Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Kto nie chce w Polsce agentów specjalnych z prawdziwego zdarzenia? Komu jest na rękę, że najważniejsze dla bezpieczeństwa kraju sprawy trafiają na biurka dyletantów? O błędach kolejnych ekip rządzących, które przekreśliły szanse na powstanie polskiego FBI z prawdziwego zdarzenia, pisze Piotr Niemczyk, działacz opozycji w okresie PRL, ekspert z zakresu bezpieczeństwa, zastępca dyrektora Zarządu Wywiadu Urzędu Ochrony Państwa w latach 1993–1994, w 2001 podsekretarz stanu w ministerstwie gospodarki. Wpadki, anegdoty, ale i rzetelna analiza porażek od 1989 roku aż do ostatniego skandalu z wypłynięciem maili najważniejszych osób w państwie.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 193
Od 1990 roku przyglądam się polskim służbom specjalnym z bardzo bliska. Na początku lat dziewięćdziesiątych pełniłem funkcję dyrektora Biura Analiz i Informacji Urzędu Ochrony Państwa, a później zastępcy dyrektora zarządu Wywiadu Urzędu, skąd odszedłem pod koniec 1994 roku. Jednym z powodów mojego odejścia był spór dotyczący zwiększenia zaangażowania służby w wywiad internetowy. Usłyszałem, że gdyby przygotowane w pionie informacyjnym projekty weszły w życie, trzeba by zlikwidować połowę rezydentur, a na to nikt się nie zgodzi. Czas pokazał, że teraz sieć WWW jest jednym z najcenniejszych źródeł służb wywiadowczych. I wcale nie oznacza to konieczności zaprzestania działań w terenie. Wręcz przeciwnie, zdobycze z sieci i informacje zdobyte za pomocą tradycyjnego wywiadu osobowego znakomicie się uzupełniają.
Po odejściu z wywiadu nie straciłem kontaktu ze służbami. Przez prawie piętnaście lat byłem ekspertem różnych komisji i podkomisji sejmowych zajmujących się sprawami bezpieczeństwa i czynnościami operacyjno-rozpoznawczymi. Najdłużej – do 2015 roku – pracowałem jako stały doradca sejmowej Komisji Służb Specjalnych (KSS) opiniującej wykonanie budżetu przez służby (w tym budżetu operacyjnego), oceniającej plany prac i ich wykonanie, a także konsultującej kandydatury na kluczowe stanowiska w służbach specjalnych. Przez ponad siedem lat wchodziłem też w skład Rady Konsultacyjnej przy Centralnym Ośrodku Szkolenia ABW w Emowie. Prowadziłem tam też zajęcia z analizy informacji.
W przerwach jako doradca ministra spraw wewnętrznych współorganizowałem Krajowe Centrum Informacji Kryminalnej, a następnie jako wiceminister gospodarki odpowiedzialny za łączność elektroniczną przygotowywałem projekt ustawy – Prawo telekomunikacyjne, w tym przepisy dotyczące świadczeń spółek telefonii stacjonarnej i komórkowej na rzecz bezpieczeństwa państwa (podsłuchy itp.).
Nie piszę o tym, by się chwalić. Przewiduję jednak, że moje poglądy spotkają się z silnym sprzeciwem ze strony obecnych służb i sporej grupy ekspertów. Dlatego wyjaśniam, że służbom przyglądam się bardzo długo i z bliska. Przez ten czas wyrobiłem sobie zdanie na temat elastyczności (czy raczej jej braku) służb w zakresie reagowania na nowe, najpoważniejsze zagrożenia. Analizowałem potrzeby kadrowe i adekwatność kwalifikacji osób zaczynających karierę w tych instytucjach. Wyrywałem sobie włosy z głowy, czytając arkusze kalkulacyjne z poszczególnymi pozycjami budżetu, nie tylko dlatego, że zrozumienie tych tabelek wymagało ciężkiej pracy, ale głównie dlatego, iż niepokoiłem się trendami, zgodnie z którymi coraz większe części budżetów szły na utrzymanie kadr i obiektów, a coraz mniejsze na bezpośrednie zdobywanie informacji.
Dlatego będę się upierał, że moja diagnoza sytuacji jest uprawniona i jeżeli kiedykolwiek dojdzie do poważnej reformy przywracającej polskim służbom rolę instytucji odpowiedzialnych za bezpieczeństwo państwa i obywateli w demokratycznym państwie prawa, to nie wolno powtarzać błędów popełnionych w przeszłości. A ważą one na obecnej kondycji służb prawie tyle samo ile ich upolitycznienie, błędy kadrowe i ręczne sterowanie.
Piotr Niemczyk
Analiza polskich służb specjalnych pióra Piotra Niemczyka, którą właśnie oddajemy w Państwa ręce, powstała przed wybuchem wojny w Ukrainie. Jednak Autor skupia się w niej przede wszystkich na opisaniu rządzących nimi mechanizmów, jego opracowanie ma charakter uniwersalny. Szpiedzy z papieru pokazują przede wszystkim, jak wiele w tej dziedzinie można popełnić błędów i jak niewiele potrzeba, by ich uniknąć.
Na przełomie lat 1990 i 1991 niewątpliwie nie było czasu na studia teoretyczne. Z konieczności oparto się na dotychczasowych strukturach. Nic nie wskazuje na to, by nawet w trakcie najpoważniejszych reorganizacji, takich jak przekształcenie Urzędu Ochrony Państwa w Agencję Bezpieczeństwa Wewnętrznego i Agencję Wywiadu, a później Wojskowe Służby Informacyjne w Służby Kontrwywiadu Wojskowego i Wywiadu Wojskowego, przeprowadzono jakieś fundamentalne analizy zagrożeń.
Można generalnie powiedzieć, że po zmianie systemu politycznego odwrócono kierunek pracy o 180 stopni i już. Oczywiście przeprowadzone były zmiany organizacyjne. Z II Zarządu Sztabu Generalnego i Wojskowej Służby Wewnętrznej (WSW) powstały Wojskowe Służby Informacyjne (WSI). Wywiad i część kontrwywiadowcza II Zarządu zostały połączone z kontrwywiadem WSW, tworząc WSI (z reszty WSW powstała Żandarmeria Wojskowa). Niezależnie od tego, że trzeba było dostosować zadania nowej służby do ochrony armii ze strony niedawnego sojusznika i jego baz wojskowych leżących głównie w zachodniej części Polski (chociaż też w Rembertowie pod Warszawą), to trzeba było też zbudować sprawne kadry złożone z żołnierzy reprezentujących dwie różne kultury pracy, kulturę organizacyjną i filozofię działania. Oficerowie wywiadu oskarżali kolegów z „kontry” o brak finezji, a specjaliści od bezpieczeństwa wewnętrznego zarzucali szpiegom lawiranctwo.
W Ministerstwie Spraw Wewnętrznych (MSW) zlikwidowano z kolei pozostałości po departamentach III,IV, V i VI, będących częścią Służby Bezpieczeństwa. Dla wyjaśnienia: „trójka” zajmowała się sprawami społecznymi i politycznymi (tzw. nadbudowa, czyli zarówno opozycja pozaparlamentarna, jak i frakcje w PZPR); „czwórka” – Kościołem, została rozwiązana po morderstwie księdza Jerzego Popiełuszki; „piątka” – gospodarką (także Solidarnością w zakładach pracy); „szóstka” – rolnictwem. W miejsce struktur liczących kilka tysięcy funkcjonariuszy powstało Biuro Analiz i Informacji liczące około trzystu pracowników, posługujące się wyłącznie metodami białego wywiadu i całkowicie pozbawione prawa do pracy operacyjnej czy śledczej.
W gruncie rzeczy podstawowe kierunki pracy były ustrukturyzowane tak jak w PRL. Kolejne plany roczne były de facto odwzorowaniem tych z poprzednich lat. Nawet w trakcie najpoważniejszych reorganizacji, takich jak przekształcenie Urzędu Ochrony Państwa (UOP) w Agencję Bezpieczeństwa Wewnętrznego (ABW) i Agencję Wywiadu (AW), a później WSI w Służby Kontrwywiadu Wojskowego (SKW) i Służby Wywiadu Wojskowego (SWW), nic nie wskazuje na to, aby przeprowadzono jakieś fundamentalne analizy zagrożeń. Przekształcenia były raczej wynikiem presji politycznej, na zasadzie „trzeba coś zmienić”, a przy okazji wymienić kadry kierownicze, niż efektem dopasowania zadań służb do polskiej racji stanu. Podobnie z utworzeniem Centralnego Biura Antykorupcyjnego (CBA), które w zamyśle miało być narzędziem kontroli elit. A w końcu okazało się zwykłą policją polityczną.
Być może tylko jedna z najważniejszych decyzji organizacyjnych była przemyślana i zarazem dostosowana do zmian w otaczającym świecie. To utworzenie Centrum Antyterrorystycznego (CAT) w 2008 roku w perspektywie planowanych wówczas na 2012 rok mistrzostw Europy w piłce nożnej w Polsce i w Ukrainie. Zarazem warto nadmienić, że uwaga opinii publicznej skierowana była wówczas w stronę terroryzmu islamskiego. Tymczasem w opinii ekspertów CAT największe zagrożenie było związane z organizacją Combat 18, silnie połączoną ze środowiskami kibicowskimi lub innymi ultraprawicowymi bojówkami.
Z obecnej perspektywy widać wyraźnie, o czym nie pomyśleliśmy w latach 1990 i 1991. Później również, pomimo wprowadzania różnych reform, nie analizowano niestety zmieniających się kierunków zagrożeń.
Już na samym początku lat dziewięćdziesiątych widać było, że reforma gospodarcza, prywatyzacja i wprowadzanie wolnego rynku nie oznaczają likwidacji najpoważniejszej przestępczości gospodarczej. I to w skali, w jakiej powinna się nią zająć nie policja, tylko służba odpowiedzialna za bezpieczeństwo państwa. Zwłaszcza że najbardziej dotkliwe przypadki nadużyć (FOZZ, Art-B, Telegraf, prywatyzacja central handlu zagranicznego, reprywatyzacja) działy się na styku biznesu i polityki, w atmosferze sugerującej ewidentną korupcję.
Co znamienne, niektóre środowiska biznesowe i polityczne przeceniały zaangażowanie i możliwości UOP w przeciwdziałaniu i ściganiu przestępstw na styku administracji rządowej i przedsiębiorców. Grupy polityczne, które usiłowały pozyskać środki na działanie, starały się przekonać przedstawicieli biznesu, że mogą im stworzyć preferencyjne warunki działania. Mając jednak świadomość, że ujawnienie tego rodzaju relacji mogłoby być dla nich kompromitujące, bardzo się obawiały ewentualnej ingerencji ze strony UOP lub WSI. Stąd brały się regularnie rozpowszechniane pogłoski o tym, że służby inwigilują środowiska polityczne. Kulminacją tych insynuacji było ogłoszenie przez Jarosława Kaczyńskiego instrukcji o strukturze i metodach pracy Biura Analiz i Informacji UOP nr 0015/92 w styczniu 1993 roku. Pomimo że instrukcja nie dawała żadnych uprawnień inwigilacyjnych (co było przedmiotem dociekań w kilku procesach o zniesławienie), ze względu na specyficzny język dobrze nadawała się do różnych oskarżeń metodą „na złodzieju czapka gore”.
Afera z instrukcją 0015/92 spowodowała spowolnienie działań UOP na rzecz wypracowania skutecznych metod przeciwdziałania przestępstwom korupcyjnym na wiele lat, z obawy o kolejne zarzuty o inwigilację środowisk politycznych. Co gorsza, zatrzymała niektóre wątki w sprawach o nadużycia i korupcję w tych miejscach, w których występowali niektórzy politycy. Zadziałał „efekt mrożący”. Lepiej odpuścić aferzystom, niż narazić służbę na kolejne ataki o rzekome zaangażowania polityczne.
Niestety kwestia styku polityki i biznesu to niejedyna sfera zagrożenia przeoczona przy konstruowaniu UOP i późniejszych jego reorganizacjach. Z całą pewnością niedocenione (także z powodu obaw o zarzucenie inwigilacji politycznej) było zagrożenie ze środowisk skrajnie prawicowych. Patrzono na nie bardziej jak na rodzaj folkloru niż ekstremizmu. Zainteresowanie tymi środowiskami rosło – gwałtownie, ale na krótko – kiedy dochodziło do najbardziej drastycznych zdarzeń, takich jak zasztyletowanie młodego anarchisty w Warszawie w 1991 roku przez skina, zwolennika poglądów neofaszystowskich, lub zamordowanie dwóch bezdomnych i ciężkie pobicie około trzydziestu w ramach akcji „sprzątanie śmieci” we wrześniu 1995 roku w Legionowie. Sprawcami zabójstw i pobić byli trzej członkowie organizacji Polski Front Narodowy założonej przez Janusza Bryczkowskiego, do zajść doszło kilka dni po zakończeniu obozu szkoleniowego zorganizowanego na Mazurach w posiadłości założyciela partii.
Brak zrozumienia dla zagrożeń związanych z poglądami skrajnie narodowymi spowodował, że służby państwowe z bardzo dużym opóźnieniem zaczęły przyglądać się grupom nazi-skinów i im podobnych i z tego powodu przeoczyły także stopień skryminalizowania środowisk kibicowskich, w ramach których powstawały zorganizowane grupy przestępcze. Brak poważnej analizy tego zagrożenia był o tyle dziwny, że lata dziewięćdziesiąte to okres dobrej współpracy ze służbami brytyjskimi, które od 1992 roku obserwowały zaangażowanie środowisk w struktury Combat 18. Podobne procesy były widoczne również w Niemczech, w których rozpoznawanie środowisk neofaszystowskich było jednym z priorytetów Federalnego Urzędu Ochrony Konstytucji (BvF), a błędy popełnione przez administrację spowodowały wzrost liczebności struktur organizacji skrajnej prawicy deklarujących gotowość do stosowania przemocy kilkudziesięciu tysięcy członków.
Nie do przewidzenia był problem szkód politycznych, społecznych i dla funkcjonowania służb powodowanych lustracją. Ale już po tym, jak się zaczęła, możliwe byłoby przyjęcie regulacji, które zapobiegłyby dzikiej lustracji, zabezpieczyłyby dane osobowe funkcjonariuszy i współpracowników zdolnych do aktywnego działania i ustrzegłyby polskie służby przed międzynarodową kompromitacją spowodowaną publikowaniem list agentów, funkcjonariuszy i danych o środkach i metodach pracy.
Bardzo słabo wygląda sprawa przeciwdziałania praniu pieniędzy. Na mapach publikowanych przez międzynarodowe organizacje policyjne (OLAF, Europol, Interpol) co kilka miesięcy pokazujących mapy powiązań struktur piorących lewą kasę, Polska jest ciemna lub znajduje się na niej kilka punktów, a w innych krajach jest takich punktów po kilkadziesiąt lub nawet kilkaset. Tymczasem wydaje się niemożliwe, aby międzynarodowe organizacje przestępcze nie wykorzystywały polskich instytucji finansowych do prania pieniędzy. Postępowań wszczętych na wniosek generalnego inspektora informacji finansowej (GIIF) lub Komisji Nadzoru Finansowego (KNF) na podstawie analiz własnych (czytaj: zawiadomień od służb policyjnych i specjalnych) jest kilkanaście, może kilkadziesiąt rocznie. Podobne postępowania wszczynają same służby, kiedy nie mogą ugryźć jakichś „białych kołnierzyków”, bo przestępstwo „bazowe” jest zbyt skomplikowane, ale takich działań jest pewnie nie więcej niż kilkanaście rocznie. Zresztą są to raczej przypadki odrębne, raczej w ramach „optymalizacji podatkowej” niż profesjonalnych siatek specjalizujących się w money laundering. Wniosków adresowanych do GIIF przez służby specjalne (ABW, SKW i CBA) jest między sto a dwieście rocznie. I tylko niektóre z nich dotyczą prania pieniędzy. To także bardzo mało jak na kraj o aktualnym poziomie wzrostu gospodarczego.
Liczba kantorów i ich obroty czy wielkość kapitału spekulacyjnego wpływającego na warszawską giełdę i do różnych funduszy inwestycyjnych zamkniętych (FIZ) sugerują, że w Polsce prane mogą być ogromne sumy, a polskie służby nie chciały lub nie mogły stworzyć odpowiednich struktur i metod działania, żeby temu przeciwdziałać.
Wśród oficerów służb specjalnych krąży taka anegdota, że największą tajemnicą polskiego przemysłu zbrojeniowego jest to, że nie ma tam żadnych tajemnic. Niewątpliwie coś jest na rzeczy, niemniej jednak nie powinno to oznaczać, że polskie przedsiębiorstwa pracujące na rzecz armii nie powinny mieć ochrony kontrwywiadowczej w ogóle. W latach dziewięćdziesiątych ze względu na to, że firmy zbrojeniowe, aby przetrwać na rynku, musiały rozpocząć produkcję cywilną – samochody i ich części, elektronika, sprzęt kempingowy – wydawało się, że tego rodzaju wyroby nie wymagają ochrony WSI, a co najwyżej oka służb cywilnych na zasadach takich jak cała wolnorynkowa gospodarka. Okazało się to błędem. O korupcji, niedozwolonym lobbingu i nietrafionych zamówieniach ze strony armii krążą legendy. Wybuchło co najmniej kilka poważnych afer, z aferą karabinową w początkach lat dziewięćdziesiątych na czele. Ze spraw, które wypłynęły, to także próby zakupu broni (niektóre udane) w Polsce przez organizacje terrorystyczne, a już po 2010 roku: afera korupcyjna związana z wygraniem przez Bumar przetargu na modernizację zaplecza indyjskich wojsk pancernych, a także ze sprzedażą czołgów do Malezji.
Nieumiejętność stworzenia skutecznego programu sprzedaży produktów przemysłu zbrojeniowego to także sprawa niezrozumienia roli, jaką zaczęła odgrywać polityka w handlu międzynarodowym. Szczególnie wtedy, kiedy jednym z najważniejszych graczy okazały się Chiny. To właśnie ChRL uniemożliwiła sprzedaż czołgów do Peru. Bo przemysł zbrojeniowy jest szczególnie wrażliwy na argumenty polityczne. Nie jestem pewien, czy powinno to być zadanie dla służb. Ale jeżeli nikt inny się tym w administracji rządowej nie zajął, to może wywiady powinny. Z jednej strony wolna konkurencja w ramach Światowej Organizacji Handlu (WTO) pomogła wielu państwom w rozwoju. Z drugiej – łamanie jej zasad przez Chiny doprowadziło do upadku całych sektorów przemysłu w Europie i w Polsce. Można się obawiać, że dostęp zarówno do rynków, jak i do technologii, przy odtwarzającej się polaryzacji świata, stanie się coraz bardziej skomplikowany. Czy służby rysują mapę świata pod tym kątem? Czemu rząd brnął w kategoryczny sprzeciw wobec Nord Stream 1 i 2, jeżeli było do przewidzenia, że pozostałe państwa Unii Europejskiej i Stany Zjednoczone nie widzą z tej strony poważnego zagrożenia. Czy służby partnerskie tego nie syg-nalizowały?
Gołym okiem widać, że polskie służby mają problem z prawidłową oceną zagrożenia terrorystycznego. Regularnie wydają oficjalne i nieoficjalne komunikaty o ewentualnym ataku islamskim, a zarazem zachowują się tak, jakby nie zauważały od lat rosnących środowisk skrajnie prawicowych. Ale o tym już było. Szczególnie denerwujące jest jednak to, że każde zatrzymanie osoby o ciemniejszym kolorze skóry, każda aktywność osób wyznających islam, noszących kufi, ghutry, nikaby czy hidżaby, jest interpretowana jako rosnące zagrożenie radykalizmem islamskim.
Jednym z najbardziej spektakularnych „zamachów” miały być planowane w 2003 roku ataki na kościoły w trakcie pasterki. Podobno wytypowane były cztery kościoły, a sprawcy współpracowali z przynajmniej jednym obywatelem Polski. Zorganizowano akcję pod kryptonimem Miecz. Zmobilizowano sporo policji i oczywiście stawiającą wówczas pierwsze kroki ABW. Największym sukcesem tego alertu było chyba to, że informacja na ten temat nie wyciekła do mediów. Według późniejszych deklaracji Pawła Prószyńskiego, ówczesnego wiceszefa agencji, „odstraszono” potencjalnych zamachowców, a ewentualne aresztowania miały miejsce na terenie innych państw. Niektórzy oficerowie, znający bliżej tę sprawę, mówią, że cała akcja „Miecz” była zupełnie bez sensu, bo źródło informacji było niewiarygodne i nawet nie można wykluczyć inspiracji innych służb.
Sprawa została ujawniona przez generała Prószyńskiego jedenaście lat później. Wywołała sporo zamieszania, interpelacje poselskie itp. Komentowano bezpieczeństwo czterech największych kościołów, które miałyby być celem ataków. Także to, że rozpoznanie terrorystów było prowadzone przez ludzi udających turystów. Nagłośnienie w mediach spowodowało, że Polacy prawdopodobnie odnieśli wrażenie, że zagrożenie atakiem terrorystycznym, i to w tak wrażliwych miejscach jak katedry w największych miastach, jest całkowicie realne, a nawet bliskie. Tymczasem przypomnienie zdarzeń sprzed jedenastu lat miało raczej na celu odwrócenie uwagi od sensacji, jaką było wówczas ujawnienie więzień CIA w Europie Wschodniej i w Polsce oraz poniekąd uzasadnienie decyzji o tak bliskiej współpracy z wywiadem amerykańskim, która uzasadniała nawet łamanie elementarnych praw człowieka.
Patrząc z dalszej perspektywy, poważnym błędem, szczególnie łatwo popełnianym w okresie zmian, było złudzenie, że istotne działania operacyjne można prowadzić w oparciu o współpracę ze zorganizowanymi grupami przestępczymi lub przynajmniej niektórymi z liderów świata przestępczego. Przy czym nie dotyczy to przypadków zbierania informacji od tajnych współpracowników, tylko robienia z nimi interesów. Nie ma tutaj żadnego sensu przywoływanie afer „Żelazo” czy „Zalew”, bo to były inne czasy i inny ustrój niż przeze mnie opisywany. Warto jednak o nich wspomnieć, bo pokazują, jak łatwo służby ulegają pewnym pokusom.
Niestety wszystkie znane publicznie przypadki tego rodzaju działań już po 1990 roku zakończyły się niepowodzeniem lub wręcz katastrofą: FOZZ, Światowe Centrum Handlu ze Wschodem, „Zielone Bingo”, handel paliwem, Art-B, handel bronią. Jeżeli przynajmniej niektóre oceny zakupu respiratorów przez handlarza bronią w 2020 roku są prawdziwe, to byłby to najnowszy klasyczny przykład tego rodzaju „symbiozy”. Nawet nie kwestia moralna jest tu najważniejsza. Problemem jest dewaluacja reputacji służby, wpojenie funkcjonariuszom przekonania, że dzięki tajności ujdzie im na sucho, jeżeli od czasu do czasu urwą sobie coś na boku.
Zarazem zapewnienie bezkarności przestępcom, jeżeli działają na rzecz bezpieczeństwa państwa, nie jest wysoką ceną. Problem polega jednak na tym, że ponadpaństwowe procedury, bazy danych i międzynarodowa współpraca policyjna powodują, że coraz trudniej jest znaleźć grupę przestępczą, której członkowie nie są znani organizacjom policyjnym, a więc mogliby podejmować działania w sposób tajny.
Za to dzieje się coś wręcz przeciwnego. Niektórzy przedstawiciele półświatka sugerują lub nawet twierdzą wprost, że współpracują ze służbami specjalnymi. Te obiecują bezkarność i bezpieczeństwo swoim współpracownikom i kontrahentom. Bywa, że są wspierani przez sprzedajnych funkcjonariuszy lub byłych funkcjonariuszy. Trudno sobie wyobrazić działanie bardziej szkodliwe i bardziej niszczycielskie dla zaufania ze strony obywateli, które jest niezbędne dla funkcjonowania służb specjalnych w demokratycznym państwie prawa.
Wydarzenia polityczne lat 2015 i 2016 pokazały, jak bardzo służby państwowe nie były przygotowane na zagrożenia w cyberprzestrzeni. W mniejszym stopniu dotyczy to zabezpieczenia mienia, np. w bankach, bo te radzą sobie na własną rękę, czy bezpieczeństwa infrastruktury krytycznej, bo na to państwa położyły nacisk trochę wcześniej. Problemem jest manipulacja, dezinformacja, mowa nienawiści i inspiracje w internecie: w niektórych portalach i serwisach, a przede wszystkim mediach społecznościowych. Gdyby służby specjalne informowały o zagrożeniach odpowiednio wcześniej, być może państwa nałożyłyby takie warunki prawne na dystrybutorów treści, aby sami operatorzy tych systemów skutecznie realizowali zakaz rozpowszechniania fałszywych, agresywnych, dyskryminacyjnych i nienawistnych treści.
Służby specjalne znają się na dezinformacji, manipulacji i inspiracjach od dziesiątków lat, jeżeli nie jeszcze dłużej. Mają z tym do czynienia od samego początku swojego istnienia. Nawet jeżeli same nie rozpowszechniały dezinformacji (co trudno sobie wyobrazić chociażby w trakcie towarzyszących konfliktom zbrojnym wojnom psychologicznym), to na pewno spotkały się z nią ze strony któregoś z przeciwników.
Dlaczego więc nie zrozumieliśmy odpowiednio szybko, że farmy trolli, specjaliści od włamań przez back doory, influencerzy różnej maści, agenci wpływu, „pożyteczni idioci” czy wreszcie notoryczni kłamcy i megalomani są niebezpieczni nie tylko dla dobrych obyczajów i popularyzacji badań naukowych, lecz także dla bezpieczeństwa państw i sojuszy międzynarodowych?
Można twierdzić, że to przypadek nie tylko polskich służb. Prawie wszystkie państwa, pewnie oprócz Chin i Rosji, są w tej dziedzinie spóźnione. Ale wydaje się, że Polska szczególnie. Tym bardziej że są eksperci, którzy twierdzą (skądinąd na bardzo wątpliwych podstawach), że polski wywiad był kiedyś jednym z najlepszych na świecie. Profesjonalizm polega także na prawidłowym przewidywaniu zagrożeń. Dlaczego więc polskie służby nie miałyby być jednymi z pierwszych, a nie ostatnich? Może powinny zacząć od tego, żeby rzadziej korzystać ze sprzętu Huaweia?
Żeby jednak poważnie zastanowić się nad strategicznymi kierunkami działania, konieczne jest w pierwszej kolejności odpolitycznienie służb, począwszy od powołania szefów wybranych według kryteriów kompetencji, a nie politycznej zależności. Kolejnym zadaniem jest próba odpowiedzi na pytania: komu mają podlegać służby specjalne, aby nie stały się zakładnikiem administracji rządowej, i kto może im wyznaczać zadania, a następnie z nich rozliczać? Wyznaczanie zadań i rozliczanie z nich to nie to samo co podległość instytucjonalna. Jeżeli służby mają odpowiadać za różne aspekty bezpieczeństwa, to zrozumiałe, że wpływ na ich plany pracy powinny mieć różne resorty: obrony, spraw zagranicznych, spraw wewnętrznych, ale także gospodarki, finansów i infrastruktury. Do tej pory miało się tym zajmować Kolegium ds. Służb Specjalnych, ale wydaje się, że to nie bardzo wychodzi, bo przyjęto metodę ręcznego sterowania bardziej niż planowania.
W następnej kolejności trzeba przemyśleć, co zrobić, aby służby zaczęły odzyskiwać zaufanie społeczne. Poczucie upolitycznienia, nieuzasadnionego używania techniki operacyjnej wobec przeciwników politycznych, faktyczne lub mityczne wciąganie służb do prywatnych interesów i porachunków, areszty wydobywcze, to wszystko powoduje, że obywatele zamiast szanować służby i mieć do nich zaufanie, unikają ich, jak mogą, i okazują wobec nich nieufność.
Najlepszym wyjściem wydaje się wykorzystanie rekomendacji zespołu działającego przy rzeczniku praw obywatelskich w latach 2019 i 2020. Efektem jego prac jest raport „Osiodłać Pegaza”. W jego opracowaniu uczestniczyli byli oficerowie służb specjalnych, przedstawiciele organizacji zajmujących się prawami człowieka, a także prokuratorzy, sędziowie, policjanci i osoby pełniące wcześniej różne funkcje w Kolegium ds. Służb Specjalnych i MSW. To z punktu widzenia nadzoru nad służbami wydaje się kierunek najważniejszy. W raporcie jedną z rekomendacji jest powołanie niezależnej od rządu instytucji uprawnionej do kontroli praworządności działania służb. Na wzór podobnych organizacji działających w Unii Europejskiej i państwach anglosaskich.
Jedną z kluczowych gwarancji zapewnienia apolityczności służb jest zmiana sposobu powoływania szefa. Według obecnych procedur są oni faktycznie powoływani przez premiera, a opinie prezydenta czy sejmowej Komisji ds. Służb Specjalnych nie są wiążące. Taka zależność szefów od prezesa Rady Ministrów powoduje, że szef rządu bardziej opiera się na interesie partii politycznej, która go desygnowała, niż na obiektywnych przesłankach bezpieczeństwa państwa.
Dość rewolucyjną propozycję przedstawił w tej sprawie Adam Szłapka, wieloletni członek sejmowej Komisji ds. Służb Specjalnych. Zaproponował on, aby szefowie służb byli powoływani za porozumieniem Sejmu i Senatu. W podobnym trybie jak np. rzecznik praw obywatelskich. Dzięki takiemu rozwiązaniu udało się bowiem powołać rzecznika według kryterium fachowości, a nie politycznej lojalności. Propozycja ta przez niektórych komentatorów uznana została za egzotyczną. Tylko że wcale taka nie jest. Przede wszystkim sprawdza się wobec innych organów powoływanych przez Sejm i Senat, a udział którejś z izb parlamentu jest przewidziany np. przy powoływaniu szefów najważniejszych służb w niektórych państwach NATO.
Wchodząc w szczegóły, trzeba też postawić pytanie: czy służb specjalnych (a dokładniej: służb uprawnionych do czynności operacyjno-rozpoznawczych) nie jest w Polsce zbyt wiele (w drugiej połowie 2021 roku jest ich jedenaście). Niektórzy politycy i obrońcy praw człowieka twierdzą, że za dużo. Nie wiem, skąd to przekonanie. Model, w którym służb ma być mało, ale o ogromnych kompetencjach, to model radziecki. W państwach zachodnich jest to bardziej skomplikowane. W Stanach Zjednoczonych jest kilkanaście agencji federalnych o kompetencjach służb specjalnych. Łącznie służb specjalnych i policyjnych mogących werbować agentów i zakładać podsłuchy jest tam ponad sześćdziesiąt. Co istotne, osoby kierujące najważniejszymi ze służb powoływane są przez prezydenta za zgodą Senatu. W Wielkiej Brytanii jest dziesięć instytucji uważanych za służby specjalne i przynajmniej trzy jednostki wojskowe i policyjne, które je wspierają. W Niemczech jest dziewięć służb federalnych i co najmniej szesnaście służb landowych. We Francji jest dziesięć służb uznawanych za specjalne.
Jeżeli służb wywiadowczych, kontrwywiadowczych i policyjnych jest więcej niż kilka, to koordynacja między nimi nie jest łatwa. Chociaż także w Polsce udało się pokazać, jak to zrobić. Myślę o Centrum Antyterrorystycznym w ABW, które pracuje na okrągło, a spora część personelu to łącznicy z innych służb państwowych. Nie da się obecnie uniknąć konieczności wypracowania skutecznych mechanizmów koordynacji między służbami. To kwestia kultury współpracy, umiejętności tworzenia zespołów zadaniowych i zwalczenie zwyczaju „podkradania” spraw. To są umiejętności niezbędne, niezależnie od tego, czy służb specjalnych jest trzy, pięć czy piętnaście.
Pracując przez wiele lat jako ekspert sejmowej Komisji ds. Służb Specjalnych, zauważyłem, że dużo łatwiej jest otrzymać rzetelną opinię czy wiarygodną, kompletną relację od szefa małej niż dużej służby. Zaczynając od tego, że w dużej służbie z dużym budżetem łatwiej jest ukryć jakieś nieprawidłowości czy „działanie na skróty”. Szczególnie że w dużej służbie szef nie jest w stanie znać wszystkich ważnych szczegółów. Przychodził więc z jednym z dyrektorów, który relacjonując sprawę, zerkał spod oka na szefa, czy przypadkiem nie mówi za dużo. Dużo łatwiej jest kontrolować służbę o węższej specjalizacji i z mniejszym budżetem.
W ostatnich kilku latach sejmowa Komisja ds. Służb Specjalnych, która nigdy nie była rozpieszczana przez premiera i ministra koordynatora, została całkowicie zmarginalizowana. Bardzo niesłusznie. Jeżeli komisja ma w sposób wiarygodny opiniować kandydatów na szefów, to musi wiedzieć coś o ich rzeczywistych sukcesach i porażkach. Jej dostęp do wiedzy powinien być szerszy, a i opinie w wielu przypadkach wiążące. Oprócz lat 2005–2007, kiedy z Sejmu wyciekały informacje (przede wszystkim z różnych komisji śledczych), nie było większych problemów z dochowaniem przez posłów tajemnicy. Nie ma co nadużywać argumentów tajności. Zresztą w sprawie kontroli komisji parlamentarnej nad służbami bardzo ważne są postawy i kompetencje jej członków. Kiedy członkiem komisji, a rotacyjnie jej przewodniczącym, był Konstanty Miodowicz, były szef kontrwywiadu, człowiek asertywny i dociekliwy, nie dawał się zbywać byle wymówką. Wiedząc, jak służby działają od środka i nieźle znając osobiście członków ich kierownictwa, potrafił dotrzeć do niewygodnych dla służb faktów. Na jego wniosek doszło do, precedensowego wówczas i jedynego do tej pory, odrzucenia przez KSS rocznego sprawozdania służby, w której komisja doszukała się licznych nieprawidłowości. Niestety nie spowodowało to reakcji premiera, który ze względów politycznych uważał, że szef tej służby powinien pozostać. Służbą było CBA, a jej szefem Mariusz Kamiński.
Polityka zwalczania wyimaginowanego przez Jarosława Kaczyńskiego układu przypomina podział łupów po wygranej wojnie. Nie liczy się to, czy firma prosperuje dobrze, czy źle. Czy ma perspektywy rozwoju. Liczy się tylko, kiedy i przez kogo zostali powołani członkowie zarządu i rad nadzorczych. I nawet nie jest ważne, czy byli wcześniej aktywni politycznie. Mają zwolnić miejsce i tyle. W efekcie odwoływani są menedżerowie wyłaniani wcześniej w drodze konkursu, których kompetencje i doświadczenie nie budzą wątpliwości. W ich miejsce wyznaczani są następcy, ale tym razem liczą się nie profesjonalizm, tylko nepotyzm, kumoterstwo i promocja partyjnych zasług.
Jednym z głównych haseł, z jakimi partia PiS wygrała wybory w 2005 roku, było hasło walki z układem. Właśnie do walki z układem powołane zostało CBA. Bardzo wielu wyborców PiS nadal uważa, że przez osiem lat rządów PO–PSL odbywała się jakaś gigantyczna grabież majątku narodowego. I to mimo że szumnie zapowiadane procesy korupcyjne, nawet po zwiększeniu możliwości inwigilacyjnych służb i dopuszczenia dowodów z tzw. owocu zatrutego drzewa, toczą się albo przeraźliwie przewlekle, albo najprawdopodobniej nic z nich nie będzie. W kampanii wyborczej 2015 roku hasło zwalczania układu nie było już tak silnie akcentowane. Przeważała obietnica 500+ i zagrożenia ze strony imigrantów. Ale jedne z pierwszych ruchów, jakie wykonał nowo wybrany prezydent, czyli ułaskawienie Mariusza Kamińskiego i Macieja Wąsika, to wyraźny sygnał, że rozliczanie poprzedników z ich polityki gospodarczej, a szczególnie wobec spółek Skarbu Państwa, będzie jednym z priorytetów rządu. Zresztą odwołanie szefów służb cywilnych i wojskowych i powołanie w ich miejsce zaufanych ludzi PiS było jedną z pierwszych decyzji premier Beaty Szydło zaraz po powołaniu jej na tę funkcję.
„Układ” to powiązania biznesu, polityki, wymiaru sprawiedliwości i służb odpowiedzialnych za zwalczanie korupcji i nadużyć gospodarczych. Najbardziej wyraźne kierunki rosnących wpływów układu/mafii to przejmowanie zarządzania przez nominatów politycznych w spółkach Skarbu Państwa i przechwytywanie najbardziej intratnych kontraktów z administracją państwową i spółkami Skarbu Państwa przez prywatnych przedsiębiorców. W obu przypadkach pobierane są „marże”. Zarządy i dyrektorzy w spółkach Skarbu Państwa „płacą”, zatrudniając pociotków polityków, a także dofinansowując polityczne imprezy. Prywatni przedsiębiorcy podobnie, tyle że w ich przypadku dochodzi jeszcze gotówka.
Dziś polskie służby antykorupcyjne badają domniemany układ poprzedniego rozdania, ale nie dotykają układu funkcjonującego – i rozrastającego się – obecnie. W ogóle nie zauważają regularnego łamania przez polityków obozu rządzącego standardów antykorupcyjnych. Zgłaszania nierzetelnych oświadczeń majątkowych, nieprzestrzegania zakazu prowadzenia działalności gospodarczej przy jednoczesnym pełnieniu funkcji publicznych, korupcji politycznej, jaką jest obsadzanie stanowisk w spółkach Skarbu Państwa przez stronników politycznych lub członków ich rodzin. Wreszcie regularnego nepotyzmu, ukrywanego jako pełnienie funkcji doradczych w spółkach Skarbu Państwa lub u ich ważnych kontrahentów.
Funkcjonariusze (a za nimi prokuratorzy, chociaż czasem i odwrotnie) bywają ślepi na takie przypadki jak na przykład sprawa „dwóch wież” Jarosława Kaczyńskiego czy dziwnie duży majątek szarej eminencji PiS, Daniela Obajtka. Można oczywiście dyskutować, ile w tym korzystaniu z funkcji publicznych do załatwiania prywatnych spraw biznesowych jest ewidentnego łamania przepisów Kodeksu karnego, a ile braku kultury politycznej czy nawet osobistej. Przy czym byłoby za pewne tyle opinii, ilu dyskutujących.
Nie wyobrażam sobie jednak, aby można było mieć inne zdanie w przypadku ewidentnego udziału w zorganizowanej grupie przestępczej, czy chociażby świadczenia jej pomocy. A nie ma chyba wątpliwości, że zorganizowane grupy specjalizujące się w obrocie paliwami nielegalnego pochodzenia lub w wyłudzaniu refundacji leków, które zostały wyprowadzone z polskich hurtowni i sprzedane drożej za granicą, są ewidentnie przestępcze. Niestety i na takie przypadki polskie służby bywają ślepe. Czy dlatego, że same w nich mieszają, czy dlatego że z jakichś swoich powodów chronią uczestników tego procederu? A chciałbym zauważyć, że wbrew deklaracjom polityków PiS nielegalny obrót paliwami czy odwrócony łańcuch dostaw farmaceutyków kosztują polskich podatników nie miliony, tylko miliardy złotych rocznie.
Farmaceutyki i paliwa to jedne z najgorętszych tematów dla służb. Paliwa ze względu na karuzele VAT-owskie oraz nielegalny import z Niemiec i Białorusi. Farmaceutyki z powodu eksportu i równoległego wyłudzania dotacji na leki z Narodowego Funduszu Zdrowia.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki