Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Vincent V. Severski wraca z kontynuacją trylogii o Wydziale Q.
Po udanej operacji wywiezienia Michaiła Popowskiego z Rosji, Sara i Konrad wracają do Polski. Okazuje się, że podczas ich nieobecności Wydział Q zostaje rozwiązany. Tymczasem nad Europą zawisa widmo politycznego kataklizmu – ktoś planuje na nowo zbudować hierarchię wpływów na świecie.
Sara i Konrad świadomi zagrożenia wiszącego nad Polską, nielegalnie zbierają Wydział Q do ostatniej akcji. Ta potyczka rozegra się poza prawem. I będzie wyjątkowo brutalna.
Niepokorni to tytuł podwójnie ekscytujący. To zarówno zakończenie serii, ale i jedna z najmroczniejszych i najbardziej wciągających powieści autora. Na takie zakończenie warto było czekać!
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 405
Dwuskrzydłowe okno zasłaniały aksamitne zielone zasłony z obszytymi listwami miękko spoczywającymi na ziemi. Sypialnia miała kształt podłużnego wysokiego sześcianu o zaburzonych proporcjach. Wypełniała ją poranna szarzyzna sporadycznie poprzecinana mlecznymi od kurzu strużkami światła, które dostawało się przez szpary między niestarannie dociągniętymi storami.
Pomieszczenie miało ponad trzydzieści metrów, ale było tak gęsto zastawione meblami, domową roślinnością i masą innych drobiazgów, jakie ludzie zbierają przez całe życie, by się później w nich topić, że sprawiało wrażenie znacznie mniejszego. Właściwie były tam tylko trzy ścieżki, którymi można było swobodnie się przemieszczać: do wielkiego łóżka, które stało na środku, do wysokiego okna obok i do szafy po przeciwnej stronie.
Poroże byka łosia, łeb dzika z błyszczącymi oczami i dwie skrzyżowane dubeltówki zawieszone lufami w dół. Delikatny zapach starego, spleśniałego drewna i stopionej stearyny przydawał tej niewykształconej jeszcze kompozycji mistycznego posmaku łemkowskiej cerkiewki przerobionej na lamus.
Tak w styczniowy poranek wyglądał jeden pokój w dużym mieszkaniu na czwartym piętrze dziewiętnastowiecznej kamienicy stojącej niecałe sto metrów od Bulwaru Filadelfijskiego w Toruniu.
W tych komfortowych warunkach wylęgła się Ephemeroptera, czyli jętka jednodniówka, i natychmiast rozpoczęła krótki lot w poszukiwaniu dogodnego miejsca spoczynku. Wybór był duży, ale mimo wielu uroczych i smacznych sypialnianych zakamarków zdecydowała się na to co najlepsze, czyli ucho śpiącego człowieka. Nie wiedziała, jak ryzykowny to pomysł. Czas uciekał jednak szybko, więc postanowiła spróbować i kiedy tylko przedarła się przez kępę włosów i wniknęła gładko do przewodu słuchowego, natychmiast zakończyła żywot, zgnieciona ludzkim palcem wskazującym.
Jętka jednodniówka zginęła, nie przeżywszy nawet pięciu minut.
Lucjan otworzył oczy, popatrzył na sufit, pogrzebał jeszcze chwilę w uchu i głęboko westchnął. Przewrócił się na plecy, złożył ręce na piersi i zamknął oczy. Nie zdawał sobie sprawy, że sprawcą jego przebudzenia była jętka.
Taki ważny sen miałem – pomyślał. Najważniejszy w życiu. Uff… Muszę go sobie przypomnieć, bo… zaraz, o co chodziło z tym Wacławem… Anioł Pański? To musi być bardzo ważne! I jak to teraz odtworzyć? A kongres już jutro…
Dla pięćdziesięcioletniego Lucjana sny nie były czasem poświęconym na odpoczynek czy regenerację organizmu. Sen to coś znacznie ważniejszego, to lustro świadomości Boga, dlatego Lucjan nie sypiał, tylko śnił. Bo była to jedyna możliwość spotkania anioła Pańskiego, z którym mógł porozmawiać, poradzić się, dowiedzieć, co się dzieje i – najważniejsze – co ma robić. Dotąd wszystkie rady anioła były celne, a przepowiednie się sprawdzały, czego w swojej skromności nigdy nie nazywał wolą boską. Jednak tym razem anioł przybrał postać Wacława.
Nagle senne sceny z fazy REM nabrały takiego realizmu, że Lucjan aż wstrzymał oddech. Otworzył oczy i spojrzał w głąb szarej poświaty, gdzie zobaczył Wacława przemawiającego z uniesionymi rękami. Słyszał wyraźnie każde jego słowo i nie miał wątpliwości, co Bóg chce mu przekazać. Gdy po chwili obraz się rozpłynął, Lucjan usiadł w łóżku i wypuścił powietrze. Złożył ręce do modlitwy i zaczął recytować na głos:
– „Lecz kiedy uczynił to postanowienie, ukazał mu się we śnie anioł Pański i powiedział: Józefie, synu Dawida, nie bój się przyjąć do siebie Maryi, małżonki twojej; to bowiem, co się w niej poczęło, pochodzi od Ducha Świętego. Właśnie ona porodzi Syna, któremu nadasz imię Jezus; On to bowiem uwolni lud swój od jego grzechów. A wszystko to stało się, aby się wypełniło słowo Pańskie wypowiedziane przez Proroka: Oto panna pocznie i porodzi syna, któremu będzie nadane imię Emanuel, to znaczy: Bóg z nami”1.
Kiedy skończył, przez moment czuł jakąś dziwną pustkę, jakby zapadł się w głąb studni, i nagle dotarło do niego z ogromną mocą, że nie jest już tym samym człowiekiem, jakim był jeszcze przed chwilą. Poczuł ogromny przypływ wewnętrznej siły, a właściwie połączenie metafizycznej motywacji i mistycznej determinacji.
Poderwał się energicznie, podszedł do okna, rozsunął story i wpuścił do wnętrza lawinę światła, które wypełniło wszystkie najmroczniejsze zakamarki sypialni.
Zakończywszy w ten sposób fazę konsultacji z aniołem Pańskim, Lucjan z podniesionymi rękami stanął w oknie, wyciągnął szyję i mrużąc oczy, wyrecytował z powagą:
– Czy ty wiesz, Panie Boże, kogo obudziłeś? – Zwrócił twarz ku niebu i wstrzymał oddech, jakby czekał na odpowiedź, by po chwili pewnym siebie głosem dokończyć z dumą: – Mnie obudziłeś, Panie, mnie… swojego pomazańca. – I z przekonaniem pokiwał głową.
Włożył szlafrok i poszedł pomodlić się jeszcze na klęczniku.
Samolot z Kopenhagi wylądował pięć minut przed czasem i zacumował do rękawa numer 12. Mieli tylko bagaż podręczny, więc już o dziewiątej trzydzieści opuścili terminal. Przejazd na Wilczy Dół zajął im następne dziesięć minut i zanim minęła dziesiąta, taksówka zatrzymała się przed domem.
Sara wysiadła pierwsza i czekała na ulicy, gdy Konrad nerwowo szukał po kieszeniach piętnastu złotych, by w końcu zapłacić za przejazd kartą. Trwało to prawie trzy minuty, więc Sara zaczęła sprawdzać otoczenie. Znała tę ulicę na pamięć, wszystkie elementy, samochody, przechodniów, jej atmosferę traktowała jako zamkniętą kompozycję i była przekonana, że jest w stanie dostrzec, a przynajmniej wyczuć, każde naruszenie tej harmonii.
Od teraz, od tego momentu, Sara i Konrad mieli więcej niż uzasadnione podstawy, by stwierdzić, że wokół nie istnieje już żadna harmonia i że rozpoczął się w ich życiu etap, którego końca nie znają. Teherański potrzask i szalony lot antonowem były niczym w porównaniu z tym, czego spodziewali się w Polsce, i chwilami nie mogli uwierzyć, że to wszystko dzieje się naprawdę. Wierzyli jedynie w to, w co zawsze wierzą szpiedzy – że im się uda, że fakty ułożą się w porządku, jaki dyktuje natura, a oni będą musieli tylko pilnować zasad. Wierzyli, bo to dawało im komfort, ale wiedzieli też, jak bardzo są naiwni.
Właściwie wszystko wskazywało na to, że ich powrót do Polski jest najgorszym rozwiązaniem, bo stracą dystans do sprawy, a może i swobodę ruchu, ale los kraju spoczywał w ich rękach, a dokładniej – na czarnym memory sticku, na którym zapisali czterdzieści godzin rozmów z Michaiłem Popowskim, dezerterem z rosyjskiego wywiadu i byłym naczelnikiem Wydziału Polskiego. Nawet jeżeli tylko w szpiegowskiej próżności im się wydawało, że ratują świat, to tym razem aż za dobrze wiedzieli, jaki potężny ładunek wybuchowy przywieźli na maleńkiej karcie pamięci, którą Konrad ukrył w ściance walizki.
– Już są – rzuciła cicho Sara, gdy Konrad się do niej zbliżył. – Dwa samochody betki… nawet numerów nie zmienili. – Uśmiechnęli się do siebie i ruszyli w kierunku wejścia. – Ekipa od naczelnika Gustawa.
– Nie kryją się – odparł Konrad. – Co to znaczy?
– Martwią się o nas?
– Otóż to… W końcu znikliśmy im na dwa tygodnie – dorzucił z nutką ironii.
– Siódme piętro już wie, że jesteśmy w Warszawie…
Z szarego opla wysiadł mężczyzna w krótkiej czarnej pilotce i ruszył energicznie w ich kierunku, machając ręką.
Od razu poznali, że to Władzio z agencyjnej bezpieki. Uniwersalny Władzio do wszystkich zadań i od niedawna prawa ręka naczelnika Marka Belika. Wierny, posłuszny, wytrzymały i głupi. Idealny człowiek do policyjnej roboty w wywiadzie, czyli świecie ludzi inteligentnych.
– Panie naczelniku! Panie naczelniku! – wołał już z oddali, chociaż widział, że Konrad i Sara zatrzymali się przed bramą i na niego czekają. – Panie naczelniku! – Dobiegł z wyciągniętą ręką, w której trzymał telefon komórkowy. – Pan naczelnik Belik na linii.
Na chwilę wszyscy zamarli i słychać było tylko przyspieszony oddech Władzia wydobywający się z szeroko otwartych ust.
Konrad powoli wyjął telefon z jego ręki i przyłożył do ucha.
– Słucham – odezwał się możliwie niskim głosem.
– W imieniu szefa Agencji przekazuję panu polecenie natychmiastowego stawienia się w gmachu na Miłobędzkiej. To samo dotyczy pani naczelnik Korskiej. Szef oczekuje państwa o godzinie dwunastej. Od tej chwili zabraniam państwu podejmowania jakichkolwiek kontaktów zewnętrznych z kimkolwiek i cały czas towarzyszyć wam będzie…
– Posłuchaj, wszo pudrowana… – przerwał Belikowi Konrad. – Albo zjawi się tu ABW z prokuratorem, albo wal się! – Zauważył wymowne spojrzenie Sary. Doskonale odgadła, co powiedział Belik, bo przewidzieli tę sytuację i byli na nią przygotowani. – Pięknego Władzia możesz sobie zabrać do domu, żeby ci posprzątał, u nas nie ma nic do roboty. A szefowi zamelduj posłusznie na czworakach, że o dwunastej będziemy w Centrali. Poniał, bladź? – I nie czekając na odpowiedź, rozłączył się.
Oddał telefon zdezorientowanemu Władziowi i poklepał go po ramieniu.
– Nie denerwuj się, chłopie, nic do ciebie nie mam. Sam rozumiesz… to tylko polityka.
Władzio pokiwał niepewnie głową.
– Długo na nas czatujecie? – zapytał Konrad.
– Cztery dni, ale nie wolno mi panu o tym mówić.
– A co ci wolno? – zapytała Sara.
– Nooo… nie wiem właściwie… – zamruczał Władzio.
– To czekaj tutaj. To ci przecież wolno. Za pół godziny pojedziemy do Centrali, gdzie nas uroczyście aresztujecie – dorzuciła ironicznie Sara i weszła do bramy, a Konrad ruszył za nią. – A wiesz chociaż za co, Władziu?
Ale Władzio tylko przewrócił oczami i ruszył z powrotem do samochodu.
Weszli do windy. Konrad wcisnął czwarte piętro.
– Było do przewidzenia. – Sara wspięła się na palce i pocałowała Konrada w usta.
– Powiedziałbym raczej, że wszystko idzie zgodnie z planem.
Przycisnął ją lewą ręką w talii i w tym momencie winda się zatrzymała.
Torby zostawili w przedpokoju, przeszli do salonu i od razu, jeszcze w kurtkach, usiedli na kanapie. Przez chwilę milczeli, rozglądając się po pokoju, jakby szukali czegoś, co ich zaskoczy, co nie pasuje do porządku, łamie harmonię, której sami są częścią i źródłem. Robili to od lat w różnych miejscach na świecie, ostatnio w Teheranie, i nauczyli się z tym żyć, przywykli do świadomości, że zawsze jest ktoś, kto ich obserwuje.
Lecz tym razem było inaczej.
Big Brother nie był anonimowy, był nim szef AW, jego nowy zastępca do spraw operacyjnych Wacuś, lepiej znany jako Klocek Lego, kierownik gabinetu, znajomi z obserwacji, Marek Belik i na końcu Władzio ze swoimi kolegami z WBW. I – co najgorsze – wszyscy oni musieli być świadomi, że nic w ten sposób nie uzyskają, bo Konrad i Sara po uroczystym przywitaniu pod domem będą więcej niż pewni, że ich mieszkanie jest na podsłuchu i podglądzie. Nie chodziło jednak o to, że Sara lub Konrad powiedzą coś istotnego, czymś się zdradzą, wysypią. Oboje byli zbyt wytrawnymi oficerami, by dać się złapać w tak naiwny sposób. Szefowi chodziło o coś zupełnie innego. Chciał ich w ten sposób poniżyć, złamać opór, zanim jeszcze pojawią się w Centrali, a przynajmniej zmusić do współpracy, dla świętego spokoju. Ale przeliczył się, bo ich nie znał.
Sara podniosła się i poszła do sypialni. Wiedziała, co tam zobaczy.
Na zasłanym beżową narzutą łóżku, na samym jego środku, leżała starannie ułożona jej bielizna osobista, biustonosz, skarpetki i okulary przeciwsłoneczne, tworząc imitację postaci.
– Jesteś zwykłym skurwysynem, Belik. Zawsze byłeś… pijaku wątrobowy – powiedziała na głos Sara. – Wal się! – Podniosła do góry palec serdeczny. – I do… zobaczenia… zboczeńcu. Już do ciebie jedziemy i dam ci po pysku. Jak wtedy w lesie, pamiętasz? Nie… to przypomnij sobie… ty…
Sara nienawidziła seksizmu w żadnej formie, ale to, co zrobił Belik – bo nie miała najmniejszych wątpliwości, że to jego robota – było bardziej poniżające niż cokolwiek, co ją dotąd spotkało jako kobietę i oficera wywiadu. Belik naruszył jej najintymniejszą sferę – fizycznie, dotykając bielizny, i emocjonalnie, bo wszedł do jedynego miejsca na świecie, gdzie czuła się bezpiecznie i gdzie nie musiała być szpiegiem, tylko mogła być kobietą.
Jeszcze nigdy nie wypowiedziała na głos tak wulgarnych słów, chyba nawet nigdy tak nie pomyślała, i przez moment ją zaciekawiło, skąd może je znać, ale ostatecznie poczuła miłą satysfakcję, więc dorzuciła jeszcze głośniej:
– Musisz się leczyć, ty cienki chujku z łuszczycą wysiękową…
– Nie dosłyszałem… Co mówisz? – odezwał się Konrad z głębi mieszkania.
– Chodź. Zobacz to.
Kiedy w towarzystwie Władzia wchodzili do gmachu na Miłobędzkiej, było tak cicho, jakby wszyscy wiedzieli, że nadciąga tornado, i na wszelki wypadek pozabijali okna i drzwi deskami.
O Wydziale Q krążyły legendy i dla wielu młodych oficerów Sara i Konrad byli postaciami wręcz mitycznymi. Z reguły więc zakładano, że jeśli ktoś zadarł z wydziałem do zadań specjalnych, to takie starcie musi się dla niego zakończyć krwawo. Nie było oficera, który kończąc Kiejkuty, nie chciał pracować w tym wydziale, więc sympatie były po ich stronie, tym bardziej że o dokonaniach szefa, jego zastępców, a szczególnie Belika, jakoś nigdy nie słyszano.
W rzeczywistości nikt nie wiedział, co się właściwie stało. Delikatny organizm, jakim jest wywiad, reaguje natychmiast na najdrobniejsze nawet zawirowania w swojej biocenozie, ale tym razem było inaczej. A nie ma dla szpiega bardziej denerwującej i frustrującej sytuacji, gdy coś się wokół niego dzieje, a on nie wie co.
Kiedy Sara i Konrad wyjeżdżali do Finlandii prawie dwa tygodnie wcześniej, nikogo nie poinformowali, dokąd i po co jadą. Nawet najbliższych współpracowników. Wzięli oficjalnie trzy dni wolnego, bo wydawało im się, że tyle wystarczy, by wyciągnąć Popowskiego. I rzeczywiście na wyciągnięcie go z Rosji wystarczyło, ale to, co się stało potem, spowodowało, że musieli zmienić wszystkie plany. A właściwie zmienić swoje życie.
Sprawa przerosłaby każdego, nawet najwyższego szpiega wszech czasów, jak powiedział Konrad, kiedy skończyli rozmawiać z Miszą. Nie mieli jednak choćby najmniejszych wątpliwości, że idą we właściwym kierunku, i jednocześnie zdawali sobie sprawę z konsekwencji, jakie ich czekają po przyjeździe do Warszawy. Kiedy przygotowywali się w pośpiechu do wyjazdu, sfałszowali dokumenty, szyfrogramy i wydali dyspozycje, do których nie mieli uprawnień, dlatego wiedzieli, że w razie niekorzystnego obrotu spraw, a szczególnie gdyby wpadli w Rosji – z czym się liczyli – cały personel Wydziału zostałby pociągnięty do odpowiedzialności. Zadbali więc o to, żeby inni ponieśli tylko konsekwencje dyscyplinarne, bez żadnych haków prawnych. Od początku mieli zaplanowane, że wszystko biorą na siebie, w związku z czym każdy szczegół musiał się zgadzać z rzeczywistością, by dać zespołowi niepodważalne alibi.
Wjechali na siódme piętro, przeszli korytarzem wzdłuż portretów szefów polskiego wywiadu i od razu skierowali się do sekretariatu, ale Władzio zgrabnie zaszedł im drogę, wskazując ręką na drzwi do krypty Faradaya. Zabezpieczona przed podsłuchami sala przeznaczona była do omawiania spraw objętych klauzulą najwyższej tajemnicy i Konrad przez moment poczuł niepokój. Szef bowiem najlepiej czuł się w swoim gabinecie.
Niemożliwe, żeby już wiedzieli… – pomyślał niepewnie. Nooo… chyba że ten jeden już wie.
– Proszę wszystko zdać – przerwał mu znajomy głos.
Konrad dostrzegł bladego kierownika gabinetu stojącego przy drzwiach z wyciągniętą ręką.
Pomyślał, że tyle już razy brał udział w spotkaniach w krypcie, a kierownik nigdy nie wyciągał ręki. Wyglądał teraz jak strażnik przyjmujący nowego więźnia, ze stosowną miną pełną złośliwej satysfakcji, jakby chciał powiedzieć: „Mamy cię, łotrze, i teraz się tobą zajmiemy”. Konrad parsknął śmiechem, aż facet niepewnie cofnął rękę. Zdjął zegarek i włożył go do kasetki.
– Telefon? – zapytał kierownik.
– Nie mam – odparł krótko Konrad i wszedł do krypty.
Sara podążyła tuż za nim.
Zwykle wewnątrz paliło się ciepłe światło boczne, które dodawało spotkaniom tajemniczości, wymuszało atmosferę skupienia i powagi. W komorze zapadały decyzje ważne dla bezpieczeństwa państwa lub zgoła bezsensowne, uzgadniano plany działań operacyjnych w Iranie, Pakistanie czy Rosji lub od nich odstępowano, dyskutowano o przyszłości świata i Polski. Nawet jeśli te rozmowy nie miały żadnego wpływu na los kogokolwiek, zawsze towarzyszyła im atmosfera odpowiedzialności i powagi. Ale nie tym razem. Górne światło jarzeniowe, jak słońce w letni dzień, oświetlało całe pomieszczenie i Sarze się wydawało, jakby była w nim po raz pierwszy. Od razu dało się wyczuć, że spotkanie będzie inne niż wszystkie dotąd.
W rogu krypty skupiło się pięciu mężczyzn, którzy gorączkowo dyskutowali, ale Sarze przyszło na myśl, że spiskują. Na widok Konrada i Sary zamilkli i rozeszli się do swoich foteli. Od razu było widać, że każdy ma przydzielone miejsce, i Konrad zrozumiał, że role są już dokładnie rozpisane, a przedstawienie odpowiednio wyreżyserowane. Czuć było scenariusz szefa, a wykonanie Marka Belika, czyli amatorszczyznę. Było tak, jak przypuszczał.
Przy długim stole pozostało dużo wolnych miejsc, więc Sara i Konrad usiedli tak, by wzajemnie się widzieć i jednocześnie kontrolować pozostałych. Nie było kawy ani wody, nie było ciasteczek. Żadnych dokumentów, kartek, teczek, żadnego długopisu. Zadbano o to, by ani jeden przedmiot na scenie nie zagrał fałszywie i nie przysłonił głównych bohaterów.
Przed szefem, który zajął swoje miejsce na obracanym czarnym fotelu, nie było nawet szklanki z herbatą jabłkową. Konrad nie mógł uwierzyć własnym oczom i przez chwilę zastanawiał się, co to może znaczyć, ale zaraz zrozumiał absurdalność tej myśli i poczuł, że nie jest jeszcze wystarczająco wyluzowany przed pierwszym starciem, skoro rozpraszają go takie głupstwa.
– Panie pułkowniku Wolski i pani kapitan Korska… – zaczął szef głosem mesjasza. – Na podstawie decyzji numer zero zero siedemdziesiąt cztery z piątego bieżącego miesiąca zostaliście zawieszeni w czynnościach służbowych do czasu zbadania waszej sprawy przez specjalną komisję dyscyplinarno-śledczą. Wyniki prac komisji niezwłocznie zostaną przedstawione prokuraturze. Właściwie to uwzględniając już dokonane ustalenia, komisja ma wystarczające podstawy, by złożyć zawiadomienie do prokuratury o popełnieniu przez was szeregu nadużyć i przestępstw. Przygotowane mieliśmy też zawiadomienie o waszym zaginięciu i gdybyście nie pojawili się do jutra, zostałoby ono skierowane do ABW. Macie jednak szczęście w nieszczęściu. Czekaliśmy na wasz powrót, bo premier nie zgodził się na zawiadomienie prokuratora, jeśli wcześniej nie zostaniecie przesłuchani. – Szef mówił całkiem zgrabnie, lekko i logicznie, widać było, że dobrze sobie rzecz przemyślał. – Wszystkie osoby znajdujące się w tym pomieszczeniu są członkami komisji, której ja przewodniczę. Znacie każdego z obecnych oprócz majora Kempy z pionu śledczego ABW. – Przerwał i rozejrzał się po zebranych, po czym utkwił wzrok w stole, tam gdzie zawsze stała szklanka z herbatą.
– Jakie są wobec nas zarzuty? – zapytała spokojnie Sara i wykrzywiła usta w naiwnym i dość bezczelnym geście zdziwienia, co musiało wszystkich poruszyć, bo dobrze znali jej sztukę grymasów i fochów, ale Konradowi to się podobało, bo we dwoje uzgodnili, że tak właśnie zrobi.
– Mogłabyś okazać przełożonym więcej szacunku – odezwał się Belik jak wezwany do odpowiedzi, bo to na nim Sara zatrzymała wzrok.
– A ty mógłbyś okazać więcej szacunku kobiecie i nie grzebać mi w majtkach – nie wytrzymała Sara i wszyscy spojrzeli na nią zaskoczeni. – Co…? Nie pamiętasz już, za co dostałeś po ryju na grillu… Gdzie pchałeś łapy?
Belik otworzył szeroko usta i oczy, ale nic nie powiedział, bo się zapowietrzył. Nawet gdyby chciał zareagować ostrzej, to i tak nie miał szans w starciu z Sarą, bo wiedział, jak bardzo nienawidzi mizoginów i jak jest wrażliwa na punkcie mobbingu kobiet. Mogła przecież zachować się znacznie bardziej agresywnie, a to była ostatnia rzecz, jakiej teraz potrzebował. Załatwienie Konrada i Sary było jego życiową misją, więc nie mógł dać się sprowokować. Pożałował głupiego pomysłu z rozłożeniem jej bielizny na łóżku, ale nie mógł się wówczas powstrzymać.
– Proszę skończyć te bzdury – wtrącił się szef, westchnął głęboko i oświadczył: – Za chwilę przejdziecie do pokoju WBW i zostaniecie zapoznani z wynikami kontroli w Wydziale, ustaleniami komisji i zarzutami, jakie przeciwko wam wysunięto. Będziecie mogli się do nich ustosunkować – dodał surowym i znużonym głosem. – Chcemy jednak teraz… przed sporządzeniem protokołu… jeszcze z wami porozmawiać.
– Co z moimi ludźmi? – zapytał Konrad.
– O tym później…
– Co z moimi ludźmi? – powtórzył bardziej zdecydowanie.
– Wydział Q został rozwiązany, funkcjonariusze są w dyspozycji kadr z obowiązkiem stawiania się w pracy. Wszyscy złożyli wyjaśnienia do protokołu. W tej chwili komisja przegląda i zabezpiecza wszystkie dokumenty. Ma pan jeszcze jakieś pytania, panie pułkowniku?
– Nie mam pytań i nie będę teraz udzielał żadnych odpowiedzi. Musimy najpierw zapoznać się z wynikami kontroli i zarzutami…
– Dlaczego to zrobiliście i po co pojechaliście do Finlandii? – odezwał się po raz pierwszy Lego.
– Nic z tego nie rozumiem – włączył się niespodziewanie Kempa z ABW. – Najlepsi oficerowie wywiadu fałszują ściśle tajne dokumenty, wykorzystują bez zgody szefa zaprzyjaźnioną służbę i znikają na tydzień gdzieś w Finlandii… Nooo… kurwa, nigdy nie uwierzę, że to jakaś prywata, bo głupota na pewno nie. Przecież to oczywiste, że musieliście się liczyć z konsekwencjami… nooo… kurwa, mamy tu tak teraz siedzieć i was sądzić? To jakieś przedstawienie… Czuję to! O co w tym wszystkim chodzi? Przecież nie jesteście przestępcami… nooo… kurwa, nie jesteście złymi ludźmi…
– To pan nie wie, majorze, na jakim świecie żyje? – odezwała się Sara. – Przecież świat potrzebuje złych ludzi… żeby go strzegli przed jeszcze gorszymi. Przecież anioły nie upilnują diabłów, do tego my jesteśmy potrzebni. Tacy jak pan i ja…
– Dosyć tego! – przerwał twardo szef, bo zaniepokoiły go głośno wyrażane wątpliwości majora Kempy i wrażenie, że szuka zbliżenia z Sarą, a przynajmniej próbuje ją zrozumieć.
Szef Agencji Wywiadu, zwykły człowiek z politycznego awansu, znający służbę dobrze, lecz wyłącznie teoretycznie, wiedział, że z takimi wyjadaczami jak Konrad i Sara nie ma szans i wdawanie się w jakąkolwiek walkę z nimi musi się dla niego zakończyć fatalnie.
W końcówce rządów obecna koalicja nie może sobie już pozwolić na żadną wpadkę. Premier Bańkowski oraz minister Tadek powiedzieli mu to wprost. Musiał załatwić to tak, by z jednej strony zneutralizować całą grupę Konrada, a z drugiej – by nie było konieczności kierowania sprawy do prokuratury, bo w obecnej sytuacji politycznej wyciek był pewny. A wraz z nim kolejna katastrofa murowana.
Zastosowanie w tym wypadku skutecznych technik heurystycznych przerastało jego zdolności i dobrze o tym wiedział. Nie był też typem gromowładnym ani tym bardziej Gandhim. Zdał się zatem na intuicję, a ona podpowiadała mu, żeby przeciągać sprawę, jak długo się da, a potem się zobaczy. W ten prosty sposób udało mu się już kilka razy wyjść z poważnych tarapatów, a nawet awansować, więc postanowił spróbować jeszcze raz.
– Chcielibyśmy się zobaczyć z naszym zespołem – powiedziała Sara. – Są jakieś przeciwwskazania? Jeśli wszystkie dokumenty są zabezpieczone… i nie jesteśmy aresztowani…
– Nooo… nie mogę wam tego zabronić… – Szef był wyraźnie zaskoczony życzeniem Sary, szczególnie tym, że wyraziła je tak otwarcie. – Ale zabraniam rozmawiać o sprawie… – Zmarszczył czoło, choć wyglądało to raczej komicznie niż groźnie. – Możecie sobie tylko zaszkodzić… a i tak będę wiedział…
Chciał naiwnie zasugerować, że ktoś w grupie, kupiony obietnicą odpuszczenia winy, współpracuje z komisją śledczą, ale w oczach Sary i Konrada ten chwyt był po prostu śmieszny. Widać było, że szef nie panuje nad sprawą.
Zapoznanie się z protokołem komisji zajęło im ledwie piętnaście minut. Dobrze przecież wiedzieli, co zrobili. Ze zdziwieniem jednak odnotowali, że Belik nie wychwycił nawet połowy spraw, które można było spokojnie włączyć do tego swoistego aktu oskarżenia. Najistotniejsze jednak było to, że w dalszym ciągu nikt nie wiedział o ich wyprawie do Rosji. Albo fińscy koledzy tego nie wyłapali, albo Belik za mało się starał. Tak czy inaczej oznaczało to, że mają jeszcze czas, czyli to, czego – jak sądzili – najbardziej im brakowało.
Zdali legitymacje służbowe, karty magnetyczne i od tej chwili mogli wejść do gmachu wyłącznie w towarzystwie oficera WBW. Następne spotkanie zostało zaplanowane na jutro. Mieli wówczas złożyć swoje oświadczenia.
Sara pierwsza dostrzegła Marcina, chociaż przez moment miała wrażenie, że to tylko ktoś do niego podobny. W zielonym sweterku wyglądał na przygarbionego. Nerwowe ruchy, włosy przetłuszczone, cera poszarzała. To było tylko wspomnienie dawnego Marcina i Sara poczuła jakieś ukłucie w dołku, bo od początku wiedziała, że wydarzenia, które im zafundowali, dotkną go boleśnie, ale nie sądziła, że aż tak mocno. Marcin pod płaszczykiem twardego macho był bardzo wrażliwy i uczuciowy, jak John Coffey z Zielonej mili chłonął w siebie wszystkie nieszczęścia bliskich mu ludzi, był nieodporny jak dziecko.
Kiedy ich zobaczył idących długim korytarzem w towarzystwie Władzia, stanął jak zamurowany i wpatrywał się w nich, jakby liczył każdy krok, śledził każdy ruch, chciał coś wypatrzyć w ich twarzach, i choć trwało to ledwie kilkanaście sekund, to wydawało mu się, że Sara i Konrad stoją w miejscu.
– Cześć, Marcinku! – powiedziała Sara, a Konrad klepnął go w ramię, ale Marcin wciąż był jakby nieobecny.
– Is anybody home? – Konrad klepnął go jeszcze raz, mocniej, i uśmiechnął się.
– Szefie… szefie… Co się dzieje? – wydusił z siebie w końcu Marcin.
– Zbierz dzisiaj wszystkich na dwudziestą w naszym miejscu…
– Wszyscy czekamy… od kilku dni… Szefie?! Co się dzieje… co my tu przeżywamy… jaki tam Iran, to zwykłe śmiechy… Ten palant pudrowany Belik… tak, tak. – Marcin wyraźnie się ożywił i spojrzał wymownie na Władzia, który tego słuchał. – Idź i mu powiedz, że go tak nazwałem, i pozdrów Marychę… – zwinął dłoń i cmoknął w nią – i w kichę!
– Daj spokój – włączyła się Sara i pociągnęła mocno z e-papierosa, po czym wypuściła gęstą chmurę o zapachu cynamonu. – Zrób, co ci powiedzieliśmy, a wieczorem pogadamy. – Zmierzyła go wzrokiem od stóp do głów i dodała z przekąsem: – Wszystko jest w porządku, rozchmurz się i doprowadź do porządku, bo wyglądasz jak ostatnia wywłoka, a nie oficer wywiadu.
– A czy ja jeszcze jestem oficerem wywiadu?
Była odwilż. Nietypowa jak na zimę w Moskwie. Plus sześć stopni i ciepły wiatr znad Morza Kaspijskiego, wzmocniony potężnym wyżem z Bliskiego Wschodu. Ulice zamieniły się w rwące potoki i rzeka Moskwa nabrała wody. Było tak już od tygodnia i wszyscy się bali, że wkrótce przez miasto przejedzie syberyjska Królowa Śniegu i zabierze ze sobą Kaja. Przygotowywali się na ten dzień, gromadząc zapasy żywności, wódkę, słoninę, sól i łomy do kruszenia lodu, ale paniki nie było.
Padał ciężki zimowy deszcz, a to rzadkość o tej porze roku w Moskwie, więc Jagan nie mógł nie skorzystać z takiej okazji, bo niczego tak nie lubił jak właśnie deszczu.
Od trzech dni siedział na balkonie swojego mieszkania na jedenastym piętrze w dzielnicy Lublino. W nieprzemakalnym płaszczu specnazu, goglach i wojskowej wełnianej czapce ukrytej pod kapturem. Włożył nowe impregnowane botki szturmowe, a na dłonie naciągnął czarne rękawice narciarskie, bo wojskowych nie miał. Woda spływała po nim gęstymi strumieniami, ale ciało pod odzieniem było suche i ciepłe.
Przygotował sobie racje żywnościowe, trzy flaszki kozackiej wódki, a za pasek wcisnął złotą tetetkę i nóż Kizlyar. Pod płaszczem zawiesił na szyi lornetkę.
Trochę spał, trochę czuwał, trochę myślał, chwilami wspominał, sporo śpiewał.
Na gorie stajał Szamil.
On Bogu moliłsia,
Za swobodu, za narod,
Nizko pokłoniłsia.
Ojsia, ty ojsia,
Ty mienia nie bojsia,
Ja tiebia nie tronu,
Ty nie biespokojsia.
Ojsia, ty ojsia,
Ty mienia nie bojsia,
Ja tiebia nie tronu,
Ty nie biespokojsia.
Racjonował żywność i wódkę. Wszystko było dokładnie zaplanowane, tak jak porwanie Muhamedowa czy akcja w aule Tarhan, o robocie w Szwecji nie pamiętał. Tak już miał, że nie pamiętał porażek, bo uczył się tylko na sukcesach, które wciąż powiększał. Dzięki takiemu podejściu wychodził żywy z każdej, nawet beznadziejnej sytuacji.
Tak było w dzień.
W nocy za pomocą lornetki kontrolował mieszkańców piętnastopiętrowego bloku naprzeciwko i robił notatki, chociaż i tak wszystko zapamiętywał. Właściwie czuł się wspaniale, bo choć misja, jaką sobie wyznaczył, dostarczyła mu sporo informacji o naruszaniu prawa i dobrych obyczajów przez licznych mieszkańców tego bloku, to jednak dostrzegł też przypadki godne pochwały i naśladowania. Niektóre o głębokim przesłaniu patriotycznym, co potwierdził nawet smok.
– Trzeba koniecznie zrobić coś z tym zakalcem w naszym zdrowym rosyjskim chlebie. W chlebie zaklęta jest dusza naszego narodu, siła, mądrość, wielkość… – Przerwał na moment, bo skończyły mu się słowa, więc odgryzł kawałek czarnego suchara, który sam przygotował, a gdy schrupał kęs i pociągnął łyk wódki, dodał na głos: – Ten… Jezus Chrystus przecież jadł chleb… Ziemia, woda i chleb to ciało Rosji… Niech tylko przestanie padać.
Wyjął kartkę, na której miał długą listę z numerami mieszkań, krótkim opisem przestępstwa przeciwko ojczyźnie i rodzajem kary, jaką wyznaczył. Kilka pozycji zaznaczonych było na czerwono.
– Najgorsza bladź to szczacze i rzygacze… – Tak określał obywateli wymiotujących z balkonu albo oddających mocz przez okno. – No bo czy można bardziej obrazić ziemię, Matuszkę Rossiję, niż waląc na nią z dziesiątego piętra swoje odchody? Przecież mają w domu kibel… a muszą, bladź, na ziemię! Co za ludzie! – Z niesmakiem, a może niedowierzaniem, pokręcił głową. Miał wyjątkowy stosunek do rosyjskiej ziemi.
– Andriusza! Na litość boską… – Usłyszał podniesiony głos Gali. – Co ty wyprawiasz? – Obejrzał się i przez gogle zobaczył ją stojącą w drzwiach balkonowych, z miną wyrażającą coś między wściekłością a rozpaczą. – Dzwonię od trzech dni…
– Jak weszłaś?
– Jak to jak? Przecież mam klucze. – Wyciągnęła dłoń, żeby mu pokazać. – Co z tobą, na Boga? Gdzie masz telefon? Dlaczego nie odbierasz? Od wczoraj włącza się tylko sekretarka. Myślałam, że coś ci się stało…
– Hmmmrrrrr… – Jagan zamruczał jak niedźwiedź i strzelił śliną przez zęby. – Nie miałem wolnej ręki, żeby odebrać.
Już któryś raz się zdarzyło, że zawiodła go czujność i dał się zaskoczyć. Dla zwykłego żołnierza specnazu to jakby ktoś napluł mu w talerz, ale dla Jagana to było o wiele gorsze. Wstyd i hańba.
Na domiar złego zapomniał telefonu, a przecież od kilku tygodni nie robi nic innego, tylko czeka na wezwanie od kapitana Rudolfa Doronina. Wyjdzie na to, że wziął zaliczkę od Krugłowa za głowę Popowskiego i zwiał z kasą jak zwykły wor z Taganki. A przecież dla kogoś takiego jak on nie pieniądze są ważne, tylko umiłowanie ojczyzny i wierność zasadom. Wszyscy przecież o tym wiedzą.
Zawstydził się i zdziwił jednocześnie, bo jeszcze nigdy się tak nie czuł, a to było osobliwe doznanie, aż wstrząsnął nim dreszcz i smok spiął się boleśnie.
Splunął jeszcze dwa razy, spojrzał na Galę, która wciąż stała w drzwiach, i pomyślał, że gogle były jak znalazł, bo nie mógłby jej teraz spojrzeć w oczy. Nie ze wstydu oczywiście, tylko ze złości.
A swoją drogą dlaczego nie ostrzegłeś mnie, że ktoś się zbliża? – zapytał smoka w myślach, jakby chciał przerzucić na niego odpowiedzialność. To jak mam teraz walczyć z wrogiem ojczyzny, kiedy nie czuję zbliżającego się niebezpieczeństwa, a ty mi jeszcze złośliwie nie pomagasz? – zadumał się przez moment, patrząc na Galę. No… ale przecież Galuszka to nie wróg… z taką tandetną żyrafą i jajkiem na plecach co ona może przy takim smoku jak ty… – próbował sobie wytłumaczyć. Nie trzeba było Aminy, tej diablicy kaukaskiej, puszczać wolno, tylko ubić ją zgodnie z porządkiem rzeczy. A teraz wszystko mi się pomieszało. Uff… Wypuścił powietrze nosem i ustami, podnosząc się z krzesełka, i po raz drugi w życiu poczuł ból głowy. Nic się nie układało tak, jak powinno.
Wszedł do mieszkania i zanim się rozebrał, odnalazł swój martwy telefon, który natychmiast podłączył do zasilania. Odczekał chwilę, aż złapał sieć, i spojrzał na wyświetlacz. Równocześnie rozniosły się po pokoju sygnały nieodebranych esemesów. Było trzydzieści pięć połączeń i dwanaście esemesów, w tym pięć wiadomości na sekretarce, a mimo to Jagan wiedział, którą wiadomość powinien odebrać najpierw.
Stał pośrodku pokoju, nadal w goglach, okryty ociekającą peleryną, i przez chwilę się zastanawiał, czy lepiej odsłuchać wiadomość od kapitana Doronina, czy przeczytać. Dobrze wiedział, że obie są takie same, więc ostatecznie wybrał esemesa, bo wolał nie słyszeć głosu, który drażnił go od pierwszego spotkania.
Kapitan Rudolf Doronin miał trzydzieści pięć lat i wyglądał jak Nikołaj Olalin. Smukły blondyn średniego wzrostu, o klatce piersiowej jak u atlety i cienkich, wręcz wiotkich nogach zakończonych małymi stopami rozmiaru trzydzieści dziewięć, co Jagan od razu odnotował z niesmakiem. W żaden sposób nie mógł uwierzyć, by człowiek podobnej postury zniósł trudy pościgu za kimś takim jak pułkownik Popowski. Jagan lubił pościgi, uważał wręcz, że polowanie to jego sprawa osobista, prawdziwa misja i każdy, kto próbuje się przyłączyć, w istocie utrudnia mu zadanie. Dlatego swoją niechęć kierował częściej na partnera niż na zwierzynę. Tym bardziej że zawsze to partner był dowódcą, a on miał tylko wykonywać rozkazy. Na samą myśl o tym idiotyzmie Jagan czuł, jak wstrząsa nim pusty śmiech.
Uważają, że jakiś robot jestem? Maszynka do zabijania, maxim, nożyk, kozik, korkociąg czy co? A z akcji wracam tylko ja – powtarzał w myślach nie bez racji.
Jagan miał jednak z kapitanem inny problem, na poły intelektualny, na poły dźwiękowy. Doronin mówił cicho, szybko, o nic nie pytał, miał chrapliwy głos, a co najgorsze – mówił tak niezrozumiale, że Jagan musiał się nieustannie dopytywać, o co mu chodzi. Uważał, że to uwłacza jego godności, bo wyglądało, jakby nie pojmował, co się do niego mówi. A to oficer przecież po Akademii Andropowa, inteligent zasrany, i właściwie to lepiej by było, gdyby nic nie mówił, bo i tak wszystko będzie tak, jak ja zaplanuję – uważał Jagan. No i to imię… Rudolf. Jak Rosjanin może dać dziecku takie durne imię? Tego Jagan nie mógł zrozumieć.
Chwilami nawet myślał, żeby odpuścić sobie tę misję, bo współpraca z Doroninem nie wróżyła niczego dobrego. Jeden Batyszkin był normalny, ale przepadł gdzieś w Polsce. Nowy szef wywiadu Krugłow mówił, że Popowski to zbieg i zdrajca niegodny litości, co w Rosji oznacza tylko jedno, a jednak Jagan bardziej lubił lisa niż ogary, chociaż nie potrafił pojąć dlaczego. I dodatkowo, kiedy patrzył na nagą Galę, to zawsze widział cycki pięknej drewnianej Echidny zdobiącej kredens Popowskiego. Uważał wręcz, że ktoś, kto ma taki ołtarz w domu, nie może być zwykłym człowiekiem.
Wziął jednak zaliczkę, która już się rozeszła. Na stypendium dla Gali i materiały na rzeźbę dla artysty Głogowa z Rublowki poszło czterdzieści tysięcy baksów. Ale do wyrównania był jeszcze rachunek za śmierć „piątki” na Kaukazie i nie pasował mu też wyjazd na Ukrainę, gdzie ciągnęli wszyscy koledzy bez przydziału, więc nacisnął przycisk w telefonie i odczytał esemesa.
Harriet Berghen wiedziała, co robi, decydując się na podróż do Teheranu. Kalkulacja była prosta: stawia wszystko na jedną kartę i albo wyciągnie Hasana z irańskiego więzienia i odnajdzie Antona, albo przegra wszystko. Liczyła się też z tym, że sama może już nigdy nie wyjechać z Iranu i przepaść w mrokach trzech tysięcy lat jego historii. Bo kim jest zwykła szwedzka dziewczyna w okularach i o białych jak śnieg włosach wobec losów milionów ludzi…
Naiwna miłość przeciw losom ludzkości? I choć doskonale wiedziała, że w walce człowieka ze światem trzeba stawiać na świat, to zrobiła dokładnie odwrotnie i postawiła na człowieka.
Generała Ahmada Harumiego, dowódcę Brygady Al-Kuds, widziała tylko jeden jedyny raz w hotelu Espinas. Zrobił na niej wrażenie silnego, charyzmatycznego człowieka z zasadami, o twarzy zimnej i mądrej. Ich spotkanie trudno było nazwać rozmową, ale jego efekt przerastał oczekiwania. Gdyby powiedziała o tym komuś obcemu, z pewnością by nie uwierzył. Ona i generał Harumi?
Nazajutrz rano do jej pokoju przyszli dwaj tajniacy, których poznała już wcześniej, wręczyli jej zdjęcia paszportowe Hasana i Antona i oświadczyli krótko, że obaj zostaną następnego dnia odstawieni do samolotu Lufthansy odlatującego o dwudziestej trzeciej do Frankfurtu. Musi więc szybko załatwić im bilety i dokumenty niezbędne do dalszej podróży. Jeśli nawali, drugiej okazji już nie będzie. Generał Harumi prosił też, by przekazać, że życzy sobie, aby władze szwedzkie zapomniały o całej sprawie, tak jak on zapomniał.
Początkowo nie była w stanie uwierzyć w to, co słyszy, ale po chwili, kiedy zobaczyła zdjęcia, dotarło do niej, że wygrała. Wydawało się, że serce za chwilę wyrwie jej się z piersi, a ona z radością pozwoli mu lecieć. Zacisnęła mocno dłonie, bo nie chciała okazywać uczuć w obecności tajniaków. Trzymała w drżących palcach zdjęcie Hasana, jakby dotykała jego twarzy, i chociaż był na nim niepodobny do tego, którego pamiętała, to wiedziała, że to on. Wolała nie myśleć, co przeszedł, wymazała ze swojej świadomości słowo „cierpienie”, ale czuła, że ich dawny świat znikł gdzieś w mrokach przeszłości i będą musieli stawić czoło nowemu.
Sprawy państwowe, wojna, pokój, przyszłość świata, Szwecji i Iranu, cała jej służba we FRA – wszystko to było jej teraz obojętne, kiedy trzymała w dłoni zdjęcie Hasana, więc deklaracja generała przeszła jej mimo uszu.
W chwilę po wyjściu tajniaków Harriet zadzwoniła do swojego szefa Hermanssona, dyrektora FRA, potem do Gunnara Selandera i na koniec do Lindy Lund z Säpo. Wszystkim opowiedziała mniej więcej to samo.
Hermansson nie mógł zrozumieć, co ona robi w Teheranie, dlaczego nie ma jej w pracy, kiedy wróci i w ogóle co się z nią dzieje. Tak się zatracił w pytaniach, że w końcu musiała przerwać rozmowę. Natomiast Selander tylko słuchał, jak przystało na policjanta, wszystko notował i mruczał: hmmm… Na koniec zapytał tylko, czy jest przekonana, że tego chce. A kiedy potwierdziła, oznajmił, że zaraz poinformuje premiera i oddzwoni. Nie pochwalił jej ani nie zganił, ale był milszy niż kiedykolwiek wcześniej i Harriet to wystarczyło. Linda natomiast nie odzywała się ani słowem, słychać było tylko jej przyspieszony oddech, aż w końcu wykrzyczała:
– Kocham cię, dziewczyno!
Wszystko, co się stało potem, Harriet pamiętała jak przez mgłę. Zdarzenia pędziły z prędkością światła, była skoncentrowana, napięta i wydawało jej się, że zamiast krwi ma w żyłach czystą adrenalinę.
Załatwianie spraw w ambasadzie szwedzkiej w Teheranie było jak droga przez mękę. Jakiś przerażony młody konsul robił wszystko, by uniknąć podejmowania jakiejkolwiek decyzji, więc Harriet nieustannie dzwoniła do Sztokholmu i popychała sprawy. O wszystko musiała się wykłócać, a wiedząc, że przez opieszałość jakiegoś urzędnika może nie zdążyć z dokumentami przed odlotem samolotu, wydawało jej się, że zaraz zemdleje albo kogoś zabije.
To wszystko było jednak tylko niewyraźnym tłem dla upartej myśli o chwili spotkania z Hasanem i Antonem. Układała sobie w głowie całe zdania, dobierała słowa, zmieniała je, planowała każdy ruch, gest, spojrzenie, uścisk, pocałunek. Jedynie łez nie mogła zaplanować. I kiedy go zobaczyła, małego, zgarbionego człowieka prowadzonego powoli przez dwóch tajniaków, nic z tego, co sobie zaplanowała, nie wypaliło. Pozostało tylko zaciśnięte gardło i potoki łez. Gdy zaś go objęła, a on dotknął jej – tak niepewnie, słabo, jakby się bał, z rozbieganym wzrokiem w zapadniętych oczach – myślała, że zacznie krzyczeć i że wszystko wokół nagle straciło barwy, a jej życie sens.
Nie pamiętała, czy w ogóle w samolocie rozmawiali. Hasan był osowiały, małomówny, odpowiadał krótko i bez zaangażowania, każdy ruch wykonywał na polecenie. Nawet nie reagował, kiedy go dotykała.
Anton dla odmiany był bardzo rozmowny i pogodny, ale Harriet nie potrafiła nawiązać z nim kontaktu, zwłaszcza że tak bardzo różnił się od Hasana, i chwilami nawet czuła do niego niechęć, chociaż wiedziała, że to tylko zła projekcja.
Na lotnisku we Frankfurcie czekali już na nich dwaj milczący oficerowie, jeden z Säpo i drugi z KSI, i potem razem z nimi polecieli do Sztokholmu. Na Arlandzie przeprowadzili ich bocznym wyjściem do granatowego samochodu, którym przejechali na drugi koniec lotniska, wprost do hangaru przeznaczonego dla rządowych samolotów. Ale to i tak nie pomogło, bo wyjazd dla VIP-ów też był obstawiony przez ekipy telewizyjne. W szwedzkim MSZ prawie nic nie jest tajne, a jeśli nawet, to i tak nie ma winnych, więc informacja o Hasanie i Antonie wypłynęła natychmiast, jako że media żywiły się nimi od początku.
Wjechali do środka, a tam obok rządowego gulfstreama G550 stała grupa osób, która na widok podjeżdżającego samochodu rozwinęła się jak wachlarz. Harriet poznała szefa Säpo Wallina, Kurta Lövenströma, generała Gustavssona, Gunnara i Lindę, ale tylko ci ostatni nieznacznie się uśmiechali. Wszyscy przywitali się przez podanie ręki, z wyjątkiem pochlipującej Lindy i utykającego Gunnara, którzy długo trzymali w ramionach Hasana i Antona.
– Proszę o uwagę! – Z grupy wystąpił wysoki młody człowiek w czarnym trenczu, jaki noszą tylko ludzie z Rosenbadu. – Nazywam się Carl Alstrem i jestem szefem gabinetu premiera, w imieniu którego chciałbym powitać… – zawahał się, jakby szukał słów – w Szwecji. Premier jest bardzo zatroskany stanem zdrowia obu naszych bohaterów i pragnie zaręczyć, że władze zapewnią im odpowiednią opiekę. – Dłonie trzymał splecione na brzuchu, jak mnich. – Dziękuję za uwagę i życzę jeszcze raz wszystkiego najlepszego. – Odwrócił się na pięcie i skierował do stojącej nieopodal limuzyny z kierowcą.
– Co to miało być? – zapytał całkiem głośno Gunnar.
– Premier jest wściekły – odparł cicho Kurt. – Harriet ośmieszyła go i całą jego sztukę dyplomacji. Chciał się wyprzeć Hasana i zamieść sprawę pod dywan, a tu… takie kuku! Jest teraz przerażony. Boi się mediów i następnego posiedzenia Riksdagu, ale mleko się rozlało i w żaden sposób nie mogą znaleźć rozsądnego rozwiązania, żeby się z tego wyślizgać. Chyba będą wybory.
– Nawet na pewno.
– A mogli to rozegrać inaczej… zawalczyć o Hasana, pokazać charakter i zdecydowanie… ludzie by to docenili, ale… za dużo słabych polityków w głupiej polityce.
– Najważniejsze, że Hasan i Anton żyją – skwitował w swoim prostym policyjnym stylu Gunnar i spojrzał na Harriet. – Popatrz na nią, Kurt. – I dodał z emfazą: – To nasza Harriet! Nie jesteś dumny?
Kurt pokiwał tylko głową i pociągnął wzrokiem za przejeżdżającą obok limuzyną Carla Alstrema, która po chwili znikła za bramą hangaru. Spojrzał na Lindę, która znów objęła Hasana, i Harriet trzymającą za rękę Antona. Wallin stał obok i żywo o czymś dyskutował z generałem Gustavssonem. Wydawać się mogło, że ta dziwna uroczystość jakby powitania dobiega końca, wszyscy za chwilę się rozjadą, a Harriet zabierze Hasana do domu, ale Kurt doskonale wiedział, że to dopiero początek problemów. To, co się stanie, miało być dla całej trójki więcej niż przykre i mogło być bolesne, a na pewno będzie niesprawiedliwe. Dlatego słysząc Gunnara, Kurt pomyślał, że Harriet z pewnością tak łatwo się nie podda, a skoro potrafiła wygrać z generałem Harumim, powinna też sobie poradzić z generałem Gustavssonem, Wallinem i premierem, chociaż będzie to znacznie trudniejsze. Szwecja to nie Iran – skonstatował z sarkazmem i postanowił, że stanie po stronie prawdziwych bohaterów, nawet jeśli będzie musiał zakończyć swoją misję na Gotlandii.
Spojrzał na Gustavssona i Wallina, którzy dawali mu znaki, by do nich podszedł, lecz Kurt, jakby na przekór, chwycił za rękę Gunnara i obaj ruszyli w kierunku grupy, w której stali Harriet, Hasan, Linda i Anton.
– Za chwilę podejdą tu do was Gustavsson i Wallin – powiedział, kiedy tylko się zatrzymał. – Zakomunikują wam, że z powodów zdrowotnych i dla bezpieczeństwa Hasan i Anton zostaną przewiezieni samolotem do bazy wojskowej w Piteå. W rzeczywistości chodzi o ukrycie was obu przed mediami i przeczekanie kilku miesięcy, aż sprawa ucichnie. Harriet nie uniknie zarzutów prokuratorskich za nielegalną akcję w Iranie, a tak naprawdę na kilka miesięcy śledztwa stanie się zakładniczką, by Hasan i Anton byli posłuszni i nie poszli do mediów. W tym czasie premier planuje rozwiązanie rządu i przedterminowe wybory, czyli ucieczkę do przodu.
Kiedy skończył, zaległa cisza. Wszyscy patrzyli na niego z tym samym wyrazem twarzy pełnym niedowierzania, może nawet osłupienia, a już na pewno zaskoczenia. I im dłużej trwała cisza, tym bardziej do nich docierało, że Kurt mówi poważnie. Jedynie Hasan sprawiał wrażenie, że jest mu to obojętne.
Pierwszy odezwał się Gunnar.
– Co tu się dzieje?
– Zarzuty dla Harriet? – włączyła się Linda.
– Mamy lecieć do Piteå? – zapytał Anton. – Na przesłuchanie? O co chodzi?
– Spodziewałam się tego – wtrąciła Harriet. – Mogą mnie wsadzić do więzienia, zniszczyć, opluć, skopać, spodziewałam się tego i nie jestem zaskoczona, jestem przygotowana, ale dlaczego robią to Hasanowi i Antonowi? – Spojrzała pytająco na Kurta.
– Jestem z wami – odparł. – Zrobimy tak…
Była osiemnasta, czwartek, imieniny Teodora i Larysy. Pub Bolek na Polu Mokotowskim świecił pustkami. Otwarta była jedynie główna sala z piecem do pizzy i tworzącym kąt prosty barem, nad którym świeciły różnokolorowe reklamy alkoholi.
Sara i Konrad przyjechali metrem i ostatnie dwieście metrów przeszli pieszo, kuląc się od zimnego wiatru i deszczu ze śniegiem, złośliwie zacinającego prosto w twarz.
Kiedy tylko weszli do pubu, odetchnęli z ulgą, jakby pokonanie tego krótkiego odcinka kosztowało ich ponadludzki wysiłek. Konrad strzepnął czapkę o rękaw, a Sara zdjęła kaptur, wyciągnęła chusteczkę i wytarła twarz. Mieli już wejść z holu do sali, gdy zatrzymał ich agresywny, skrzekliwy głos szatniarza, który z wyciągniętą ręką domagał się zdania ubrań. Bez słowa oddali mu ciężkie od wody kurtki i wzięli numerki. Szatniarz mógł się wydawać irytujący, ale nie tego wieczoru.
Konrad przytrzymał przed Sarą drzwi i w tym samym momencie dziewięć twarzy obróciło się w ich stronę, jak widownia śledząca dziwny lot tenisowej piłeczki. Na ten widok Sara uśmiechnęła się mimowolnie, bo przez chwilę odniosła wrażenie, że ma on w sobie coś z antycznego dramatu. Od razu jednak zdała sobie sprawę, że to przecież ona i Konrad byli przyczyną tego dramatu i przeżyć, które dostarczyli swoim współpracownikom, jakby nie liczyli się z ich przyjaźnią, braterstwem broni. Może uważają, że ich zdradziliśmy – pomyślała z bólem, bo sama chybaby tego nie przeżyła. Pożałowała uśmiechu, który natychmiast zasechł na jej twarzy jak stara zmarszczka, i poczuła, że musi wyglądać wyjątkowo idiotycznie.
Przy stole, który zawsze zajmowali w tym pubie, siedziało siedem osób. W środku gładko uczesany Marcin w granatowym garniturze, po jego lewej stronie M-Irek i Lutek w marynarskim golfie, a po prawej Ela w czarnym swetrze, Witek i Ewa w dżinsowej kurtce. Naprzeciwko nich, tyłem do wejścia, stała pusta ławka, jakby celowo zostawiona dla Sary i Konrada. Przyćmione światło, cisza, pusty stół, żadnego piwa ani wody, żadnych telefonów komórkowych. Przez chwilę Konrad pomyślał, że to ławka dla oskarżonych, którzy zasiądą przed trybunałem siedmiu sprawiedliwych, i poczuł się nieswojo, jakby z powodu jego niezaprzeczalnej winy cały ten proces był tylko zbędną farsą, która przysporzy wszystkim bólu.
Idąc o krok za Sarą, spojrzał w lewo i dopiero teraz zauważył dwóch mężczyzn siedzących przy sąsiednim stole, tuż obok siódemki sędziów.
Wyglądali jak znudzeni widzowie z pierwszego rzędu, którzy przez pomyłkę trafili na spektakl chińskiego teatru cieni. Konrad nigdy wcześniej ich nie widział, chociaż znał prawie wszystkich ludzi z obserwacji ABW, bo przez lata zaliczył z nimi wiele wspólnych akcji. Wyłapywał betkarzy od pierwszego spojrzenia, bo emanowali dziwnym seledynowym fluidem, który roztaczał się nad nimi jak zawieszony obłok, ale tylko wtedy, kiedy byli na służbie. Jeden z mężczyzn pod obłokiem, jakby chciał utwierdzić Konrada w słusznym przekonaniu, że rzeczywiście są tymi, o których myśli, uniósł delikatnie dłoń nad blatem i puścił oko. Konrad odpowiedział mu dyskretnym skinieniem głowy i było już jasne, że zaplanowane spotkanie może się odbyć w spokoju. Na Miłobędzkiej wszyscy wiedzieli, że szef Agencji nie ma wielu przyjaciół w ABW, tylko jemu się wydawało, że jest dokładnie odwrotnie.
– Co słychać? – zapytała Sara, siadając na ławce. – Coście tacy ponurzy? Stało się coś?
Jej ironia była aż nadto widoczna, ale nikogo nie drażniła, bo i tak wszyscy wiedzieli, że nieudolnie udaje. Sara zawsze miała z tym problem, szczególnie kiedy musiała uzewnętrznić swoje uczucia wobec najbliższych.
– Podobno nie ma już Wydziału Q – zaczął Marcin tonem obrażonego dziecka. – Od kilku dni jesteśmy w dyspozycji kadr. Codziennie nas przesłuchują…
– Wydział Q… to my – spokojnie przerwał mu Konrad. – Przecież siedzimy tu, teraz, razem… tak jak zawsze… w naszym zapasowym biurze… i jak widać, nikt nas nie może rozwiązać.
Mówił cicho, powoli, z namysłem i przez moment wszyscy spoglądali na niego zaskoczeni, bo wyglądało to tak, jakby się z nich naigrywał. Ale przecież wiedzieli dobrze, że Konrad jest im oddany do ostatniej kropli krwi, jak dobry ojciec i przyjaciel, i ufali mu bardziej niż sobie, więc chwilowa niepewność szybko przemieniła się w zaciekawienie. A kiedy Sara się uśmiechnęła, byli już pewni, że dzieje się coś nadzwyczajnego i że za chwilę dowiedzą się co.
– Tak. Mamy kłopoty, ale to są nasze kłopoty i nie chcemy was w to wciągać. Winni jednak jesteśmy wam wyjaśnienie. – Sara przeszła do sedna. – Ponosicie konsekwencje nie swoich decyzji i czynów, więc musicie wiedzieć dlaczego, co się stało…
– Pani naczelnik, nie mamy chyba teraz większych kłopotów, niż mieliśmy w Iranie – odezwał się niewidzialny Witek. – Warszawa raczej nie jest trudniejszym terenem od Teheranu…
– Jest! – niemal krzyknął Marcin. – Tu wróg jest między nami, czai się wszędzie…
– Jak to między nami? – Ela rozejrzała się zdziwiona. – O czym ty mówisz?
– Nooo… nie tu… nie między nami tu przy stole… – Marcin poruszył się nerwowo. – Mam na myśli Firmę, a nie nas, nie Wydział Q. – Spojrzał w bok na mężczyzn pod obłokami. – A ci dwaj to co? Przyjaciele może?
– Wyłącz się, Marcin! – twardo wszedł Konrad. – Nie utrudniaj nam sprawy. Możesz? – Spojrzał na niego ostro, bo tylko w ten sposób mógł go spacyfikować.
– Ale, szefie… Ci betkarze przyleźli tu za mną i nawet o suchym pysku siedzą!
– Zamknij się w końcu, do kurwy nędzy! – odezwał się Lutek i wszyscy zamarli ze zdumienia.
Lutek tak rzadko otwierał usta, że jego głos, wzbogacony równie rzadko używanymi słowami, zadziałał jak poważne ostrzeżenie, a Lutek nigdy nie żartował. Ale jeśli musiał walczyć słowem, to nigdy nie pudłował i zawsze trafiał w śmiertelną dziesiątkę. Tym razem jednak tembr jego głosu był na tyle niezwykły, że przyciągnął nawet uwagę betkarzy, którzy również utkwili w Lutku spojrzenie, słusznie podejrzewając, że ten człowiek musi być niebezpiecznie wkurzony. I rzeczywiście tego wieczoru Lutek z trudem panował nad sobą, bo jeszcze nigdy w życiu nie był przesłuchiwany, a dla specjalsa znaczyło to tyle, co dać się wziąć żywcem na polu walki.
– Czyści jesteście? – Sara przerwała ciszę i pociągnęła teatralnie wzrokiem po ich twarzach jak król Artur po obliczach swoich rycerzy.
– Nooo… nieee… Pani naczelnik… – zareagował natychmiast Mirek.
– Pani naczelnik… to nie fair… – dodał Irek.
– Okej… okej… – powtórzyła dla pewności. – Ja… tak na wszelki wypadek.
– Przecież wciąż jesteśmy Wydziałem Q – odezwała się milcząca dotąd Ewa. – Nic się pod tym względem chyba nie zmieniło… Nie zapomnieliśmy przecież o Igorze i Wasi, prawda? Zdjęcia są nam raczej niepotrzebne.
I na chwilę nad stołem zawisła cisza.
Jagan nie wiedział, gdzie mieszka Doronin, i wcale go to nie interesowało, ale kiedy poznał jego adres, bardzo się zdziwił. Wziął lornetkę i wyszedł na balkon. Jak wynikało z jego obliczeń, musiało to być mieszkanie w bloku, który obserwował przez ostatnie trzy dni. Z łatwością wytypował lokal na dziesiątym piętrze i dla pewności sprawdził swoje zapiski. „Mieszkanie konspiracyjne” – zapisał na liście czerwonym ołówkiem przy numerze 265, tym samym, który podał mu Doronin w esemesie.
Ja pierdolę… ale ci nasi szpiedzy to bałwany! – pomyślał Jagan i uśmiechnął się w duchu, kiedy już wbiegał na dziewiąte piętro. Zasłonięte brudne okna, żadnych kwiatów, prania, żadnego rowerka ani beczek z ogórkami czy kapustą… Mieszkanie konspiracyjne rosyjskiego wywiadu, ale czystości to nie potrafią utrzymać. Prawdziwy Rosjanin kąpie się codziennie, bo higiena to sprawa patriotyzmu… No, chyba że jest na wojnie.
Przystanął i przyłożył ucho do drzwi. Wewnątrz było cicho, ale Jagan wyraźnie czuł czyjąś obecność, tym bardziej że smok zadrżał delikatnie. Odbezpieczył złotą tetetkę, chociaż wcale nie czuł zagrożenia. Instynkt zawodził go jednak coraz częściej, więc nie mógł zdać się wyłącznie na niego. To był jego największy problem: zaczynał tracić zaufanie do samego siebie.
Przełożył pistolet do prawej kieszeni kurtki, a lewą ręką delikatnie nacisnął klamkę. Nim doszedł do połowy, drzwi gwałtownie szarpnęły i otworzyły się na oścież.
– Wchodź – wyszeptał Rudolf, przynajmniej tak się Jaganowi wydawało.
– Aaa… skąd wiedziałeś… że ja…
– Znikłeś na dwa dni i szef chciał już się tobą zająć.
– Jak to zająć?
– Dezerterów strzela się jak psy.
– Nie jestem dezerterem – zaprotestował głośno Jagan i poczuł, jakby coś mu ugrzęzło w gardle, bo określenie „dezerter” było najgorszym przekleństwem dla żołnierza specnazu. – Zepsuł mi się telefon – dodał niepewnie, a Doronin z niedowierzaniem pokiwał głową.
Tak czy inaczej kapitan miał już na dobre przegwizdane u Jagana. I na dodatek to imię, Rudolf, które w żaden sposób nie mogło mu przejść przez gardło. Pomyślał nawet przez chwilę, że za tego „dezertera” mógłby mu dać z lewego buta w ryj, a za imię z prawego, ale wisiał w Jasieniewie na czterdzieści tysięcy baksów, które już się rozeszły, więc się powstrzymał. Będzie jeszcze okazja – pomyślał – dopilnuję.
W rzeczywistości kapitan Rudolf Doronin mówił normalnym głosem, był zrównoważony i zadawał pytania, kiedy chciał się czegoś dowiedzieć. Jagan był po prostu do niego uprzedzony, jak zresztą do wszystkich z wyjątkiem Gali.
Miał trzydzieści pięć lat, z czego dziesięć spędził w Meksyku, USA i Indiach. Gdyby Jagan to wiedział, inaczej spojrzałby na kapitana, bo to znaczyło, że zna fach i ma doświadczenie bojowe, jak mówili o pracy zagranicznej szpiedzy, a Jagan cenił tylko zawodowców. A gdyby wiedział jeszcze, że Doronin służył w jednostce do zadań specjalnych, z pewnością zmieniłby opinię. Nowy szef SWZ Krugłow wybrał Doronina właśnie dlatego, że ten cały czas działał za granicą i był prawie nieznany w Centrali, nie miał powiązań z żadną koterią w Jasieniewie i pochodził z chłopskiej rodziny gdzieś zza Uralu. Kończył tajny indywidualny kurs oficerski, więc nie był uwikłany w układ towarzyski, w jakim tkwią wszyscy absolwenci Akademii Andropowa. Nigdy też nie spotkał się z Popowskim, więc było prawie pewne, że nie jest związany z grupą Lebiedzia znaną jako biełaja komanda, i bardzo prawdopodobne, że nie zdradzi.
– Herbaty? – zapytał Doronin, ale Jagan udał, że nie słyszy. – Nie to nie.
Usiedli w dużym pokoju na starej, zaplamionej wersalce i Doronin otworzył pokrywę laptopa.
– Zdejmij kurtkę – powiedział spokojnie. – Chwilę posiedzimy. Jest o czym pogadać. Zapocisz się. – Spojrzał na Jagana, który patrząc w okno, poprawił kurtkę i położył nogi na ławę. – Wystaje ci z kieszeni ta twoja złota tetetka. Nie sądzisz, że to siara chodzić z takim babskim pistolecikiem? – zapytał z uśmiechem, ale Jagan tylko wcisnął mocniej głowę w kołnierz i wciąż gapił się w okno. Pistoletu nie poprawił. – Coś taki najeżony? Stało się coś?
Jagan wzruszył ramionami.
– Mów, komandir, co się dzieje. Szkoda czasu. – Wsunął pistolet do kieszeni. – Mam nowiutką giurzę SPS, jak trzeba… więc nie bądź taki mądry, towarzyszu oficerze wywiadu.
– Oj, chorąży Trubow… – Doronin pokręcił głową z lekkim uśmiechem. – Lubię cię i już wiem, że ta nasza wyprawa będzie chyba najwspanialszym przeżyciem, jakie dotąd miałem. Naprawdę cię lubię, chociaż nie mam zielonego pojęcia, dlaczego akurat ciebie wyznaczono do tej roboty. Mówią, że jesteś nieśmiertelny… Nexus… Pewnie dlatego – powiedział bez cienia ironii i pokiwał z uznaniem głową. – Zobaczymy, czy z ciebie taki dżygit, jak mówią.
– Jaki Nexus? – obruszył się Jagan, ale poczuł się dziwnie z innego powodu. Do tej pory tylko Gala mówiła, że go lubi, i wiedział dokładnie, co to znaczy, bo słowa zamieniała w czyn. Kiedyś coś takiego powiedział chyba Tatar w Szwecji, nie był pewien, zresztą Tatar nie żyje. Ale Doronin? W każdym razie postanowił zdjąć kurtkę i zabrał nogi ze stołu.
– Napiję się tej herbaty – wykrztusił przez zaciśnięte gardło.
– A dlaczego mówią na ciebie Jagan? – Kapitan podniósł się z kanapy.
– Czy to ważne? A co… nie czytałeś moich akt?
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Biblia Warszawsko-Praska, Mt 1:20–23. [wróć]