Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
13 osób interesuje się tą książką
Kontynuacja powieści „Zamęt”.
Waldemar Zenonik, oficer polskiego wywiadu, ginie w Algierze, wykonując misję związaną z kontraktem Polskiego Koncernu Zbrojeniowego. Ślady wskazują na Al-Kaidę.
W tym samym czasie w Baku inny oficer wywiadu, Robert Kunicki, spotyka się z Jewgienijem Morozowem – dziennikarzem i rosyjskim szpiegiem. Wkrótce po rozmowie umiera na atak serca.
Tajemnicze śmierci polskich agentów wzbudzają zainteresowanie Rosjan. Pułkownik GRU Arsen Fiedotow bacznie śledzi sytuację na polskiej scenie politycznej. Stawka jest szczególnie wysoka – zbliżają się wybory parlamentarne.
Sekcja Romana Leskiego otrzymuje zadanie specjalne - prześwietlenie bohatera z Iraku, Olgierda Rubeckiego, który startuje w wyborach i zagraża partii rządzącej. Okazuje się, że w sprawach Rubeckiego i oficerów pojawiają się te same nazwiska.
Członkowie tajnej komórki Agencji Wywiadu znowu w akcji!
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 818
To miało być ważne spotkanie, a właściwie decydujące, chociaż nieformalne. Dlatego umówili się na kolację w restauracji hotelu El Djezair. Nie ma w Algierze lepszego miejsca na takie spotkanie – uważał Waldemar Zenonik, od trzech miesięcy nowy przedstawiciel Polskiego Koncernu Zbrojeniowego w Algierii.
Generał Ahmed Al-Burgiba miał przekazać stronie polskiej ostateczną decyzję władz algierskich w sprawie zakupu pięćdziesięciu transporterów opancerzonych. Negocjacje, z wręczaniem potężnych łapówek algierskim wojskowym włącznie, prowadził wcześniej Piotr Korczyk, ale od dłuższego czasu zarząd PKZ podejrzewał, że nie działa on w interesie firmy i sprzedaje informacje Rosjanom z ROSorużyja, sabotując kontrakt za obfite wynagrodzenie w euro.
Zenonik nie był doświadczonym handlowcem i wszyscy nawet uważali, że jest słabym negocjatorem, jednak to on wykrył podwójną grę Korczyka. A najważniejsze, że był oficerem polskiego wywiadu, więc jego lojalności i uczciwości nie kwestionowano. O tym, kim jest człowiek oficjalnie skierowany do koncernu przez Ministerstwo Gospodarki, wiedział jedynie prezes zarządu, który sam pracował kiedyś dla wywiadu wojskowego. Inni tylko się domyślali, ale nic nie mówili.
Podejrzenia wobec Korczyka były bardzo poważne, dlatego w sprawę zaangażowany został kontrwywiad ABW. Oprócz sfinalizowania kontraktu, który miał zadecydować o przyszłości PKZ, Zenonikowi przyszło także prześwietlić aktywność Korczyka w Algierii. Spotkanie z Al-Burgibą było zatem dobrą okazją do zweryfikowania podejrzeń. Generał cierpiał na typową tutejszą słabość i Zenonikowi pozwolono ją wykorzystać na ostatnim etapie negocjacji. Położył więc na stoliku przy drzwiach grubą niebieską kopertę z metalowym spinaczem, w której znajdował się pakiet nowych banknotów o nominale pięciuset euro.
Waldemar Zenonik był pięćdziesięcioletnim mężczyzną średniego wzrostu, ze sporą nadwagą i owalną twarzą ozdobioną okularami plus pięć, dużymi uszami i gęstymi blond włosami zaczesanymi gładko do tyłu. Podszedł do lustra i sprawdził, czy dobrze wygląda. Miał na sobie żółtą koszulę z krótkimi rękawami i jasnobeżowe spodnie chino z cienkim paskiem nieco unoszącym obwisły brzuch. Wsunął stopy w brązowe mokasyny i stanął bokiem. Wciągnął brzuch, wstrzymał powietrze, po chwili wypuścił i z dezaprobatą pokręcił głową.
Kurwa, jest trzydzieści pięć i wilgotność dziewięćdziesiąt dwa – pomyślał i zawołał po francusku:
– Yacef! Za dziesięć minut jedziemy. Wyprowadź samochód i nie zapomnij włączyć klimatyzacji.
Dom, który wynajął jeszcze Korczyk, należał kiedyś do pewnego francuskiego pułkownika, oprawcy powstańców z Kasby. Miał dwa wysokie piętra i ponad trzysta metrów kwadratowych powierzchni, wyłożonych brązową terakotą i kolorową majoliką. Głos odbijał się od ścian i wzmocniony szukał drogi ujścia. Dlatego mówiło się, że to dom bez tajemnic, bo nawet szept słychać było w każdym zakamarku. Mimo zapachu stęchlizny Zenonik czuł się w nim dobrze i bezpiecznie. Kiedy kładł się do łóżka i gasił światło, wydawało mu się, że słyszy nawet, jak po ścianach przemykają gekony. Na wszelki wypadek jednak spał z nożem kukri pod poduszką kupionym na bazarze w Chéraga pierwszego dnia po przyjeździe.
– Dobrze, proszę pana – doleciał z kuchni na parterze zachrypnięty głos Yacefa. – Już wyprowadzam – dodał, ale nawet nie drgnął i gapiąc się w telewizor, dalej siorbał herbatę.
Zenonik zmienił zdanie. Wyjął z szafy drugą koszulę, w białe prążki i z kieszeniami na piersi. Tym razem wyłożył ją na spodnie i z satysfakcją stwierdził, że teraz wygląda znacznie lepiej. Do brązowej aktówki włożył kopertę z pieniędzmi, notatnik i telefon. Poszedł jeszcze do łazienki opróżnić pęcherz, bo czas jazdy przez Algier o tej porze trudno było wyliczyć. Yacef, jego kierowca i ochroniarz, były policjant, poradził mu na samym początku, żeby tak robić, i Zenonik nieraz pożałował, że go nie posłuchał.
Wyjechali za bramę. Yacef ostro skręcił w prawo i dodał gazu, jakby kogoś gonił. W willowej dzielnicy Chéraga ruch był niewielki, więc mógł sobie na to pozwolić, ale za chwilę miało się to zmienić.
Pokonali dwa kilometry i samochód utkwił w korku na placu du 1 Mai.
Zenonik zajmował tylne siedzenie. Rozglądał się leniwie wokół, ale w pewnej chwili zauważył, że Yacef nerwowo spogląda w lusterka.
– Co się dzieje? – zapytał i popatrzył do tyłu.
– Mamy towarzystwo – odparł Yacef. – Niech pan się nie ogląda – dodał.
– Skąd wiesz? Widzisz w takim korku? Który to… – Zenonik znów się obejrzał.
– Biały peugeot… jest dwadzieścia metrów za nami. Tylko z kierowcą.
– Pewny jesteś? Może to ktoś od generała. Sécurité… – Zenonik się zaniepokoił.
– Nie. Jedzie za nami, odkąd wyjechaliśmy z domu, ale to nie jest nasz… to nie Algierczyk, prowadzi nie tak jak my. To zawodowiec. Znam się na tym. – Yacef był spokojny, a jego oczy pracowały intensywnie. – Niech się pan tak nie ogląda! – powtórzył ostro. – Wszystko jest pod kontrolą. Spokojnie. – Dotknął dłonią marynarki, pod pachą miał pistolet.
– Terrorysta? GIA? – zapytał Zenonik z udawaną obojętnością, ale głos mu się załamał.
– Może, ale na pewno nie stąd.
Yacef wyciągnął komórkę i natychmiast z kimś się połączył. Rozmawiał kilkanaście sekund po arabsku, po czym odłożył telefon na siedzenie obok.
Zenonik trochę się uspokoił.
– Jadę na spotkanie z generałem, więc wiesz, Yacef, nic się nie może…
– Wiem, proszę pana. Znam swoje obowiązki.
Zenonik zaczął się poważnie zastanawiać nad sytuacją. Przez moment pomyślał nawet, że to Yacef próbuje coś zainscenizować, żeby podnieść w jego oczach swoją wartość. Przed wyjazdem koledzy z Agencji Wywiadu, którzy znali Algierię, ostrzegali go przed takimi zagraniami miejscowych, ale Zenonik czuł wyraźnie, że Yacef nie kręci. Był policjantem i walczył z GIA, więc nie był ani tchórzem, ani cwaniakiem. A jeśli śledzili ich islamiści, to i on był w niebezpieczeństwie.
Była dwudziesta dziesięć, kiedy dotarli do hotelu El Djezair. Zenonik wysiadł, rozejrzał się uważnie i szybkim krokiem wszedł do westybulu. Było pusto. Minął fontannę ozdobioną mozaiką przedstawiającą dwa pawie i wyszedł na taras.
Generał Ahmed Al-Burgiba miał na sobie białą koszulę z długimi rękawami. Siedział rozparty przy stoliku z nogą założoną na nogę, nerwowo poruszając stopą, i palił cygaro. Na tarasie było jeszcze kilka osób. Parę metrów od generała stało dwóch ochroniarzy. Kiedy tylko Zenonik wszedł, generał uniósł dłoń z cygarem, jakby chciał pokazać, gdzie jest, chociaż trudno było go nie zauważyć.
Zenonik od razu spostrzegł, że generał jest w dobrym nastroju, a to wróżyło bliską finalizację kontraktu. Mimo to nie mógł przestać myśleć o obserwacji, którą wyłapał Yacef. Wprawdzie udało im się zgubić białego peugeota, ale niepokój pozostał. Coś się dzieje – pomyślał Zenonik i doszedł do wniosku, że musi szybko zmienić mieszkanie.
– Witam, panie generale – zaczął, patrząc Al-Burgibie prosto w głęboko osadzone czarne oczy, jakby chciał zapytać, czy to jego człowiek śledził go przed chwilą.
– Witam pana – odparł generał, podając rozmówcy mocną dłoń. Drugą, w której trzymał cygaro, wskazał wolne krzesło. – Piękny wieczór, prawda? Czego się pan napije? – Gestem przywołał kelnera.
– Szkockiej – odparł Zenonik.
– Kolację zjemy w środku… tu jest chłodniej.
– Oczywiście.
– Mam dla pana dobre wiadomości, ale… jest małe ale… – Generał uśmiechnął się i pod wielkimi czarnymi wąsami błysnęły białe zęby.
– Jestem przygotowany na każde ale – wtrącił z delikatnym uśmiechem Zenonik i położył dłoń na aktówce.
– To niezwykłe, jak efektywnie robi się z panem interesy. – Generał dmuchnął dymem z cygara. – W takim razie co mogę dla pana jeszcze zrobić, nim zasiądziemy do kolacji?
– Mam kilka pytań o swojego poprzednika. To delikatna sprawa. – Wyjął kopertę i położył na stoliku.
Generał zważył ją wzrokiem. Wyglądał na usatysfakcjonowanego.
– Przecież pana Korczyka już nie ma. Słyszałem nawet, że już u was nie pracuje. Więc…
– To prawda, ale chcemy uporządkować po nim scenę… sam pan rozumie… na przyszłość, żeby nasza współpraca dalej tak dobrze się rozwijała. Ale nie wszystko wygląda tak, jak się spodziewaliśmy. – Przesunął kopertę w stronę generała. – Więc?
– Myśli pan, że pracował dla konkurencji? – zapytał Al-Burgiba, obracając cygaro w palcach. – Hm, zapewne dobrze pan myśli. Podejrzewaliśmy go od początku i dlatego… – Schował kopertę do aktówki, która stała na podłodze, oparta o nogę stołu. – Pan Korczyk nie wywiązywał się wobec nas ze zobowiązań, które uzgodniliśmy w Warszawie, i… jak by to powiedzieć… – pociągnął z cygara i wypuścił cieniutką strużkę dymu – przywłaszczył sobie nie swoje pieniądze. Jednym słowem, chciał nas skierować wprost w objęcia Rosjan. Jeśli pan sobie życzy, możemy dać na to dowody. Kontrakt podpiszemy, ale straty spowodowane przez pana Korczyka powinny być pokryte.
– Ależ oczywiście będą! – Zenonik uśmiechnął się, bo uzyskał dokładnie to, czego chciał, i było jasne, że generał wycisnął od Rosjan, ile się dało, a teraz weźmie jeszcze raz od Polaków. – To… bardzo bym prosił o te dowody, panie generale. A teraz przejdźmy do naszej sprawy. Wygląda na to, że w ciągu miesiąca będziemy gotowi z załadunkiem, więc i transportery muszą być opłacone.
Był bardzo zadowolony, bo doskonale wiedział, jaka jest prawda. Algierskie służby miały Korczyka pod kontrolą. I nic dziwnego. Gdybym był na ich miejscu, też bym tak zrobił – pomyślał z satysfakcją. I nagle do niego dotarło, że obserwacja, która za nim jechała, musiała być z Sécurité i że była to mistyfikacja obliczona na zmiękczenie Polaków przed podpisaniem kontraktu oraz zachęta do wypłacenia zaległych łapówek. Przecież Yacef jest na kontrakcie służb algierskich i musiał brać w tym udział. Wszystko nagle nabrało sensu i Zenonik poczuł, że mocno przesadził w swoich obawach.
I pewnie nie było żadnego białego peugeota… Yacef, ty oszuście, pięknie to zagrałeś. Ach… ci Arabowie! – pomyślał, nieco rozbawiony tym oczywistym odkryciem, i uśmiechnął się do generała. Zrezygnował z pytania o to, kto go dzisiaj śledził, a nawet się ucieszył, że jest pod opieką algierskiej armii.
– To co? – Al-Burgiba podniósł się z krzesła. – Zaprasza mnie pan na kolację? Jestem głodny, a pan?
– Oczywiście, panie generale. Ja też, i jak rozumiem, kontynuujemy miłe zakończenie negocjacji?
– Ależ oczywiście, panie Zenonik… oczywiście. – Generał położył cygaro w popielniczce.
Monika wróciła z jogi o dziesiątej i od razu wskoczyła pod prysznic, chociaż wykąpała się przed wyjściem.
Zajęcia prowadził szalony Kuba, więc wszyscy się mocno spocili. Sala była pełna, klimatyzacja szwankowała od dawna, a starsza kobieta, która ćwiczyła w rogu, uporczywie odmawiała otworzenia okna. Przez cały tydzień temperatura w Warszawie przekraczała trzydzieści stopni, więc po godzinie Monika miała wrażenie, jakby oblepił ją rój much. Dlatego musiała się wykąpać drugi raz.
Była już mocno spóźniona. O dziesiątej trzydzieści umówiła się w swojej galerii z Julianem z wydawnictwa Tęcza w sprawie publikacji albumu. Miało to być ich trzynaste spotkanie i Monika nie była pewna, czy na pewno może je traktować jako wyłącznie służbowe lub biznesowe. Więcej czasu poświęcali na rozmowę o sztuce i wszystkim innym niż o albumie Moniki. Chwilami wyglądało to tak, jakby tylko udawali, że wydanie książki jest celem tych spotkań, bo w rzeczywistości wysyłali sobie delikatne sygnały, jak para szesnastolatków, i Monice bardzo się to podobało. Było niezwykle szczere, czyste i coraz bardziej podniecające.
Wciągnęła dżinsy, potem na gołe ciało czerwony T-shirt z napisem Lennon. Stanęła przed lustrem, obejrzała się dokładnie, włożyła zielone trampki. Julian miał metr dziewięćdziesiąt dwa i był najwyższym chłopakiem, jaki jej się podobał, i najmłodszym, bo była starsza od niego o osiem lat. Nie wypiła nawet porannej kawy, bez której zwykle nie wychodziła z domu. Wzięła torbę i zjechała do garażu.
Stary golf odpalił bez problemu. Przez chwilę pomyślała, czy nie powinna spróbować jeszcze raz rozłożyć dachu, bo na zewnątrz było już dwadzieścia dziewięć stopni, a samochód nie miał klimatyzacji. Zrezygnowała: nawet gdyby jej się to udało, wiatr mógłby zniszczyć jej fryzurę. Generalnie nie przywiązywała do tego wagi, ale akurat tego dnia zależało jej, by dobrze wyglądać – młodziej, bardziej dziewczęco. Potrzebowała więcej wigoru i dlatego poszła rano na jogę.
Julian ukończył historię sztuki i malarstwo na krakowskiej ASP, miał niebieskie oczy, smukłe spokojne dłonie i gęste blond włosy. Ale najbardziej podniecający był jego umysł. Te spotkania zawierały w sobie coś z intymnego, wręcz erotycznego przeżycia i każde było inne, jak małe misterium. Nigdy tak bardzo nie pragnęła się przyznać, że jest oficerem wywiadu. Ale wydawało jej się, że Julian akceptuje ją tylko jako artystkę. Przypuszczała, że ten związek ma niewielkie szanse, ale nie mogła nie spróbować.
Galerię MiniMidiMax na Solcu zwykle otwierała Kasia. Julian już siedział przy stoliku na ulicy i pił kawę, nie trzymał w dłoni smartfona. Obok filiżanki położył książkę. Rozglądał się spokojnie po ulicy i kiedy zobaczył Monikę, uśmiechnął się, wstał i czekał, aż podejdzie.
Jaki piękny widok! – pomyślała Monika i poczuła motyle w brzuchu.
Przywitali się serdecznie. Kasia podała jej kawę.
Na stoliku leżało angielskie wydanie powieści Rainera Marii Rilkego Auguste Rodin. Kiedy widzieli się poprzednim razem, z zacięciem dyskutowali o tym francuskim rzeźbiarzu. Przez chwilę nawet pokłócili się o to, czy jest w nim więcej impresjonisty, czy romantyka, i w końcu Julian obiecał jej tę książkę, by poznała jego prawdę.
– „Różo, och, czysta sprzeczności, rozkoszy: być snem niczyim pod tak wielu powłokami”1 – powiedział Julian i Monika od razu zrozumiała, że to Rilke.
Poczuła nagle, że właśnie przyszedł ten moment w jej życiu, kiedy po raz pierwszy jest gotowa rzucić wszystko, całą swoją szpiegowską przeszłość, i zostać z tym mężczyzną. Wiedziała, że dwanaście spotkań to jeszcze zbyt mało, by zdecydować się na rewolucję w życiu i dozgonną miłość, ale tego dnia postanowiła pójść dalej i przekroczyć następną granicę. Dotarło do niej niespodziewanie, że to trzynaste spotkanie z Julianem musi się zakończyć w miłosnym uścisku, jakiego jeszcze nie zaznała. Wiedziała, że jeżeli nie zrobi tego teraz, na zawsze straci okazję.
– Aaa… może, a może… – czuła, jak zaciska jej się gardło i wysychają usta – może pojedziemy do mnie? – Uciekła wzrokiem w kierunku filiżanki, ale po kilku sekundach zdobyła się na to, by spojrzeć mu w oczy.
– Niestety… – usłyszała pierwsze słowo i poczuła się, jakby naga siedziała na scenie, wystawiona na pośmiewisko – niestety, ale jestem dzisiaj zajęty – odpowiedział z uśmiechem, który nagle przestał być dla Moniki uroczy. – Ale może w przyszłym tygodniu. – Spojrzał na zegarek.
– Nie ma sprawy. Oczywiście. – Wzruszyła ramionami, ale pomyślała: Spierdalaj! Jaka ze mnie durna i ślepa baba!
– To dla ciebie. – Przesunął książkę w jej stronę.
– Aaa… tak, dziękuję. – Również spojrzała na zegarek. – Wiesz, coś mi się przypomniało. Pilna sprawa! – Chwyciła torbę, wrzuciła do niej książkę i machnęła mu ręką. – Zdzwonimy się.
Podniósł się na pożegnanie, ale nie wyglądał na zaskoczonego.
Monika ruszyła ostro w kierunku samochodu, odprowadzana zdziwionym spojrzeniem Kasi.
– Ale dupek! – powiedziała do siebie, wkładając kluczyk do stacyjki. – Trzynaste spotkanie! Ja pier…
W Agencji Wywiadu rozpoczynał się sezon urlopowy i na korytarzach robiło się coraz ciszej.
Był poniedziałek i zaczynał się ostatni tydzień Romana w pracy.
Chociaż dopiero w niedzielę wyjeżdżał z Bronkiem do Soliny, już przyniósł z piwnicy walizkę i zaczął składać rzeczy, które planował ze sobą zabrać. Jechali na dwa tygodnie do ośrodka Jodła, a właściwie małego pensjonatu nad samym zalewem, w którym zawsze spędzali dwa czerwcowe tygodnie. Kiedyś chodzili głównie po górach, więc i bagaż zabierali inny. Teraz bardziej obciążały ich książki.
Zaparzył sobie kubek herbaty ulung i przykrył go talerzykiem. To była pierwsza herbata tego dnia. Włączył VII symfonię Beethovena.
Podszedł do okna i szeroko je otworzył, jakby chciał, żeby piękne niebieskie niebo wlało się do środka, a muzyka wypłynęła na zewnątrz. Wciągnął powietrze nosem, przytrzymał w płucach i głośno wypuścił ustami. Czuł się świetnie, schudł cztery kilogramy, nic mu nie dolegało, serce pracowało równo i mocno, ustąpiły napady potów i mroczki w oczach. Roman był pełen optymizmu i chęci do życia. I nad szpitalem nie było ptaków. Roman nie zawsze lubił widok ze swojego okna, ale tego dnia nie mógł się nim nacieszyć.
Wrócił do kuchenki, zabrał swój metalowy kubek z talerzykiem i ostrożnie znowu wszedł do pokoju. Najpierw postawił na biurku kubek, a dopiero potem je obszedł, by usiąść. Przyciągnął do siebie niebieską teczkę z napisem dużymi drukowanymi literami: Teczka personalna, a pod nim, ręcznie, pochyłą kaligrafią – Olgierd Rubecki, leg. Ekiert.
Roman dostał od szefa Agencji polecenie, by zbadał życiorys byłego oficera wywiadu, prymusa Kiejkut rocznik 1995, więźnia islamistów w Iraku, rannego w akcji, w której zostali odbici zakładnicy, świeżego bohatera mediów, opinii publicznej i polityków. Szczególnie zainteresował się nim premier. Szef nie wyjaśnił, o jaki rodzaj zainteresowania chodzi, ale Roman i tak wiedział. Praktycznie każdy w Polsce znał teraz Olgierda Rubeckiego. W Agencji funkcjonował pod nazwiskiem Ekiert, ale najbliżsi, z czasów Kiejkut, nie mówili do niego inaczej niż Cezar.
Był inteligentny, wysportowany i elegancki w swoim własnym, wyszukanym stylu. Wyrobiony politycznie i bardzo medialny. Mówił prostym, zrozumiałym dla wszystkich językiem, nie epatował bazarowym patriotyzmem, swoim życiem dowodził, że nosi go w sercu, a nie w klapie marynarki. Jego publiczne wystąpienia przykuwały uwagę publiczności i zyskiwały pochwały dziennikarzy z lewej i prawej strony, bo Cezar był dokładnie pośrodku i każdy chciał się ogrzać w jego blasku. Dlatego komentatorzy nieustannie pytali, czy Agencja Wywiadu ma więcej takich ludzi, a wyborcy żądali, by zajął się krajem. Rubecki był zagrożeniem dla wielu polityków i mógł zatrząść sceną, więc siłą rzeczy budził niepokój.
Dla Romana było oczywiste, że premier chciałby wiedzieć, czy taki bohater jest rzeczywiście bez skazy, czy należałoby się z nim zaprzyjaźnić, czy raczej szybko go zatopić. Ale tak naprawdę najważniejsze było dla niego trzecie rozwiązanie, czyli diament z ukrytą skazą. Taki diament miałby największą wartość polityczną i Roman miał tę skazę znaleźć.
Mimo wątpliwości musiał wykonać polecenie, ale nie zamierzał nikomu ułatwiać zadania, ani Cezarowi, ani premierowi, i planował przejrzeć życiorys oficera w rutynowy sposób. Miał na to tydzień, nawet zbyt wiele jak na takie zadanie.
Otworzył teczkę i zaczął czytać kwestionariusz osobowy Olgierda Rubeckiego.
Dima spojrzał na zegar. Dochodziła dwunasta. Od pół godziny stał w gigantycznym korku na moście Siekierkowskim i nie mógł nic zrobić. Żadnego ruchu ani w przód, ani w tył. Chwilami miał ochotę po prostu wysiąść, zostawić ten pieprzony samochód tam, gdzie stoi, i pójść piechotą. Po twarzach innych kierowców widać było, że wszyscy mają podobne myśli.
Jechał do ośrodka Dobre Wspomnienia w Zagórzu, a dyrektor Zalewski miał być tylko do trzynastej. Zadzwonił do Dimy z samego rana i poprosił o pilną rozmowę w cztery oczy. „Pan Józef zaczyna stwarzać poważne zagrożenie dla innych pensjonariuszy i dla siebie” – rzucił z zacięciem w głosie i po chwili dodał mocniej: „Koniecznie musi pan coś z tym zrobić, bo w przeciwnym wypadku…” – urwał. „Przyjadę” – zapewnił Dima.
Sięgnął po telefon, by zadzwonić do Zalewskiego i powiedzieć, że się spóźni, gdy w samochodzie rozległ się sygnał rozmowy przychodzącej. Na telefonie wyświetlił się napis Tata.
– Tak, Roman? – Dima zaczął pierwszy.
– Gdzie jesteś?
– Stoję, kurwa, w korku na moście Siekierkowskim. A co?
– Ściągnij Sekcję na dzisiaj na osiemnastą i nie przeklinaj.
– Co się stało? – zapytał Dima zaciekawiony.
– Nie… nic takiego… drobna sprawa, ale pilna, i chcę ją załatwić przed urlopem.
– Jasne.
– Znasz Olgierda Rubeckiego?
– No… chyba każdy go zna… ale osobiście nie. A dlaczego pytasz?
– I co o nim sądzisz?
– No… bohater narodowy i nadzieja gawiedzi. Inteligentny, dobry w mediach, ale mnie nie bierze. Dziwny jest, sztuczny… – Dima zawiesił głos, jakby się nad czymś zastanawiał. – Wiesz… nie ufam mu. Jest w nim coś fałszywego. Mam kłopot z polubieniem bohaterów, ale może się mylę. A co?
– Nic takiego – odparł Roman. – Mam podobne wrażenie. Pogadamy wieczorem.
Piętnaście po dwunastej korek pękł i samochody ruszyły. Dima zadzwonił jeszcze do dyrektora Zalewskiego, że już jedzie, i wcisnął gaz. W końcu przedarł się bocznymi drogami od strony Wesołej i po kwadransie był w Zagórzu.
Dyrektor stał już przed wejściem i nerwowo palił papierosa.
– Pan Józef robi się coraz bardziej agresywny, proszę pana – zaczął od razu, jak tylko Dima się z nim przywitał. – Jak to będzie wyglądało, kiedy w telewizji powiedzą, że w Dobrych Wspomnieniach dwóch dziewięćdziesięciolatków pobiło się z powodów politycznych? Mało mamy problemów w kraju? Co za wstyd! Wie pan, ja muszę dbać o dobre imię naszego ośrodka. Mamy tutaj bardzo poważnych kuracjuszy i nie mieszamy się do polityki.
– Dobrze, panie dyrektorze. Co się stało? – Dima przerwał dyrektorowi monolog. – Znowu bójka?
– No tak, nikt teraz nie dojdzie, o co poszło. Świadkowie… wie pan, są mało wiarygodni. Ale wiadomo, że pierwszy zaatakował kulą pan Józef, a pan Gienek… wie pan, ten pilot, oddał swoją panu Józefowi w głowę. Poszło o tego marszałka… Rokossowskiego, ale o co dokładnie… – Dyrektor wzruszył ramionami. – Problem w tym, że pan Gienek ma poważne obrażenia na ramieniu i twarzy, więc jest problem, bo teoretycznie trzeba to zgłosić na policji. Rodzina przyjedzie, zobaczy, że ma uszkodzenia ciała… – Rzucił papierosa na ziemię, rozdeptał i czubkiem buta wepchnął do burzownika. – Panie, co ja z nim mam! Wszyscy grzecznie sobie posypiają, a ten pana… podopieczny ciągle się awanturuje. Wie pan, jak go nazywają Ukrainki? Pan Ninja! I to wcale nie jest śmieszne – dorzucił podniesionym głosem, widząc uśmieszek, który przebiegł przez twarz Dimy. – Umówmy się w ten sposób. Pan z nim porozmawia teraz, spróbuje na niego wpłynąć, a jak to się powtórzy, poproszę… będzie pan musiał znaleźć dla niego inny ośrodek. Rozumiemy się?
– Rozumiemy – odparł Dima.
Od razu wiedział, że już powinien szukać nowego miejsca dla Józefa. I dyrektor oczywiście też to wiedział. Ani Józef, ani pan Gienek nie pamiętają nawet, że się pobili, nie mówiąc już o co. Mimo to Dima czuł się w obowiązku porozmawiać z Józefem.
W środku było gorąco, więc mimo otwartych okien przykry zapach starych ludzi stał się wyjątkowo mocny. Ukrainka Luba od razu powiedziała mu, że Józef jest na tarasie, i wskazała mopem kierunek.
Józef siedział na wózku rozebrany do pasa i najwyraźniej się opalał. Jego ciało było podobne do wysuszonej węgierki albo mumii. Głowa zakryta płócienną czapeczką spoczywała na piersi.
Dima podszedł bliżej, usiadł na krzesełku obok i dotknął jego dłoni. Była zimna, choć na zewnątrz było ponad trzydzieści stopni, i Dima w pierwszej chwili pomyślał, że Józef umarł. Potrząsnął nią, wtedy głowa starca delikatnie drgnęła i powoli zaczęła się unosić.
Józef otworzył oczy i przez moment wyglądał, jakby dopiero uruchamiał w sobie życie. Patrzył tępo przed siebie i jak ryba zaczął łapać powietrze. Po chwili przeniósł wzrok na Dimę i uśmiechnął się rzędem zepsutych zębów. Zacharczał, jakby chciał przetrzeć gardło, zebrał flegmę w ustach i splunął w chusteczkę, którą trzymał w dłoni.
– Przyniosłem ci zakupy. Chcesz banana? – zapytał Dima i widząc brak reakcji ze strony Józefa, włączył jego aparat słuchowy. – Chcesz banana?
Starzec pokiwał głową.
– Jak się czujesz?
– Bardzo dobrze, ale dlaczego mnie tu więzisz? – wydusił z siebie po chwili i wydął usta. – Jak na takiego przeterminowanego człowieka, to nawet świetnie. – Zmienił ton, jakby zapomniał, co powiedział przed chwilą. – Dziękuję, że wpadłeś. – Uśmiechnął się. – A co u Rosy?
– Jest na wczasach nad morzem – odpowiedział Dima, jak zawsze kiedy Józef o nią pytał, i wręczył mu obranego banana.
– Przybliż się… – Starzec skinął na Dimę wykrzywionym od gośćca palcem. – Tutaj podsłuchują i kradną – wyszeptał i rozejrzał się z niepokojem. – Pełna inwigilacja, trzeba uważać, co się mówi. Te Ukrainki… przeszukują mi szafkę. Pełno tajniaków i donosicieli. Wczoraj widziałem tam… – wskazał głową w stronę drugiego tarasu – dwóch enkawudzistów.
– To rzeczywiście podejrzane! – wyszeptał Dima wprost do jego aparatu. – Wiesz co, Józek? Tu się robi niebezpiecznie i chyba czas znów zmienić kwaterę. Co ty na to?
– Czas, czas… – Józef pokiwał głową na znak, że się zgadza, i zasnął z bananem w dłoni.
Dochodziła dwunasta, kiedy Roman Leski skończył czytać teczkę personalną Olgierda Rubeckiego. Położył na niej pulchną dłoń i zdjął okulary.
Dobry oficer, ale do naszej Sekcji chybaby się nie nadawał – pomyślał. Skąd u niego nagle takie parcie na media i politykę? W charakterystyce psychologa i testach tego nie widać. Wprost przeciwnie. Skromny, wycofany, ambitny, ale z umiarem, o wysokim IQ, pomysłowy… – Roman powtarzał w pamięci sformułowania z karty ocen Rubeckiego. Psycholog się pomylił, nierzetelnie zbadał kandydata czy olał robotę?
Za pół godziny w kawiarni na placu Unii Lubelskiej miał spotkanie z kandydatem do pracy w Sekcji, który jednak nie musiał przechodzić badań.
Po niedawnych wydarzeniach, kiedy Sekcja została zaatakowana w Warszawie, Roman doszedł do wniosku, że jest im potrzebne profesjonalne wzmocnienie. Nowy szef, Hafner, bez żadnych pytań wstępnych wyraził zgodę na dodatkowy etat. To był czas, kiedy premier Bolecki nie mógł się nadziwić skuteczności Sekcji.
Roman zaczął się rozglądać za odpowiednim kandydatem. Wiedział, kogo szuka i gdzie. Miał to być ktoś, kto może wkroczyć do akcji z marszu, bez specjalnego szkolenia, kto rozumie sens istnienia takiej jednostki jak Sekcja. Roman nie miał czasu na sprawdzanie kandydata. Musiał to być ktoś gotowy do akcji, kto profesjonalnie zadba o bezpieczeństwo, weźmie na siebie rozpoznanie i odciąży Monikę i Dimę, wesprze Witka i Elę, która jest w ciąży. Najważniejsze jednak, by dobrze wkomponował się w zespół.
Kandydat był jeden.
Roman zadzwonił do Konrada Wolskiego, byłego naczelnika Wydziału Q do zadań specjalnych. Nie znali się dobrze, ale Roman miał pełną wiedzę o wszystkich okolicznościach rozwiązania Wydziału oraz zwolnienia ze służby Wolskiego i jego zastępcy Sary Korskiej. Wiedział, że nikt lepiej nie przysłużył się Polsce w ostatnich latach niż oni, i doskonale rozumiał ich rozgoryczenie i niechęć do Agencji. Jednak dla prawdziwego oficera wywiadu bezpieczeństwo kraju było ważniejsze niż jakiekolwiek osobiste urazy, więc Wolski i Korska nie odmawiali Romanowi pomocy.
Już wcześniej do Sekcji przeszli Witek i Ela, najmłodsi oficerowie Wydziału, a teraz miał do nich dołączyć Lutek.
Roman trzymał tę informację w tajemnicy przed Sekcją. Wcześniej zapoznał się z jego teczką personalną i nie miał prawie żadnych wątpliwości, że jest to człowiek, jakiego szukał. Musiał jednak najpierw spojrzeć mu parę razy w oczy, porozmawiać, zapytać o kilka spraw, nim podejmie ostateczną decyzję.
Przez wiele miesięcy Lutek – dzięki pomocy kolegów z GROM-u – pracował w angielskiej firmie ochraniającej statki przed piratami na Morzu Arabskim, ale monotonia wodnego krajobrazu była ponad jego siły. W rzeczywistości nic nie męczyło go bardziej niż tęsknota za Ewą.
Do Polski wrócił miesiąc temu i już następnego dnia poszedł na pierwsze spotkanie z Romanem Leskim, człowiekiem, o którym dużo słyszał, ale którego nigdy nie poznał. Jako lojalny podwładny nie zgodziłby się rozmawiać z nim bez rekomendacji i zgody Konrada, którego wciąż uważał za swojego szefa.
Na początku Leski mu się nie spodobał. Zadawał dużo absurdalnych pytań i nie wyglądał na kogoś, kto ma kompetencje do pracy w wywiadzie. Porównanie Leskiego z Wolskim wypadło druzgocąco i Konrad musiał trochę popracować nad Lutkiem, by ten nie wycofał się od razu. Tym bardziej że nie mógł mu nawet powiedzieć, że Witek i Ela już pracują w Sekcji. Wprawdzie Lutek spotykał się z nimi przy różnych okazjach, ale młodzi zgodnie i przekonująco twierdzili, że są zatrudnieni w szwedzkiej firmie konsultingowej. A Lutek nie pytał jakiej.
O trzynastej trzydzieści Roman miał go poinformować, że zostaje przyjęty do Sekcji, i zapoznać z zadaniami. Doskonale znał życiorys swojego nowego współpracownika. Wiedział, co przeszedł na Gotlandii, w Moskwie i w Iranie, więc był pewien, że oferta nie zrobi na nim większego wrażenia, ale kogoś takiego właśnie potrzebował. Nie wiedział tylko jednego: że Lutek potrzebuje właśnie tego, co mu oferował.
Kiedy Zenonik pił whisky z generałem Al-Burgibą, Yacef cały czas siedział w westybulu i siorbał herbatę, zerkając od niechcenia na telewizor, w którym leciał właśnie mecz piłki nożnej. Dochodziła północ, gdy zadzwonił Zenonik i bełkotliwym głosem polecił mu podstawić samochód przed wejściem i czekać.
Pojawił się po piętnastu minutach. Szedł, mocno się zataczając, z wyraźnym odchyleniem w lewo. Yacef nie dostrzegał w tym nic śmiesznego, bo był pobożnym muzułmaninem i nie pił alkoholu. Nie bronił tego innym, ale kiedy widział żałosny obraz człowieka, który nie panuje nad swoim ciałem ani umysłem, cieszył się, że wierzy akurat w Allaha, chociaż nie był to Bóg idealny. Przynajmniej dla niego.
Zenonik miał poważny kłopot z zapakowaniem się do samochodu, więc Yacef musiał mu pomóc. Kiedy tylko zatrzasnął za sobą drzwi, poczuł, że wnętrze wypełnia odór alkoholu, więc uchylił okno i podkręcił dmuchawę w klimatyzacji.
– No i cooo… – zaczął Zenonik – dalej nas śledzą? Eeech… – Wypuścił strumień alkoholowego powietrza prosto na kark Yacefa. – Eeech… dobry z ciebie kierowca, dobry… dobry chłop jesteś, Yacef. Aaale… cwaniaczek też taki cwany… – Zaczął grzebać w kieszeniach. – Aaa… mam, mam. – Wyjął telefon. – A już myślałem, że go gdzieś, kurwa, zgubiłem. No… śledzą nas?
– Nie widzę – odparł Yacef.
– Aaa… jasne, chłopie! – Zenonik uniósł głos i palec wskazujący. – Bo ja już wszystko wiem. A co? Myślałeś, że Polak to taki tępy i można go tego…
– Nie wiem, o czym pan mówi – wtrącił spokojnie Yacef i pomyślał, że z tym alkoholem to Prorok miał pełną rację.
– Ale muszę ci powiedzieć, że jest dobrze, wcale mi to nie przeszkadza, że ty… a wprost przeciwnie, nawet bardzo mi to na tak – Zenonik wyrzucił z siebie całkiem składnie. – Wiesz… ja dużo wiem i wszystko widzę.
– Nie mam wątpliwości – odpowiedział Yacef, a Zenonik zamilkł.
Ruch na ulicach zamierał. Wielkie miasto zapadało w nocny letarg, lepki od potu. Algier nie miał już w sobie nic z uroku francuskiej kolonii, która żyła nocą. Ale dzisiaj i tak prawie nikt nie pamiętał, jak było wcześniej.
Yacef urodził się dziewiętnastego czerwca 1965 roku i był Kabylem. Tego dnia bezkrwawo władzę przejął pułkownik Bumedien, a w Algierze już dawno nie było pieds-noirs, chociaż zostały po nich białe domy. Nie tęsknił za Francuzami, mimo że ich lubił. To było dziwne uczucie, bo jeden stryj zginął pod Monte Cassino, a drugi zamęczony w Kasbie przez spadochroniarzy generała Massu.
Na Chéraga dojechali w ciągu piętnastu minut. Zenonik, zamiast powiedzieć, co wie i widzi, spał z głową odchyloną do tyłu, telefonem w dłoni i ciężko oddychał, jakby miał astmę. Yacef wykorzystał chwilę spokoju i jeszcze kilka minut pojeździł po okolicy, żeby się upewnić, czy nikt ich nie obserwuje. Nie zauważył nic podejrzanego i wjechał na teren posesji francuskiego pułkownika. Mimo wszystko czuł niepokój i kiedy wysiadał, rozejrzał się jeszcze uważnie, chociaż napastnik mógł ukryć się gdziekolwiek. Krzaków, zakamarków i cienia było pod dostatkiem.
Na wszelki wypadek odbezpieczył pistolet. Otworzył drzwi i obudził Zenonika.
– Już jesteśmy? – zapytał Polak, jakby całkiem wytrzeźwiał. – Zmęczył mnie ten upał dzisiaj. To był dobry dzień… Która godzina? – Próbował spojrzeć na zegarek, ale tylko zmrużył oczy i wydął policzki. – Która jest?
– Za kwadrans pierwsza. – odparł Yacef, pomagając mu wysiąść.
– Ooo… jeszcze wcześnie. – Zenonik stanął na własnych nogach. – To był bardzo udany dzień. Prawda, Yacef?
– Prawda – odparł grzecznie kierowca, chociaż wcale nie uważał tego dnia za udany, bo wciąż czuł niepokój.
– Wprowadź samochód do garażu, a ja idę już do domu – zarządził Zenonik i ruszył niepewnie w kierunku drzwi.
Yacef odprowadził go wzrokiem. Wsiadł dopiero wtedy, gdy zobaczył, że wewnątrz zapaliło się światło. Wrzucił bieg i ruszył. Po kilku metrach skręcił w prawo – garaż był z drugiej strony budynku – i nagle zauważył w lusterku cień postaci, która majaczyła między potężnym liściem agawy i pniem akacji. Z całej siły wbił nogę w hamulec, wyszarpnął pistolet i wyskoczył z samochodu.
– Widziałem cię! – krzyknął po arabsku i skierował broń w stronę krzaków.
Noc była księżycowa, niebo pogodnie rozgwieżdżone, więc i cienie nabrały silnego kontrastu i ostrości. Yacef wiedział, że w taką noc wszystko można zobaczyć. Walczył z islamistami w Atlasie Tellskim, a na wojnie drzewa, krzewy i głazy czasami ożywają, potem złudzenia wywołują halucynacje, a stąd już blisko do przerażenia i szaleństwa. Lęk zabija żołnierza.
Yacef jednak potrafił zapanować nad strachem. Z trzymaną oburącz bronią, pochylony i gotowy do strzału zaczął zbliżać się do cienia, który wciąż stał wyprostowany w krzakach. Z każdym krokiem Yacef był coraz bardziej pewny, że to tylko cień, ale nie miał sobie za złe, że dał się zwieść. Widział wielu żołnierzy z podciętymi gardłami. Śmierć potrafi się dobrze ukryć.
Zrobił jeszcze krok, gdy na pierwszym piętrze Zenonik włączył światło. Snop padł wprost na krzaki i Yacef był już pewny, że to tylko złudzenie. Na wszelki wypadek zajrzał głębiej, obszedł zarośla z drugiej strony i nieco uspokojony wrócił do samochodu. Mimo to wydawało mu się, że wokół dzieje się coś dziwnego. Nie potrafił tego określić, ale znał to. Czuł lęk, przed którym nie można się zasłonić bronią.
Mieszkał na parterze. Zajmował nieduży pokój przy kuchni i chociaż obok był większy, wolał ten, bo miał drugie, oddzielne wyjście do garażu. Właściwie tylko tam spał. Oglądał telewizję i jadł w kuchni.
Pan Korczyk mieszkał w tym domu razem z żoną i dwójką dzieci. Często gościł znajomych z Polski, którzy zajmowali pokoje na parterze. Prowadził też intensywne życie towarzyskie, więc w kuchni na stałe pracowała Aisza, której Yacef pomagał, dowożąc zakupy z bazaru. Ciągle jeździł na lotnisko, zawoził do szkoły dzieci, a czasami był nawet przewodnikiem turystycznym. Dom tętnił życiem od rana do późnej nocy. Yacef czuł się potrzebny i był dobrze traktowany. Nie miał czasu na wspomnienia.
Odkąd przyjechał pan Zenonik, wszystko się zmieniło. Dom opustoszał, odeszła Aisza i Yacef został w kuchni sam z telewizorem, herbatą i odżywającymi wspomnieniami. Wprawdzie dostał podwyżkę, ale i tak prawie wszystkie pieniądze oddawał szwagierce Majsun, która samotnie wychowywała dwoje dzieci.
Kiedy wszedł do kuchni, Zenonik siedział przy stole. Stała przed nim butelka whisky i dwie szklanki.
– Nigdy ci nie zaproponowałem, ale jestem tu od niedawna. – Patrzył na Yacefa mętnym wzrokiem. – Napijesz się ze mną? – Nie czekając na odpowiedź, chwycił butelkę.
– Nie piję alkoholu – odparł spokojnie Yacef. – Ale mogę z panem posiedzieć.
– Nie wiesz, co tracisz, ale rozumiem… religia. Sam jestem katolikiem, ale niewierzącym. – Wlał sobie whisky na dwa centymetry i natychmiast wypił.
– Niewierzącym? – zapytał zdziwiony Yacef i włączył czajnik z herbatą.
– Nie zrozumiesz tego. – Zenonik spuścił głowę. – Miałem żonę, bardzo ją kochałem, a ona mnie zdradziła. Odeszła. – Trzymał szklankę w dłoniach i wpatrywał się w jej dno. – Zdradziła mnie z moim szefem… konsulem generalnym w Petersburgu… Wiesz, gdzie to jest?
– W Rosji.
– Kurwa, zdradziła mnie, a ja tak ją kochałem. – Zenonik pociągnął nosem. – Wiesz, byłem tam kiedyś konsulem… Kurwa, jak ja tej Rosji nienawidzę! A on starszy ode mnie o piętnaście lat, rozumiesz? Myślałem, że ich zabiję, a potem siebie, kurwa, nawet już wszystko zaplanowałem. Ty nie masz pojęcia, chłopie, jaki to ból. – Wlał sobie następną porcję, rozlewając alkohol po stole. – Nikomu o tym nie mówiłem. Ale co ty możesz wiedzieć. Przestałem wierzyć w Boga, który tak mnie skrzywdził, a ja przed nim przysięgałem jej miłość aż do śmierci. – Znów pociągnął nosem i wytarł go dłonią. – Chodzę do kościoła, ale o nic nie proszę, bo i tak nic mi Bóg nie da. Tobie dał? – Spojrzał na Yacefa spod przymkniętych powiek i widać było, że zaczyna odpływać. – Nooo… powiedz, dał ci coś… czy… ach… co ty możesz o tym wiedzieć. Eeech… – Machnął ręką i przewrócił szklankę, która przetoczyła się po stole i byłaby spadła, gdyby Yacef nie zdążył jej złapać w powietrzu.
Odstawił ją na stół i wstał, żeby wziąć ścierkę. Najpierw jednak nalał sobie herbaty. Kiedy się odwrócił, zobaczył, że Zenonik leży na blacie z twarzą w kałuży whisky.
– Zaprowadzę pana do pokoju. – Potrząsnął nim.
Polak coś wymamrotał i zaczął się z trudem podnosić.
Yacef zarzucił sobie jego rękę na szyję i chwycił go wpół, podtrzymując za pasek od spodni, który werżnął się w miękkie ciało. Powoli, krok za krokiem, zaczęli posuwać się w kierunku schodów.
Dotarcie na piętro i do pokoju zajęło im kilka minut, chociaż Zenonik starał się współpracować. Był jednak zbyt ciężki. W końcu Yacefowi udało się położyć go na łóżku. Zdjął mu buty i poluźnił pasek, a potem przykrył kocem.
Zszedł na dół.
Był już bardzo zmęczony i chciał jak najszybciej się położyć, a musiał jeszcze posprzątać w kuchni, no i sprawdzić dom na parterze. Dopiero teraz sobie przypomniał, że nie zamknął bramy.
Nie piję alkoholu, a jednak muszę znosić jego skutki. Ciekawe, jak on działa? – pomyślał z odrobiną sarkazmu i ruszył przez hol do drzwi wejściowych, skąd było bliżej do bramy.
Na starym francuskim zegarze podłogowym, który stał przy drzwiach, była pierwsza siedemnaście. Najpierw zgasił światło i dopiero potem wyszedł przed dom. Do nocnego Algieru nadciągnął powiew znad morza i powietrze było przyjemnie chłodne. Yacef zaciągnął się nim głęboko i zamknął oczy. Pomyślał o Zenoniku. Nie wzruszyła go opowieść o niewiernej żonie i jego cierpieniu. Nie widział nic ludzkiego w opowiadaniu zasmarkanego pijaka, który nie zna Boga. On znał Boga i dzięki niemu mógł, kiedy tylko chciał, zobaczyć piękną twarz swojej Nadiry, spacerować z nią, objąć i całować.
Poczuł się dobrze. Otworzył oczy i ruszył w stronę bramy. Ściągnął skrzypiące metalowe wrota i spiął je łańcuchem. Wrócił do holu. Zamknął drzwi, założył metalową sztabę, która pamiętała czasy francuskiego pułkownika, i od razu ruszył w prawo do salonu, żeby sprawdzić okna wychodzące na taras. Od tego zaczynał obchód. Dopiero potem zaglądał kolejno do biblioteki, pokoi gościnnych i pomieszczeń gospodarczych. Kuchnia była jego miejscem, więc ją zostawiał na koniec.
Przez lata służby w tym domu wyćwiczył te procedury niemal do perfekcji. Wykonywał je automatycznie. Wchodził do pomieszczenia i zanim zapalał światło, z pamięci odtwarzał rozstaw mebli i przedmiotów, który potem porównywał z rzeczywistym obrazem. Podchodził do okien i dotykał każdej klamki, jakby chciał sprawdzić, czy nie ma na niej obcych śladów. Wreszcie wyglądał przez okno i zaciągał dokładnie story, by chronić dom przed porannym upałem.
Wszystko było w porządku. Dotarł do kuchni. Wyłączył czajnik, w którym wciąż gotowała się woda. Przez chwilę zastanawiał się, czy ma jeszcze siłę wziąć prysznic. Zrezygnował i poczuł, że jest zadowolony z tej decyzji.
Pozostało zamknięcie drzwi do garażu. Robił to zawsze na końcu.
Wszedł do środka. Przeciągnął dłonią po karoserii i zebrał szary kurz miasta. Strzepnął go, jakby chciał zaklaskać, a resztkę roztarł. Doszedł do drzwi, przekręcił ze zgrzytem klucz w zamku. Dla pewności szarpnął jeszcze za klamkę i zgasił światło. Obrócił się i pomyślał, że powinien naoliwić zamek.
W garażu było ciemno i tylko poświata z otwartych drzwi wskazywała mu drogę. Zrobił kilka kroków i przystanął. Poczuł, że ciemność nie jest już taka przyjazna jak zawsze. Wróciło niepokojące wrażenie, że kryje się w niej coś obcego. Dotknął ręką kolby pistoletu i spojrzał w głąb mroku. Znów pojawił się lęk.
Jego zapach spłynął na niego niespodziewanie. I Yacef wiedział już, że stoi za nim cień. Nawet nie próbował walczyć, nie sięgnął po broń, która nagle straciła swoją moc.
Nie odwrócił się, chociaż mógł. Jeszcze chwilę odczekał i wtedy coś gorącego przesunęło mu się po szyi. Nie poczuł bólu i niemal natychmiast ciepła ciecz wylała mu się na pierś. Próbował ją zatamować, ale lepka krew tryskała między palcami. Oparł się o samochód i poczuł, że słabnie. Osunął się miękko na podłogę. Usiadł i zaraz położył się na plecach, wyciągnął ciało i wciąż trzymając się dłońmi za gardło, zobaczył pochylającego się nad nim mężczyznę z palcem na ustach. Ale tak naprawdę ujrzał Nadirę i też się do niej uśmiechnął. Nie czuł już żadnego lęku, tylko spokój, ciszę i chłód nocy.
Zebrali się o osiemnastej w nowym lokalu na ulicy Litewskiej. Podobnie jak poprzedni, w alei Wyzwolenia, spełniał wszystkie wymogi lokalu konspiracyjnego. Był nawet lepszy, bo miał trzy duże pokoje i drugie wyjście na klatkę schodową w budynku obok. Dzięki temu mogli zwiększyć swoje bezpieczeństwo. Witek unowocześnił monitoring, zainstalował niezależny internet, zasilanie awaryjne i nowy system alarmowy, a Ela wyposażyła jeden pokój tak, by mógł służyć za safe house. Monika zadbała o miły i nowoczesny wystrój. „Można się tu ukrywać przez kilka miesięcy” – powiedział Roman na uroczystym otwarciu. Lubili się tam spotykać.
Roman przyszedł już o szesnastej. Przyniósł ze sobą teczkę personalną Olgierda Rubeckiego. Przejrzał ją jeszcze raz i w swoim żółtym kołonotatniku zrobił drobne zapiski. Nie było ich wiele.
Rubecki miał wzorowy życiorys oficera wywiadu i trudno było znaleźć w nim coś konkretnego, co mogłoby wzbudzać podejrzenia. Nie był synem żadnego polityka, dziennikarza ani dzieckiem resortowym. Był jedynym potomkiem znanego biznesmena z branży budowlanej, a do wywiadu został zwerbowany, gdy kończył w Poznaniu prawo.
Roman wiedział jednak, że teczkę personalną trzeba umieć czytać. Najważniejsza była weryfikacja oficjalnych opinii kadrowca, psychologa i przełożonych w zestawieniu z donosami, które też się tam znajdowały.
Ostatnia zjawiła się Monika. Spóźniła się ponad kwadrans, ale nawet nie przeprosiła, tylko rzuciła torbę na kanapę i poszła do kuchni. Od razu zauważyli, że przyniosła ze sobą złą aurę. Po chwili wróciła z zieloną butelką napoju aloesowego i zasiadła w fotelu naprzeciwko Dimy, który czytał teczkę Rubeckiego.
– Co? – rzuciła, widząc jego ironiczne spojrzenie.
– Nic – odparł i znów zajął się lekturą.
– No więc o co chodzi? Co tak patrzysz? Co się dzieje, Roman? Jakaś robota?
– Niespecjalnie. Na polecenie szefa mamy przejrzeć życie Olgierda Rubeckiego.
– Rubeckiego? – niemal krzyknęła. – Tego Rubeckiego… bohatera narodowego i nadzieję wszystkich turbo-Polaków? – dodała z ironią. – Po co mamy go prześwietlać? To przecież już cywil, co on nas obchodzi? Przystojny i inteligentny, ale nie w moim typie…
– Planujemy wciągnąć go w pułapkę namiętności, pani kapitan Arent? – odezwał się Dima i z rogu pokoju dobiegł śmiech Witka i Eli.
– To miał być dowcip? – odparła hardo Monika. – Słaby.
– Jestem jeszcze tylko do końca tego tygodnia, jak wiecie, więc w tym czasie mamy zbadać temat, a ja muszę zdążyć napisać raport dla szefa. – Roman podniósł się, odszedł od biurka i przysiadł do Moniki. – Tak naprawdę… to jest polecenie premiera.
– Ja pierdolę! – oburzyła się Monika. – Roman… jak możesz pozwalać temu dyktatorkowi wciągać wywiad do wewnętrznych rozgrywek? Ja się nie zgadzam… rzucam wszystko i jadę w Bieszczady. – Spojrzała na Dimę, który kartkował teczkę. – A ty dlaczego milczysz? Powiedz coś!
– Mamy przedstawić raport dotyczący okresu, kiedy Ekiert był w służbie. Jest emerytowanym oficerem wywiadu, a właściwie rencistą z aktualnym dopuszczeniem do informacji niejawnych, poziom CS, więc mamy podstawy, by się nim zająć – odpowiedział spokojnie Roman. – I to jest zgodne z prawem, nie zajmujemy się jego poglądami politycznymi. Szef może nam zlecić taką robotę, ale wiemy, do czego może to być wykorzystane, jeżeli znajdziemy coś podejrzanego. Dlatego też dał to akurat nam, żeby sprawę utrzymać w tajemnicy. Ekiert, czyli Rubecki, ma mnóstwo przyjaciół na Miłobędzkiej i sprawa zaraz by wyciekła. Zgadzam się, to jest podejrzane etycznie, ale lepiej, żebyśmy zrobili to my niż jakaś inna służba. Potraktujmy to jako sprawę rodzinną.
– Najbardziej podejrzany etycznie to jest ten premier, dla którego mamy pracować – rzuciła Monika z emfazą. – Rzygać się chce. Właściwie to powinniśmy wesprzeć naszego byłego kolegę. Nie sądzicie? Jest o klasę lepszy od całej tej zgrai z przypadku i nieszczęścia. – Uśmiechnęła się ironicznie i znów rzuciła do Dimy: – Już coś tam wyczytałeś? Nasz Bonduś ma jakieś zdanie?
– Nawet gdybyśmy chcieli, trudno byłoby mu zaszkodzić – zaczął Dima. – Kawaler, bezdzietny, żadnych skandali. Piętnaście lat wzorowej służby i sporo donosów, a to o czymś świadczy. Jeśli dobrze wykonamy swoją pracę, tylko zrobimy mu przysługę. Może Olgierd Rubecki jest jakąś nadzieją dla tego kraju. A może pod maską patrioty kryje się zwykły fake, taki sam cwaniak jak inni, krętacz i manipulant. – Wszyscy zamilkli, jakby dotarła do nich prosta prawda. – Musimy to sprawdzić. Więc jaki masz plan, Roman?
– „Plan” to za duże słowo. Założymy mu obserwację na kilka dni. Pewnie się zorientuje, ale nie będziemy nad tym płakać… – Roman zdjął okulary i zaczął je przecierać chusteczką. – Zrozumie, że jest obrabiany przez Agencję…
– A może po prostu porozmawiać z nim i powiedzieć mu prawdę – wtrąciła Monika. – Po co takie dziecinne podchody? To naiwne.
– Nie możemy tego zrobić – odparł Roman, zakładając okulary na czoło. – Tak, Dima ma rację, Olgierd Rubecki to teraz polityk, więc musimy mieć do niego ograniczone zaufanie. Polityka zmienia ludzi, nawet takich jak on… i my. Niestety… mamy wiedzę i doświadczenie w tej kwestii. Ale możemy mu coś podpowiedzieć. – Opuścił okulary na nos i rozejrzał się po pokoju. – Robimy standardowo. Monika i Dima zajmą się obserwacją Olgierda: obejrzą sobie jego dzień powszedni w realu oraz poznają jego znajomych i przyjaciół… Wiecie, co macie robić. Ela i Witek będą was zmieniać i też zajmą się jego dniem powszednim, znajomymi i przyjaciółmi, tyle że w świecie wirtualnym.
– Dobrze, a co z materiałami dotyczącymi jego słynnej akcji w Iraku? Jaki to był kryptonim? – zapytał Dima, podając teczkę Monice.
– „Sindbad”… chyba – odezwała się Ela.
– Aaa… tak. To przecież kamień węgielny Olgierda jako polityka – ciągnął Dima. – W personalnej sprawie nic nie ma na temat tej operacji, a nie będziemy chyba opierać się na gazetach. Rzeczywistość wygląda inaczej niż przekaz medialny. Mylę się?
– Ani trochę – odpowiedział Roman. – Problem w tym, że teczka, z oczywistych powodów, jest w sejfie WBW. Pilnuje jej naczelniczka Gerber, ale teraz jest w delegacji, wraca w czwartek, a ja wolę, by nikt nie zauważył, że zajmujemy się Rubeckim. Dobrze… analiza materiałów to moja działka.
– Późno – wtrąciła się Monika. – Zdążysz? Wątpię.
– Zależy, co tam jest i ile tego jest – uściślił Dima. – Przypuszczam, że sprawa musi być opasła. To nie była pierwsza lepsza operacja, tylko akcja dekady albo i wszech czasów. I sporo ludzi w niej uczestniczyło. Więc…
Roman pomyślał, że Dima ma rację, ale od razu do niego dotarło, że musiałby wtedy odwołać wyjazd w Bieszczady, a to nie wchodziło w grę i nie było takiej sprawy w Agencji, która mogłaby temu przeszkodzić. Zawsze wyjeżdżali z Bronkiem, żeby nie być w Warszawie w rocznicę wypadku Hani ani w dniu jej śmierci, czyli przez te dwa tygodnie, kiedy trwali przy jej łóżku. Hania była żoną Romana i siostrą Bronka, więc łączyła ich więź nie tylko dzieciństwa, ale też miłości i śmierci. Nie mogło być silniejszego związku, przynajmniej dla nich, ale o tym nikt nie wiedział i oni sami też nigdy na ten temat nie rozmawiali.
– Kiedy wyjeżdżasz do Aten? – Leski zwrócił się do Dimy. – Nie pamiętam.
– Bo nie mówiłem – odparł Dima. – Planuję w sierpniu – dodał. – Rozumiem, o co ci chodzi. Jeżeli sprawa się przeciągnie, poprowadzimy ją przecież sami. Możesz spokojnie jechać na urlop.
– Oczywiście! – włączyła się Monika. – Co to za sprawa tego Rubeckiego? – Zrobiła zdegustowaną minę. – Porwanie Henryka, Pański… to była ostra jazda. A poza tym są telefony, internet… nie?
Zauważyła, że Roman od jakiegoś czasu wierci się w fotelu i odpływa gdzieś myślami. Miała wrażenie, że chce coś powiedzieć, ale szuka właściwych słów i czegoś się obawia. To było dziwne, bo nigdy się tak nie zachowywał. Monika ufała jednak swojemu trzeciemu oku i patrzyła na niego z mieszaniną niepokoju i zaskoczenia. Czuła jednak, że to nie może być nic złego.
– Chcesz nam coś powiedzieć, Roman? – Nie wytrzymała. – Coś się stało?
– Nie, nic… nic takiego – odparł niepewnie. – A właściwie to tak. Mam wam coś ważnego do zakomunikowania. – Zdjął okulary i zaczął je przecierać.
Wszyscy wiedzieli już, że Roman jest naprawdę przejęty.
– No więc… – odezwał się zaniepokojony Dima.
– No więc… – powtórzył Roman – no więc tak, nasz zespół się rozrasta… no i… – Założył okulary i spojrzał na cztery wpatrzone w niego twarze.
– No i co? – dopytał Dima.
– Ktoś do nas dołączy? – dorzuciła Monika.
– Tak.
– Rany boskie, Roman! Wyduś to w końcu z siebie – zaniepokoił się Dima. – Ktoś do nas dołączy, i dobrze! W czym masz problem? My się cieszymy… prawda? – Uśmiechnął się do Moniki, która jednak nie zareagowała i wyglądała na szczerze zaskoczoną.
– Tak, po sprawie Pańskiego doszedłem do wniosku, że Sekcja jest zbyt słaba, wystawiona na niebezpieczeństwo nawet na własnym terenie, a przecież to nie koniec naszego funkcjonowania i zawsze może być gorzej. Na świecie coraz goręcej, i to nie z powodu ocieplenia. – Roman spróbował zażartować, ale tylko Dima wciąż się uśmiechał. Witek i Ela słuchali go w skupieniu. – Widzicie, co się dzieje, a politycy są coraz bardziej ogłupiali, coraz słabsi, znerwicowani, klaun prezydentem USA, w Rosji monarchia dziedziczna, a u nas…
– Roman, na litość… daruj! – przerwała mu Monika. – My to wszystko wiemy. Kto do nas przychodzi?
– Uznałem, że potrzebny jest nam specjalista od broni, walki, obserwacji, ktoś doświadczony. Chciałbym, żebyście bardziej się skupili na analizach… rozpracowaniu…
– Dajemy radę, ale na pewno ktoś taki nam się przyda – przerwał mu Dima. – Prawda? – Przebiegł wzrokiem po zebranych, wyraźnie dając znać, że mają Romana poprzeć i pokazać mu, że cieszą się z jego decyzji.
– Pewnie, szefie! I to bardzo! – odezwał się Witek z niepewnym entuzjazmem, a Ela pokiwała głową.
Tylko Monika milczała. Zrobiło jej się smutno. Domyśliła się, że Roman powiększa Sekcję, bo przygotowuje się do odejścia. Powoli będzie wtajemniczał Dimę w swoje kompetencje, wyciągnie go z cienia Sekcji, wprowadzi do centrali Agencji, w świat szefów i polityki. I nic już nie będzie takie jak kiedyś. Dima zostanie szefem, a Roman zniknie z jej życia. Poczuła ucisk w dołku i pomyślała, że jeśli zaraz nie wyjdzie, to rozpłacze się na oczach wszystkich. Podniosła się i z ostentacyjną obojętnością poszła do łazienki.
Wszyscy czuli, że coś się dzieje, ale tylko Monika wiedziała co i dlaczego. Nie myliła się. Roman zaczynał się zastanawiać nad swoim odejściem. Miał to być główny temat ich rozmów w Bieszczadach, bo Bronek nosił się z takim samym zamiarem. Dawno już sobie obiecali, że żaden nie zostanie w służbie dłużej niż miesiąc po odejściu pierwszego. Potem kupią sobie domek w Solinie i zamieszkają w nim na stałe.
Roman od początku zakładał, że Monika natychmiast się połapie, dlaczego postanowił przyjąć nową osobę do Sekcji, ale nie był pewien, jak zareaguje. Nie chciał jej sprawiać bólu. I nie wiedział, czy postępuje słusznie, bo może powinien powiedzieć im to wprost, od razu. Dlatego był tak zdenerwowany. Ale musiał zrobić ten pierwszy krok bardzo delikatnie.
Wiedział, że poszła do łazienki wytrzeć oczy i nos. Musiał na nią zaczekać, jeśli miał im powiedzieć prawdę. Nie mógł już dłużej ukrywać swojej decyzji, którą dopiero planował podjąć. Ale bez ich zgody nie mógł tego zrobić i chciał im to wytłumaczyć.
Monika wróciła po minucie. Tylko Roman zauważył jej delikatnie zaczerwieniony koniec nosa. Usiadła na swoim miejscu z wyraźnym fochem.
– Naszym nowym kolegą będzie… – Roman spojrzał w stronę Witka i Eli – wasz kolega z Wydziału Q, Lutek.
Z rogu pokoju rozległ się przeciągły gwizd i głośny okrzyk radości Eli.
Dima i Monika spojrzeli na siebie zaskoczeni. Nie wiedzieli, kim jest Lutek, ale uśmiechnęli się do siebie, widząc tak spontaniczną reakcję młodych.
– Rozumiemy, że to dobry wybór – odezwał się Dima. – Wydział Q… świetna rekomendacja.
– Zaraz wam o nim opowiem, a jak coś pokręcę, to Witek i Ela mnie poprawią. – Roman umościł się w fotelu i spoważniał. – Wcześniej jednak muszę o czymś was poinformować. Nie podjąłem jeszcze decyzji, kiedy dokładnie… – spuścił wzrok – ale zamierzam przejść na emeryturę i powinniśmy powoli zacząć się na to przygotowywać. Nasza Sekcja będzie pracować dalej.
Monika Arent – córka Bogumiła, weterynarza, i Marii, nauczycielki – urodziła się dwudziestego czwartego grudnia o osiemnastej, więc nikt nie mógł być obojętny wobec tego wydarzenia. Konserwatywna rodzina ojca uważała, że to znak boży, a jeszcze bardziej konserwatywni krewni matki traktowali to jako profanację. Monika zawsze dostawała wspaniałe prezenty pod choinkę, ale oprócz rodziców nikt życzeń urodzinowych jej nie składał. W dzieciństwie jednak liczyły się głównie prezenty, a nie życzenia, więc Monika bardzo lubiła Boże Narodzenie.
Już w szkole podstawowej odkryła w sobie zamiłowanie do rysowania, kolorowania i lepienia, które z każdym rokiem się pogłębiało, absorbując ją czasowo i intelektualnie. W szkole średniej zamieszkała w internacie i na krótko wsiąkła w środowisko punków, po czym zostało jej sporo przekłuć i bardzo dobrych graffiti w okolicach dworca w Mońkach. Był to okres buntu i szaleństwa hormonów, więc Monika, ku uldze rodziny, rzadko przyjeżdżała do domu i przestała drażnić sąsiadów swoim wyglądem.
Okres punkowania zakończył się jednak gwałtownym i głębokim wstrząsem. Okazało się, że Monika zupełnie zapomniała o matematyce, co groziło jej powtarzaniem trzeciej klasy. Jednej nocy zniknęły więc wszystkie kolczyki, pióropusz spłynął w toalecie, a glany wylądowały w śmietniku. Mimo tej odmiany dalej nie przyjeżdżała na rodzinne święta do Komornicy. Wzięła się ostro do nauki i zdała maturę z wyróżnieniem.
Wiedziała już, kim chce być, i przez całą czwartą klasę przygotowywała się do egzaminu na Akademię Sztuk Pięknych w Warszawie. Dostała się za pierwszym razem, co zaskoczyło ją samą. Nie była już tylko maturzystką z Moniek i kiedy pierwszy raz wchodziła do gmachu na Krakowskim Przedmieściu jako studentka malarstwa, czuła, jakby jej płuca wypełniało klinicznie czyste szczęście i jakaś magiczna siła unosiła ją nad ziemią. Później się okazało, że tamtego dnia podobne doznanie było powszechne wśród niemal wszystkich nowych studentów, i Monika szybko zeszła na ziemię.
Dzięki pomocy finansowej rodziców wynajęła razem z Markiem, studentem trzeciego roku rzeźby, dwudziestopięciometrową kawalerkę na Powiślu. Marek był małomównym artystą w zniszczonym swetrze, o silnych dłoniach poznaczonych siniakami, bliznami i gliną, która wchodziła mu pod paznokcie. To wystarczyło, by Monika się w nim zakochała, chociaż Marek nie mówił wiele o miłości, bo – jako się rzekło – był małomówny. Spędziła z nim dwa wspaniałe lata, rozkoszując się imprezami i rozmowami po świt na wiślanych bulwarach. Wsiąkła w warszawskie środowisko, a ono ją przyjęło jako swoją gwiazdę. Bo Monika miała talent i wszyscy to widzieli, choć nie wszyscy chcieli zaakceptować.
Marek przez dwa lata ani razu nie powiedział, że ją kocha, chociaż zachowywał się, jakby tak właśnie było. Kiedy więc pewnego dnia zakomunikował, że zakochał się w Grażynie z wydziału wzornictwa, Monika nie mogła powiedzieć, że ją okłamał i zdradził. Wieść o tym, że jest już wolna, szybko rozniosła się na uczelni i dopiero wtedy Monika się dowiedziała, jaki Marek był naprawdę. Skróciło to jej rozpacz po rozstaniu, ale też wzbudziło rozczarowanie, które natychmiast przerodziło się we wściekłość. Nie chciała już mówić, że była zakochana, bo musiałaby się przyznać do własnej naiwności. Wolała milczeć.
Jednak rozstanie z Markiem przyniosło pozytywny skutek uboczny. Eksplozja emocji, jaką wówczas przeżyła, wyzwoliła w niej szaleńczą potrzebę tworzenia, która zaowocowała dziełami wzbudzającymi prawdziwy entuzjazm wykładowców i zazdrość części kolegów. W ciągu kilku miesięcy Monika jako pierwsza na roku miała już za sobą kilka wystaw. „I to wszystko dzięki Markowi” – mówiła z uśmiechem do przyjaciół po kilku kieliszkach białej sofii za siedem złotych.
W rzeczywistości bardzo przeżyła śmierć swojej pierwszej wielkiej miłości i wszyscy znajomi z akademii dobrze to wiedzieli, bo całą swoją rozpacz oddała w obrazach i grafice. I nie mogła tego ukryć pod żadnymi słowami, uśmiechami ani pod ironią. Wszystko było widoczne jak na dłoni.
Wiedziała, że z nieszczęśliwej miłości można się wyleczyć tylko nową miłością. I wkrótce taką znalazła, chociaż wcale jej nie szukała. Na wernisażu swojego profesora poznała jego brata Krisa, asystenta na wydziale prawa. Uznała, że prawnik będzie lepszym kandydatem na partnera niż jakiś artysta, i ostrożnie zaangażowała się w nowy związek.
Po trzech miesiącach przeniosła się do jego mieszkania na Górnym Mokotowie. W tym czasie obroniła pracę magisterską i otrzymała propozycję pozostania na uczelni. Kris był inteligentnym i opiekuńczym partnerem, mimo to nie mogła powiedzieć, że go kocha. A on się tego nie domagał i sam też nie narzucał się ze swoimi uczuciami. Byli zgraną parą bez konkretnych zobowiązań, więc ich uczucie zaczęło powoli stygnąć. Kris był typowym umysłem prawniczym i otoczenie postrzegał przez normy, zasady i odstępstwa od nich. Dlatego Monika jako artystka właściwie nie była w stanie nawiązać z nim kontaktu intelektualnego czy estetycznego. To nie stanowiło problemu w ich życiu codziennym, ale też nie wróżyło dobrze na przyszłość. To wtedy zaczęła chodzić na zajęcia z jogi. Pomyślała, że w ten sposób wypełni pustkę, którą wytwarza w niej Kris.
Efekt był odwrotny. Dzięki medytacji jeszcze lepiej zrozumiała, że życie nie znosi próżni, a żeby rachunek się zgadzał, człowiek powinien dawać więcej, niż bierze.
– Dzień dobry, pani Moniko – usłyszała za sobą głos nieznajomego mężczyzny, kiedy wychodziła z akademii pewnego jesiennego wieczoru. Obejrzała się, ale nikogo nie zauważyła. – Możemy chwilkę porozmawiać? – doleciał ten sam głos z prawej strony.
Zobaczyła stojącego w rogu korytarza niskiego, korpulentnego mężczyznę po sześćdziesiątce, w niemodnych dużych okularach i kapelusiku. Wygląda, jakby go wyczarował Duda-Gracz – pomyślała i od razu nabrała do niego sympatii.
– Pan do mnie mówi? – rzuciła niepewnie.
– Tak, pani Moniko – odparł cicho, uciekając nieśmiało wzrokiem. – Chciałbym porozmawiać, jeśli ma pani wolną chwilę – dodał już nieco głośniej.
– Aaa… – wydała z siebie dźwięk podobny do pytania.
– Wszystko za chwilę wyjaśnię. Tutaj za rogiem jest mała kawiarnia. Zapraszam.
– Ale… o co chodzi? – dopytywała się. – Skąd pan mnie zna?
– Wszystko za chwilę wyjaśnię – powtórzył. – To ważne, ale nic przykrego ani osobistego. – Uśmiechnął się nieporadnie i Monice zrobiło się go żal. – Zajmę pani pięć minut albo… albo całe życie. Sama pani zdecyduje. Nazywam się Roman Leski.
Monika zgodziła się na rozmowę. Zapamiętała ją dokładnie i w każdej chwili mogła odtworzyć jej dowolny fragment, opisać spojrzenia Romana, ruchy jego rąk, własne myśli. I rzeczywiście zajął jej całe życie, ale to ona wybrała.
Nie wiedziała nawet, że istnieje coś takiego jak wywiad, że to jakaś instytucja, organizacja. Nigdy nie przypuszczała, że są jacyś ludzie, którzy myślą o jej bezpieczeństwie. Nie czuła się nigdy zagrożona, więc słowa pana Leskiego zwyczajnie ją śmieszyły. Siedziała w kawiarni nad filiżanką cappuccino i patrzyła na śmiesznego faceta w niemodnych okularach, który próbował jej wyjaśnić, że to, co ją otacza, nie jest tym, co naprawdę widzi. Tłumaczył coś, co jest treścią postrzegania przez artystę, i to komuś, kto właśnie dostał propozycję asystentury na wydziale malarstwa. Monika patrzyła na dziwnego człowieczka, który ściskając kubek z herbatą pulchnymi dłońmi, mówił niezrozumiałym językiem o jakiejś abstrakcji, i zastanawiała się, dlaczego wciąż siedzi i go słucha.
Czuła, że nie może tak po prostu wstać i wyjść. Roman Leski był jak przybysz z baśniowej konstelacji. I w pewnej chwili zrozumiała, że to surrealizm i absurdalność sytuacji, w której się znalazła, są tak hipnotyzujące. Niespodziewanie zapragnęła oderwać się od rzeczywistości i polecieć w dziwny, nieznany świat, który otwierał przed nią ten sympatyczny Apoloniusz z Tiany.
Zgodziła się na następne spotkanie i tak jak prosił, nikomu o tym nie powiedziała. Nigdy też nie zapytała, dlaczego wybrał właśnie ją.
Przez następne trzy lata uczyła się zawodu szpiega na kursie indywidualnym. Zajęcia miała dwa razy w tygodniu po kilka godzin w kawalerce na Mokotowie, a ćwiczenia – w różnych miejscach na terenie Warszawy.
Kris nie pytał, gdzie znika na całe dnie, więc nie musiała kłamać. Ale właśnie ten brak pytań był główną przyczyną obumarcia ich związku.
W końcu przeszła ostatnie badanie na wykrywaczu kłamstw, wzorowo zdała egzamin i została podporucznikiem polskiego wywiadu, oficerem drugiej linii. Nie była jednak taka jak inni i Roman wiedział o tym najlepiej, bo takiej potrzebował.
Roman spał tej nocy lekko, na pograniczu czuwania. Myślami był już z Bronkiem w Bieszczadach. Zerkając na czerwone cyfry nocnego zegara, przewracał się z boku na bok i zastanawiał, czy o czymś nie zapomniał i czy nie zabrał czegoś zbędnego. Roman nie był pedantem, tylko perfekcjonistą, i pakowanie traktował tak jak gotowanie jajka na miękko. Miał wprawdzie przygotowaną listę, ale wciąż ją poprawiał i zmieniał. Wszystko było pogrupowane według zastosowania i ważności. W tym roku zabierał ze sobą siedemdziesiąt trzy przedmioty. O cztery mniej niż podczas poprzedniego wyjazdu. Co roku weryfikował listę i wykreślał te rzeczy, bez których mógł się obejść. W ten sposób dążył do stworzenia bagażu idealnego.
Wiedział, że to absurdalna czynność, tym bardziej że jechali samochodem Bronka i mogli zabrać, co tylko chcieli. Traktował to jako trening pamięci i doskonalenie umiejętności porządkowania faktów, a właściwie jako mnemotechnikę, czyli samoobronę przed demencją i alzheimerem. Listę robił raz do roku i dopiero po jej sporządzeniu porównywał z ubiegłoroczną. Zwykle sprawdzał stan swojego umysłu, wyliczając okresy w rozwoju Ziemi, planety Układu Słonecznego i przedmioty na obrazie Ambasadorowie.
Zmniejszenie listy o cztery pozycje było dowodem, że mimo ukończonych sześćdziesięciu pięciu lat jego umysł pracuje idealnie. Perspektywa emerytury nie wyglądała tak ponuro.
Była szósta trzydzieści, kiedy Roman wyszedł ze swojego mieszkania. Warszawa jeszcze się nie przebudziła. W nocy grzmiało i solidnie popadało, więc poranek był wilgotny i chłodny, ale według zapowiedzi zaczynał się kolejny upalny dzień. W ciągu trzydziestu minut Roman dotarł na Miłobędzką i nawet się nie spocił. Mimo nieprzespanej nocy czuł się rześko, a perspektywa mocnej herbaty dodatkowo poprawiała mu i tak już dobry humor.
Wszedł do swojego biura na siódmym piętrze i – w odwrotnej kolejności niż co dzień – najpierw otworzył szeroko okno, a dopiero potem wstawił wodę i wsypał do metalowego kubka trzy czubate łyżeczki herbaty ulung. Chciał jak najlepiej wywietrzyć pokój, nim zacznie się upał. Miał klimatyzację, ale nigdy jej nie używał, bo uważał, że roznosi bakterie, i denerwował go jej pomruk, jakby ktoś obcy był w pomieszczeniu.
Włączył płytę i w pokoju rozległy się pierwsze takty VII symfonii Beethovena. Zasiadł za komputerem, żeby zaczekać, aż zagotuje się woda. Zaczął od przeglądania depesz z rezydentur. Po kolei przebiegał je wzrokiem, uderzając palcem w klawisz na komputerze. Na widok niektórych nazw miast ograniczał się jedynie do zapoznania się z pierwszym zdaniem i sprawdzenia ostatniego. Wiedział, którzy oficerowie rezydujący w konkretnych krajach są w stanie wymyślić coś wartościowego, więc czytanie części depesz uważał za frustrującą stratę czasu. Szczególnie gdy był pewny, że ich autorzy nie prowadzą żadnych wartościowych źródeł informacji. Byli jednak rezydenci, którzy niemal codziennie przysyłali ciekawe wiadomości. Potrafili nie tylko dobrze pisać po polsku, ale też przekazywać swoje myśli zwięźle i logicznie. Ich raporty ze spotkań z agenturą były zawsze godne uwagi, a wnioski cenne. I dotyczyło to czasami rezydentów w krajach, których nie uznawano za pierwszoplanowe. Dobry oficer i z kija wystruga dobrą informację – pomyślał Roman i otworzył depeszę z Algieru.
Lubił czytać szyfrogramy od Tuarega. Major Jacek Kucharski był stosunkowo młodym oficerem i od pół roku stacjonował w Algierze. Była to jego druga placówka. Poprzednio jako oficer rezydentury w Bejrucie wykazał się wyjątkową odwagą, prowadząc agenturę w czasie wojny w Syrii i Iraku, za co otrzymał od prezydenta USA Legię Zasługi. W dowód uznania powierzono mu kierownictwo samodzielnej rezydentury w Algierii, gdzie szybko stworzył sieć wartościowych informatorów. Miał trzech oficerów, w tym jednego na przykryciu jako przedstawiciela Polskiego Koncernu Zbrojeniowego.
Jednak tym razem Tuareg nie napisał nic ciekawego. W krótkiej depeszy z godziny siedemnastej poprzedniego dnia informował, że oficer Wareg umówił się na spotkanie z figurantem Alibabą i pobrał pieniądze z kasy operacyjnej. Nic, co miałoby jakiekolwiek znaczenie.
Roman zdążył przejrzeć jeszcze kilka depesz, kiedy w przedpokoju zagwizdał czajnik. Zalał herbatę, przykrył talerzykiem i wrócił do biurka. W VII symfonii kończyło się właśnie Vivace i zaczynało Allegretto. Roman bardzo lubił ten fragment, więc zatrzymał się przed Ambasadorami, by przez chwilę posłuchać go razem z nimi.
Zamknął okno i wrócił na fotel. Założył ręce za głowę i zaczął się zastanawiać, czy warto jeszcze przed wyjazdem wyciągnąć z szafy teczkę operacji „Sindbad”, czy już to sobie odpuścić. Wciąż miał wątpliwości, czy w ogóle musi zajmować się Olgierdem Rubeckim.
Pomyślał jeszcze trochę i w końcu doszedł do wniosku, że Sekcja powinna jednak zbadać sprawę. Dla własnego spokoju i z poczucia obowiązku. Ale analizą materiałów zajmą się już Dima i Monika – podsumował.
Teraz musiał szybko dostać się do szafy naczelniczki, i to tak, by nikt tego nie zauważył. Gerber wracała z delegacji służbowej do Langley w czwartek, więc była szansa, że w pracy już się nie pojawi. Mieliby zatem jeden dzień w zapasie.
Sięgnął po telefon.
– Gdzie jesteś? – zapytał Witka, gdy tylko ten odebrał.
– Jak to? – Chłopak wydawał się nieco zaskoczony. – Siedzimy z Elą na bohaterze… w dziupli.
– Aaa… No tak! I co?
– Czysty jak łza. Od razu widać, że wie, jak polityk powinien się zachowywać w wirtualu, a jest mocno obstawiany przez hakerów, dziennikarzy i trolli… i jakieś dziwne duchy nie wiadomo skąd. Nie ma go na żadnych portalach społecznościowych, chociaż jest tematem połowy rozmów i komentarzy. Są dwa fałszywe posty, ale na kilometr widać amatorszczyznę. Wygląda na to, że wspierają go jacyś zawodowcy, i to top klasa. W sieci króluje. Pracujemy nad nim, ale pewnie nic nie wyłowimy. Ogólnie… dobrze się prezentuje.
– Hm… – zamruczał Roman i na chwilę zamilkł. – Taki czysty, pachnący i ładny? – zapytał z wyraźną wątpliwością w głosie. – Nie za dobrze to się przedstawia?
– Nie mnie to oceniać – odparł Witek zdecydowanie. – A poza tym jeszcze za wcześnie.
– Monika i Dima?
– Są już na stanowisku, ale na razie cisza. Chyba wciąż śpi – rzucił obojętnie Witek.
– Przygotuj pakiet Olsena. Dzisiaj w nocy będziemy otwierać szafę pancerną w Agencji.
– Standardową?
– Tak. I przygotuj też kombajn foto.
– Okej.
Do każdego pokoju w Agencji były trzy zapasowe klucze. Jeden w sekretariacie biura, drugi w dyspozycji sprzątaczki i trzeci w dyżurce ochrony na parterze.
Roman wybrał numer do Staszka, szefa ochrony obiektu.
– Kiedy masz dyżur? – zapytał.
– Jestem teraz… i do osiemnastej.
– Przynieś mi klucz od dwieście dwadzieścia pięć i przyjedź pod jakimś pretekstem na dwunastą w nocy. Potrzebuję, żebyś między dwunastą i pierwszą zatrzymał kamerę na drugim piętrze. Tak jak wtedy…
– Pamiętam – przerwał dziarsko Staszek. – Załatwione, pułkowniku. Oczywiście przyjadę.
Chorąży Staszek Janik, szef zmiany jednostki ochrony Agencji, sprzątaczka gabinetów na siódmym piętrze Helena i jej mąż Józef, kierowca szefa, byli najważniejszymi tajnymi współpracownikami Romana. Dzięki nim mógł kontrolować wewnętrzne bezpieczeństwo Agencji znacznie efektywniej niż cały WBW. Robili to w poczuciu odpowiedzialności i z szacunku dla Romana, a nie z przymusu czy za dodatkowe wynagrodzenie. I nigdy o nic nie pytali. Za pomoc w rozpracowaniu pułkownika Pańskiego, rosyjskiego szpiega w Agencji, nie dostali od Romana nic oprócz podziękowania, butelki whisky i czekoladek.