Płynąc w ciemnościach - Jędrowski Tomasz - ebook + książka
BESTSELLER

Płynąc w ciemnościach ebook

Jędrowski Tomasz

4,4

10 osób interesuje się tą książką

Opis

„Płynąc w ciemnościach” to literacki debiut  Tomasza Jędrowskiego o miłości, młodości i stracie. Powieść osadzona w Warszawie na początku lat 80. opowiada historię dwóch nieszczęśliwie zakochanych mężczyzn, którzy stoją po przeciwnych stronach politycznej barykady. „Płynąc w ciemnościach“ w oryginale powstała w języku angielskim, na polski przełożył ją Robert Sudół.

Melancholijny i niepewny siebie student Ludwik poznaje na letnim obozie rolniczym Janusza. Mimo początkowej nieufności, beztroski nieznajomy rozbudza w nim fascynacj. Przypadkowe spotkanie nad rzeką wkrótce przeradza się w burzliwy, namiętny i całkowicie pochłaniający romans. Mężczyźni spędzają następne tygodnie, podróżując po malowniczej, polskiej wsi.  Odcięci od świata i ograniczeń narzucanych im przez społeczeństwo, Ludwik i Janusz zatracają się we wzajemnym uczuciu. Niestety po powrocie do Warszawy bańka pęka. Charyzmatyczny Janusz szybko pnie się w szeregach partii i otrzymuje wygodną posadę w ministerstwie. Natomiast ludwik ma dość przyzwolenia władzy na brutalne nierówności społeczne, niekończące się kolejki po żywność, która wciąż drożeje. Coraz bardziej ciągnie go do buntowniczej opozycji. Ciężar wspólnego sekretu oraz osobiste i zawodowe różnice odbijają się na łączącej ich więzi, która powoli słabnie, a oni sami starają się odnaleźć się w powolnym rozkładzie otaczającego ich reżimu.

Tomasz Jędrowski urodził się w Republice Federalnej Niemiec, gdzie mieszkali jego pochodzący z Polski rodzice. Studiował prawo na Cambridge i Université de Paris. Mówi w pięciu językach, a obecnie mieszka we Francji. W „Płynąc w ciemnościach” umiejętnie balansuje między upojnymi początkami pierwszej miłości a dylematami dorosłości, która pociąga za sobą wiele rozstań, również tych z ideałami i dziecinnymi marzeniami. To powieść o dorastaniu i wielkim uczuciu w świecie powojennej polityki i intryg. Liryczna, zmysłowa proza Jędrowskiego kreśli niezapomniany obraz. Zgłębia zawiłe ścieżki miłości i wolności.

W Wielkiej Brytanii „Płynąc w ciemnościach“ ukaże się nakładem wydawnictwa Bloomsbery a w USA wydawnictwa Harper Collins. Książka ukaże się także we Włoszech, Holandii, Niemczech i Czechach. Już przed premierą powieść okrzyknięto arcydziełem. W krajach anglosaskich, krytycy porównywali nastrój „Płynąc w ciemnościach“ do tego z filmu „Tamte dni, tamte noce“ André Acimana.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 236

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (610 ocen)
340
186
63
16
5
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
kblachucinskistudent

Nie oderwiesz się od lektury

Coś ma w sobie słuchanie o latach, smutny los Ludwika, brakuje kolejnej części
00
klaudina7

Nie oderwiesz się od lektury

Cudowna książka, jak najbardziej polecam.
00
Beatycze1

Dobrze spędzony czas

Smutna. Książka bardzo potrzebna.
00
ciel_soir

Nie oderwiesz się od lektury

Książka całkowicie przerosła moje oczekiwania. Zaczynając ją nie sądziłam, że znajdę coś tak boleśnie mi bliskiego, podejmującego tak ważne tematy, poszerzającego perspektywy, tak dotkliwego a jednocześnie czułego. Mimo zmiany czasów niektóre prawdy z tamtej Polski odbijają się echem w społeczeństwie do dziś i dlatego książka dotyka czytelnika tak mocno i prawdziwie. Ma w sobie piękne nuty melancholii po kulturze i muzyce PRL-u wywołujące natychmiastowy uśmiech by za moment złapać serce niepokojem budzonym burzami romansu i ciężkich decyzji. Pisana jest ładnym a przystępnym językiem zaskakującym genialnymi poetyckimi stwierdzeniami. Jest to prawdopodobnie jedna z najważniejszych książek obecnego etapu mojego życia. Pozycja obowiązkowa!!!
00
senioritag

Dobrze spędzony czas

Całkiem całkiem.
00

Popularność




Tytuł oryginału angielskiego SWIMMING IN THE DARK
Copyright © Tomasz Jędrowski, 2020 Copyright © for the polish edition by OsnoVa, 2020 Copyright © for the polish translation by Robert Sudół, 2020
TłumaczenieRobert Sudół
Projekt okładkiŁukasz Aksamit
RedakcjaAnna Brzezińska
KonsultacjeFilip Niedenthal
Redaktor prowadzącaIza Bartosz
Skład i łamanieMaria Mastalerz
KorektaBarbara Kasprzyk
DTPAgnieszka Kawalec-Brzeska
OsnoVa sp. z o.o. ul. Mokotowska 49 00-542 Warszawa
ISBN 978-83-66275-09-6
Konwersja: eLitera s.c.
.
Nota od autora i wydawcy:
Pewne fakty w książce zostały zmienione celowo.Podobnie jak nazwy ulic czy skrzyżowań.Większość miejsc można znaleźć na mapach, ale nie wszystkie.Niektóre istnieją tylko w wyobraźni autora.Zachęcamy do wędrówek śladami bohaterów książki.

Dla Laurenta – mojego domu

.

Prolog

Nie wiem, co wyrwało mnie ze snu dzisiejszej nocy. Nie gałąź kasztanowca stukająca w okno, nie kaszel pani Koleckiej za ścianą. Nie te czasy. Może to były duchy tych odgłosów porwane przez wiatr, poniesione za ocean, żeby dobijać się do wrót mojej świadomości. Może. Jednego jestem pewien: moje ciało czuje się wyczerpane jak kraj po wojnie. Mimo to nie mogę zasnąć.

***

Myślę o tobie. O twarzy, którą moja pamięć potrafi wyczarować z niczego: cechy ogólne i wyraźne szczegóły, szaroniebieskie oczy koloru Bałtyku zimą. Wyobrażam sobie twoją twarz, gdy wstaję, gdy w mroku przechodzę z łóżka do okna, ubranie rozrzucone na podłodze jak niedokończone myśli. A potem przypominam sobie wczorajszy wieczór i jego chłód każe mi przystanąć w pół kroku. Radio było włączone, godzinna audycja muzyczna jak codziennie po pracy; grano coś lekkiego, nie pamiętam. Szukałem kawy w kuchni, gdy nagle piosenka ucichła.

„Przerywamy nasz program, żeby nadać ważny komunikat – powiedziała kobieta łagodnym głosem. – Dziś rano, trzynastego grudnia, w Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej wprowadzono stan wojenny. Jest to następstwo wielotygodniowych strajków i protestów społecznych organizowanych przez siły prodemokratyczne oraz gwałtownego rozwoju Solidarności [błędnie wymówione], pierwszego niezależnego związku zawodowego w bloku komunistycznym. W wystąpieniu telewizyjnym przedstawiciele władzy zapowiedzieli podjęcie drastycznych kroków: działalność szkół i uczelni wyższych zostaje zawieszona, granice państwa zamknięte, obowiązywać będzie godzina milicyjna dla ludności. Poinformujemy słuchaczy o dalszym rozwoju sytuacji”.

***

Znowu rozbrzmiała muzyka.

***

Nie potrafię ci opisać, jak się poczułem w tamtej chwili. Była to najczystsza forma paraliżu. Ciało się zablokowało, zanim umysł zdążył zareagować. Nie wiem, jak dotarłem do łóżka.

***

Zapalam papierosa przy oknie. Na ulicy jest pusto, nocny deszcz szemrze na mokrych chodnikach, w których odbijają się piętrowe budynki i trzaskający neon. „Otwarte 24 h”, głosi napis nad hamburgerownią w głębi. „Wanda’s Greenpoint Convenience”, szepcze inny neon migający na biało-czerwono. W oddali zawodzą syreny policyjne. O dziwo, brzmią tak samo jak w ojczyźnie. Ilekroć je słyszę, włosy jeżą mi się na przedramionach. Przypominają mi ten wieczór, gdy identyczny przenikliwy dźwięk wypełnił całe miasto na drugim końcu świata. Zanim miasto to stało się komunikatem, pozycją w zagranicznym serwisie informacyjnym. Zanim samotność spowiła mnie jak granatowa smoła.

***

Nie wiem, czy chciałbym, abyś to w ogóle czytał, ale wiem, że muszę to napisać. Bo myślę o tobie od dawna. Od tego dnia rok temu, kiedy wsiadłem do samolotu i ruszyłem przez gęste zwały chmur nad oceanem. Rok, odkąd widziałem cię ostatni raz; rok, który był dla mnie jak niebyt – przez cały ten czas wciąż się okłamywałem. Ale teraz, gdy utknąłem tutaj, w tym straszliwym schronisku o nazwie Ameryka, a nasza ojczyzna się rozpada, wreszcie przestałem udawać, że wymazałem cię z pamięci. Nie wszystko daje się wymazać za pomocą milczenia. Niektórzy ludzie mają nad nami moc, czy to się nam podoba, czy nie. Teraz zaczynam to dostrzegać. Niektórzy ludzie i niektóre wydarzenia sprawiają, że tracimy głowę. Są jak gilotyny, przecinają nas na pół – na to, co martwe i żywe, na to, co przedtem i potem.

***

Najlepiej zacząć od początku – a przynajmniej od tego, co się początkiem wydaje. Dziś uświadamiam sobie, że nigdy nie rozmawialiśmy za wiele o naszej przeszłości. Może to by coś zmieniło, gdybyśmy rozmawiali, może lepiej byśmy się rozumieli i wszystko potoczyłoby się inaczej? Kto wie? Tak czy owak, chyba nigdy nie opowiadałem ci o Beńku. Pojawił się ponad dziesięć lat przed tobą. Miałem wtedy dziewięć lat, on też.

.

Beńka znałem prawie całe życie. Mieszkał tuż za rogiem na naszym wrocławskim osiedlu złożonym z półkolistych ulic i trzypiętrowych bloków, które z lotu ptaka tworzyły gigantycznego orła, herb naszego państwa. Były żywopłoty i duże podwórka z niewielkimi ogródkami przypisanymi do każdego mieszkania oraz chłodnymi zawilgoconymi piwnicami i zakurzonym poddaszem. Nie minęło dwadzieścia lat, odkąd nasze rodziny przybyły tutaj, żeby się osiedlić. Na skrzynkach pocztowych wciąż widniał niemiecki napis Briefe. Wszyscy – ludzie, którzy żyli tutaj wcześniej, i ci, którzy przyjechali na ich miejsce – zostali zmuszeni do opuszczenia swoich domów. Z dnia na dzień granice na kontynencie przesunięto, wytyczono od nowa jak narysowane kredą pola do gry w klasy, po których skakaliśmy na chodniku. Pod koniec wojny wschodnie Niemcy stały się Polską, a wschodnia Polska stała się Związkiem Radzieckim. Rodzina babci musiała porzucić swoją ziemię pod Lwowem. Sowieci przejęli dom i wsadzili ich do tych samych bydlęcych wagonów, którymi rok albo dwa lata wcześniej transportowano Żydów do obozów. Przesiedleńcy wylądowali we Wrocławiu, mieście od setek lat zaludnionym przez Niemców, w mieszkaniu opuszczonym dopiero co przez rodzinę, której nigdy nie poznaliśmy, naczynia wciąż w zlewie, okruchy chleba na stole. Tam właśnie dorastałem.

Na szerokich chodnikach, pośród drzew i ławek bawiły się wszystkie dzieci z osiedla. Rzucaliśmy piłką, fikaliśmy z dziewczynkami na skakankach, ganialiśmy z wrzaskiem po podwórkach, wisieliśmy na trzepakach. Uciekaliśmy besztani przez dorosłych. Byliśmy morusami. Latem biegaliśmy w krótkich spodenkach na szelkach i w podkolanówkach, w cienkich wełnianych paltocikach, gdy ulicę pokrywały jesienne liście, tak samo zimą, kiedy mróz ścinał ziemię, powietrze drapało płuca, a oddech buchał parą przed nosem. Wiosną, w śmigus-dyngus, wylewaliśmy całe wiadra wody na każdą dziewczynkę, która nie zdążyła uciec, potem ścigaliśmy i ochlapywaliśmy siebie nawzajem, żeby wrócić do domu przemoczeni do suchej nitki. W niedzielę rzucaliśmy kamieniami w butelki z mlekiem ustawione wysoko na parapetach, żeby nikt ich nie ukradł, i zmykaliśmy nieźle przerażeni, gdy któraś się roztrzaskiwała, a mleko ściekało po murze, strużki bieli spływały jak łzy po usmolonej elewacji.

Beniek był jednym z odważniejszych dzieci. W tamtych czasach chyba w ogóle ze sobą nie rozmawialiśmy, zwróciłem jednak na niego uwagę. Wyższy od większości z nas chłopak i jakby trochę bardziej smagły, z długimi rzęsami i hardym wejrzeniem. Do tego życzliwy. Pewnego razu, gdy uciekaliśmy przed dorosłymi po popełnieniu zapomnianego już dziś wybryku, potknąłem się i upadłem na ostry żwir. Inni wyminęli mnie w kłębach kurzu, a ja próbowałem się podnieść. Z  kolana popłynęła krew.

– W porządku?

Nade mną stał Beniek z wyciągniętą ręką. Uczepiłem się jej i poczułem, że z wielką siłą stawia mnie na nogi.

– Dziękuję – mruknąłem, a on uśmiechnął się zachęcająco, po czym pobiegł dalej. Uszczęśliwiony ruszyłem za nim jak najszybciej, zapominając o bolącym kolanie.

Później Beniek poszedł do innej szkoły, więc przestałem go widywać. Ponownie spotkaliśmy się z okazji pierwszej komunii.

Kościół parafialny znajdował się zaledwie parę kroków od naszej ulicy, za małym parkiem, w którym nigdy się nie bawiliśmy z powodu pijaków, i cmentarzem, gdzie wiele lat później pochowano moją matkę. Do kościoła chodziliśmy co niedziela. Babcia mówiła, że są rodziny, które chodzą tylko w święta albo nawet nie chodzą w ogóle, a ja zazdrościłem dzieciom, które nie musiały chodzić tak często jak my.

Kiedy zaczęła się katecheza przed pierwszą komunią, dwa razy w tygodniu spotykaliśmy się wszyscy w krypcie. Zajęcia prowadził ksiądz Kłaszewski, niski i stary, ale chyży mężczyzna o oczach, z których ulotnił się prawie cały błękit. Najczęściej okazywał nam cierpliwość, splatając dłonie z przodu na czarnej sutannie, gdy przemawiał wpatrzony w nas tymi zmatowiałymi małymi ślepkami. Lecz czasem, w reakcji na głupią drobnostkę, kiedy rozmawialiśmy na lekcji albo robiliśmy durne miny, wybuchał złością i chwytał któregoś z nas za ucho, wybierając na chybił trafił, ciepły kciuk i palec wskazujący zaciśnięte na małżowinie, i ciągnął, i ciągnął, aż widzieliśmy czerń i gwiazdy. Rzadko była to kara za najgorsze zachowanie. Wydawała się raczej arbitralnie stosowaną bronią, o tyle straszliwą, że samorzutną i nieprzewidywalną, jakby to był gniew irracjonalnego boga.

Tam właśnie znowu spotkałem Beńka. Zdziwiłem się, bo nigdy wcześniej nie widziałem go w kościele. Zmienił się. Chudy chłopak, którego zapamiętałem, stawał się mężczyzną – tak przynajmniej myślałem – i choć mieliśmy dopiero dziewięć lat, dostrzegałem pączkującą w nim dorosłość: silna szyja z miejscem na jabłko Adama, mocne długie nogi sterczące ze spodenek, gdy siedzieliśmy kręgiem w pokoju księdza; mięśnie widoczne pod skórą, drobne włoski pojawiające się nad kolanami. Wciąż miał te same niesforne włosy, czarne kędziory, i te same oczy, ciemne i lekko łobuzerskie. Chyba rozpoznaliśmy jeden drugiego, ale nie daliśmy tego po sobie poznać. Dopiero po kilku lekcjach zaczęliśmy rozmawiać. Nie pamiętam o czym. Jak się tworzy więź między jednym a drugim dzieckiem? Może przez wspólne zainteresowania? A może to coś głębszego, czego każde słowo i każdy czyn są zakodowanym, nieświadomym wyrazem? Rzecz w tym, że znaleźliśmy wspólny język. W naturalny sposób. Po czytaniu Pisma Świętego, co odbywało się we wtorek albo w czwartek po południu, jechaliśmy tramwajem do śródmieścia, mijając ogród zoologiczny z neonowym lwem przycupniętym nad bramą, obok Hali Stulecia zbudowanej przez Niemców dla uczczenia rocznicy czegoś, czego nikt nie chciał pamiętać. Jechaliśmy przez mosty z żelaza nad spokojnymi brązowymi wodami Odry. Po drodze było mnóstwo pustych parceli, miasto przypominało usta z brakującymi zębami. W niektórych kwartałach stały tylko samotne pojedyncze budynki pokryte sadzą, jak brudne wyspy na czarnym morzu.

Nie mówiliśmy nikomu o naszych wypadach – rodzice nie pozwoliliby nam jeździć. Matka martwiłaby się z powodu ogorzałych weteranów wojennych, którzy sprzedawali bibeloty na rynku, bezwstydnie odsłaniając swoje kikuty, a także z powodu „zboczeńców” – słowo to spływało z jej ust jak dwugłowy wąż, groźne i pociągające. Wymykaliśmy się więc bez słowa, wyobrażając sobie, że jesteśmy piratami przemierzającymi miasto na własną rękę. W towarzystwie Beńka czułem się swobodnie i zarazem bezpiecznie. Łaziliśmy do kiosków, przesuwaliśmy palcami po dużych gładkich kartkach drogich czasopism, wskazując to, co ledwo potrafiliśmy zrozumieć – azjatyckich mnichów, afrykańskich tubylców, nurków skaczących z klifów w Meksyku – zadziwieni czystym ogromem świata i kolorami, które jarzyły się pod czarnym drukiem na białym tle.

Zaczęliśmy się spotykać także w inne dni, po szkole. Najczęściej chodziliśmy do mnie. Graliśmy w karty na podłodze w moim maleńkim pokoju szerokości kaloryfera, mama tymczasem była w pracy, a babcia przynosiła nam mleko i kromki chleba posypane cukrem. Do Beńka poszliśmy tylko raz. Klatka schodowa w jego budynku była taka sama jak u nas, wilgotna i ciemna, ale panował tam większy chłód i mrok. W środku znajdowało się natomiast inne mieszkanie – więcej książek i  ani jednego krucyfiksu. Usiedliśmy w pokoju Beńka, tej samej wielkości co mój, i puszczaliśmy płyty, które przysłali mu krewni z zagranicy. To właśnie wtedy pierwszy raz usłyszałem Beatlesów śpiewających Help! i I Want to Hold Your Hand, co natychmiast wykatapultowało mnie w świat, który kochałem. Ojciec Beńka siedział na kanapie w dużym pokoju, czytał książkę, jego biała koszula wydawała się najjaśniejszą rzeczą, jaką w życiu widziałem. Był cichy i małomówny. Zazdrościłem Beńkowi. Zazdrościłem mu, ponieważ nigdy nie miałem prawdziwego ojca, bo mój odszedł, gdy byłem małym dzieckiem, i odtąd nie starał się ze mną widywać. Matkę Beńka pamiętam mgliście. Przyrządziła nam smażoną rybę i usiedliśmy razem przy stole w kuchni, ryba słona i sucha, ości kłujące w policzki od środka. Ona też miała czarne włosy, a choć jej oczy były takie same jak Beńka, wydawały się osobliwie nieobecne, gdy się uśmiechała. Już wtedy zastanowiło mnie, że ja, dziecko, czuję litość do osoby dorosłej.

Pewnego wieczoru, gdy moja mama wróciła z pracy, spytałem ją, czy Beniek mógłby z nami zamieszkać. Chciałem, żeby został moim bratem, żeby był przy mnie przez cały czas. Mama zdjęła długi płaszcz i powiesiła go na haczyku obok drzwi. Po jej minie widziałem, że ma kiepski humor.

– Wiesz, Beniek jest inny niż my – odparła drwiącym tonem. – Nie mógłby żyć w naszej rodzinie.

– Jak to? – spytałem zaintrygowany.

Przy drzwiach do kuchni stanęła babcia ze ścierką.

– Przestań, Gosiu – powiedziała. – Beniek to dobry chłopak, idzie do pierwszej komunii. No, jazda obydwoje, jedzenie stygnie.

***

Pewnej soboty po południu grałem z Beńkiem i  innymi dziećmi z osiedla w piłkę na chodniku przed domem. Pamiętam, że był ciepły, parny dzień, słońce nieśmiało wyglądało zza chmur. Biegaliśmy dokoła jakby napędzani rosnącym upałem, pod osłoną rozłożystych kasztanowców. Byliśmy tak zaabsorbowani grą, że nie zauważyliśmy, że ciemnieje i zaczyna padać deszcz. Chodnik poczerniał od wilgoci. Chwilę później rozkoszowaliśmy się ulewą po wielogodzinnym skwarze, włosy przyklejone do głów jak wodorosty. Wyraźnie pamiętam Beńka z tamtego dnia – biegał nieświadomy niczego prócz gry, rozradowany, całkowicie wolny. Skonani i w przemoczonych ubraniach pognaliśmy w końcu do naszego mieszkania. W oknie stała babcia, wołała nas do domu, krzyczała, że się przeziębimy. Gdy wpadliśmy do środka, zaprowadziła nas do łazienki i kazała nam się rozebrać i wysuszyć. Byłem świadomy pragnienia, żeby zobaczyć Beńka na golasa, zaskoczony nagłością tej potrzeby, i serce zabiło mi mocniej, gdy zrzucił ubranie. Miał krzepkie ciało pełne tajemnic, białe, płaskie, silne jak u mężczyzny (tak przynajmniej myślałem). Sutki były większe i ciemniejsze niż moje, członek – okazalszy, dłuższy. Lecz, co najbardziej zaskakujące, ogołocony na końcu, jak żołędzie, którymi rzucaliśmy jesienią. Nigdy dotąd nie widziałem niczyjego przyrodzenia, więc zacząłem się zastanawiać, czy z moim coś nie w porządku i czy to właśnie mama miała na myśli, mówiąc, że Beniek jest inny niż my. Tak czy owak, ta inność mnie podekscytowała. Gdy wytarliśmy się do sucha, babcia zawinęła nas w duże koce i poczuliśmy się, jakbyśmy wrócili z wędrówki do zaklętej krainy.

– Chodźcie do kuchni! – zawołała z nietypową radością.

Zasiedliśmy przy stole do naleśników i czarnej herbaty. Nigdy wcześniej nic mi tak nie smakowało. Czułem się upojony, coś łaskotało mnie od środka jak łagodny ból.

***

Zbliżała się wycieczka z okazji pierwszej komunii. Pojechaliśmy na północ, w kierunku Sopotu. Nastała późna wiosna, taka, która wymazuje z pamięci wszystkie inne pory roku, gdy światło i ciepło splatają się i karmią człowieka do syta. Pojechaliśmy autokarem, mniej więcej czterdziestka dzieci, do ogrodzonego ośrodka wypoczynkowego położonego blisko lasu, za którym było morze. Zakwaterowano mnie w pokoju z Beńkiem i  dwoma innymi chłopcami, spaliśmy na pryczach, ja nad nim. Chodziliśmy na spacery, śpiewaliśmy i modliliśmy się. Urządzaliśmy zabawy biblijne pod okiem księdza Kłaszewskiego. Zwiedziliśmy starą drewnianą kaplicę w lesie, ukrytą pośród zagajników sosnowych, i odmawialiśmy różaniec jak armia posłusznych aniołów.

Po południu mieliśmy czas wolny. Beniek, ja i kilku chłopców chodziliśmy na plażę i pływaliśmy we wzburzonym zimnym Bałtyku. Potem we dwóch suszyliśmy się i oddalaliśmy się od reszty. Wchodziliśmy na wydmy i wałęsaliśmy się po księżycowym krajobrazie, dopóki nie znaleźliśmy idealnego wzniesienia – wysokiego i zarazem ukrytego jak krater drzemiącego wulkanu. Kładliśmy się niczym utrudzone bociany po przefrunięciu morza i zasypialiśmy skuleni, głaskani po plecach życzliwym wiatrem.

Ostatniego dnia wieczorem organizatorzy urządzili dla nas potańcówkę, żeby uczcić zbliżającą się uroczystość pierwszej komunii. Stołówkę w ośrodku zamieniono na dyskotekę. Podano słodki kompot z owoców i słone paluszki, z radia płynęła muzyka. Z początku wszyscy byliśmy onieśmieleni, czuliśmy się na siłę wpychani w dorosłość. Po jednej stronie sali stali chłopcy w spodenkach i podkolanówkach, po drugiej dziewczynki w spódniczkach i białych bluzkach. Gdy w końcu jeden z chłopców został poproszony do tańca przez swoją siostrę, wszyscy ruszyliśmy na parkiet, niektórzy parami, inni w grupach, kiwaliśmy się i podskakiwaliśmy, rozochoceni napojem, muzyką i świadomością, że zabawę urządzono specjalnie dla nas.

Beniek i ja tańczyliśmy w luźnej grupie z chłopcami z naszego pokoju, gdy znienacka pogasły światła. Noc, która zapadła na dworze, wtargnęła teraz do środka. Dziewczęta piszczały, muzyka grała. Poczułem uniesienie oszołomiony możliwościami kryjącymi się w mroku i w moim umyśle opadła nieznana do tej pory blokada. Widziałem sylwetkę Beńka tuż obok mnie. Chęć, żeby go pocałować, wypełzła z mroku nocy jak wilk. Pierwszy raz w życiu świadomie zapragnąłem kogoś przytulić. Dotarło to do mnie jako wyraźne przesłanie z własnego wnętrza, z miejsca, którego istnienia dotąd nie przeczuwałem, ale które natychmiast rozpoznałem jako swoje. Przysunąłem się do Beńka jak w transie. Jego ciało nie stawiło oporu, gdy przyciągnąłem go do siebie i objąłem, czując jego twarde kości, twarz przy twarzy, ciepły oddech. I właśnie wtedy światła znów rozbłysły. Spojrzeliśmy na siebie oczami pełnymi strachu, świadomi ludzi stojących dokoła, patrzących na nas. Odsunęliśmy się. I choć tańczyliśmy dalej, nie słyszałem już muzyki. Pochłonęła mnie wizja własnego życia tak oszałamiająca, że w głowie mi wirowało. Uobecnił się wstyd, żywy i ciężki, złożony z lęków i pragnień.

Tego wieczoru leżałem na pryczy w ciemności, nad Beńkiem, próbując zgłębić ten wstyd. Był jak nowo ukształtowany narząd, potworny i pulsujący życiem, nagła część mnie. Nie przyszło mi do głowy, że Beniek może czuć to samo. Wydawało mi się nieprawdopodobne, że ktoś jest w takiej samej sytuacji. Raz po raz odtwarzałem w myśli tę chwilę, patrzyłem na siebie przyciągającego Beńka, kręcąc głową na poduszce, próbując odegnać to wspomnienie. Prawie już świtało, gdy sen w końcu przyniósł odrobinę ukojenia.

Nazajutrz rano zdjęliśmy pościel z łóżek i spakowaliśmy swoje rzeczy. Chłopcy byli podekscytowani, rozmawiali o dyskotece, najładniejszych dziewczynkach, o  domu i prawdziwym jedzeniu.

– Nie mogę się doczekać omletu z czterech jaj – powiedział pucołowaty kolega.

Inny zrobił minę.

– Ty wilku nienażarty!

Wszyscy się roześmieli, Beniek też, otwierając szeroko usta, odsłaniając wszystkie zęby. Dojrzałem migdałki wiszące w czeluści gardła, poruszające się w rytm rechotu. Nie dołączyłem do tej porywającej fali zbiorowej radości. Jakby od pozostałych chłopców odgradzał mnie mur, którego wcześniej nie dostrzegałem, a który teraz był wyraźny i niezaprzeczalny. Beniek próbował złowić wzrokiem moje spojrzenie, ale odwróciłem się zawstydzony. Gdy dotarliśmy do Wrocławia i odebrali nas rodzice, poczułem, że powracam jako inna, wstrętna osoba, że już nigdy nie będę tym, kim byłem wcześniej.

W następnym tygodniu nie mieliśmy katechezy, a mama i babcia skończyły szyć komżę na moją komunię. Zaraz potem zaczęły gotować, szykować wszystko na przyjęcie krewnych. W domu zapanowało podniecenie, lecz mnie się ono nie udzieliło. Beniek przypominał mi o tym, że wypuściłem z siebie na świat coś strasznego, drogocennego i niebezpiecznego zarazem. A mimo to pragnąłem go zobaczyć. Nie miałem odwagi pójść do niego, nasłuchiwałem jednak pukania do drzwi w nadziei, że on się zjawi. Nie zjawił się. Zamiast niego nadszedł dzień pierwszej komunii. W nocy nie zmrużyłem oka, bo wiedziałem, że nazajutrz zobaczę Beńka. Rankiem wstałem i umyłem twarz zimną wodą. Nastał słoneczny dzień w tym tygodniu wiosny, gdy białe kłaczki nasion fruwają po ulicach i zalegają na chodnikach, a poranne światło jest rzęsiste, prawie oślepiające. Wciągnąłem sięgającą do kostek białą komżę ze sztywną lamówką. Trudno mi było się poruszać. Musiałem zachować wyprostowaną postawę i powagę mnicha. Wcześnie poszliśmy do kościoła i stanąłem na schodach z widokiem na ulicę. Wymijały mnie pośpiesznie całe rodziny, dziewczynki w wiankach i białych sukienkach obszytych koronką. Ksiądz Kłaszewski, w długiej szacie wyszywanej złotą nicią, z czerwonymi rękawami, trwał na posterunku, rozmawiał z grupką przejętych rodziców. Byli wszyscy oprócz Beńka. Rozglądałem się za nim w tłumie. Zabiły kościelne dzwony, dając znak do rozpoczęcia uroczystości, a ja miałem pustkę w sercu.

– Chodź, skarbie – powiedziała babcia, chwytając mnie za ramię. – Zaczyna się.

– A Beniek?

– Na pewno jest w środku – odparła poważnym tonem.

Wiedziałem, że kłamie. Pociągnęła mnie za ramię, a ja nie stawiłem oporu.

W kościele panował chłód i rozbrzmiały organy, gdy babcia podprowadziła mnie do Haliny, krępawej dziewczynki w koronkowych rękawiczkach i z grubym warkoczem, po czym razem, trzymając się za ręce, ruszyliśmy nawą w procesji podobnych par, chłopcy i dziewczynki, wszyscy ubrani na biało. Ksiądz Kłaszewski stanął na przodzie i zaczął mówić o naszych duszach, naszej niewinności i początkach wędrówki ku Bogu. W głowie mi się kręciło od ciężkich, gęstych oparów kadzidła. Kątem oka ujrzałem ławy wypełnione rodzinami, dostrzegłem babcię, jej siostry i mamę, wpatrzone we mnie z niezachwianą dumą. W moich palcach dłoń Haliny była ciepła i spocona, przypominała małe zwierzątko. Wciąż ani śladu Beńka. Ksiądz Kłaszewski otworzył tabernakulum i wyjął srebrną misę wypełnioną hostią. Muzyka grzmiała, organy grały donośnie i płaczliwie, chłopcy i dziewczynki ruszyli po kolei do kapłana, a on kładł nam opłatek do ust, na wystawiony język, po czym osuwaliśmy się przed nim na kolana, następnie wstawaliśmy i wychodziliśmy z kościoła. Rząd czekających przede mną kurczył się i kurczył, i wkrótce nadeszła moja kolej. Ukląkłem na czerwonym dywanie. Stare palce położyły opłatek na moim języku, suchość spotkała się z wilgocią. Wstałem i wyszedłem na oślepiające słońce, zdezorientowany i wystraszony, przełykając w ustach papkę bez smaku.

Następnego dnia poszedłem do Beńka i drżącą ręką zapukałem do drzwi, dłoń spocona wbrew mojej woli. Chwilę później usłyszałem kroki po drugiej stronie, drzwi otworzyły się i zobaczyłem nieznajomą kobietę.

– Czego? – spytała obcesowo.

Była wielka, a twarz miała jak z pomiętego szarego papieru. Z ust zwisał papieros.

Zaskoczony spytałem, świadom bezsilności własnego głosu, czy zastałem Beńka. Wyjęła papierosa z ust.

– Nie widzisz wywieszki na drzwiach? – Popukała w małą prostokątną tabliczkę przy dzwonku. Widniało na niej nazwisko „Kowalscy” napisane dużymi literami. – Te Żydy już tu nie mieszkają. Zrozumiano? – Zabrzmiało to, jakby przepędzała kundla. – Przestań nas nachodzić, bo inaczej mój mąż sprawi ci takie manto, że popamiętasz.

Zatrzasnęła mi drzwi przed nosem.

Stałem w miejscu kompletnie osłupiały. A potem zacząłem biegać po piętrach, szukając nazwiska Eisenszteinów na wszystkich tabliczkach, naciskając dzwonki, zastanawiając się, czy nie wszedłem do niewłaściwego budynku.

– Wyjechali – usłyszałem nagle głos zza lekko uchylonych drzwi.

Była to kobieta, którą znałem z kościoła.

– Gdzie? – spytałem z przebłyskiem nadziei.

Rozejrzała się po piętrze, jakby chciała się upewnić, że nikt nie podsłuchuje.

– Do Izraela.

To wyszeptane słowo nic dla mnie nie znaczyło, choć jego wibrujące brzmienie miało złowrogi wydźwięk.

– A kiedy wracają?

Z dłonią zaciśniętą na klamce pokręciła powoli głową.

– Mały, lepiej znajdź sobie kogoś innego do zabawy.

Westchnęła i zamknęła drzwi.

Stałem na cichej klatce schodowej i czułem przerażenie rozchodzące się od pępka, dławiące gardło, szczypiące w oczy. Po policzkach spłynęły łzy jak stopione masło. Przez długą chwilę był tylko ich piekący żar.

***

Miałeś kiedykolwiek kogoś takiego, kogo kochałeś na próżno, gdy byłeś mały? Czułeś kiedykolwiek coś podobnego jak mój wstyd? Zawsze myślałem, że na pewno nie przeszedłeś przez życie tak beztrosko, jak udajesz. Ale potem zaczynam myśleć, że nie wszyscy cierpią w ten sam sposób, w istocie nie wszyscy w ogóle cierpią. A przynajmniej nie z tych samych powodów. I w pewnym sensie to nas ze sobą zetknęło, ciebie i mnie.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki