Plemię - Trusewicz Michał - ebook + książka
NOWOŚĆ

Plemię ebook

Trusewicz Michał

0,0

19 osób interesuje się tą książką

Opis

Debiut powieściowy zanurzony w tradycji Pankowskiego, Pilota i Gombrowicza.

Mieszkają pod spodem świata. Żyją na przekór porządkom. Podwajają się, a najczęściej
mnożą. To plemię-rój. Wystawiają dziadowski i babski język, śmierć w pole
wyprowadzają. Znienawidzeni, bo zabierają niepamięci to, co ich. Główny bohater –
bezimienny chłopak – prowadzi archiwum plemienia. Jego mowa jest nawiedzana przez
duchy przybłęd i gamoni. Wierzy, że tylko pamiętając, można odnaleźć to, co wspólne.
Odnaleźć siebie i odważyć się na bunt. Przeciwko tym, którzy mieszkają na spodzie
świata. I organizują porządek.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 168

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Michał Trusewicz

Plemię

Po czym, ze smutnym rozmysłem, nawoływał po ciele krew przerażoną, co ciemnym rojem wokół serca się zbiła, piastując je i stróżę nad nim czyniąc okrążającą. Wołał krew swą, nieufną i spoliczkowaną, ku brzegom ciała, na samą granicę października.

Marian Pankowski, Matuga idzie

I

Wiosna była opasła od życia, ospała od śmierci. Mężczyźni paradowali w rogatywkach, pluli pestkami i ruchem laufra odchodzili w cień. Leciałem z posyłką, biodra – starte jak chomąta – wywalałem do przodu. Czereśnie kwitły tak mocno, że biegnąc, aż krztusiłem się od ich zapachu. Unikałem naoliwionych sideł, wykonanych z tłoków i prętów. Musiałem omijać też zwoje, druciki, przewody i piorunochrony. Lawirowałem pomiędzy arkuszami blachy i puszkami po sosie pomidorowym. Pokracznie wymykałem się ryglom, błądziłem między zębiskami metalu, szukając diastemy, by pobiec przez nią dalej. Przechodziłem wielbłądzim krokiem przez ucho igielne, wykrojone ze starych kołpaków. Pazury prymitywnych pułapek łapały mnie za stopy, próbując zatrzymać. Nagle dzwon.

Stanąłem na baczność. Naprężyłem ciało. Chciałem dostrzec, czy wtoczyli się do kruchty, czy już zaczęli rozwierać usta, przemieniając się w pelikany chłonne boga. Kolejny dzwon. Wyfrunęło to przebóstwione ptactwo, kołowało nad wieżą zegarową, aż w końcu zniknęło za drzewami. Moja baczność opadła. Koniec alarmu. Minie godzina, a wrócą jako ludzie, wpełzną ciszkiem do swoich domów, zejdą do piwnic, by znów tworzyć pułapki, smarować sidła, wykrajać blachę, sprawdzać kciukiem pazury, walić młotem kowalskim. Metalowe pyski, rozwarte w uśmiechu. Sadyści. I znowu zacząłem biec, goniłem z posyłką, chcąc wrócić do swojego domu. Do królestwa, do niebieskich ścian.

Puchłem od strachu, już miałem się ocielić, już pękał mi brzuch, aż nagle rozpacz siadła okrakiem na karku. Gnałem do siebie, powożony lamentem. Doskoczyłem do klamki, po chwili przewaliłem się przez próg, zahaczając nogami o pudełko po butach. Zdyszany, bezładnie opadłem pod ścianę, patrząc na migdałową, zadbaną główkę, która łypała na mnie z rozchylonego kartonu.

– Dzień dobry – przywitałem się. Odpowiedziało mi zimne milczenie. Jakbym łasił się do lodu.

Minęło już trochę czasu, a ja wciąż nie wiedziałem, po co mu był ten pośpiech. Bez grymasu wszedł w wieczność. Nie pojmowałem. Migdałowa główka, wystająca z chałacika, obkrojonego nożyczkami krawieckimi. Migdałowa główka, wywabiona z życia, dopadnięta, bezdźwięczna na wieki wieków. Figlarna laleczka. Kiedyś jeszcze próbowałem stukać paznokciami w jego czoło, wsłuchując się w echo. Czekając na wiadomości z drugiej strony. Podgryzała mnie ciekawość, jak tam jest. Braciszek był jednak zbyt pochłonięty wiecznością, nigdy mi nie odpowiedział. Czasem się bałem, że ktoś go zmuszał do milczenia. Wtedy przykładałem ucho do tej dziecięcej czaszki. Nie wiem, na co tak naprawdę liczyłem. Że ktoś krzyknie? Że ktoś zacznie błagać o pomoc? Czułem się zdradzony przez własnego brata.

Nie mam pojęcia, czym go skuszono. Pewnie królewicz olch podszedł do niego, obiecał chłopczynie poigranie z rozkoszą, uwiódł go córkami, biesiadami, zabawami nieskończonymi. A może po prostu braciszek zapatrzył się w ciemność. Ale też przecież obcy myśliwi mogli się po niego zakraść, z zaskoczenia dopaść, gdy akurat nikogo z nas nie było. Tak czy inaczej, braciszka wyrwano życiu, do którego jeszcze się kleił wodą płodową. I już nigdy nie znaleźliśmy wspólnego języka. Może dlatego szukałem w tym zdrady. No bo skąd milczenie w jednym gnieździe?

Wstałem, wziąłem pudło pod pachę, wgramoliłem się po schodach do swojego pokoju. Zachłannie pragnąłem czyjejś obecności. W całym domu śmierdziało duchotą, jakby samotność zalęgła się w każdej szafie, pod każdym sękiem, za każdą wnęką. Kąsała mnie, wiedziałem o tym. Od wielu dni budziłem się z opuchniętymi nogami, na których pojawiały się ślady po ugryzieniach. Musiałem się bandażować, oklejać plastrami. Samotność miała setki szorstkich odnóży, które skrobały mnie po ciele, gdy spałem. Wyglądałem podle. W przeciwieństwie do mojego braciszka, który uśmiechał się do mnie, albo raczej migdalił się do swojej błogiej wieczności. On – święty kadłubek z niebios, ja – brudny zewłok na ziemi. Czasem nawet myślałem, że mnie potrzebuje, że z góry patrzy na mnie jak na swoje gorsze oblicze. Może ta wywyższona padlina karmiła się mną? Może to on w nocy mnie podgryzał, kąsał serafińskimi ząbkami, pod wieczór odchylał wieko kartonu, wychylał główkę i podpełzał do starszego brata, szurając kikucikami. Ubóstwiany pędraczek, rychło powołany do wieczności.

Ale czy powinienem mieć jakiekolwiek pretensje? Sam nie byłem lepszy. Karmiłem się czymś innym. Kolekcjonowałem skarby w pudełkach i skrzynkach na warzywa, wyścielonych kolorowymi gazetami. Koczowałem w cudzych wspomnieniach. To były moje relikwie, wierzyłem w ich świętą moc wstawiennictwa. Zasypiając, wsłuchiwałem się w ten tumult obcego, minionego życia. Byłem strażnikiem pamięci, strzegłem archiwum.

Archiwum, dom, wszystko jedno. Czasem budziłem się w środku nocy i wyobrażałem sobie, że leżę w krypcie, a wokół mnie znajdują się sekretne skarby. I tylko ode mnie zależało, co z tym bogactwem zrobię. I jako jedyny żywy w krypcie mogłem śmiało decydować o losach testamentu. Trzymałem w środku tajemnice, pakowałem w pudła przedmioty, choć najczęściej była to obca próżnia. Czyjaś luka. Nieobecność, która gnała mnie w cudzą przeszłość. Nie rozmawiałem ze zmarłymi, ja po prostu byłem pustym miejscem pozostawionym na nadejście sekretów plemienia.

Lubiłem się popisywać przed młodszym braciszkiem. Wspólnie przesiadywaliśmy pod szafką, a ja otwierałem kolejne kartony, prezentując mu swoje zbiory.

– Zobacz, stary flakonik, bandaż, zasuszona pszczółka. – To akurat pamiątki po Jagodzie. Znalazłem je już lata temu. Przy jej rzeczach był też liścik, którego nikomu nie pokazywałem. Wracałem do niego, gdy nie mogłem zasnąć, gdy wątpiłem w swoje posłannictwo. Wtedy czułem, że Jagoda – już z góry, machając do mnie serdecznie – właśnie tego chce, bym strzegł jej pamięci. Póki czuła się bezpiecznie w moim pudełkowym skarbcu, póty cieszyła się wiecznie białą koszulą nocną – już tam na górze.

Domyślałem się, że mój wiekuisty braciszek doskonale znał jej świeży zapach. Nie mógł jednak tej świeżości do niczego porównać – jego mowa była kaleka, odrąbana z jakichkolwiek doświadczeń. Pewnie i tak jego bezdźwięczna główka nie zabrałaby głosu w tej sprawie. Nie ma co liczyć na żaden stukot. Migdałowy braciszek wygnany z życia. Ledwo wyrwał się z białych falbanek, a już w czarny chałacik włożony. Migdałowa główka – samotny koralik na cienkiej nitce. Zresztą on też powinien być wdzięczny. Niech doceni moją pracę – tutaj, na dole. Ja – szmaciarz, ścierwiarz, zgnilec, niechciany kundel – z dumą pokazywałem braciszkowi ten święty sarkofag pamięci, to archiwum wiedzy, w którym dzień w dzień dokonywałem starannej kwerendy, katalogując każde imię, każdy strzęp, dbając o przegrody, opiekując się papeterią śladów wyrwanych zapomnieniu. Koczowałem w ludziach, w ich wspomnieniach. Dzięki temu mieli spokój, już tam na górze. W to właśnie wierzę.

Uwielbiałem zapadać się w archiwum, porzucać moje bratowe zawiniątko i wstępować w głąb, nurkując w porzuconych odkrywkach, patrzeć, co wciąż zalega, waruje i łyska. Tamten dzień niczym się nie różnił – znów miałem otwierać pudełka, ocierać się o wspomnienia, dotykać ich, obracać je w palcach. Wiedziałem, że zaraz opadnie ze mnie ubranie. W podłogę wsiąknie krew, a mięśnie zaschną, stając się porzuconym na szybko kamuflażem. Zostanie sama kość, po chwili – jedynie szpik. Przygotowywałem się na to, kiedy usłyszałem ryk ojca. Histeria olbrzyma uwięzionego pod sklepieniem kopalni.

– Drzewo wołało – rzucił stary, gdy pojawiłem się w kuchni.

Siedział tam spokojny, jakby jego obecność była upozorowana. Po czaszce pełzały mu żyły, które nabrzmiewały za każdym razem, gdy z wielkich ust miały wylecieć nowe słowa. Głowa ojca od zawsze kojarzyła mi się z brunatną, nadpaloną hutą – napięte żyły przypominały, że cała ta prawie zapadnięta konstrukcja zasadzała się na miękkim belkowaniu, które mogło rozpaść się przy mocniejszym wciśnięciu palców. Był łysy, widziałem wszystkie nierówności czaszki, jakby kiedyś gwałtowniejszy powiew wiatru zerwał całą dachówkę. Gdy tak siedział, obijały mu się o głowę ślepe pszczoły, uderzały w czoło jak niespokojne krople deszczu. Raz po raz owady padały na czaszkę niczym letnia ulewa. Czułem, że to żylne belkowanie rozstępuje się, odsłania wszystkie zwały, popiół, żużel. Nie było tam jednak mózgu. Widziałem tylko rozpalone hale, które cuchnęły pyłem i gazem. Oczy – dwa wielkie piece – nagle zapaliły się na niebiesko. Czułem, że coś zostało utracone na zawsze.

– Drzewo wołało, daj mu jeść. – Po każdym wypowiedzianym słowie powietrze gęstniało. Być może wiedział, w jaki sposób wypełnić pustkę ołowiem.

Wyszedłem z domu, skierowałem się do komórki. Tam trzymaliśmy motyki, szpadle, sierpy, wiele niepotrzebnych listew, framug, ram od rowerów. Zobaczyłem przygotowane wiadro, wyczułem woń ziół i traw; pewnie życica, coś życiodajnego. Chciałbym wtulić się w ten zapach, być wchłoniętym przez słodkawą ziemię. Nie czuć się odrzuconym. Wziąłem wiadro, skierowałem się pod drzewo, a kości i podroby obijały się o metalowe ścianki.

To drzewo wyrosło po śmierci matki. W porywie żałoby. Nie dawało cienia, ptaki je omijały, owocówki, kwieciaki, namiotniki zresztą też. Wiewiórki spadały na gałęzie, roztrzaskiwały się na stwardniałych pąkach, które od lat nie chciały się rozwijać, jakby z czasem zamieniły się w brązowe cysty. Drzewne gruczoły nagle stały się kolcami – może wręcz orężem. Ojciec zbierał te martwe wiewiórki, które zwisały z gałęzi niczym flagi z drewnianej armady. Karmiliśmy drzewo tym, co ono samo zdobyło. Wykrajaliśmy żołądki, wątroby, serca, mieszaliśmy je z trawami, tworzyliśmy paszę, którą rozsypywaliśmy wokół pnia i korzeni. Tak zrobiłem i tym razem, ukłoniwszy się drzewu – jedynej pamiątce po matce. Niech z nami będzie, niech rośnie. Zanim się odwróciłem, zdążyłem jeszcze zaobserwować, jak kuna – bez jednego ucha – wije się w koronie, popiskując w nieznanych modlitwach. Po chwili – kierowany instynktem kręgowców – dołączyłem do tego lamentu, skarżąc się ziemi. Rozmodlony, wróciłem do domu.

Ojciec wciąż siedział w kuchni. Udręczony – może utratą, a może niemowlęcym przymusem życia od nowa. Skundlony satyr, poszczerbiony pręgierz pokutny, karykatura Chrystusa w Ogrójcu. Z każdym rokiem stawał się coraz bardziej ociężały. Zamieniał się w głaz, którym można zasłonić wejście do grobu. Ale jego oczy wciąż płonęły, jakby gdzieś tuż nad nimi dochodziło do utlenienia. Coś się wyraźnie w nim wytracało. Marzyłem o tym, by zdobyć zezwolenie, zdemontować tę brunatną hutę, cisnąć belki w płomienie, pokonać zwały, nie udusić się żużlem i przekonać się, co się w ojcu tak paliło. Marzyłem o tym, by obrać starego z tych guzów, stwardnień, kolców, którymi obrósł po śmierci matki. Wyzgrzeblić z kołtunów. Chciałem go wypruć. Może nawet rozpruć, wytrzebić te kamienne guzowatości. I zobaczyć, jak z jego środka powoli wypełzają słowa, odurzone światłem dnia. Ślepe larwy, które zaraz przepadną z dala od swojego żywiciela. Zamierzałem nauczyć go, jak wystrugać jeszcze jedno zdanie, tym razem przeznaczone tylko dla mnie. Chciałem je spisać, zapamiętać i przechować. Na wypadek jego śmierci.

Zostawiłem ojca, wróciłem do swojego pokoju, do mojego najcenniejszego archiwum, do mojego braciszka w chałaciku. Nie minęło kilka minut, a usłyszałem rozpaczliwe trzaski. Domyślałem się, że stary zaczął się dyscyplinować i zadręczać. Najczęściej używał do tego solidnej plecionki wypełnionej drobinkami szkła, pochodzącymi z rozbitej butelki, a może ze starego wazonu, nie dowiem się już. Ryczał jak uwięziony olbrzym. Płakał niczym dziecko, które spadło w pokrzywy. Huta płonęła na dobre. Wyobrażałem sobie, jak belki opadają z czoła, lecą w dół, rozrywając żyły, pasy transportowe i napinacze – wszystko, co jeszcze trzymało go w skórze. Zamknąłem oczy i już bardzo wyraźnie widziałem, jak przez oczodoły – te dwa wielkie piece – ucieka on sam, nagi aż do samego szpiku. Szybko wybiega z domu, a właściwie wyskakuje przez dziurkę od klucza. Kieruje się pod pień drzewa, które wołało jeść, i tam wreszcie umiera, nadziewając się na ułamaną korę. Krew wdrąża się w glebę, ziemia staje się coraz miększa.

Wstałem, podszedłem do okna. Ojciec, który wyskoczył z własnych oczodołów, właśnie konał, przebity korą. Domyślałem się, że jego – teraz malusieńkie – oczy już nie płonęły niebieską barwą, raczej były przysłonięte lodowatą kataraktą. Wiedziałem, że trzeba znaleźć nowe pudełko, podpisać je jako ojcowskie, odnaleźć jego wspomnienia i zacząć służbę. Tym sposobem w domu zostałem sam – ze swoim braciszkiem i drzewem, które w końcu się nasyciło.

A dom coraz bardziej kryptę przypominał. Czułem ciepło narastających, mnogich nieobecności.

II

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji

Tytuł: Plemię

Redaktor inicjujący: Krzysztof Cieślik

Redaktor prowadzący: Michał Michalski

Projekt okładki: Kamil Rekosz

Projekt makiety: Mimi Wasilewska

Redakcja: Ida Świerkocka

Korekta: Martyna Kukuła, Aleksandra Marczuk-Radoszek

Koordynacja produkcji: Szczepan Kulpa

Opieka promocyjna: Ewelina Lebida

© Copyright for the polish edition by Michał Trusewicz & ArtRage, 2024

Książka powstała w ramach programu stypendialnego Marszałka Województwa Zachodniopomorskiego 2024

Wydanie I, Warszawa 2024

ISBN 978-83-68191-18-9

Wydawnictwo ArtRage

wydawnictwo.artrage.pl

Opracowanie ebooka: Katarzyna Rek