Christine. Powieść o Krystynie Skarbek - Vincent V. Severski, Piotr Niemczyk - ebook

Christine. Powieść o Krystynie Skarbek ebook

Vincent V. Severski, Piotr Niemczyk

0,0
39,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Christine to powieść o Krystynie Skarbek, znanej również jako Christine Granville – jednej z najskuteczniejszych i najbardziej tajemniczych agentek II wojny światowej. Opowieść o wyjątkowej inteligencji, niezłomnej sile i odwadze. A także – może przede wszystkim – o kobiecie, która w świecie zdominowanym przez mężczyzn bez wahania poświęca własne bezpieczeństwo, by osiągnąć to, co wydaje się niemożliwe.

Rok 1941. Belgrad staje się kluczowym punktem na mapie Europy, gdzie ważą się losy wojny. W tym strategicznym momencie do Jugosławii przybywa Christine. Jej misja jest jasna: nie może dopuścić, by Jugosławia stanęła po stronie Niemiec.

Serce Bałkanów tętni od szpiegowskich intryg, a w cieniu politycznych rozgrywek toczą się kluczowe decyzje dotyczące Grecji i planowanego ataku na Związek Radziecki. W ciągu zaledwie kilku pełnych napięcia dni musi wykorzystać wszystkie swoje umiejętności, by odwrócić bieg wydarzeń. Czy jej działania zmienią losy wojny i wpłyną na miliony żołnierzy walczących po obu stronach konfliktu?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 370

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Roz­dział 1

Piękniejsza niż na zdjęciach

„Odkąd Daniel Gabriel Fah­ren­heit wyna­lazł ter­mo­metr, nie mie­li­śmy w połu­dnio­wej Anglii aż tak cie­płego paź­dzier­nika” – napi­sał na por­talu inter­ne­to­wym Herald osiem­dzie­się­cio­pię­cio­letni Geo­rge Palm, sto­larz oraz kro­ni­karz hrab­stwa. Rze­czy­wi­ście, oko­liczne wrzo­so­wi­ska, trawy, dęby, a już szcze­gól­nie klony, zapło­nęły w jesien­nym słońcu jak na pej­za­żach Samu­ela Henry’ego Bakera albo nawet Sid­neya Richarda Percy’ego. Smart­fony tury­stów zapeł­niały się zdję­ciami, któ­rym nawet nie były potrzebne żadne fil­try.

Tego dnia w zakładce „Wyda­rze­nia” na tym samym por­talu poja­wiły się dwie infor­ma­cje. Pierw­szą było zawia­do­mie­nie o ślu­bie pary nauczy­cieli z Adams’ School, pani Jen­ni­fer Cole z panem Geo­rge’em Har­leyem. A druga dono­siła o pogrze­bie, który odbył się dzień wcze­śniej na cmen­ta­rzu przy kościele Świę­tego Olafa.

Ciało koman­dora Royal Navy sir Jona­thana Gar­dena-Cro­ftona spo­częło w gro­bie obok jego ojca Oli­vera, dziadka Timo­thy’ego i pra­dziadka Jose­pha oraz pozo­sta­łych przod­ków, któ­rych imiona wykute w mięk­kim pia­skowcu zatarł mor­ski wiatr. Zostały jedy­nie nie­czy­telne frag­menty z epi­ta­fiów o powta­rza­ją­cych się sło­wach Wind, Sea, Ship i Lord.

Koman­dor miał w momen­cie śmierci sie­dem­dzie­siąt sześć lat. Odzna­czony przez kró­lową Elż­bietę II Orde­rem Impe­rium Bry­tyj­skiego klasy dru­giej miał prawo uży­wać tytułu „sir” i tak jak jego ojciec oraz dzia­dek był człon­kiem Tra­vel­lers Club na Pall Mall 106, gdzie po odej­ściu ze służby dla Jej Kró­lew­skiej Wyso­ko­ści spę­dzał czas, delek­tu­jąc się cyga­rami, prasą oraz roz­mo­wami.

Cere­mo­nia pogrze­bowa była skromna, czyli dokład­nie taka, jakiej zaży­czył sobie koman­dor w ostat­niej woli, którą spi­sał pięć lat wcze­śniej, a więc na chwilę zanim zacho­ro­wał na raka. Jego syn Mark Gar­den-Cro­fton posta­no­wił wypeł­nić ją dosłow­nie. Łącz­nie z listą zapro­szo­nych osób, która skła­dała się z dwu­dzie­stu jeden nazwisk angiel­skich, szkoc­kich i irlandz­kich oraz czte­rech serb­skich i jed­nego pol­skiego.

Mark roze­słał zapro­sze­nia na cere­mo­nię pogrze­bową, ale swój udział potwier­dziło tylko dzie­sięć osób, w tym dwóch Ser­bów. Reszta odmó­wiła ze względu na stan zdro­wia, a nie­któ­rzy nawet z grzecz­no­ści nie odpo­wie­dzieli.

Rodzinę repre­zen­to­wali tylko Mark i jego part­ner Filip. Na Marku koń­czyła się kil­ku­set­let­nia histo­ria Gar­de­nów-Cro­fto­nów. Z suk­ce­sem pro­wa­dził firmę pro­jek­to­wa­nia wnętrz i był pierw­szym od czte­rech poko­leń człon­kiem rodu, który nie pra­co­wał jako ofi­cer bry­tyj­skiego wywiadu. Nie był rów­nież człon­kiem Tra­vel­lers Club. Służba jego ojca i przod­ków w wywia­dzie też go nie­szcze­gól­nie inte­re­so­wała, tym bar­dziej że był zde­cy­do­wa­nym prze­ciw­ni­kiem impe­rial­nej poli­tyki Wiel­kiej Bry­ta­nii oraz orga­ni­za­to­rem mar­szów rów­no­ści. Dla­tego z dystan­sem pod­szy­tym odro­biną nie­chęci przy­glą­dał się ubra­nym na czarno ponu­rym star­com sto­ją­cym nad otwartą mogiłą jego ojca.

Nie zapla­no­wał dla żałob­ni­ków żad­nego poczę­stunku, bo ojciec nie wspo­mniał o tym w swoim liście. Sto­jąc u boku Filipa, przyj­mo­wał kon­do­len­cje, w tym od ner­wo­wego męż­czy­zny, który prze­sta­wił się nie­wy­raź­nie jako wysłan­nik szefa MI6.

Jako ostatni pod­szedł do Marka star­szy, niski męż­czy­zna w czar­nym melo­niku i sur­du­cie z aksa­mit­nymi wyło­gami. Przed­sta­wił się jako Syd­ney Alond, pra­cow­nik Tra­vel­lers Club.

– Sza­nowny panie… – zaczął ści­szo­nym gło­sem, patrząc sobie pod nogi. – Pro­szę przy­jąć naj­głęb­sze wyrazy współ­czu­cia od wszyst­kich człon­ków naszego klubu i ode mnie oso­bi­ście z powodu śmierci pana ojca. Zna­łem go oso­bi­ście od wielu lat i nie­zmier­nie ceni­łem za pogodę ducha i skrom­ność. Będzie nam bar­dzo bra­ko­wać sir Jona­thana Gar­dena-Cro­ftona, jego opo­wie­ści i wspa­nia­łego poczu­cia humoru. Chciał­bym też zapro­sić pana do nas…

– Nie zamie­rzam wstę­po­wać… – obru­szył się leciutko Mark i spoj­rzał na Filipa, który wydął usta na znak dez­apro­baty.

– Nie, nie o to cho­dzi – prze­rwał mu pan Alond i pod­niósł wzrok. – Sir Jona­than Gar­den-Cro­fton miał w naszym klu­bie swoją szafkę, a w niej zna­leź­li­śmy kufe­rek. W związku z tym, że jest pan jedy­nym spad­ko­biercą, chcie­li­by­śmy, aby go pan ode­brał. Z pew­no­ścią znaj­dują się w nim jakieś oso­bi­ste rze­czy koman­dora, które mają dla pana zna­cze­nie. Będzie nam zaszczyt gościć…

– Dobrze. Przyjdę w przy­szłym tygo­dniu – rzu­cił Mark obo­jęt­nie.

– Dzię­kuję bar­dzo i jesz­cze raz pro­szę przy­jąć moje… – Pan Alond nie dokoń­czył, spu­ścił wzrok i zgrab­nie usu­nął się na bok.

Mark uwa­żał kluby z ulicy Pall Mall za zahi­ber­no­wane sie­dli­sko bry­tyj­skiego kon­ser­wa­ty­zmu, impe­ria­li­zmu, rasi­zmu i nie­to­le­ran­cji, więc ocią­gał się z odbio­rem kuferka, który nie wzbu­dzał w nim pra­wie żad­nego zain­te­re­so­wa­nia. Po jakimś tygo­dniu przy­po­mniał sobie o zło­żo­nej obiet­nicy, ale dopiero po upły­wie kolej­nego zadzwo­nił do Syd­neya Alonda i umó­wił się na spo­tka­nie.

Prze­ka­zano mu drew­niany kufe­rek z zaokrą­gloną pokrywą, jak na licyj­skich gro­bow­cach w Kas. Tro­chę roze­schnięty, bogato zdo­biony i okuty mosią­dzem na kan­tach. Ważył około pię­ciu kilo­gra­mów. Na wierz­chu pokrywy nama­lo­wany był odwró­cony czarno-żółty krzyż z koroną i napis ozdobną cyry­licą, a pod nim data 1854. Kufe­rek był zamknięty i bra­ko­wało do niego klu­cza.

Mark pod­pi­sał oświad­cze­nie i zabrał kufe­rek do swo­jego miesz­ka­nia na pierw­szym pię­trze różo­wego domu w Not­ting Hill. Filip, który skoń­czył histo­rię sztuki i przez lata pro­wa­dził anty­kwa­riat, nie­mal natych­miast roz­szy­fro­wał jego pocho­dze­nie. Wodząc pal­cem po pokry­wie, stwier­dził, że w cza­sach wojny krym­skiej skrzynka nale­żała do 10 Inger­man­landz­kiego Pułku Huza­rów. Mark od razu się zorien­to­wał, że musiał ją przy­wieźć jego pra­pra­dzia­dek Joseph Gar­den-Cro­fton, który brał udział w bitwie pod Bała­kławą. Z dzie­ciń­stwa pamię­tał sto­jące na kominku zdję­cie opar­tego o sza­blę, wypię­tego dum­nie wąsa­tego huzara z war­ko­czy­kami.

Filip kate­go­rycz­nie nie zgo­dził się na uży­cie dłuta w celu otwo­rze­nia kuferka i wezwał zna­jo­mego ślu­sa­rza, który miał spore kło­poty ze sta­rym rosyj­skim zam­kiem i solid­nie się spo­cił. W końcu wieko drgnęło i kufe­rek uka­zał swoje wnę­trze.

Nie­miecka fajka z por­ce­la­nową główką w kształ­cie psiego pyska, mały mosiężny sek­stant, zdję­cie leżą­cej na sofie nagiej kobiety, które Filip uznał za uni­ka­towe dzieło z początku dwu­dzie­stego wieku, album ze zdję­ciami z cza­sów pierw­szej wojny świa­to­wej, skła­dany nóż do szcze­pie­nia drze­wek, a w końcu Mark wyjął zie­lony gruby notat­nik opra­wiony w aksa­mit ze zło­tym, wytło­czo­nym napi­sem „1952”. Prze­kart­ko­wał go i stwier­dził, że zapi­sane są tylko pierw­sze strony i że z pew­no­ścią nie jest to cha­rak­ter pisma jego ojca Jona­thana. Ponie­waż pra­dzia­dek Timo­thy zmarł w 1947 roku, musiał być to notat­nik dziadka Oli­vera.

W dniu śmierci dziadka Mark miał pięt­na­ście lat i dosko­nale pamię­tał jego pogrzeb na cmen­ta­rzu kościoła Świę­tego Olafa na kli­fie. Tłum dostoj­nych żałob­ni­ków wypeł­niał pra­wie cały cmen­tarz, a póź­niej salę w posia­dło­ści Gar­de­nów-Cro­fto­nów, gdzie odby­wała się kon­so­la­cja. Dzia­dek Oli­ver pozo­sta­wił w pamięci Marka same dobre wspo­mnie­nia. Jako jedyny w całej rodzi­nie akcep­to­wał jego odmien­ność, która ujaw­niała się w tam­tym cza­sie coraz moc­niej, i czę­sto udzie­lał mu schro­nie­nia. Zacho­wy­wał się pod tym wzglę­dem zupeł­nie ina­czej niż ojciec, co zresztą spo­wo­do­wało, że Mark szybko opu­ścił dom i stra­cił kon­takt z histo­rią rodziny. O dziadku Oli­verze wie­dział tylko, że podob­nie jak ojciec był ofi­ce­rem wywiadu MI6, a w cza­sie dru­giej wojny świa­to­wej słu­żył w Jugo­sła­wii i na Bli­skim Wscho­dzie.

Dla­tego teraz zapa­rzył sobie czarną her­batę, wziął zie­lony notat­nik i poszedł na górę do swo­jego gabi­netu. Oli­ver miał ładny, kali­gra­ficzny cha­rak­ter pisma, ale sta­wiał bar­dzo drobne literki, Mark musiał więc wło­żyć oku­lary. Zapa­lił lampkę i zapadł się w skrzy­pią­cym fotelu.

15 czerwca 1972 roku, dzi­siaj minęła dwu­dzie­sta rocz­nica śmierci Chri­stine Gra­nville.

Czy to moż­liwe, że zamor­do­wał ją zawie­dziony psy­cho­pa­tyczny kocha­nek, ste­ward ze statku i kucharz z naszego klubu? Moż­liwe, pozna­łem go prze­cież.

Wielu ule­gło jej uro­kowi, ale jesz­cze wię­cej dało się jej nabrać. W cza­sie wojny wszystko było bro­nią. Wal­czyła z Niem­cami, by pomścić cier­pie­nia swo­ich dwóch naro­dów i śmierć matki.

Nasz wywiad nauczył ją posłu­gi­wać się mani­pu­la­cją jak szty­le­tem, a po woj­nie porzu­cił w naj­waż­niej­szym dla niej okre­sie życia. To musiało skoń­czyć się zała­ma­niem. Była zde­kon­spi­ro­wa­nym, wyko­rzy­sta­nym przez obce pań­stwo szpie­giem bez ojczy­zny. Kobiety w tym zawo­dzie dają z sie­bie wię­cej niż męż­czyźni i płacą wyż­szą cenę. Chri­sti była praw­dziwą kobietą. W każ­dym wymia­rze.

Moment wcze­śniej rato­wała świat przed zagładą, a teraz ście­liła łóżka na stat­kach i w hote­lach. Spo­tkał ją los, z któ­rym ktoś taki jak ona nie mógł się pogo­dzić. Nie była Bry­tyjką, nie była Polką, nie była Żydówką. Była ofiarą bez­dusz­nej wojny, porzu­co­nym szpie­giem z prze­szło­ścią i kobietą bez przy­szło­ści. Nie potra­fiła już kochać, ale nie potra­fiła także żyć sama. Wyko­rzy­stała więc tego nie­szczę­snego Den­nisa Mul­dow­neya, a on wyko­rzy­stał ją. Jak w antycz­nej tra­ge­dii. Albo szek­spi­row­skim dra­ma­cie. To musiało się tak skoń­czyć i ona o tym wie­działa od początku. Tylko samo­bój­stwo jest śmier­cią świa­domą.

Pchnął ją szty­le­tem na scho­dach, jakby sama to wyre­ży­se­ro­wała. Przy­go­to­wy­wała Mul­dow­neya do tej roli – narzę­dzia swo­jego samo­bój­stwa. Była zbyt dumna i zbyt mocno kochała życie, by umrzeć w kulu­arach. Chciała odejść na sce­nie w świa­tłach rampy, tak jak żyła. Opro­wa­dzała go po lon­dyń­skich loka­lach, klu­bach i przy­ję­ciach, jak gdyby chciała zapre­zen­to­wać wszyst­kim czło­wieka, któ­rego rękami odbie­rze sobie życie. Draż­niła go jak lwa w klatce, jakby ostrzyła szty­let na odpo­wied­nią chwilę. I kiedy zdała sobie sprawę, że Andrew już ni­gdy do niej nie wróci, uwol­niła swo­jego anioła śmierci.

Ostatni raz spo­tka­li­śmy się 13 kwiet­nia 1952 roku w restau­ra­cji Ludlum. To było nasze tajne miej­sce. Tak jak wtedy, kiedy pra­co­wa­li­śmy razem, ale to nie była ta sama Chri­sti, jaką zna­łem wcze­śniej, cho­ciaż bar­dzo się sta­rała, bym w to uwie­rzył. Chri­sti nie była po pro­stu agentką SIS, była wyjąt­kowa i wbrew temu, co piszą i mówią dzi­siaj o niej ludzie, któ­rzy twier­dzą, że ją znają, nikt z nich nie ma poję­cia, kim tak naprawdę była. Ja to wiem, a oprócz mnie chyba już tylko lord taj­nej pie­częci Zjed­no­czo­nego Kró­le­stwa zdaje sobie z tego sprawę.

Wyzna­czony zosta­łem do roli cie­nia Chri­sti przez szefa MI6, gene­rała sir Ste­warta Gra­hama Men­ziesa, w lutym 1941 i po zapo­zna­niu się z jej aktami uda­łem się do Bel­gradu, gdzie zamie­rza­łem na nią pocze­kać. Po aresz­to­wa­niu przez gestapo w Buda­pesz­cie eks­fil­tra­cję Chri­sti i jej part­nera Andrew Ken­nedy’ego, czyli Andrzeja Kower­skiego, orga­ni­zo­wał nasz amba­sa­dor na Węgrzech O’Mal­ley. Nazy­wa­łem się wów­czas Louis Lang­don i pra­co­wa­łem w sek­cji bał­kań­skiej SIS. Chri­sti miała przy­dział do SOE, ale to była jej legenda, z któ­rej skąd­inąd wywią­zy­wała się bar­dzo dobrze. W ten spo­sób ukry­wa­li­śmy jej dzia­łal­ność dla MI6. Chri­sti pra­co­wała dla bry­tyj­skiego wywiadu od 1938 roku, ale for­mal­nie zwer­bo­wał ją pod koniec 1939 roku Geo­rge Fred­man i została wtedy prze­rzu­cona do Buda­pesztu jako dzien­ni­karka.

Zna­łem ją ze zdjęć, ale po raz pierw­szy zoba­czy­łem w sło­neczne i mroźne lutowe popo­łu­dnie nad brze­giem Sawy. Drobna w sza­rych spodniach zapra­so­wa­nych w ostry kant, krót­kim kożuszku i nacią­gnię­tym na jedno ucho zie­lo­nym bere­cie, spod któ­rego wysta­wały ciemne włosy. Szła pew­nie sprę­ży­stym kro­kiem, sta­wia­jąc pro­sto stopy w pła­skich trze­wi­kach. Wyda­wało mi się wtedy, że rów­nie dobrze mogłaby w ten spo­sób masze­ro­wać na defi­la­dzie, co prze­mie­rzać wybieg na poka­zie mody.

Była pięk­niej­sza niż na zdję­ciach. Przez moment jej ciemne oczy bez maki­jażu patrzyły na mnie z zain­te­re­so­wa­niem, jakby chciała prze­wier­cić mnie na wylot. Dopiero po chwili przy­po­mnia­łem sobie, że mam jej poka­zać znak roz­po­znaw­czy, który ści­ska­łem w dłoni, i powie­dzieć hasło, ale Chri­sti tylko się uśmiech­nęła i wzięła mnie pod ramię. Ruszy­li­śmy pod wiatr pustym bul­wa­rem.

– Ile masz lat? – zapy­tała.

– Dwa­dzie­ścia dzie­więć – odpar­łem.

– To jesteś star­szy ode mnie. – Uśmiech­nęła się. – Pierw­szy raz masz kon­takt z agentką za gra­nicą?

– Tak.

– Nie dener­wuj się. Będzie dobrze. Chodźmy gdzieś usiąść.

Pamię­tam nasze pierw­sze spo­tka­nie, jakby to było wczo­raj. Chyba każdy, kto kie­dy­kol­wiek spo­tkał Chri­sti, zapa­mię­tał tę chwilę, bo to było jak olśnie­nie. Zapa­dało w pamięć na zawsze. Była piękna, ale to nie uroda sta­no­wiła o jej sile. Miała hip­no­tyczną moc, która powo­do­wała, że nikt nie mógł pozo­stać wobec niej obo­jętny. Albo się ją kochało, albo nie­na­wi­dziło. Kiedy jesz­cze w Lon­dy­nie czy­ta­łem jej akta, trudno było mi uwie­rzyć, że ktoś taki jak ona może pra­co­wać z nami. Była zaprze­cze­niem szpiega.

Wtedy w Bel­gra­dzie w ciągu dwóch mar­co­wych tygo­dni ode­grała decy­du­jącą rolę w dzia­ła­niach, które dopro­wa­dziły do uda­nego zama­chu stanu. Jugo­sła­wia prze­ciw­sta­wiła się Hitle­rowi, za co mia­sto zapła­ciło straszną cenę. Być może Chri­sti ura­to­wała wów­czas świat przed zagładą. Cho­ciaż nikt tego jesz­cze nie wie­dział. Zda­rzają się tacy szpie­dzy.

Przez następne dwa lata pra­co­wa­li­śmy razem w Kairze, byłem jej cie­niem, obser­wo­wa­łem z ukry­cia, chro­ni­łem i prze­ka­zy­wa­łem zada­nia. Dopiero wtedy zro­zu­mia­łem, że jej uroda to alibi, urok to tar­cza, a inte­li­gen­cja to oręż.

Uwiel­bia­łem ją, ale nie kocha­łem.

Czy Den­nis Mul­dow­ney zabił Chri­sti na jej życze­nie? Szef MI6 zaprze­czył, jakoby za jej śmier­cią stał ktoś inny niż sam sprawca, który zresztą został ujęty na miej­scu i przy­znał się do winy. Ale sir Ste­wart Gra­ham Men­zies nie miał racji. Było tak, jak twier­dzili wszy­scy ci, któ­rzy za jej śmierć obwi­niali MI6, i tak jak twier­dził Ian Fle­ming, bo wyrok na Den­nisie wyko­nano następ­nego dnia po jego ogło­sze­niu. Winny był sowiecki wywiad, bo dla nich pra­co­wała, pogro­bowcy Abwehry z zemsty, fran­cu­scy kola­bo­ranci, bo za dużo o nich wie­działa, i jak zwy­kle pol­scy komu­ni­ści i pol­scy antykomu­ni­ści. Powód mógł mieć każdy zawie­dziony męż­czy­zna i każda zazdro­sna kobieta.

A jak było naprawdę?

W tym miej­scu ury­wała się histo­ria agentki Chri­sti, o któ­rej Mark ni­gdy nie sły­szał. Spraw­dził jesz­cze raz datę – 15 czerwca 1972 roku.

„To chyba wła­śnie wtedy Oli­ver dostał wylewu” – pomy­ślał Mark i zro­zu­miał, dla­czego zapis koń­czy się nie­mal w pół zda­nia. Zamknął zie­lony notat­nik i wsu­nął go do szu­flady w biurku.

Roz­dział 2

To my decydujemy

Wypro­du­ko­wany spe­cjal­nie dla Sta­lina przez nie­miecką firmę Jun­ghans zegar pod­ło­gowy melo­dią krem­low­skiego kuranta oznaj­mił dwu­dzie­stą pierw­szą.

Przy stole kon­fe­ren­cyj­nym sie­dział w roz­pię­tym mun­du­rze mar­sza­łek Kli­mient Woro­szy­łow, obok niego spo­cony Ław­rien­tij Beria bawił się ołów­kiem, a naprze­ciw nich w samej koszuli, z rękami na piersi roz­pie­rał się na krze­śle Wsie­wo­łod Mier­ku­łow. Zamy­ślony Sta­lin prze­cha­dzał się od drzwi wej­ścio­wych do por­tretu Lenina, roz­ci­na­jąc gęstą chmurę papie­ro­so­wego dymu, i przy każ­dym nawro­cie zer­kał przez chwilę w stronę zebra­nych. Było duszno i gorąco, ale nikt nie popro­sił o otwar­cie okna.

Cze­kali aż do Kun­cewa przy­będą nie­dawno mia­no­wany szef Pierw­szego Zarządu NKGB Paweł Fitin i ofi­cer do zadań spe­cjal­nych.

– Zima w tym roku nie jest bar­dziej mroźna niż zwy­kle, prawda? – rzu­cił Sta­lin, prze­ry­wa­jąc długą ciszę. Zacią­gnął się głę­boko papie­ro­sem, a potem wypu­ścił dym nosem.

– Nie­stety nie jeste­śmy jesz­cze w sta­nie prze­wi­dzieć pogody na rok do przodu, jeśli to masz na myśli, Koba – odparł Beria. – Musimy chyba zde­cy­do­wa­nie zdy­scy­pli­no­wać naszą Aka­de­mię Nauk, by wię­cej uwagi przy­kła­dała do mete­oro­lo­gii. Nie­praw­daż, towa­rzy­szu Sta­lin? – dodał żar­tem, popra­wia­jąc swoje pince-nez, cho­ciaż dobrze wie­dział, że w aka­de­mii nie zostało już wielu mete­oro­lo­gów.

– Głów­no­do­wo­dzący Czer­wo­nej Armii gene­rał Mróz i towa­rzyszka Raspu­tica też muszą mieć swój sztab, czyli mete­oro­lo­gów – ode­zwał się cał­kiem poważ­nie Woro­szy­łow, a Mier­ku­łow uśmiech­nął się iro­nicz­nie do Berii.

– Towa­rzysz Kli­mient jak zawsze ma rację – włą­czył się Sta­lin, wska­zu­jąc na Berię ręką uzbro­joną w papie­rosa Kazbek. – Nie ma się z czego śmiać, towa­rzy­szu Mier­ku­łow. Bierz­cie przy­kład z Ław­rien­tija Paw­ło­wi­cza… Myśli per­spek­ty­wicz­nie, naukowo… a co naj­waż­niej­sze, pozy­tyw­nie. Tylko tak może zwy­cię­żyć nasza pro­le­ta­riacka rewo­lu­cja.

Nie skoń­czył, bo wła­śnie otwo­rzyły się cięż­kie dębowe drzwi. Wisząca dotąd spo­koj­nie chmura dymu drgnęła zanie­po­ko­jona i jak mario­netka z Dziadka do orze­chów wkro­czył do pokoju mło­dziutki enka­wu­dzi­sta w dopa­so­wa­nym do jego chło­pię­cej syl­wetki oliw­ko­wym mun­du­rze. Sta­nął trzy kroki dalej, strze­lił obca­sami błysz­czą­cych wyso­kich butów i miał już coś zamel­do­wać, kiedy Sta­lin deli­kat­nie uniósł dłoń. Enka­wu­dzi­sta zro­zu­miał gest. Obró­cił się, pod­szedł do drzwi i sta­nął przy nich bokiem, dając znak, że goście mogą wejść.

Pierw­szy wkro­czył woj­sko­wym kro­kiem Paweł Sudo­pła­tow – ener­giczny, zde­cy­do­wany, zapra­wiony w boju boha­ter wojny domo­wej w Hisz­pa­nii i zabójca Jewhena Kono­walca. Za nim nieco nie­śmiało wsu­nął się Fitin. Dwaj trzy­dzie­stocz­te­ro­letni ofi­ce­ro­wie do zadań spe­cjal­nych NKGB. Sudo­pła­tow krępy, o sil­nym karku, był star­szy o pół roku i nieco niż­szy od Fitina, który led­wie kilka tygo­dni wcze­śniej został sze­fem wywiadu. „Młody, bystry, inte­li­gentny, lojalny i cał­ko­wi­cie oddany par­tii” – napi­sał o tym ostat­nim Beria do Sta­lina.

– Sia­daj­cie, towa­rzy­sze – ode­zwał się Sta­lin. Nowo przy­byli zajęli miej­sca naprze­ciwko Berii i Mier­ku­łowa, bo Sta­lin wciąż stał. – Zanim przej­dziemy do głów­nego tematu, chcia­łem was zapy­tać, jak posu­wają się dzia­ła­nia w spra­wach pol­skich. Obaj dobrze zasłu­ży­li­ście się w pracy z pol­skimi jeń­cami w ubie­głym roku. Towa­rzysz Ław­rien­tij Paw­ło­wicz bar­dzo was chwali. Dzię­kuję w imie­niu par­tii. Ale to dopiero pierw­szy etap na dro­dze do roz­wią­za­nia pro­blemu, przed któ­rym możemy wkrótce sta­nąć. Polacy są dla nas bar­dzo ważni, szcze­gól­nie ci wciąż żyjący. Pre­mier Sikor­ski nie­dawno publicz­nie stwier­dził, że Pol­ska jest w sta­nie wojny z nami i Niem­cami. Nie zasko­czył nas tym spe­cjal­nie. Dobrze wiemy, że praw­dziwa wojna dopiero przed nami – cią­gnął swój wywód Sta­lin, cho­ciaż wszy­scy dosko­nale znali temat, a on sam na bie­żąco dowia­dy­wał się od Berii, jak postę­pują prace wer­bun­kowe wśród pol­skich ofi­ce­rów i poli­ty­ków. Ni­gdy jed­nak nie rezy­gno­wał z moż­li­wo­ści spraw­dze­nia infor­ma­cji u źró­dła. – No więc… Jak jest, towa­rzy­szu Sudo­pła­tow?

– Archiwa wywiadu pol­skiego, które prze­ję­li­śmy w trzy­dzie­stym dzie­wią­tym, wciąż dostar­czają nam nowych infor­ma­cji – zaczął Paweł Ana­tol­je­wicz. – Pozwa­lają wyty­po­wać wro­gów wła­dzy radziec­kiej, któ­rzy mogą sta­no­wić zagro­że­nie w przy­szło­ści i któ­rych trzeba wyeli­mi­no­wać. A także wybrać osoby podatne na współ­pracę. W tej chwili skoń­czy­li­śmy pro­cesy wer­bun­kowe ponad dwu­stu pol­skich ofi­ce­rów i to z pew­no­ścią nie koniec.

– Musimy przy­spie­szyć prace, Ław­rien­tij – wpadł mu w słowo Sta­lin, zwra­ca­jąc się do Berii. – Sytu­acja szybko się zmie­nia.

– Zmie­nia, zmie­nia… – Beria z zadumą poki­wał głową, bo dobrze wie­dział, że to nie jest prośba. – Jasne, Koba. Z Pola­kami damy sobie radę. Tym bar­dziej że w Lon­dy­nie wszystko mamy pod kon­trolą.

– Kon­trolę raz się ma, raz nie – odparł Sta­lin. – Teraz nie stać nas na jej utratę.

– Rzecz jasna – potwier­dził z prze­ko­na­niem Beria.

– Cza­sami trzeba robić wię­cej, coś, co wykra­cza poza nasze obo­wiązki… – Sta­lin usiadł za sto­łem na swoim miej­scu. – To nazywa się poświę­ce­nie… Poświę­ce­nie dla dobra par­tii i narodu. Tego teraz wyma­gamy od wszyst­kich bol­sze­wi­ków, a cze­ki­stów szcze­gól­nie. Powinni świe­cić przy­kła­dem. „Cze­ki­sta” ma brzmieć dum­nie. – Prze­rwał na chwilę, wycią­gnął następ­nego papie­rosa i zaczął nim stu­kać o blat stołu, jakby chciał ubić tytoń. – Dobrze… – zaczął znowu ści­szo­nym gło­sem. – Zaj­mijmy się teraz Jugo­sła­wią. To bar­dzo pilne. Bratni naród serb­ski chce zawrzeć z nami pakt prze­ciw Niem­com, więc trzeba pomóc i odpo­wie­dzieć na woła­nie towa­rzy­szy z Bel­gradu, prawda? Towa­rzysz Broz pyta. Co mu odpo­wiemy?

– A co z Hitle­rem? – ode­zwał się Mier­ku­łow. – Nie możemy mie­szać się ofi­cjal­nie, mamy prze­cież pakt z Ber­li­nem.

– No wła­śnie! No wła­śnie – stwier­dził Sta­lin z zadumą. – Nie możemy pro­wo­ko­wać Hitlera, a z dru­giej strony jest szansa zyskać na cza­sie. Prawda, Kli­mient? – zwró­cił się do Woro­szy­łowa.

– Jeśli Niemcy zaata­kują w końcu kwiet­nia lub w maju, ich szanse wzro­sną. Jeśli nato­miast w lipcu albo w sierp­niu, wzro­sną nasze, a w końcu roku zade­cy­dują gene­rał Mróz i towa­rzyszka Raspu­tica – odpo­wie­dział mar­sza­łek. – Roz­ma­wia­li­śmy już o tym.

– Ni­gdy dość powta­rzać – wtrą­cił się Beria. – Niemcy zbie­rają siły w Pol­sce.

– No wła­śnie – powtó­rzył Sta­lin takim samym tonem. – Nie możemy dopu­ścić do ataku na nas w tym roku, nie jeste­śmy gotowi. Jeśli nie zdążą do lata, to zyskamy rok. Mam też głę­boką nadzieję, że Hitler tylko z nami pogrywa. Trzeba to koniecz­nie spraw­dzić i możemy zro­bić to w Jugo­sła­wii. Towa­rzy­sze Fitin i Sudo­pła­tow znają dosko­nale sytu­ację w tym kraju. Co zatem pro­po­nu­je­cie, towa­rzy­sze?

W pokoju zale­gła cisza. Wyglą­dało na to, że Sta­lin rzu­cił to pyta­nie do wszyst­kich obec­nych. Dopiero po chwili Fitin zdał sobie sprawę, że przy­wódca prze­chy­lił lekko głowę w prawo i przy­gląda się mu uważ­nie.

– Rze­czy­wi­ście sytu­acja w Jugo­sła­wii jest dosyć dziwna, trudna do jed­no­znacz­nego zde­fi­nio­wa­nia, zwłasz­cza z punktu widze­nia naszych inte­re­sów – zaczął Fitin spo­koj­nie. – Silne nastroje anty­nie­miec­kie w sytu­acji zagro­że­nia powo­dują wzrost sym­pa­tii do ZSRR i Wiel­kiej Bry­ta­nii. Inna sytu­acja jest oczy­wi­ście w Chor­wa­cji. Według naszych infor­ma­cji regent Paweł i pre­mier Dragiša Cvet­ko­vić wciąż lawi­rują i szu­kają poro­zu­mie­nia z Hitle­rem. Wkrótce mają przy­stą­pić do paktu trzech, więc wła­ści­wie koali­cji anty­ra­dziec­kiej. Chcie­liby jed­nak zacho­wać neu­tral­ność. Podobno Hitler obie­cał Jugo­sło­wia­nom w zamian za to Salo­niki. Rząd Cvet­ko­vi­cia jest słaby, nie ma popar­cia poli­tycz­nego, spo­łecz­nego ani, co naj­waż­niej­sze, wśród woj­sko­wych. Według naszych infor­ma­cji ofi­ce­ro­wie są prze­ciwni przy­stą­pie­niu Jugo­sła­wii do paktu trzech. Poja­wia się też deli­katna więź… – Fitin zawa­hał się, jakby szu­kał wła­ści­wego słowa – a może raczej wspólna prze­strzeń z Angli­kami.

– Gre­cja? – bar­dziej stwier­dził, niż zapy­tał Woro­szy­łow, nikt mu więc nie odpo­wie­dział.

– Ow­szem. Chur­chill zaczął myśleć dopiero po laniu, jakie spra­wił mu Hitler we Fran­cji. Wygląda na to, że bez pomocy Nie­miec Mus­so­lini nie da sobie rady w Gre­cji, którą coraz moc­niej wspie­rają Anglicy. A bez Krety Włosi nie zabez­pie­czą się dobrze na Bli­skim Wscho­dzie, w Pale­sty­nie ani w Egip­cie – powie­dział Sta­lin. – Zbliża się czas, kiedy Biuro Poli­tyczne będzie się musiało poważ­nie zasta­no­wić nad ewen­tu­alną współ­pracą z Lon­dy­nem. – Spoj­rzał na Mier­ku­łowa. – Ale teraz chcie­li­by­śmy usły­szeć, co w spra­wie Jugo­sła­wii może nam zapro­po­no­wać nasz wywiad. Co możemy zro­bić, żeby nie prze­grać? Stawka jest bar­dzo wysoka, towa­rzy­sze, bar­dzo!

– Towa­rzy­szu Fitin? – zagaił Beria.

– Według naszych ocen naj­ko­rzyst­niej­sze byłoby, gdyby rząd Cvet­ko­vi­cia pod­pi­sał przy­stą­pie­nie do paktu trzech. To jesz­cze bar­dziej pod­grza­łoby nastroje anty­nie­miec­kie w spo­łe­czeń­stwie i armii, a od wewnątrz pomo­gliby też towa­rzy­sze jugo­sło­wiań­scy…

– Tito uważa, że rząd Cvet­ko­vi­cia trzeba oba­lić przed pod­pi­sa­niem paktu, a nowy rząd powi­nien pod­pi­sać pakt o przy­jaźni z ZSRR – włą­czył się Mier­ku­łow.

– To my decy­du­jemy – sko­men­to­wał cicho Sta­lin. – Na szali jest bez­pie­czeń­stwo Kraju Rad. Pro­szę dalej, towa­rzy­szu Fitin.

– Wbrew temu, co mówią towa­rzy­sze jugo­sło­wiań­scy, pod­pi­sa­nie paktu przez Cvet­ko­vi­cia tylko pod­grzeje nastroje anty­nie­miec­kie w spo­łe­czeń­stwie i może dopro­wa­dzić do wybu­chu. Powsta­nie korzystna sytu­acja do zama­chu stanu – odsu­nię­cia regenta i rządu Cvet­ko­vi­cia. Mamy kon­takty w jugo­sło­wiań­skiej armii i wiemy, że są tam ofi­ce­ro­wie gotowi prze­pro­wa­dzić zamach…

– To bar­dzo korzystne, bar­dzo! – włą­czył się Woro­szy­łow.

– Rze­czy­wi­ście – potwier­dził Sta­lin, zgiął ust­nik i zapa­lił kazbeka. – Woj­skowy zamach z pew­no­ścią jesz­cze bar­dziej roz­wście­czy Hitlera. I bar­dzo dobrze, dosko­nale! Pro­szę dalej, towa­rzy­szu Fitin.

– Buł­ga­ria wkrótce przy­stąpi do paktu, ale tam nic już nie możemy zro­bić, szcze­gól­nie że decy­du­jące zna­cze­nie ma Jugo­sła­wia. Anty­nie­miecki woj­skowy zamach stanu powi­nien spro­wo­ko­wać Hitlera do ude­rze­nia…

– Według naszych ocen armia jugo­sło­wiań­ska utrzyma się dwa, trzy tygo­dnie, ale opóźni ude­rze­nie na Gre­cję o co naj­mniej mie­siąc – ode­zwał się Woro­szy­łow.

– Możemy prze­su­nąć zamach stanu w Bel­gra­dzie na kwie­cień? – zapy­tał Sta­lin.

– To zależy, kiedy regent pod­pi­sze pakt trzech – odparł zde­cy­do­wa­nie Fitin. – Ale pew­nie zrobi to szybko, bo Niemcy nie mogą już cze­kać z pomocą Wło­chom w Gre­cji, a Anglicy umac­niają się na Kre­cie. Zamach stanu oczy­wi­ście nie powstrzyma Niem­ców przed wej­ściem do Jugo­sła­wii, ale zabie­rze im jakiś mie­siąc.

– Dla nie­miec­kiej armii na Bał­ka­nach nie ma róż­nicy mię­dzy kwiet­niem a czerw­cem, ale w Rosji mię­dzy paź­dzier­ni­kiem a grud­niem jest zde­cy­do­wana róż­nica – dodał Woro­szy­łow.

– No wła­śnie! – potwier­dził Sta­lin. – Przejdźmy do kon­kre­tów. Co pro­po­nu­je­cie, towa­rzy­szu Fitin?

– Jak tylko regent Paweł pod­pi­sze pakt, dopro­wa­dzimy do zama­chu stanu w Bel­gra­dzie i odsu­nię­cia rządu Cvet­ko­vi­cia. Trzeba to zro­bić naj­póź­niej jak to moż­liwe, ale ważne, żeby nie prze­oczyć punktu kry­tycz­nego. To spro­wo­kuje Hitlera do ude­rze­nia na Jugo­sła­wię i opóźni marsz na Gre­cję. Zyskamy czas.

– Zro­bimy pre­zent Chur­chil­lowi. – Beria się uśmiech­nął.

– Wcale bym się nie zdzi­wił, gdyby Bry­tyj­czycy pla­no­wali dokład­nie to samo. Wiemy od naszych agen­tów w Lon­dy­nie, że w ramach orga­ni­za­cji SOE powstała sek­cja bał­kań­ska. Cho­ciaż to zada­nie bar­dziej dla wywiadu niż dywer­sji – dodał Fitin.

– To bar­dzo moż­liwe i trzeba to koniecz­nie uwzględ­nić w naszych dzia­ła­niach. Poza tym Chur­chill wie, jak postę­po­wać ze zde­ge­ne­ro­wa­nymi ary­sto­kra­tami. – Sta­lin po raz pierw­szy szcze­rze się uśmiech­nął. – W końcu sam nim jest.

– Pro­po­nuję wysłać do Bel­gradu naszych ludzi, któ­rzy zajmą się wszyst­kim na miej­scu i… raczej przy ogra­ni­czo­nej pomocy towa­rzy­szy jugo­sło­wiań­skich. Ze wzglę­dów bez­pie­czeń­stwa oczy­wi­ście – cią­gnął Fitin. – Razem z towa­rzy­szem Sudo­pła­to­wem reko­men­du­jemy, żeby powie­rzyć to zada­nie towa­rzy­szom Tigra­nowi Bar­ki­sja­nowi i Wita­li­jowi Zaru­bi­nowi…

– Czy wobec Zaru­bina nie było podej­rzeń o współ­pracę z gestapo? – zapy­tał nie­spo­dzie­wa­nie Mier­ku­łow.

– Były, ale wszystko zostało już szcze­gó­łowo wyja­śnione – zare­ago­wał zde­cy­do­wa­nie Beria. – Gwa­ran­tuję.

– Towa­rzysz Zaru­bin pra­co­wał z nami przy spra­wie pol­skich jeń­ców w ubie­głym roku i… – Sudo­pła­tow nie dokoń­czył, bo prze­rwał mu Sta­lin:

– Znam Zaru­bina. Obaj to dobrzy ofi­ce­ro­wie wywiadu i dopil­nują sprawy. – Poki­wał głową z akcep­ta­cją. – Towa­rzy­szu Fitin i towa­rzy­szu Sudo­pła­tow, pro­szę przy­go­to­wać na jutro szcze­gó­łowy plan jugo­sło­wiań­skiej ope­ra­cji.

Zegar Jun­ghans wybił dwu­dzie­stą trze­cią.

Roz­dział 3

Moja miłość to wojna

– Jak masz na imię? – zapy­tała Chri­sti po fran­cu­sku.

– Louis – odparł.

– To nie jest twoje praw­dziwe imię, prawda?

– Nie.

– Więc jak…?

– Oli­ver.

– Też ład­nie. – Uśmiech­nęła się leciutko, trzy­ma­jąc go pod ramię. – Ale nie powi­nie­neś mi tego mówić. – Przy­cią­gnęła go moc­niej, jakby chciała się ogrzać.

Ona w krót­kim obci­słym węgier­skim kożuszku i zie­lo­nym bere­cie, on szczu­pły, nie­wiele od niej wyż­szy, w czar­nej skó­rza­nej kurtce z bia­łym baran­kiem na koł­nie­rzu i man­kie­tach. Gdyby wło­żyła buty na obca­sach, byliby równi. Szli powoli brze­giem Sawy, mija­jąc zapar­ko­wane barki i por­towe maga­zyny.

– Po co ci broń? – wyczuła twardy przed­miot pod jego kurtką.

– Na wszelki wypa­dek.

– Taki mia­łeś roz­kaz?

– Nie. Sam zde­cy­do­wa­łem – odparł nie­pew­nie i Chri­sti poczuła, że drży, ale nie wie­działa, czy jest zde­ner­wo­wany, czy po pro­stu zmar­z­nięty. Na jego typowo angiel­skich, jasnych chło­pię­cych policz­kach poja­wiły się uro­cze czer­wone rumieńce.

– Zimno ci? – zapy­tała i nie cze­ka­jąc na odpo­wiedź, pocią­gnęła go w lewo. – Widzia­łam tam knajpę… U Ku…

– U Kučana – prze­rwał jej Louis. – Wła­śnie tam chcia­łem iść. – Uśmiech­nęli się do sie­bie. – Nic spe­cjal­nego, ale jest tam cicho i spo­koj­nie, czyli w sam raz dla nas, na pierw­szą randkę.

– Nie bierz wię­cej broni na randkę ze mną, jeżeli to nie jest konieczne. Nie pomoże ci. Ja nie noszę.

Docho­dziła dwu­na­sta. Po kilku minu­tach dzwo­nek nad drzwiami oznaj­mił, że do lokalu weszli nowi goście. W ponu­rym pomiesz­cze­niu zajęty był tylko jeden sto­lik. Czuć było wil­go­cią, gula­szem ryb­nym i turec­kim tyto­niem. W rogu, przy sto­liku nad szkla­necz­kami z rakiją, kawą i butelką wody, sie­dzieli zajęci sobą trzej męż­czyźni w brud­nych kom­bi­ne­zo­nach.

Gruby stary bar­man z roz­ło­ży­stą siwą brodą, w skó­rza­nym far­tu­chu i czar­nym bere­cie, jakby od nie­chce­nia rzu­cił spoj­rze­nie w ich stronę i wró­cił do wycie­ra­nia tale­rza.

Usie­dli przy sto­liku pod oknem obok dużego por­tretu króla Pio­tra I Kara­dzior­dzie­wi­cia.

Louis ścią­gnął obci­słe ręka­wiczki. Nie bez trud­no­ści wyłu­skał z kie­szeni mały notat­nik z przy­pię­tym ołów­kiem. Poło­żył go na sto­liku i przy­krył ręka­wicz­kami.

Chri­sti przy­glą­dała się z lek­kim roz­ba­wie­niem, jak nie­zdar­nie przy­go­to­wuje się do roz­mowy. Polu­biła tego jesz­cze chwilę temu drżą­cego z zimna chłopca o uro­dzie stu­denta, który przy­szedł z bro­nią na pierw­sze spo­tka­nie z agentką. Jed­nak nie spra­wiał już wra­że­nia wystra­szo­nego nowi­cju­sza. Nie uni­kał jej wzroku, jak wielu męż­czyzn uda­ją­cych twar­dzieli. Patrzył jej pro­sto w oczy i nie pró­bo­wał uśmie­chać się na siłę. Ale podej­rze­wała, że gdyby zaszła potrzeba, wie­działby, jak użyć broni, którą ukry­wał pod kurtką.

– Będziesz robił notatki? – zapy­tała, spo­glą­da­jąc filu­ter­nie spod lekko unie­sio­nych brwi.

– Tylko wtedy, kiedy będę musiał. Mam dobrą pamięć, ale ni­gdy nie zawa­dzi – tłu­ma­czył się nieco zaże­no­wany i roz­glą­dał po sali. – Zjesz coś, napi­jesz się? Tro­chę nam tutaj zej­dzie – zmie­nił temat.

– Kawę i wodę – zde­cy­do­wała po chwili zasta­no­wie­nia. – Zjemy gdzie indziej, jak już skoń­czysz prze­słu­cha­nie. Nie mam zaufa­nia do tego kucha­rza. – Spoj­rzała na bro­da­tego bar­mana.

– Nie mów tak! Prze­słu­cha­nie… – obru­szył się Louis. – Wal­czymy prze­cież po jed­nej stro­nie. Jeste­śmy przy­ja­ciółmi, a może nawet łączy nas coś wię­cej.

– Wię­cej? – spy­tała i z kie­szeni wciąż zapię­tego pod szyją kożuszka wycią­gnęła paczkę papie­ro­sów. – Co masz na myśli? – Uśmiech­nęła się ponow­nie, ale Louis wcale nie wyglą­dał na zakło­po­ta­nego.

– Bra­ter­stwo broni – odparł pew­nym sie­bie tonem. – To przy­jaźń spraw­dzona w walce. Nie mówię o miło­ści, bo to uczu­cie łączące dwoje ludzi.

– Ład­nie powie­dziane. – Chri­sti poki­wała głową i zaczęła ścią­gać palec po palcu swoje beżowe zamszowe ręka­wiczki. – Moja miłość to wojna… teraz – dodała, a Louis spoj­rzał na nią nieco zasko­czony.

– Też ład­nie powie­dziane. – Po raz pierw­szy uśmiech­nęli się do sie­bie.

– Jaką uczel­nię skoń­czy­łeś?

– Cam­bridge.

Louis mach­nął ręką na bar­mana.

– Gra­tu­luję. Dobra uczel­nia. A co?

– Filo­lo­gię sło­wiań­ską. Możemy zacząć? – zapy­tał.

– Prze­słu­cha­nie? – rzu­ciła i jed­no­cze­śnie puściła do niego oko. – Żar­to­wa­łam, żar­to­wa­łam. Oczy­wi­ście, zaczy­najmy. Od czego?

– Zacznijmy od prze­kro­cze­nia gra­nicy węgier­sko-jugo­sło­wiań­skiej. Znam rela­cję amba­sa­dora O’Mal­leya, ale chcę ją porów­nać z twoją. Rozu­miesz… On też ma infor­ma­cję z dru­giej ręki, od swo­jego sekre­ta­rza. – Dał jej do zro­zu­mie­nia, że chce spraw­dzić wer­sję amba­sa­dora, który domy­ślał się, że Chri­sti pra­cuje dla wywiadu, ale nie wie­dział tego na pewno.

Tym­cza­sem, sunąc dostoj­nie przez salę, pod­szedł do nich bro­daty bar­man i Louis płyn­nie po serb­sku zamó­wił kawę i wodę.

– Wszystko odbyło się bez prze­szkód – zaczęła spo­koj­nie Chri­sti, gdy zostali sami. – Do gra­nicy doje­cha­li­śmy dwoma samo­cho­dami. Przed gra­nicą prze­sia­dłam się, jeśli można to tak nazwać, do bagaż­nika hum­bera amba­sa­dora, a Andrzej prze­je­chał swoim oplem. Po dru­giej stro­nie wró­ci­łam do samo­chodu Andrzeja i tak doje­cha­li­śmy do Bel­gradu. Andrzej i sekre­tarz twier­dzą, że Węgrzy chcieli koniecz­nie otwo­rzyć bagaż­nik, ale jakoś udało się ich odwieść od tego zamiaru. Ja nic nie sły­sza­łam, bo wciąż musia­łam powstrzy­my­wać się od kaszlu, który męczył mnie pra­wie całą drogę. Nie poma­gały mię­towe pastylki od amba­sa­dora.

– Okej. – Louis z zado­wo­le­niem poki­wał głową. – Teraz naj­waż­niej­sza sprawa. Lon­dyn bar­dzo się nie­cier­pliwi…

– Wiem, wiem… Ale dla­czego nikt nie pod­jął ze mną kon­taktu w Buda­pesz­cie? – prze­rwała mu nieco obu­rzona Chri­sti. – Mie­li­ście czas, byłam prze­cież w amba­sa­dzie.

– Byłaś cały czas pod obser­wa­cją – odpo­wie­dział szcze­rze i zde­cy­do­wa­nie Louis. – Nie wie­dzie­li­śmy czyją – Węgrów, gestapo czy Abwehry. Nie chcie­li­śmy spro­wa­dzać na cie­bie dodat­ko­wego ryzyka i spa­lić naszych ludzi, a sytu­acja stała się bar­dzo nie­bez­pieczna. Twoje aresz­to­wa­nie wyraź­nie to potwier­dza. Niemcy czują się w Buda­pesz­cie jak w domu, a Węgrzy im sprzy­jają i nie wszy­scy czują sym­pa­tię do Pola­ków. Zasu­ge­ro­wa­li­śmy O’Mal­ley­owi, żeby namó­wił was do wyjazdu i wydał wam nowe pasz­porty.

– Czyli to wy? – zapy­tała bez zasko­cze­nia.

– Oczy­wi­ście – potwier­dził Louis. – Nie mogli­śmy wyklu­czyć, że wasze aresz­to­wa­nie mogło być spro­wo­ko­wane przez Abwehrę. Bali­śmy się, że ktoś zacznie się głę­biej zasta­na­wiać nad twoim aresz­to­wa­niem i nie­spo­dzie­wa­nym uwol­nie­niem. Ktoś mógł cię zde­kon­spi­ro­wać przez zupełny przy­pa­dek. A jak sama rozu­miesz, twoja histo­ria jest mało wia­ry­godna.

– Wiem, wiem prze­cież, ale musia­łam coś szybko wymy­ślić. – Chri­sti wyda­wała się tro­chę zakło­po­tana. – Także dla Andrzeja. Ludzie są w sta­nie uwie­rzyć w naj­więk­sze głu­poty, ważne, jak są sprze­dane i przez kogo. Nie wiem, jakoś męż­czyźni ufają mi bar­dziej niż kobiety. – Uśmiech­nęła się iro­nicz­nie.

– Ow­szem, to prawda. – Louis par­sk­nął cichym śmie­chem. – Masz ten czar oraz talent, nie da się tego ukryć.

– A skąd ty to możesz wie­dzieć, drogi Louisie? Prze­cież dopiero się pozna­li­śmy – spy­tała, wyraź­nie uda­jąc zasko­cze­nie. – Tak o mnie mówią w Lon­dy­nie?

– Tak mówią. Dokład­nie tak. Coś w tym złego?

– Wła­ści­wie to nic – odparła. – W końcu powie­dzia­łam już, że wojna to moja miłość i nie mogę jej zdra­dzić, bo jest śmier­tel­nie zazdro­sna. Ale nie zapi­suj tego, Louis. – Uśmiech­nęła się samymi oczami. – To będzie nasza tajem­nica. Okej?

– Dobrze – potwier­dził z lek­kim roz­ba­wie­niem. – Więc jak to było?

– Nie było żad­nych Węgrów, żad­nych węgier­skich poli­cjan­tów. Prze­wieźli nas do taj­nej sie­dziby gestapo przy Hor­thy Miklós utca. Na samym początku poja­wił się gesta­po­wiec, który oczy­wi­ście się nie przed­sta­wił. Niski, koło pięć­dzie­siątki, lekka nad­waga, zacze­sany do tyłu rzadki blon­dyn, w dru­cia­nych oku­la­rach. Duży guz nad pra­wym łukiem… – Chri­sti dotknęła swo­jej brwi. – O tu! Na początku wypy­ty­wał, co robię na Węgrzech, takie zwy­czajne przy­go­to­wa­nie do tematu. W końcu prze­szedł do sprawy. Wie­dział, że byłam trzy razy w War­sza­wie. Zaprze­czy­łam oczy­wi­ście. Wtedy wyjął moją fał­szywą ken­kartę na nazwi­sko Andrze­jew­ska, którą zgu­bi­łam na sło­wac­kiej gra­nicy, kiedy ucie­ka­li­śmy poli­cji z Jan­kiem Maru­sa­rzem. Naj­więk­szym zasko­cze­niem było dla mnie to, że wie­dzieli o moich trzech przej­ściach. Nie pytał, ile razy byłam, tylko wyraź­nie powie­dział „trzy”. To wska­zuje, że gestapo ma kogoś bar­dzo bli­sko mnie, tam w Buda­pesz­cie albo w War­sza­wie. Wyraź­nie byli zain­te­re­so­wani tylko mną i w ogóle nie pytali o Andrzeja, jakby wcale ich nie obcho­dził. Zamil­kłam i w końcu gesta­po­wiec pole­cił mi zasta­no­wić się dobrze przez noc. Dał mi do zro­zu­mie­nia, że następ­nego dnia nie będzie taki miły. Wycho­dząc, stwier­dził, że skoń­czyło się tole­ro­wa­nie pol­skich rene­ga­tów na Węgrzech. – Chri­sti roz­pięła kożu­szek i zdjęła beret, cho­ciaż w knaj­pie było zimno. Dopiero teraz wyjęła papie­rosa z paczki, która leżała na sto­liku, i przy­pa­liła go sobie meta­lową zapal­niczką. – Przy­pro­wa­dzili mnie następ­nego dnia rano. Gesta­po­wiec sie­dział za biur­kiem, a drugi, któ­rego wcze­śniej nie widzia­łam, stał przy oknie. Wielki, zwa­li­sty Szwab w sza­rej koszuli z zawi­nię­tymi ręka­wami. Miał mnie prze­stra­szyć i rze­czy­wi­ście… udało mu się. Zaczął od tych samych pytań, co wcze­śniej. Czyli kto, gdzie, kiedy? W Pol­sce i na Węgrzech. Zro­zu­mia­łam, że wie­dzą, czym się zaj­muję, ale nie znali szcze­gó­łów, jakby skle­jali infor­ma­cje. Albo chcieli mnie zmy­lić. Znów padło pyta­nie o trzy podróże do Pol­ski, ale wie­dzieli, że szłam z Jan­kiem Maru­sa­rzem i Włod­kiem Ledó­chow­skim. Zaprze­czy­łam, uda­wa­łam, że nic nie wiem, ale nie było to prze­ko­nu­jące, wcale nie było, więc… – urwała.

Louis przy­glą­dał się Chri­sti, która wyglą­dała na prze­jętą tym wspo­mnie­niem. Z jej twa­rzy znik­nęły pew­ność sie­bie i uśmiech. Piękne i pogodne dotąd oczy wypeł­niły się smut­kiem. Paliła ner­wowo papie­rosa, co chwila spo­glą­da­jąc w okno, jakby na kogoś cze­kała. Ale Louis wie­dział, co za chwilę powie.

– Wielki Szwab sta­nął za mną i zda­łam sobie sprawę, co zaraz może się stać, więc zaczę­łam się przy­go­to­wy­wać psy­chicz­nie, ale mimo wszystko to ude­rze­nie zasko­czyło mnie. Zabo­lało… Bar­dzo… – prze­rwała i po chwili dodała ści­szo­nym gło­sem: – Poczu­łam się, jakby mnie poni­żyli, obna­żyli, byłam taka bez­bronna i wście­kła. Cze­ka­łam na drugi cios. – Spu­ściła wzrok i zaczęła oglą­dać swoje szczu­płe dło­nie, jakby widziała je po raz pierw­szy. – To było takie nie­zwy­kłe dozna­nie. Przy­szło nie wia­domo skąd i nagle nie wiesz, co z nim zro­bić… Nikt mnie dotąd nie ude­rzył. – W jej oczach zabły­sły łzy, ale nie wypły­nęły, jakby za pomocą jakiejś cudow­nej siły potra­fiła nad nimi zapa­no­wać. – Roz­cię­łam sobie język. Zabo­lało… Poczu­łam w ustach krew. Za chwilę ude­rzył mnie jesz­cze raz, otwartą dło­nią. – Pod­nio­sła wzrok i spoj­rzała Louisowi pro­sto w oczy. – Kie­dyś go dopadnę. Na pewno! – powie­działa bez emo­cji, poki­wała głową, a przez jej twarz prze­mknął wymu­szony uśmiech.

Louis poczuł dreszcz. Było coś jed­no­cze­śnie smut­nego i pięk­nego w tej dzi­kiej Polce. Tego nie można było roz­dzie­lić, jakby miała w sobie dwie oso­bo­wo­ści, dwie dusze. Po raz pierw­szy zoba­czył praw­dziwą nie­na­wiść w tak cza­ru­ją­cej i deli­kat­nej isto­cie. Jej oczy wyschły, a miły i nie­winny uśmiech tylko potę­go­wał tkwiącą w niej moc. Louis zro­zu­miał, dla­czego powie­działa, że wojna jest jej naj­więk­szą miło­ścią.

To było nie­zwy­kłe i dopiero teraz dotarło do niego, dla­czego Chri­sti ucho­dzi za tak cen­nego agenta.

– Powie­dzia­łam wtedy temu małemu, żeby skon­tak­to­wali się z kapi­ta­nem Otto­nem Kru­ge­rem z Abwehry, i poda­łam jego numer tele­fonu w Ber­li­nie. Szwab już mnie nie ude­rzył. Wyplu­łam mu krew pod nogi i popa­trzy­łam na kur­du­pla w oku­la­rach. Wyda­wało mi się, że czeka na kolejny cios, ale może mia­łam tylko takie wra­że­nie. Nie wszystko dobrze pamię­tam. W każ­dym razie obda­rzy­łam go naj­bar­dziej uro­czym uśmie­chem, na jaki mnie było stać. Wyszedł z pokoju i po dwóch godzi­nach byli­śmy wolni.

– Dobrze zro­bi­łaś…

– Tak było uzgod­nione w razie wpadki – prze­rwała mu. – Cho­ciaż to nie było dobre, bo mogło mnie zde­kon­spi­ro­wać. Zoba­czymy… Kru­ger przy­jeż­dża jutro do Bel­gradu, więc dowiemy się wię­cej. Roz­ma­wia­łam z nim przez tele­fon po wyj­ściu z gestapo i dzi­siaj przed połu­dniem. – Spoj­rzała na notat­nik Louisa. – Nic nie zano­to­wa­łeś?

Na jej twarz powró­cił pogodny uśmiech.

– Wszystko pamię­tam – odparł. – Dzi­siaj wyślę raport do Lon­dynu. Dobrze, że Kru­ger szybko się tu pojawi. To dobra wia­do­mość i zaj­miemy się nim. – Z apro­batą poki­wał głową. – A swoją drogą roz­cięty język dobrze uwia­ry­gad­nia tę nie naj­moc­niej­szą histo­rię. Wystra­szyli się two­jej gruź­licy i pokre­wień­stwa z admi­ra­łem Hor­thym? To nie jest mocna legenda. Wiesz o tym? – Louis zmru­żył oczy, a Chri­sti pokrę­ciła głową. – A Andrzej potwier­dza twoją wer­sję? Widział twój język?

– Oczy­wi­ście! – powie­działa zado­wo­lona. – Amba­sa­dor O’Mal­ley i kilka innych osób też. Wiem, co robię.

– Dobrze, że jesteś już tutaj. Bez­pieczna… – Louis wycią­gnął do niej rękę, a ona chwy­ciła go za palce i przez chwilę trwali z dłońmi w moc­nym uści­sku. – Nie wró­cisz już do Buda­pesztu. Mamy tu w Bel­gra­dzie nowe zada­nie, bar­dzo ważne zada­nie, od samego pre­miera. Czeka nas dużo pracy. Robi się gorąco i zostało bar­dzo mało czasu.

Roz­dział 4

Uczynić z niej strzałę

Porucz­nik Otto Kru­ger miał trzy­dzie­ści dwa lata, blond czu­prynę, sto osiem­dzie­siąt pięć cen­ty­me­trów wzro­stu i syl­wetkę ryce­rza. Był ulu­bień­cem admi­rała Wil­helma Cana­risa, ale tego nie wyko­rzy­sty­wał. Sta­rał się być skrom­nym, pra­co­wi­tym i kul­tu­ral­nym ofi­ce­rem nie­miec­kiego wywiadu. Ni­gdy nie prze­kli­nał, uni­kał kon­flik­tów z kole­gami i z dumą nosił dobrze dopa­so­wany i wypra­so­wany mun­dur Wehr­machtu.

Za radą ojca, nauczy­ciela nie­miec­kiego i inwa­lidy wojen­nego, wstą­pił na wydział filo­zo­ficzny uni­wer­sy­tetu w Heidel­bergu, który ukoń­czył z wyni­kiem celu­ją­cym. Już nie­mal na początku stu­diów tak bar­dzo dał się zauro­czyć poglą­dom Hegla i Nie­tz­schego, że kiedy skoń­czył edu­ka­cję, poczuł głę­boką wolę, by słu­żyć nie­miec­kiej myśli i sile. O jego deter­mi­na­cji w dąże­niu do celu świad­czyła cienka bli­zna na policzku z cza­sów bur­szen­sza­ftu.

Gdy zatem wstą­pił do armii, nie­mal natych­miast dostał pro­po­zy­cję służby w Abweh­rze. Na stu­diach bar­dziej ufał argu­men­tom siły niż myśli, dla­tego zamie­rzał zło­żyć poda­nie do gestapo, ale prze­cież Abwehra rów­nież dawała szanse roz­woju fizycz­nego i inte­lek­tu­al­nego. Ofertę admi­rała Cana­risa przy­jął co prawda wów­czas z lekko uda­wa­nym entu­zja­zmem, ale po pew­nym cza­sie mógł uczci­wie przy­znać, że dobrze zro­bił.

Nie miał za sobą pru­skiej prze­szło­ści, ale mimo to był lubiany przez kole­gów z Wydziału II. Znacz­nie więk­szą jed­nak satys­fak­cję spra­wiała mu ado­ra­cja ze strony żeń­skiego per­so­nelu, z któ­rej szczo­drze korzy­stał. Z tego powodu miał nie­licz­nych, ale zde­kla­ro­wa­nych wro­gów, ogra­ni­cza­ją­cych się na szczę­ście wyłącz­nie do pokąt­nych spi­sków wer­bal­nych. Bar­dziej odważ­nych para­li­żo­wał cień Cana­risa, który wyraź­nie fawo­ry­zo­wał Kru­gera.

Mar­cowy pora­nek w Ber­li­nie był bar­dzo zimny, ale sło­neczny i bez­wietrzny. Śnieg nie padał od wielu dni, więc ulice były suche. W nocy tro­chę zmar­zli, bo zapo­mniał zamknąć luf­cik, więc nad ranem mocno dorzu­cił węgla do pieca i w pokoju zro­biło się wręcz gorąco.

Heidi spała na brzu­chu, z sym­bo­licz­nie nakry­tymi narzutą jed­nym poślad­kiem i lewą ręką. Otto stał przy oknie i pijąc kawę z por­ce­la­no­wego kubka ozdo­bio­nego nie­miec­kim orłem, prze­rzu­cał wzrok z jej nagich ple­ców na ulicę i zasta­na­wiał się, czy może poje­chać do pracy moto­cy­klem.

Pod­puł­kow­nik Erwin Laho­usen, szef Wydziału I, wezwał do sie­bie porucz­nika Ottona Kru­gera, gdy tylko poja­wił się on w pracy.

Roz­kazy Führera, które prze­ka­zał mu Cana­ris, były wyjąt­kowo jasne. Anty­nie­miec­kie nastroje w Bel­gra­dzie gro­ziły woj­sko­wym prze­wro­tem. Odsu­nię­cie regenta Pawła zagra­żało stra­te­gicz­nym inte­re­som Nie­miec na Bał­ka­nach, a Hitler nie mógł sobie pozwo­lić nawet na krótką wojnę w Jugo­sła­wii.

Plan „Bar­ba­rossa” był już gotowy od grud­nia, ale wojna z Jugo­sła­wią i Gre­cją mogła nawet o mie­siąc opóź­nić ude­rze­nie na ZSRR. „To może być mie­siąc decy­du­jący o losach Trze­ciej Rze­szy!” – wykrzy­czał Hitler, gdy dowie­dział się, że do Bel­gradu ze wszyst­kich stron ścią­gają szpie­dzy i zaczyna się wyścig z cza­sem. Cana­ris jako szef wywiadu ni­gdy nie przy­no­sił dobrych wia­do­mo­ści i dla­tego Hitler go nie lubił. Wolał Müllera.

– Zatem rozu­mie pan, porucz­niku, że Jugo­sła­wia jest dzi­siaj oczkiem w gło­wie naszego Führera – zaczął pod­puł­kow­nik Laho­usen. – Sta­lin i Chur­chill wie­dzą o tym wszyst­kim dosko­nale, a nasze aktywa w Bel­gra­dzie są nie­zbyt impo­nu­jące. Zanie­dba­li­śmy tro­chę ten kie­ru­nek, a teraz trzeba to napra­wić, i to jak naj­szyb­ciej. Musimy szybko usta­lić, co się tam naprawdę dzieje. Chor­waci obie­cy­wali złote góry, ale już teraz widać, że nie­wiele mogą. Nie możemy zawieść Führera. Rozu­mie pan?

– Oczy­wi­ście, panie puł­kow­niku. Karin jest już w Bel­gra­dzie, więc naj­praw­do­po­dob­niej będziemy mieć nowe dotar­cie do bry­tyj­skiej amba­sady, a to już coś zna­czy. Cze­kam na jej tele­fon.

– Nie zorien­to­wała się, że to była misty­fi­ka­cja? – zapy­tał Laho­usen.

– Trudno powie­dzieć. Roz­ma­wia­łem z nią tylko przez tele­fon. Ale na pewno powinna czuć się wdzięczna za naszą życz­li­wość. Wikła­nie jej w kło­poty i pomoc w ich roz­wią­zy­wa­niu zawsze daje dobre efekty. Od czasu do czasu doci­skamy jej matkę w War­sza­wie, a Karin wie, że jej wdzięcz­ność będzie mieć dla niej wymierną korzyść. Ste­fa­nia Gold­fe­der mieszka poza get­tem i to jest dla niej pro­blem, poważny pro­blem.

Kru­ger uśmiech­nął się sze­roko, ale Laho­usen ani drgnął i wciąż był nie­zwy­kle poważny. Wie­dział, że ocze­ki­wa­nia Hitlera prze­kra­czają moż­li­wo­ści Abwehry w Bel­gra­dzie, więc liczył się teraz każdy agent i każdy dobry pomysł.

Karin nie była jesz­cze spraw­dzo­nym współ­pra­cow­ni­kiem, ale miała poten­cjał nie­po­rów­ny­walny z żad­nym innym agen­tem, któ­rym Abwehra dys­po­no­wała teraz w Bel­gra­dzie. Pro­wa­dził ją Kru­ger, zdolny ofi­cer, mający dobrą rękę do kobiet i odważne pomy­sły.

– Niech pan natych­miast jedzie do Bel­gradu…

– Tak pla­no­wa­łem, panie puł­kow­niku – prze­rwał mu deli­kat­nie, choć sta­now­czo Kru­ger.

– Mamy tam grupę ope­ra­cyjną Mark, któ­rej dzia­łal­ność kon­cen­truje się wokół naszego rezy­denta Mar­tina Lan­daua. Zna go pan?

– Nie, nie mia­łem oka­zji.

– Będzie panu poma­gał, ale pro­szę zacho­wać dystans… – urwał Laho­usen, dając znak, żeby Kru­ger był bar­dzo ostrożny – bo… nie możemy spa­lić Karin.

– Rozu­miem, panie puł­kow­niku – odparł zde­cy­do­wa­nym tonem Kru­ger.

– Lan­dau jest w kon­tak­cie z naszymi agen­tami w pobliżu pre­miera Cvet­ko­vi­cia, ale wyniki ich pracy są bar­dzo słabe. Za wszelką cenę musimy bro­nić regenta Pawła i odsu­nąć groźbę zama­chu stanu. Bez względu na koszty. Bel­grad musi pod­pi­sać z nami pakt. Rosja­nie i Anglicy mają teraz wspólny inte­res w Jugo­sła­wii i będą chcieli wcią­gnąć nas w kon­flikt zbrojny, więc Karin może być bar­dzo przy­datna. Jak będzie trzeba, przy­ci­śniemy jej matkę, ale lepiej żeby­śmy tego teraz nie musieli robić. Wystar­czy, że Karin będzie tego świa­doma.

– Tak jest, panie puł­kow­niku – odparł posłusz­nie Kru­ger. – Naj­le­piej byłoby jed­nak, gdyby sama zro­zu­miała, że poja­wiła się dla niej nowa szansa. Nie trzeba jej stra­szyć ani gro­zić, skoro można dać nadzieję. To spraw­dzona metoda i o wiele sku­tecz­niej­sza. Zresztą Karin nie jest słabą kobietą, jest wyspor­to­wana, cho­ciaż wygląda na deli­katną, a już na pewno nie jest naiwna. Trzy razy prze­szła Tatry, w tym raz w zimie, to o czymś świad­czy – wyja­śnił porucz­nik, bo chciał nieco sto­no­wać Laho­usena, który był zwo­len­ni­kiem twar­dej współ­pracy z agen­tami, a Karin znał tylko z rapor­tów Kru­gera.

– Dobrze, porucz­niku. Niech się pan zbiera do Bel­gradu. Samo­lot będzie gotowy na jutro rano. Pogoda zapo­wiada się w miarę dobra, więc nie powinno być kło­po­tów. Instruk­cje dosta­nie pan jesz­cze dzi­siaj. Pro­szę cze­kać u sie­bie. Wezwę pana i poroz­ma­wiamy tro­chę bar­dziej szcze­gó­łowo o naszym rezy­den­cie w Bel­gra­dzie – zakoń­czył nieco tajem­ni­czo puł­kow­nik i pod­niósł się z fotela.

Kru­ger wró­cił do swo­jego pokoju. Roz­piął mun­dur i usiadł za biur­kiem, z rękami zało­żo­nymi za głowę. Po chwili z kie­szeni na piersi wyjął srebrną papie­ro­śnicę. Laho­usen nie pozwa­lał palić w swoim gabi­ne­cie, ponie­waż był gorą­cym zwo­len­ni­kiem anty­ni­ko­ty­no­wych poglą­dów Führera, które ten łączył z anty­se­mi­ty­zmem i ideą raso­wej czy­sto­ści. Kru­ger nie wie­dział, że puł­kow­nik pod tym kate­go­rycz­nym zaka­zem ukrywa swój iro­niczny sto­su­nek do obse­sji Hitlera, więc uwa­żał to za ide­owe prze­gię­cie. Sam wypa­lał paczkę papie­ro­sów dzien­nie, podob­nie jak admi­rał Cana­ris.

Przez chwilę Kru­ger zasta­na­wiał się, czy fik­cyjne aresz­to­wa­nie Karin w Buda­pesz­cie było roz­sądne. Zda­wał sobie sprawę, że jeśli się zorien­to­wała, nie będzie lojalna i może spró­bo­wać przejść na drugą stronę, a wtedy żadna instruk­cja Laho­usena nie ma szans powo­dze­nia. Musiał jed­nak zaufać swo­jej intu­icji, która dotąd ni­gdy go nie zawio­dła. Zresztą nie miał wyj­ścia, bo dal­szy pobyt Karin w Buda­pesz­cie mógł dopro­wa­dzić do jej dekon­spi­ra­cji przez Angli­ków, tym bar­dziej że jej zada­nia już się skoń­czyły. Po pro­stu trwało to wszystko za długo. Ope­ra­cja uwia­ry­god­nia­nia taj­nej pol­skiej orga­ni­za­cji w War­sza­wie i kanału dez­in­for­ma­cji angiel­skich służb, jaką pro­wa­dziła Abwehra z Buda­pesztu za pośred­nic­twem Karin, nie miała już sensu.

Porucz­nik Kru­ger zda­wał sobie dosko­nale sprawę, że nad­szedł już czas, by prze­rzu­cić Karin na Bli­ski Wschód. Po dro­dze poja­wił się jed­nak nie­spo­dzie­wa­nie Bel­grad. Puł­kow­nik Laho­usen uwa­żał, że wbrew infor­ma­cjom z Lon­dynu, jakoby pol­ski wywiad przej­rzał grę Ber­lina, Karin trzeba wyko­rzy­stać. Nawet jeśli mia­łaby zostać spa­lona.

Kru­ger miał jed­nak w sto­sunku do niej inne plany i pró­bo­wał prze­ko­ny­wać do nich prze­ło­żo­nego za pomocą kre­atyw­nego doku­men­to­wa­nia współ­pracy, jak nazy­wał pisa­nie rapor­tów pod swoje pomy­sły. Robił to drob­nymi krocz­kami, z któ­rych zawsze mógł się wytłu­ma­czyć.

Karin miała poten­cjał i mogła stać się naj­lep­szą agentką Abwehry w MI6, zwłasz­cza że nad Europę dopiero nad­cią­gała wielka burza. Trzeba to było tylko umie­jęt­nie wyko­rzy­stać i nic nie zepsuć – zbyt wiele pracy kosz­to­wało Abwehrę, aby uwia­ry­god­nić ją w pol­skim pod­zie­miu.

Porucz­nik Otto Kru­ger wią­zał także z Karin oso­bi­ste nadzieje – liczył nie tylko na awans, lecz także na to, że on sam ode­gra istotną rolę w zwy­cię­stwie Trze­ciej Rze­szy. Był zauro­czony kobie­co­ścią i inte­li­gen­cją agentki, ale nie dopusz­czał nawet do sie­bie myśli, że mógłby obda­rzyć uczu­ciem pol­ską Żydówkę. Czuł jed­nak, że jeżeli zre­ali­zuje swój plan, nawet wbrew woli puł­kow­nika, będzie na dobrej dro­dze, by wyko­rzy­stać jej ciało i umysł dla dobra Nie­miec. Chciałby stać się jej jedy­nym panem i uczy­nić z niej strzałę, która dzięki jego strze­lec­kim umie­jęt­no­ściom będzie tra­fiać pro­sto w cel.

W Ber­li­nie docho­dziła dzie­siąta, kiedy na biurku Kru­gera zadzwo­nił tele­fon. Porucz­nik zga­sił papie­rosa w ebo­ni­to­wej popiel­niczce z hitle­row­skim orłem i się­gnął po słu­chawkę. W pierw­szej chwili pomy­ślał, że to puł­kow­nik Laho­usen, który miał zwy­czaj wzy­wa­nia pod­wład­nego kilka razy w tej samej spra­wie.

Ode­zwał się jed­nak ope­ra­tor taj­nej cen­trali tele­fo­nicz­nej.

– Porucz­nik Otto Kru­ger? – zapy­tał tele­fo­ni­sta.

– Tak jest! – odparł.

– Numer?

– Trzy­dzie­ści jeden pięć­dzie­siąt dwa.

– Dzwoni Karin. Łączyć?

– Łączyć!

Kru­ger wypro­sto­wał się w fotelu i lewą ręką zaczął zapi­nać mun­dur.

– Jestem w Bel­gra­dzie – ode­zwała się Chri­sti po fran­cu­sku.

– Jak podróż? Wszystko w porządku?

– Tak, prze­je­cha­łam w bagaż­niku limu­zyny amba­sa­dora O’Mal­leya.

– Gdzie się zatrzy­ma­łaś?

– W posel­stwie.

– Świet­nie! – rzu­cił zado­wo­lony Kru­ger. – Jutro przy­la­tuję. Musimy się natych­miast zoba­czyć. Mam ważną i pilną sprawę. Będę cze­kał…

– Jutro to wyklu­czone – odparła zde­cy­do­wa­nie Chri­sti. – W czwar­tek o dwu­dzie­stej przed hote­lem Maje­stic.

– Dobrze – zgo­dził się tro­chę nie­za­do­wo­lony Kru­ger. – Gdyby coś się zmie­niło, to dzwoń do naszego posel­stwa i poproś Ottona.

– Nie będę się nie­po­trzeb­nie nara­żać. Widzimy się w czwar­tek.

– Niech tak będzie – zdą­żył powie­dzieć Kru­ger i Chri­sti roz­łą­czyła się bez poże­gna­nia.

Karin ni­gdy nie mówiła „dzień dobry” ani „do widze­nia”, a porucz­nik wie­dział dla­czego. Cze­kał jed­nak na dzień, kiedy przy­wita się albo poże­gna z nim po raz pierw­szy. Wtedy przej­dzie na jego stronę i sta­nie się strzałą.

Roz­dział 5

Sami możemy wybierać

Tylko pierw­szą noc prze­spali w poko­jach gościn­nych amba­sady na Resa­vskiej. Opla na pol­skich nume­rach reje­stra­cyj­nych zapar­ko­wali kilka prze­cznic dalej. Nie chcieli ścią­gać na sie­bie uwagi miej­sco­wych służb. Według attaché woj­sko­wego nie bra­ko­wało w jugo­sło­wiań­skich służ­bach sym­pa­ty­ków Hitlera i można było zało­żyć, że amba­sada jest inwi­gi­lo­wana. Dla­tego za zgodą Louisa woleli zna­leźć jakiś bez­pieczny lokal na mie­ście.

Andrzej znał tro­chę rosyj­ski, więc cał­kiem spraw­nie pora­dził sobie z serb­ską gazetą i następ­nego dnia rano w rubryce „Wyna­jem” zna­lazł ofertę miesz­ka­nia przy Sve­to­gor­skiej.

Było nie­mal ide­alne, poło­żone w cen­trum, na pierw­szym pię­trze, w dość nie­cie­ka­wym, eklek­tycz­nym budynku. Moder­ni­styczna gar­so­niera urzą­dzona była jed­nak ze sma­kiem. Wła­ści­cielka w zie­lo­nym kostiu­mie opi­na­ją­cym obfity biust i toczku z pod­nie­sioną woalką twier­dziła, że meble zapro­jek­to­wał sam Mar­cel Breuer, ale Kry­styna od razu zauwa­żyła, że to tylko kiep­skie kopie. Tak czy ina­czej miesz­ka­nie było znacz­nie ład­niej­sze od tego, które zaj­mo­wali w Buda­pesz­cie, w mie­ście o wiele ład­niej­szym niż Bel­grad. Chri­sti spodo­bały się upięte jak dra­pe­rie bor­dowe zasłony, które przy­po­mi­nały te z dworu w Trzep­nicy. A już szcze­gól­nie przy­padł jej do gustu wiszący nad łóż­kiem obraz przed­sta­wia­jący gnia­dego ogiera w galo­pie.

Cena wynajmu nie była wygó­ro­wana. Zde­cy­do­wali się bez nego­cja­cji, pła­cąc za mie­siąc z góry, cho­ciaż wizy mieli tylko na dwa tygo­dnie.

Z klatki scho­do­wej pro­wa­dziły dwa wyj­ścia, główne wprost na ruchliwą ulicę, a dru­gie, tylne, na podwórko, skąd można było przejść na sąsiedni zaułek, gdzie Andrzej ukrył ich opla.

Kiedy zostali sami, Kry­styna rzu­ciła się na łóżko przy­kryte bor­dową narzutą, a Andrzej usiadł w fotelu. Po chwili uśmiech­nęła się do niego i wycią­gnęła rękę.

– Chodź – wyszep­tała i zmru­żyła oczy, ale Andrzej pokrę­cił głową. – Boli? Boli – stwier­dziła, nie cze­ka­jąc na odpo­wiedź. – Więc ode­pnij ją i połóż się na chwilę. Mamy godzinę – dodała, spo­glą­da­jąc na zega­rek.

Z Buda­pesztu do Bel­gradu jest nie­całe czte­ry­sta kilo­me­trów, ale podró­żo­wali pra­wie sie­dem godzin. Andrzej wytrwale pro­wa­dził ich małego opla. Nie narze­kał, nie dawał po sobie znać, jak bar­dzo cierpi, ale Kry­styna nie­raz widziała, jak wygląda jego obtarty kikut, gdy wie­czo­rem zdej­muje pro­tezę nogi. Była zła na sie­bie, że w natłoku wyda­rzeń nie pomy­ślała o tym poprzed­niego wie­czoru, gdy przy­je­chali do Bel­gradu.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki