu króla Piotra I Karadziordziewicia.
Louis ściągnął obcisłe rękawiczki. Nie bez trudności wyłuskał z kieszeni mały notatnik z przypiętym ołówkiem. Położył go na stoliku i przykrył rękawiczkami.
Christi przyglądała się z lekkim rozbawieniem, jak niezdarnie przygotowuje się do rozmowy. Polubiła tego jeszcze chwilę temu drżącego z zimna chłopca o urodzie studenta, który przyszedł z bronią na pierwsze spotkanie z agentką. Jednak nie sprawiał już wrażenia wystraszonego nowicjusza. Nie unikał jej wzroku, jak wielu mężczyzn udających twardzieli. Patrzył jej prosto w oczy i nie próbował uśmiechać się na siłę. Ale podejrzewała, że gdyby zaszła potrzeba, wiedziałby, jak użyć broni, którą ukrywał pod kurtką.
– Będziesz robił notatki? – zapytała, spoglądając filuternie spod lekko uniesionych brwi.
– Tylko wtedy, kiedy będę musiał. Mam dobrą pamięć, ale nigdy nie zawadzi – tłumaczył się nieco zażenowany i rozglądał po sali. – Zjesz coś, napijesz się? Trochę nam tutaj zejdzie – zmienił temat.
– Kawę i wodę – zdecydowała po chwili zastanowienia. – Zjemy gdzie indziej, jak już skończysz przesłuchanie. Nie mam zaufania do tego kucharza. – Spojrzała na brodatego barmana.
– Nie mów tak! Przesłuchanie… – obruszył się Louis. – Walczymy przecież po jednej stronie. Jesteśmy przyjaciółmi, a może nawet łączy nas coś więcej.
– Więcej? – spytała i z kieszeni wciąż zapiętego pod szyją kożuszka wyciągnęła paczkę papierosów. – Co masz na myśli? – Uśmiechnęła się ponownie, ale Louis wcale nie wyglądał na zakłopotanego.
– Braterstwo broni – odparł pewnym siebie tonem. – To przyjaźń sprawdzona w walce. Nie mówię o miłości, bo to uczucie łączące dwoje ludzi.
– Ładnie powiedziane. – Christi pokiwała głową i zaczęła ściągać palec po palcu swoje beżowe zamszowe rękawiczki. – Moja miłość to wojna… teraz – dodała, a Louis spojrzał na nią nieco zaskoczony.
– Też ładnie powiedziane. – Po raz pierwszy uśmiechnęli się do siebie.
– Jaką uczelnię skończyłeś?
– Cambridge.
Louis machnął ręką na barmana.
– Gratuluję. Dobra uczelnia. A co?
– Filologię słowiańską. Możemy zacząć? – zapytał.
– Przesłuchanie? – rzuciła i jednocześnie puściła do niego oko. – Żartowałam, żartowałam. Oczywiście, zaczynajmy. Od czego?
– Zacznijmy od przekroczenia granicy węgiersko-jugosłowiańskiej. Znam relację ambasadora O’Malleya, ale chcę ją porównać z twoją. Rozumiesz… On też ma informację z drugiej ręki, od swojego sekretarza. – Dał jej do zrozumienia, że chce sprawdzić wersję ambasadora, który domyślał się, że Christi pracuje dla wywiadu, ale nie wiedział tego na pewno.
Tymczasem, sunąc dostojnie przez salę, podszedł do nich brodaty barman i Louis płynnie po serbsku zamówił kawę i wodę.
– Wszystko odbyło się bez przeszkód – zaczęła spokojnie Christi, gdy zostali sami. – Do granicy dojechaliśmy dwoma samochodami. Przed granicą przesiadłam się, jeśli można to tak nazwać, do bagażnika humbera ambasadora, a Andrzej przejechał swoim oplem. Po drugiej stronie wróciłam do samochodu Andrzeja i tak dojechaliśmy do Belgradu. Andrzej i sekretarz twierdzą, że Węgrzy chcieli koniecznie otworzyć bagażnik, ale jakoś udało się ich odwieść od tego zamiaru. Ja nic nie słyszałam, bo wciąż musiałam powstrzymywać się od kaszlu, który męczył mnie prawie całą drogę. Nie pomagały miętowe pastylki od ambasadora.
– Okej. – Louis z zadowoleniem pokiwał głową. – Teraz najważniejsza sprawa. Londyn bardzo się niecierpliwi…
– Wiem, wiem… Ale dlaczego nikt nie podjął ze mną kontaktu w Budapeszcie? – przerwała mu nieco oburzona Christi. – Mieliście czas, byłam przecież w ambasadzie.
– Byłaś cały czas pod obserwacją – odpowiedział szczerze i zdecydowanie Louis. – Nie wiedzieliśmy czyją – Węgrów, gestapo czy Abwehry. Nie chcieliśmy sprowadzać na ciebie dodatkowego ryzyka i spalić naszych ludzi, a sytuacja stała się bardzo niebezpieczna. Twoje aresztowanie wyraźnie to potwierdza. Niemcy czują się w Budapeszcie jak w domu, a Węgrzy im sprzyjają i nie wszyscy czują sympatię do Polaków. Zasugerowaliśmy O’Malleyowi, żeby namówił was do wyjazdu i wydał wam nowe paszporty.
– Czyli to wy? – zapytała bez zaskoczenia.
– Oczywiście – potwierdził Louis. – Nie mogliśmy wykluczyć, że wasze aresztowanie mogło być sprowokowane przez Abwehrę. Baliśmy się, że ktoś zacznie się głębiej zastanawiać nad twoim aresztowaniem i niespodziewanym uwolnieniem. Ktoś mógł cię zdekonspirować przez zupełny przypadek. A jak sama rozumiesz, twoja historia jest mało wiarygodna.
– Wiem, wiem przecież, ale musiałam coś szybko wymyślić. – Christi wydawała się trochę zakłopotana. – Także dla Andrzeja. Ludzie są w stanie uwierzyć w największe głupoty, ważne, jak są sprzedane i przez kogo. Nie wiem, jakoś mężczyźni ufają mi bardziej niż kobiety. – Uśmiechnęła się ironicznie.
– Owszem, to prawda. – Louis parsknął cichym śmiechem. – Masz ten czar oraz talent, nie da się tego ukryć.
– A skąd ty to możesz wiedzieć, drogi Louisie? Przecież dopiero się poznaliśmy – spytała, wyraźnie udając zaskoczenie. – Tak o mnie mówią w Londynie?
– Tak mówią. Dokładnie tak. Coś w tym złego?
– Właściwie to nic – odparła. – W końcu powiedziałam już, że wojna to moja miłość i nie mogę jej zdradzić, bo jest śmiertelnie zazdrosna. Ale nie zapisuj tego, Louis. – Uśmiechnęła się samymi oczami. – To będzie nasza tajemnica. Okej?
– Dobrze – potwierdził z lekkim rozbawieniem. – Więc jak to było?
– Nie było żadnych Węgrów, żadnych węgierskich policjantów. Przewieźli nas do tajnej siedziby gestapo przy Horthy Miklós utca. Na samym początku pojawił się gestapowiec, który oczywiście się nie przedstawił. Niski, koło pięćdziesiątki, lekka nadwaga, zaczesany do tyłu rzadki blondyn, w drucianych okularach. Duży guz nad prawym łukiem… – Christi dotknęła swojej brwi. – O tu! Na początku wypytywał, co robię na Węgrzech, takie zwyczajne przygotowanie do tematu. W końcu przeszedł do sprawy. Wiedział, że byłam trzy razy w Warszawie. Zaprzeczyłam oczywiście. Wtedy wyjął moją fałszywą kenkartę na nazwisko Andrzejewska, którą zgubiłam na słowackiej granicy, kiedy uciekaliśmy policji z Jankiem Marusarzem. Największym zaskoczeniem było dla mnie to, że wiedzieli o moich trzech przejściach. Nie pytał, ile razy byłam, tylko wyraźnie powiedział „trzy”. To wskazuje, że gestapo ma kogoś bardzo blisko mnie, tam w Budapeszcie albo w Warszawie. Wyraźnie byli zainteresowani tylko mną i w ogóle nie pytali o Andrzeja, jakby wcale ich nie obchodził. Zamilkłam i w końcu gestapowiec polecił mi zastanowić się dobrze przez noc. Dał mi do zrozumienia, że następnego dnia nie będzie taki miły. Wychodząc, stwierdził, że skończyło się tolerowanie polskich renegatów na Węgrzech. – Christi rozpięła kożuszek i zdjęła beret, chociaż w knajpie było zimno. Dopiero teraz wyjęła papierosa z paczki, która leżała na stoliku, i przypaliła go sobie metalową zapalniczką. – Przyprowadzili mnie następnego dnia rano. Gestapowiec siedział za biurkiem, a drugi, którego wcześniej nie widziałam, stał przy oknie. Wielki, zwalisty Szwab w szarej koszuli z zawiniętymi rękawami. Miał mnie przestraszyć i rzeczywiście… udało mu się. Zaczął od tych samych pytań, co wcześniej. Czyli kto, gdzie, kiedy? W Polsce i na Węgrzech. Zrozumiałam, że wiedzą, czym się zajmuję, ale nie znali szczegółów, jakby sklejali informacje. Albo chcieli mnie zmylić. Znów padło pytanie o trzy podróże do Polski, ale wiedzieli, że szłam z Jankiem Marusarzem i Włodkiem Ledóchowskim. Zaprzeczyłam, udawałam, że nic nie wiem, ale nie było to przekonujące, wcale nie było, więc… – urwała.
Louis przyglądał się Christi, która wyglądała na przejętą tym wspomnieniem. Z jej twarzy zniknęły pewność siebie i uśmiech. Piękne i pogodne dotąd oczy wypełniły się smutkiem. Paliła nerwowo papierosa, co chwila spoglądając w okno, jakby na kogoś czekała. Ale Louis wiedział, co za chwilę powie.
– Wielki Szwab stanął za mną i zdałam sobie sprawę, co zaraz może się stać, więc zaczęłam się przygotowywać psychicznie, ale mimo wszystko to uderzenie zaskoczyło mnie. Zabolało… Bardzo… – przerwała i po chwili dodała ściszonym głosem: – Poczułam się, jakby mnie poniżyli, obnażyli, byłam taka bezbronna i wściekła. Czekałam na drugi cios. – Spuściła wzrok i zaczęła oglądać swoje szczupłe dłonie, jakby widziała je po raz pierwszy. – To było takie niezwykłe doznanie. Przyszło nie wiadomo skąd i nagle nie wiesz, co z nim zrobić… Nikt mnie dotąd nie uderzył. – W jej oczach zabłysły łzy, ale nie wypłynęły, jakby za pomocą jakiejś cudownej siły potrafiła nad nimi zapanować. – Rozcięłam sobie język. Zabolało… Poczułam w ustach krew. Za chwilę uderzył mnie jeszcze raz, otwartą dłonią. – Podniosła wzrok i spojrzała Louisowi prosto w oczy. – Kiedyś go dopadnę. Na pewno! – powiedziała bez emocji, pokiwała głową, a przez jej twarz przemknął wymuszony uśmiech.
Louis poczuł dreszcz. Było coś jednocześnie smutnego i pięknego w tej dzikiej Polce. Tego nie można było rozdzielić, jakby miała w sobie dwie osobowości, dwie dusze. Po raz pierwszy zobaczył prawdziwą nienawiść w tak czarującej i delikatnej istocie. Jej oczy wyschły, a miły i niewinny uśmiech tylko potęgował tkwiącą w niej moc. Louis zrozumiał, dlaczego powiedziała, że wojna jest jej największą miłością.
To było niezwykłe i dopiero teraz dotarło do niego, dlaczego Christi uchodzi za tak cennego agenta.
– Powiedziałam wtedy temu małemu, żeby skontaktowali się z kapitanem Ottonem Krugerem z Abwehry, i podałam jego numer telefonu w Berlinie. Szwab już mnie nie uderzył. Wyplułam mu krew pod nogi i popatrzyłam na kurdupla w okularach. Wydawało mi się, że czeka na kolejny cios, ale może miałam tylko takie wrażenie. Nie wszystko dobrze pamiętam. W każdym razie obdarzyłam go najbardziej uroczym uśmiechem, na jaki mnie było stać. Wyszedł z pokoju i po dwóch godzinach byliśmy wolni.
– Dobrze zrobiłaś…
– Tak było uzgodnione w razie wpadki – przerwała mu. – Chociaż to nie było dobre, bo mogło mnie zdekonspirować. Zobaczymy… Kruger przyjeżdża jutro do Belgradu, więc dowiemy się więcej. Rozmawiałam z nim przez telefon po wyjściu z gestapo i dzisiaj przed południem. – Spojrzała na notatnik Louisa. – Nic nie zanotowałeś?
Na jej twarz powrócił pogodny uśmiech.
– Wszystko pamiętam – odparł. – Dzisiaj wyślę raport do Londynu. Dobrze, że Kruger szybko się tu pojawi. To dobra wiadomość i zajmiemy się nim. – Z aprobatą pokiwał głową. – A swoją drogą rozcięty język dobrze uwiarygadnia tę nie najmocniejszą historię. Wystraszyli się twojej gruźlicy i pokrewieństwa z admirałem Horthym? To nie jest mocna legenda. Wiesz o tym? – Louis zmrużył oczy, a Christi pokręciła głową. – A Andrzej potwierdza twoją wersję? Widział twój język?
– Oczywiście! – powiedziała zadowolona. – Ambasador O’Malley i kilka innych osób też. Wiem, co robię.
– Dobrze, że jesteś już tutaj. Bezpieczna… – Louis wyciągnął do niej rękę, a ona chwyciła go za palce i przez chwilę trwali z dłońmi w mocnym uścisku. – Nie wrócisz już do Budapesztu. Mamy tu w Belgradzie nowe zadanie, bardzo ważne zadanie, od samego premiera. Czeka nas dużo pracy. Robi się gorąco i zostało bardzo mało czasu.
Rozdział 4
Porucznik Otto Kruger miał trzydzieści dwa lata, blond czuprynę, sto osiemdziesiąt pięć centymetrów wzrostu i sylwetkę rycerza. Był ulubieńcem admirała Wilhelma Canarisa, ale tego nie wykorzystywał. Starał się być skromnym, pracowitym i kulturalnym oficerem niemieckiego wywiadu. Nigdy nie przeklinał, unikał konfliktów z kolegami i z dumą nosił dobrze dopasowany i wyprasowany mundur Wehrmachtu.
Za radą ojca, nauczyciela niemieckiego i inwalidy wojennego, wstąpił na wydział filozoficzny uniwersytetu w Heidelbergu, który ukończył z wynikiem celującym. Już niemal na początku studiów tak bardzo dał się zauroczyć poglądom Hegla i Nietzschego, że kiedy skończył edukację, poczuł głęboką wolę, by służyć niemieckiej myśli i sile. O jego determinacji w dążeniu do celu świadczyła cienka blizna na policzku z czasów burszenszaftu.
Gdy zatem wstąpił do armii, niemal natychmiast dostał propozycję służby w Abwehrze. Na studiach bardziej ufał argumentom siły niż myśli, dlatego zamierzał złożyć podanie do gestapo, ale przecież Abwehra również dawała szanse rozwoju fizycznego i intelektualnego. Ofertę admirała Canarisa przyjął co prawda wówczas z lekko udawanym entuzjazmem, ale po pewnym czasie mógł uczciwie przyznać, że dobrze zrobił.
Nie miał za sobą pruskiej przeszłości, ale mimo to był lubiany przez kolegów z Wydziału II. Znacznie większą jednak satysfakcję sprawiała mu adoracja ze strony żeńskiego personelu, z której szczodrze korzystał. Z tego powodu miał nielicznych, ale zdeklarowanych wrogów, ograniczających się na szczęście wyłącznie do pokątnych spisków werbalnych. Bardziej odważnych paraliżował cień Canarisa, który wyraźnie faworyzował Krugera.
Marcowy poranek w Berlinie był bardzo zimny, ale słoneczny i bezwietrzny. Śnieg nie padał od wielu dni, więc ulice były suche. W nocy trochę zmarzli, bo zapomniał zamknąć lufcik, więc nad ranem mocno dorzucił węgla do pieca i w pokoju zrobiło się wręcz gorąco.
Heidi spała na brzuchu, z symbolicznie nakrytymi narzutą jednym pośladkiem i lewą ręką. Otto stał przy oknie i pijąc kawę z porcelanowego kubka ozdobionego niemieckim orłem, przerzucał wzrok z jej nagich pleców na ulicę i zastanawiał się, czy może pojechać do pracy motocyklem.
Podpułkownik Erwin Lahousen, szef Wydziału I, wezwał do siebie porucznika Ottona Krugera, gdy tylko pojawił się on w pracy.
Rozkazy Führera, które przekazał mu Canaris, były wyjątkowo jasne. Antyniemieckie nastroje w Belgradzie groziły wojskowym przewrotem. Odsunięcie regenta Pawła zagrażało strategicznym interesom Niemiec na Bałkanach, a Hitler nie mógł sobie pozwolić nawet na krótką wojnę w Jugosławii.
Plan „Barbarossa” był już gotowy od grudnia, ale wojna z Jugosławią i Grecją mogła nawet o miesiąc opóźnić uderzenie na ZSRR. „To może być miesiąc decydujący o losach Trzeciej Rzeszy!” – wykrzyczał Hitler, gdy dowiedział się, że do Belgradu ze wszystkich stron ściągają szpiedzy i zaczyna się wyścig z czasem. Canaris jako szef wywiadu nigdy nie przynosił dobrych wiadomości i dlatego Hitler go nie lubił. Wolał Müllera.
– Zatem rozumie pan, poruczniku, że Jugosławia jest dzisiaj oczkiem w głowie naszego Führera – zaczął podpułkownik Lahousen. – Stalin i Churchill wiedzą o tym wszystkim doskonale, a nasze aktywa w Belgradzie są niezbyt imponujące. Zaniedbaliśmy trochę ten kierunek, a teraz trzeba to naprawić, i to jak najszybciej. Musimy szybko ustalić, co się tam naprawdę dzieje. Chorwaci obiecywali złote góry, ale już teraz widać, że niewiele mogą. Nie możemy zawieść Führera. Rozumie pan?
– Oczywiście, panie pułkowniku. Karin jest już w Belgradzie, więc najprawdopodobniej będziemy mieć nowe dotarcie do brytyjskiej ambasady, a to już coś znaczy. Czekam na jej telefon.
– Nie zorientowała się, że to była mistyfikacja? – zapytał Lahousen.
– Trudno powiedzieć. Rozmawiałem z nią tylko przez telefon. Ale na pewno powinna czuć się wdzięczna za naszą życzliwość. Wikłanie jej w kłopoty i pomoc w ich rozwiązywaniu zawsze daje dobre efekty. Od czasu do czasu dociskamy jej matkę w Warszawie, a Karin wie, że jej wdzięczność będzie mieć dla niej wymierną korzyść. Stefania Goldfeder mieszka poza gettem i to jest dla niej problem, poważny problem.
Kruger uśmiechnął się szeroko, ale Lahousen ani drgnął i wciąż był niezwykle poważny. Wiedział, że oczekiwania Hitlera przekraczają możliwości Abwehry w Belgradzie, więc liczył się teraz każdy agent i każdy dobry pomysł.
Karin nie była jeszcze sprawdzonym współpracownikiem, ale miała potencjał nieporównywalny z żadnym innym agentem, którym Abwehra dysponowała teraz w Belgradzie. Prowadził ją Kruger, zdolny oficer, mający dobrą rękę do kobiet i odważne pomysły.
– Niech pan natychmiast jedzie do Belgradu…
– Tak planowałem, panie pułkowniku – przerwał mu delikatnie, choć stanowczo Kruger.
– Mamy tam grupę operacyjną Mark, której działalność koncentruje się wokół naszego rezydenta Martina Landaua. Zna go pan?
– Nie, nie miałem okazji.
– Będzie panu pomagał, ale proszę zachować dystans… – urwał Lahousen, dając znak, żeby Kruger był bardzo ostrożny – bo… nie możemy spalić Karin.
– Rozumiem, panie pułkowniku – odparł zdecydowanym tonem Kruger.
– Landau jest w kontakcie z naszymi agentami w pobliżu premiera Cvetkovicia, ale wyniki ich pracy są bardzo słabe. Za wszelką cenę musimy bronić regenta Pawła i odsunąć groźbę zamachu stanu. Bez względu na koszty. Belgrad musi podpisać z nami pakt. Rosjanie i Anglicy mają teraz wspólny interes w Jugosławii i będą chcieli wciągnąć nas w konflikt zbrojny, więc Karin może być bardzo przydatna. Jak będzie trzeba, przyciśniemy jej matkę, ale lepiej żebyśmy tego teraz nie musieli robić. Wystarczy, że Karin będzie tego świadoma.
– Tak jest, panie pułkowniku – odparł posłusznie Kruger. – Najlepiej byłoby jednak, gdyby sama zrozumiała, że pojawiła się dla niej nowa szansa. Nie trzeba jej straszyć ani grozić, skoro można dać nadzieję. To sprawdzona metoda i o wiele skuteczniejsza. Zresztą Karin nie jest słabą kobietą, jest wysportowana, chociaż wygląda na delikatną, a już na pewno nie jest naiwna. Trzy razy przeszła Tatry, w tym raz w zimie, to o czymś świadczy – wyjaśnił porucznik, bo chciał nieco stonować Lahousena, który był zwolennikiem twardej współpracy z agentami, a Karin znał tylko z raportów Krugera.
– Dobrze, poruczniku. Niech się pan zbiera do Belgradu. Samolot będzie gotowy na jutro rano. Pogoda zapowiada się w miarę dobra, więc nie powinno być kłopotów. Instrukcje dostanie pan jeszcze dzisiaj. Proszę czekać u siebie. Wezwę pana i porozmawiamy trochę bardziej szczegółowo o naszym rezydencie w Belgradzie – zakończył nieco tajemniczo pułkownik i podniósł się z fotela.
Kruger wrócił do swojego pokoju. Rozpiął mundur i usiadł za biurkiem, z rękami założonymi za głowę. Po chwili z kieszeni na piersi wyjął srebrną papierośnicę. Lahousen nie pozwalał palić w swoim gabinecie, ponieważ był gorącym zwolennikiem antynikotynowych poglądów Führera, które ten łączył z antysemityzmem i ideą rasowej czystości. Kruger nie wiedział, że pułkownik pod tym kategorycznym zakazem ukrywa swój ironiczny stosunek do obsesji Hitlera, więc uważał to za ideowe przegięcie. Sam wypalał paczkę papierosów dziennie, podobnie jak admirał Canaris.
Przez chwilę Kruger zastanawiał się, czy fikcyjne aresztowanie Karin w Budapeszcie było rozsądne. Zdawał sobie sprawę, że jeśli się zorientowała, nie będzie lojalna i może spróbować przejść na drugą stronę, a wtedy żadna instrukcja Lahousena nie ma szans powodzenia. Musiał jednak zaufać swojej intuicji, która dotąd nigdy go nie zawiodła. Zresztą nie miał wyjścia, bo dalszy pobyt Karin w Budapeszcie mógł doprowadzić do jej dekonspiracji przez Anglików, tym bardziej że jej zadania już się skończyły. Po prostu trwało to wszystko za długo. Operacja uwiarygodniania tajnej polskiej organizacji w Warszawie i kanału dezinformacji angielskich służb, jaką prowadziła Abwehra z Budapesztu za pośrednictwem Karin, nie miała już sensu.
Porucznik Kruger zdawał sobie doskonale sprawę, że nadszedł już czas, by przerzucić Karin na Bliski Wschód. Po drodze pojawił się jednak niespodziewanie Belgrad. Pułkownik Lahousen uważał, że wbrew informacjom z Londynu, jakoby polski wywiad przejrzał grę Berlina, Karin trzeba wykorzystać. Nawet jeśli miałaby zostać spalona.
Kruger miał jednak w stosunku do niej inne plany i próbował przekonywać do nich przełożonego za pomocą kreatywnego dokumentowania współpracy, jak nazywał pisanie raportów pod swoje pomysły. Robił to drobnymi kroczkami, z których zawsze mógł się wytłumaczyć.
Karin miała potencjał i mogła stać się najlepszą agentką Abwehry w MI6, zwłaszcza że nad Europę dopiero nadciągała wielka burza. Trzeba to było tylko umiejętnie wykorzystać i nic nie zepsuć – zbyt wiele pracy kosztowało Abwehrę, aby uwiarygodnić ją w polskim podziemiu.
Porucznik Otto Kruger wiązał także z Karin osobiste nadzieje – liczył nie tylko na awans, lecz także na to, że on sam odegra istotną rolę w zwycięstwie Trzeciej Rzeszy. Był zauroczony kobiecością i inteligencją agentki, ale nie dopuszczał nawet do siebie myśli, że mógłby obdarzyć uczuciem polską Żydówkę. Czuł jednak, że jeżeli zrealizuje swój plan, nawet wbrew woli pułkownika, będzie na dobrej drodze, by wykorzystać jej ciało i umysł dla dobra Niemiec. Chciałby stać się jej jedynym panem i uczynić z niej strzałę, która dzięki jego strzeleckim umiejętnościom będzie trafiać prosto w cel.
W Berlinie dochodziła dziesiąta, kiedy na biurku Krugera zadzwonił telefon. Porucznik zgasił papierosa w ebonitowej popielniczce z hitlerowskim orłem i sięgnął po słuchawkę. W pierwszej chwili pomyślał, że to pułkownik Lahousen, który miał zwyczaj wzywania podwładnego kilka razy w tej samej sprawie.
Odezwał się jednak operator tajnej centrali telefonicznej.
– Porucznik Otto Kruger? – zapytał telefonista.
– Tak jest! – odparł.
– Numer?
– Trzydzieści jeden pięćdziesiąt dwa.
– Dzwoni Karin. Łączyć?
– Łączyć!
Kruger wyprostował się w fotelu i lewą ręką zaczął zapinać mundur.
– Jestem w Belgradzie – odezwała się Christi po francusku.
– Jak podróż? Wszystko w porządku?
– Tak, przejechałam w bagażniku limuzyny ambasadora O’Malleya.
– Gdzie się zatrzymałaś?
– W poselstwie.
– Świetnie! – rzucił zadowolony Kruger. – Jutro przylatuję. Musimy się natychmiast zobaczyć. Mam ważną i pilną sprawę. Będę czekał…
– Jutro to wykluczone – odparła zdecydowanie Christi. – W czwartek o dwudziestej przed hotelem Majestic.
– Dobrze – zgodził się trochę niezadowolony Kruger. – Gdyby coś się zmieniło, to dzwoń do naszego poselstwa i poproś Ottona.
– Nie będę się niepotrzebnie narażać. Widzimy się w czwartek.
– Niech tak będzie – zdążył powiedzieć Kruger i Christi rozłączyła się bez pożegnania.
Karin nigdy nie mówiła „dzień dobry” ani „do widzenia”, a porucznik wiedział dlaczego. Czekał jednak na dzień, kiedy przywita się albo pożegna z nim po raz pierwszy. Wtedy przejdzie na jego stronę i stanie się strzałą.
Rozdział 5
Tylko pierwszą noc przespali w pokojach gościnnych ambasady na Resavskiej. Opla na polskich numerach rejestracyjnych zaparkowali kilka przecznic dalej. Nie chcieli ściągać na siebie uwagi miejscowych służb. Według attaché wojskowego nie brakowało w jugosłowiańskich służbach sympatyków Hitlera i można było założyć, że ambasada jest inwigilowana. Dlatego za zgodą Louisa woleli znaleźć jakiś bezpieczny lokal na mieście.
Andrzej znał trochę rosyjski, więc całkiem sprawnie poradził sobie z serbską gazetą i następnego dnia rano w rubryce „Wynajem” znalazł ofertę mieszkania przy Svetogorskiej.
Było niemal idealne, położone w centrum, na pierwszym piętrze, w dość nieciekawym, eklektycznym budynku. Modernistyczna garsoniera urządzona była jednak ze smakiem. Właścicielka w zielonym kostiumie opinającym obfity biust i toczku z podniesioną woalką twierdziła, że meble zaprojektował sam Marcel Breuer, ale Krystyna od razu zauważyła, że to tylko kiepskie kopie. Tak czy inaczej mieszkanie było znacznie ładniejsze od tego, które zajmowali w Budapeszcie, w mieście o wiele ładniejszym niż Belgrad. Christi spodobały się upięte jak draperie bordowe zasłony, które przypominały te z dworu w Trzepnicy. A już szczególnie przypadł jej do gustu wiszący nad łóżkiem obraz przedstawiający gniadego ogiera w galopie.
Cena wynajmu nie była wygórowana. Zdecydowali się bez negocjacji, płacąc za miesiąc z góry, chociaż wizy mieli tylko na dwa tygodnie.
Z klatki schodowej prowadziły dwa wyjścia, główne wprost na ruchliwą ulicę, a drugie, tylne, na podwórko, skąd można było przejść na sąsiedni zaułek, gdzie Andrzej ukrył ich opla.
Kiedy zostali sami, Krystyna rzuciła się na łóżko przykryte bordową narzutą, a Andrzej usiadł w fotelu. Po chwili uśmiechnęła się do niego i wyciągnęła rękę.
– Chodź – wyszeptała i zmrużyła oczy, ale Andrzej pokręcił głową. – Boli? Boli – stwierdziła, nie czekając na odpowiedź. – Więc odepnij ją i połóż się na chwilę. Mamy godzinę – dodała, spoglądając na zegarek.
Z Budapesztu do Belgradu jest niecałe czterysta kilometrów, ale podróżowali prawie siedem godzin. Andrzej wytrwale prowadził ich małego opla. Nie narzekał, nie dawał po sobie znać, jak bardzo cierpi, ale Krystyna nieraz widziała, jak wygląda jego obtarty kikut, gdy wieczorem zdejmuje protezę nogi. Była zła na siebie, że w natłoku wydarzeń nie pomyślała o tym poprzedniego wieczoru, gdy przyjechali do Belgradu.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki