Po drugiej stronie tęczy - Dorota Stachura - ebook + audiobook

Po drugiej stronie tęczy ebook

Dorota Stachura

3,7

Opis

Krótka opowieść o tym, jak niewiele potrzeba do szczęścia.

Czy można być samotnym, nawet wtedy gdy żyje się wśród przyjaciół? Na to pytanie wkrótce będzie musiała sobie odpowiedzieć grupka młodych ludzi, którzy właśnie planują wspólny wyjazd na Maderę. Podczas podróży odkryją nie tylko niezapomniane widoki, ale też uczucia, jakich do tej pory nie doświadczyli. Może się okazać, że to, co na pozór piękne, skrywa w sobie kłamstwo, a miłość jest tylko przykrywką dla strachu przed rozstaniem... Ich szalone i pełne intensywnych doznań wakacje zakończą się w sposób, którego żadne z nich nie przewidziało - zderzeniem z pandemiczną rzeczywistością Warszawy. Czy mimo wszystko zdołają uporać się z traumami i odnaleźć spokój ducha?

Zuza znalazła się na Maderze, bo chciała nieco potrząsnąć swoim życiem, wyrwać się codzienności i zobaczyć nowe miejsca. Ta wyspa, wyłaniająca się z Atlantyku jak czarodziejski ogród, kusiła ją od lat. Dlatego, gdy tylko nadarzyła się sposobność wyjazdu, spakowała walizkę i czekała na chwilę, w której koła samolotu dotkną płyty lotniska w Funchal.

Dorota Stachura – urodziła się w 1990 roku w Warszawie. Absolwentka europeistyki oraz studiów latynoamerykańskich na Uniwersytecie Warszawskim. Wielokrotna laureatka „Przeglądu Twórczości Literackiej Dzieci i Młodzieży”. Jej wiersze ukazały się w zbiorach „Przyjacielu, gdzie jesteś” (1999), „Kocham, lubię, szanuję” (2001), „Kobiety w nauce, sztuce i kulturze” (2002), „Wspomnienia rodzinne” (2003). Współautorka antologii „Zemsta jest kobietą” (2011). W czasach studenckich współpracowała z redakcją uniaeuropejska.org. Laureatka konkursu „Euro – ratunek czy katastrofa” organizowanego przez Fundację Koncept Europa i Komisję Europejską (2012).
Prywatnie miłośniczka podróży, języków obcych (biegle posługuje się kilkoma) i sportu. Jest licencjonowanym sędzią narciarskim.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 283

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,7 (11 ocen)
2
4
5
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




A kiedy przyjdzie także po mnie Zegarmistrz światła purpurowy By mi zabełtać błękit w głowie To będę jasny i gotowy Spłyną przez mnie dni na przestrzał Zgasną podłogi i powietrza Na wszystko jeszcze raz popatrzę I pójdę nie wiem gdzie – na zawsze…

Bogdan Chorążuk,

Jaki dziwnie mokry i ponury dzień… Szara mgła wypełza na ulice, sączy się z nieba, oblepia wszystko. Wilgoć przedziera się do wnętrza, odgradza od tego, co ciepłe i przyjazne. Zimno poraża jak samotność. Samotność zawsze jest szara, ziębi i wyrzuca poza nawias. Idę Alejami Jerozolimskimi. Mijają mnie nijakie twarze bez życia. Przemykają chyłkiem tuż przy burych, wilgotnych murach. Twarze bez oczu, bez uśmiechu, bez koloru. Neon Terranovy nie jest w stanie przebić się przez gęstą, szarą zawiesinę. Smętnie próbuje kusić swoim ciepłem, ale światło zanika gdzieś w oparach mgły. Zaciskam rękę, w której niosę coś swojego i ukochanego – plastikową torebkę z rybką. Chcąc ją ogrzać, chowam lodowaty woreczek pod sweter, przyciskam do gorącego ciała. Oddaję swoje ciepło, przyjmując przenikające mnie zimno. Docieram do domu. Zgrabiałymi rękami wyjmuję rybkę. Zauważam, że na skutek ciepła plastik przywarł do niej, stanowią teraz jedność. Próbuję go odkleić. Na próżno. Sztywne palce nieumiejętnie zrywają go razem ze skórą. Spod łusek zaczyna sączyć się czarna krew. Przerażona odrywam rybie głowę. Chcę w ten sposób skrócić jej cierpienie. Urwana głowa patrzy na mnie smutnymi oczami, usta rozchylają się w jakimś niemym szepcie. Mam świadomość, że muszę wyjąć z niej mózg, bo inaczej wciąż będzie czuła, patrzyła, cierpiała. Wydłubuję więc szarą galaretę, obdzieram rybi łeb z resztek skóry. W rękach zostaje mi jedynie biała czaszka. Miniaturowa biała ludzka czaszka… Budzę się. Szeroko otwarte oczy wlepiam w sufit, rozpamiętując sceny z tego makabrycznego snu…

A za oknem mleko rozlało się po całym niebie. Listopadowy poranek spowity jest mgłą. Domy i drzewa, owinięte kokonem lepkiej wilgoci, jakby nadal tkwiły w moich mrocznych, sennych majakach. Kubek aromatycznej kawy stawia mnie na nogi. Wygrzebuję się na powierzchnię rzeczywistości.

W radiu Leonard Cohen zapewnia, że I’m your man. Nie wiem, czemu akurat ta piosenka zawsze daje mi tyle energii. Muzyka – choć piękna – nie jest przecież dynamiczna, a słowa są zbyt uległe. „Oto jestem cały twój” to jakieś ckliwe wyznanie, a nie mobilizacja do działania z rana. Ale słucha się dobrze. Gdy Cohen wyśpiewał już swoim męskim, aksamitnym głosem wszystkie zapewnienia, zaczęło się gadanie. Dzisiaj rozmowy o katastrofach lotniczych. Przypominają awaryjne lądowanie dreamlinera na warszawskim Okęciu. Jakiś dziennikarz, uczestnik lotu, relacjonuje z wielkim podnieceniem, jakim to ogromnym i historycznym wyczynem było sprowadzenie przez kapitana Wronę tego lotniczego cuda na ziemię. Oczywiście załoga zebrała brawa. Słucham tego i słucham, dopijam drugą filiżankę kawy i jakoś tak bez sensu chce mi się powtórzyć za wieszczem: „klaskaniem mając obrzękłe prawice, znudzony pieśnią, lud wołał o czyny…”[1]. No, co to, u licha, za wyczyn, że zawodowy pilot umie wylądować? Czy mam bić brawo motorniczemu, że dowiózł mnie na przystanek? Dentyście, że zaplombował ząb? Niechże każdy robi to, co umie i za co bierze pieniądze. Gadanie, gadanie, gadanie…

Na parapecie siedzi wrona. Taka zwyczajna, ptasia, nie kapitańska. Maltretuje moje kwiaty, próbując dostać się do karmnika. Specjalnie zastawiłam domek skrzynkami z chryzantemami, aby dostęp do niego miały jedynie małe ptaszki. Wrona usiłuje wyciągnąć sikorkową słoninkę. Przechyla głowę, jakoś tak po kociemu próbuje się spłaszczyć, aby się zmieścić. Nic z tego.

– Widzisz, głupia, nie dasz rady!

Siedzi napuszona, jakaś taka zła. Po chwili zaczyna demolkę. Wielkim dziobem ułamuje badylek po badylku, przerzedza moje chryzantemy, torując sobie drogę do wyżerki. Nie przeszkadzam jej w tym. Pomyślała, wykombinowała, wykonała – to się jej należy. Niech ma!

Odpalam komputer. Sprawdzam wieści ze świata, a potem zaglądam na Facebooka. Pierwsze, co rzuca mi się w oczy, to kłótnia. Ktoś komuś wyrzuca, że jest platfusem. Z kolei ten, którego ponoć dręczy płaskostopie mózgowe, zarzuca swojemu rozmówcy, że jego kultura ogranicza się do branżowego wykształcenia i nabycia umiejętności trzymania widelca. Obie strony rozżarzone do czerwoności. Parada Równości…

„Dziwiłeś się ludziom spod krzyża, że obwieszają się flagami Polski i wizerunkami ofiar katastrofy, a sam robisz to samo, tylko w gejowskim aspekcie! Można być gejem i walczyć o swoje prawa, ale nie każdy chce, byś walczył w jego imieniu. Ja stanowczo odcinam się od takiego fanatyzmu, jaki propagują gejowskie organizacje. Dlaczego? Bo nie pokazują homoseksualizmu jako czegoś oczywistego i normalnego. Takie plakaty «Przebadaj się na HIV» czy «Pamiętaj o prezerwatywie» sprowadzają wszystko do przygodnego seksu. Przeciętny człowiek, widząc takie slogany lub osoby poprzebierane na Paradzie Równości za wróżki i skórzaków, pomyśli: no, tak… homosie to pedały, dziwadła, zwyrodnialcy, mają HIV. Zamiast pokazywać przejaskrawioną cząstkę tej społeczności, pokazujcie normalne oblicze homoseksualizmu, bo to przecież normalne pary, normalni ludzie, którzy osiągają sukcesy, są szczęśliwi i do nich nijak mają się idiotyczne kampanie plakatowe napchane seksualnymi podtekstami. Ty propagujesz fanatyzm gejowski i niedługo zaczniesz już nawet rzygać tęczą…”.

Adwersarz nie próżnował. Gdyby Facebook był bardziej plastyczny, piana wylewałaby się spod każdego klawisza. Gdyby klawisze potrafiły przemówić, byłoby głośno.

„Jeśli boisz się publicznie ujawnić na Paradzie, bo to jest wbrew twoim zapyziałym, kołtuńskim, konserwatywnym poglądom, to może wróć do starego zwyczaju prania gaci w rzece! I dlaczego mówisz «homosie»? Nie znasz słowa «gej»? Był już taki, który publicznie powiedział, że nie używa słowa na g, bo to mu się tylko z gównem kojarzy. Popierasz go? A zresztą… po co w ogóle ma się wypowiadać ktoś, kto w życiu widział tylko, jak psy dupami piją wodę!”.

Dyskusja zeszła na niższy level. W takich sytuacjach, z odrazą przełykając gorycz, zwykłam mawiać, że naszła mnie refluksja… Bo na refleksję nie było miejsca. Myślenie o problemie zostało zarzucone wyzwiskami, zagracone złośliwościami, utopione w pianie nienawiści. Nie warto było marnować sobie dnia czyjąś żółcią. A zresztą, cóż obchodzą mnie cykliści?

* * *

Siedziała w kuchni oparta o ścianę. Jej brudnofioletowy szlafrok potęgował szarość zwiotczałej skóry. Przyklepane, zrudziałe, rzadkie włosy raziły odrostami siwizny i lepkością. Całe pomieszczenie spowite było papierosowym dymem. Konglomerat papierosów, brudu, wilgoci i zjełczałego tłuszczu tworzył jedno: zwykły smród. Do mlecznych od brudu szyb dobijał się padający deszcz. Jego strugi, jak wielkie szare łzy, spływały na parapet, zmywając ptasie odchody. Jesień... Jesień wszystkiego. Coś zaczyna się kończyć… Z szarości wyłania się tylko beznadzieja.

– Dopóki byłam potrzebna, to wszystko jakoś się toczyło. Wychowałam i wykształciłam syna. To moje jedyne dziecko. Dbałam, jak umiałam. Przeglądałam zeszyty, pomagałam pisać wypracowania, kleiłam jakieś bryły z kartonu… – Drżącą ręką, oszpeconą zażółconymi nikotyną paznokciami, ugniatała kolejnego papierosa. Po chwili zaciągnęła się dymem. Jej oczy zalśniły łzami. Łapczywie połknęła dym, jakby dawał jej siłę. – Dzisiaj mogę powiedzieć, że nie mam już syna, nie mam rodziny… wnuków nawet nie mam. Nie jestem nikomu potrzebna i nie pasuję do wizerunku rodziny. – Przerwała na moment, wypluwając wraz z przekleństwem jakąś drobinę tytoniu, która przywarła do jej wąskich, zaciśniętych warg. – Synowej nigdy nie lubiłam. To było od początku takie byle co. Ot, zwykła kobieta przechodnia. Dla niej małżeństwo to taka olimpiada, przed którą trzeba potrenować. A ponieważ po jednej olimpiadzie po paru latach odbywa się kolejna, w której można wziąć udział, to i potrzebny jest ciągły, wszechstronny trening. Seks przedmałżeński i pozamałżeński to zwykły styl życia. Gdy jej kiedyś powiedziałam, że żyje bez Boga i nie rozumie, że Jezus przyszedł podnieść godność człowieka, to mnie wyśmiała.

– Mamuśka, oprzytomnij! – Z niezwykłą lekkością, pewnością siebie i wyraźnie brzmiącym w głosie brakiem szacunku zrobiła mi wykład.

– Chrystus ze swoją nauką był rewolucyjny jak na tamte standardy. Podkreślam jednak: jak na tamte. To fajnie, że w społeczeństwie ściśle patriarchalnym i nastawionym na bezwzględną prokreację, i mam tu na myśli niechęć do homoseksualizmu, masturbacji czy przekonanie, że kobieta w czasie menstruacji jest nieczysta i należy jej unikać, znalazł się człowiek, który zauważył, że w interesie pastucha jest dobrze traktować swoją krowę i dbać o nią. Tylko że minęły dwa tysiące lat. Dziś takie standardy to norma w hodowli świń i kurczaków, a sprowadzanie kobiet do ich pozycji to duży krok wstecz. Na szczęście to, czy chcę być „kobietą przechodnią” czy żyć w czystości do ślubu, jest tylko moją osobistą sprawą. Bycie kurą domową i podleganie woli nawet najlepszego męża jakoś mnie nie zachwyca i nie podzielam przekonania, że moje zbliżenie z mężczyzną obowiązkowo powinno kończyć się ciążą. Nie będziesz zapędzać mnie do kuchni, rodzenia dzieci i piętnować za moje wybory życiowe, które ciebie w żaden sposób nie dotyczą! – Wraz z długością wywodu wzmagała się agresja młodej. Zatracała już lekkość głosu, jej mowa była coraz szybsza i sycząca. Żmija i tyle. Moje uszy nie mogły już chłonąć tego słowotoku, a ona wypluwała z siebie coraz to nowe argumenty.

– Jak mama myśli? Czy zasady antycznych pastuchów bydła, dla których kobieta była własnością jak krowa, a seks z nią kradzieżą, to dobra podstawa dla demokratycznego społeczeństwa w dwudziestym pierwszym wieku? Poza tym zasady to zasady, a życie to życie. W czasach Chrystusa zasada „nie cudzołóż” też była regularnie łamana. I to wcale nie bezpośrednio przez zdradliwe żony, a przez ich mężów, którzy mając taką krowę na własność, użyczali jej co bardziej wpływowym gościom, bo mieli prawo rozporządzać swoją własnością! To nawet nie podpadało pod szóste przykazanie i wynikało wprost z zapisów starego testamentu! Niech mama nie czepia się też seksu przedmałżeńskiego, bo to tylko świadczy o tym, że jest mama kołtunką, ciemną babą, która dużo ględzi o religii, a nie ma o niej bladego pojęcia! Może i „nie cudzołóż” kogoś bezwzględnie obowiązuje, ale z pewnością nie dwie osoby, które wprawdzie nie tworzą formalnego związku, ale mają jedno wspólne łóżko i w cudzych nie bywają! Niech mama wreszcie wyjdzie ze swojej religijnej skorupy i przyjmie do wiadomości, że ciało jest magnesem, seks przyjemnością, a orgazm to rozkosz… – Tu, chyba tylko po to, aby mnie dręczyć, zaczęła wnikać w szczegóły różnych rodzajów współżycia i w swojej zapalczywości słownie drążyć te obszary ciała, w których kręcić się zwykły co najwyżej owsiki…

Przyzwoitość. Bardzo cenię i szukam tego w ludziach. Te wywody synowej, świadczące o kompletnym niezrozumieniu kobiecości i przyjmujące kształt opowieści o własnym kroczu, były odpychające. Czułam, że jeszcze trochę, jeszcze chwila, a doczekam się jej kolejnych wyznań, tym razem na temat koloru kupy, próbowania moczu i co robi z wydłubanymi gilami z nosa… Ohyda – podniosła na chwilę głowę, by zaciągnąć się kolejnym haustem dymu, po czym wróciła do swoich żalów.

– Samotność dopadła mnie jak grypa: gwałtownie, zdradziecko, i wyssała ze mnie wszystkie siły. Może to moja wina, że nie zwracałam uwagi na drobne zdarzenia zapowiadające, że niebawem mogę znaleźć się w rodzinnej próżni. Mąż opuścił mnie wiele lat temu. Nie rozpaczałam po jego odejściu. Można powiedzieć, że nawet odetchnęłam z ulgą. Nie musiałam już znosić jego skacowanego oddechu czy seksu ubarwianego przypalaniem mnie papierosem. Pijak i sadysta z wozu, to babie lżej. Dla mnie wtedy liczył się tylko mój syn. Byłam bez reszty pochłonięta jego życiem, jego dziecięcymi sukcesami czy małymi dramatami. Zawsze obecna i gotowa do pomocy. Z biegiem lat ta pomoc ewoluowała w kierunku prania, sprzątania i gotowania, by w końcowym efekcie pozostać tylko w takiej formie. Zabrakło już rozmów. Do zwierzeń dopuszczani byli tylko przyjaciele. Ja byłam zbyt prosta w jego oczach, a może raczej zbyt prostacka. Wraz z zanikiem bliskiego kontaktu rosły natomiast oczekiwania syna co do zapewnienia odpowiedniego, jego zdaniem, standardu życia. Zaczęły się awantury, że w lodówce jest zbyt biednie i zwyczajnie, a półka w łazience zamiast wody toaletowej Davidoff dźwiga kosmetyki o zapachu przypominającym preparaty na insekty. Potulnie więc prałam, prasowałam, zostawiałam synowi najlepsze kąski, kupowałam mu dobre papierosy, a sama zadawalałam się byle czym. Trudno zresztą było wykrzesać coś więcej z moich dochodów. Syn jeszcze nie pracował, a były mąż nigdy nie dał ani grosza alimentów. W pewnym momencie pojawiła się ona, córeczka dość bogatych rodziców, tak jak mój syn nienawykła do pracy, lubiąca żyć szybko i mocno. Pasowali do siebie jak dwie połówki jabłka. Poszło więc jak lawina: błyskawiczny seks, błyskawiczna wyprowadzka i nieco mniej błyskawiczny ślub (w końcu te dwa miesiące urzędowe musieli poczekać).

Zostałam sama. Z czasem kontakty między nami ustały. Syn już mnie nie potrzebował, stałam się niepotrzebnym gratem. Poczułam, że moi najbliżsi wyssali już ze mnie całą radość życia, całą pozytywną energię, wszystkie dobre uczucia w stosunku do innych… Co mi pozostało? Chyba tylko uciekać w strefę marzeń. Gdy przed zaśnięciem robiłam rachunek sumienia i roztrząsając każde, nawet najdrobniejsze, zdarzenie z mojego życia, próbowałam doszukać się przyczyn dzisiejszej samotności, to zamiast snu przychodził siwy poranek i nowe zmarszczki. Nie miałam pretensji do Boga, że tak mnie doświadczył. Sama postanowiłam stać się bogiem. Wyobrażałam więc sobie różne historie i umieszczałam w nich siebie: istotę wszechmogącą, która zaradzi na wszelkiego rodzaju ludzką biedę. Czułam się wtedy doceniona, potrzebna. Doszło do tego, że czekałam na noc, aby móc snuć swoje historie. Uświadomiłam sobie, że potrzeba akceptacji jest tak samo ważna w naszym życiu jak chleb, woda i ciepło. Prowadziłam więc te swoje dwa życia – jedno dzienne i beznadziejne, drugie nocne, dające mi siły.

* * *

Czy można się obronić przed drwiną? Oczywiście, że można, ale pod warunkiem, że ma się do siebie zdrowy dystans i jest się choć trochę mentalnym ekshibicjonistą. Znajoma para gejów doskonale poradziła sobie z niezdrowym zainteresowaniem środowiska ich związkiem. Pytani, jak zamierzają spędzić urlop, z rozbrajającym uśmiechem odpowiedzieli, że właśnie przy wspólnym śniadaniu, jedząc ulubiony serek homo–genizowany i czekoladowe rożki, postanowili pojechać nad Morze Eeee–gejskie… Jednych taka odpowiedź szczerze rozbawiła, innych zgorszyła. Wszystkim jednak zamknęła usta. Przestano szeptać po kątach, czy ich koledzy z pracy to tylko przyjaciele czy też może waginosceptycy, patrzący wspólnie na świat przez tęczowe okulary.

Marcin tak nie potrafił. Czuł się jak ślimak pozbawiony skorupki. Z natury był delikatny, miły dla wszystkich. Lubiany przez dziewczyny, często był obiektem ich zainteresowania. To one zawsze inicjowały spotkania, proponowały kino, koncerty, a nawet wspólne wyjazdy. Marcin poddawał się temu. W sumie miło spędzał z nimi czas. Zwierzały się mu ze swoich zmartwień, a on zawsze potrafił taktownie pomóc, doradzić, pocieszyć. Nigdy jednak nie zdobył się na to, aby im powierzyć swoje tajemnice. Mało tego, zawsze obsesyjnie się bał, że ktoś coś zauważy, że którejś z przyjaciółek nie wystarczą już miłe słowa, trzymanie za rękę i lekki buziak w policzek. Najbardziej lubił spotykać się z Anką. Byli podobni. Anka, zawsze uśmiechnięta, delikatna, cicha, uważała Marcina za przyjaciela i w tej przyjaźni nie było podtekstów. Nie chciała od niego niczego oprócz rozmowy, zrozumienia, pocieszenia. Ostatnio nie układało się jej z chłopakiem, Danielem.

– Widzisz, Marcin, jestem z Danielem już pół roku. Początkowo było świetnie. Rozumieliśmy się w pół słowa. Nie brakowało nam nigdy tematów do rozmów, kochałam i czułam się kochana. Nie było tylko fajerwerków w naszym związku. Wszystko było takie grzeczne, spokojne… Mnie to nawet odpowiadało. Tłumaczyłam sobie, że to, co gwałtowne, gorące i intensywne, szybciej gaśnie. Wydawało mi się, że bardziej spłaszczona amplituda emocji daje gwarancję na związek dłuższy i bardziej stabilny. – Anka na chwilę zamilkła. Trzymała w obu rękach filiżankę z resztką gorącej kawy, jakby chciała nie tylko rozgrzać ręce, ale zyskać więcej upragnionego ciepła dla siebie. – To chyba nie była miłość. Dzisiaj myślę, że widziałam to, co chciałam widzieć i wierzyłam w to, w co chciałam wierzyć. Daniel nadal jest miły, opiekuńczy, dba o mnie jak dawniej, ale ja czuję, że jego już ze mną wcale nie ma… Pewnie znalazł sobie inną dziewczynę i nie wie, jak mi to powiedzieć. Chyba przymuszę go wreszcie do szczerej rozmowy… – Wpatrywała się w filiżankę, jakby z fusów chciała wyczytać, co ją czeka.

– Aniu, daj sobie spokój z tą szczerą rozmową. Ona i tak nie będzie szczera. Może lepiej poczekaj, aż Daniel sam do niej dojrzeje. – Opuścił głowę i nerwowo przeczesał ręką włosy. W tym momencie jego telefon zaczął lawinowo sygnalizować nowe wiadomości na WhatsAppie.

– No, sama widzisz. Na mnie już czas. – Szybko wstał, aby pożegnać się z przyjaciółką. Anka była wyraźnie zawiedziona.

– Myślałam, że jako nasz przyjaciel będziesz chciał i potrafił pomóc. A może ty coś wiesz? Powiedz! Przecież po pracy chodzicie razem na siłownię, dużo rozmawiacie. Pewnie tam kogoś poznał? Trzymasz stronę Daniela, tak?

Zniecierpliwiony Marcin machnął Ance ręką na pożegnanie i odszedł, jakby chciał uciec od jej próśb, podejrzeń i rozmów o Danielu. Anka została nad pustą filiżanką. Sięgnęła po telefon. Po chwili w słuchawce usłyszała ciepły głos swojego chłopaka. Ucieszył się, że zadzwoniła. Powiedział, że zaplanował dzisiaj na kolację jej ulubione sushi. Poprosił, aby zrobiła odpowiednie zakupy, a on zadba o butelkę dobrego wina. Uradowana wstała energicznie od stolika. W myślach skarciła się za swoje wcześniejsze smutki i podejrzenia.

– Idiotka ze mnie! Przewrażliwiona idiotka! Daniel stara się o dobrą atmosferę, o to, aby zrobić mi przyjemność, a ja opowiadam o nim naszemu przyjacielowi jakieś niestworzone rzeczy, które są jedynie wytworem mojej chorej wyobraźni. Ogarnij się, kobieto, bo przez bzdurne podejrzenia nie tylko zamęczysz swojego chłopaka, ale i stracisz przyjaciela! – Teraz było jej wręcz wstyd, że zawracała Marcinowi głowę opowieściami o oddalającym się od niej Danielu. Powściągliwa reakcja kumpla była dowodem na to, że jej urojenia były wręcz śmieszne, a ona nie wykazała się odpowiednią klasą. Poza tym postawiła go w dość dziwnej sytuacji, próbując na nim wymusić przyjacielską lojalność tylko wobec siebie. Teraz trzeba będzie to jakoś zatrzeć. Może zorganizować jakiś wspólny wakacyjny wypad?

Wieczór z Danielem wypadł świetnie. Jedzenie smaczne, wino wspaniałe, a potem szybki seks. Szybki, bo w najmniej odpowiednim momencie zaalarmowało ich uporczywe dzwonienie domofonu. Po chwili w drzwiach stanął Marcin. Jakiś taki niewyraźny, spłoszony, bezradny. Patrzył tym swoim wzrokiem skrzywdzonego spaniela, przepraszał za najście. Ankę natychmiast zaatakowało poczucie winy. To pewnie przez jej dzisiejsze gadki kumpel nie wiedział, jak się zachować. Dlatego serdeczniej niż zwykle zapraszała go do środka i zapewniała, że bardzo cieszą się z odwiedzin. Wyciągnęła z barku dziesięcioletniego tellusa, kieliszki i prawie siłą zaciągnęła kumpla do salonu. Z lekkim rumieńcem (nie tyle wstydu, co triumfu) ściągała z sofy i foteli porozrzucane części swojej garderoby – jawne dowody tego, jak bardzo jej i Danielowi śpieszyło się do sypialni. Marcin stał na środku salonu zażenowany krzątaniną Anki.

– Wpadłem do was, bo umawialiśmy się z Danielem na oglądanie filmów u mnie. Czekam i czekam, w telefonie Daniela włącza się tylko automatyczna sekretarka. Nie wiedziałem, co się stało i dlatego przyszedłem. – Marcin próbował wytłumaczyć swoją niespodziewaną wizytę. – Jeśli moje najście burzy wasze plany, to nie będę przeszkadzać.

Anka, mając w pamięci swoje gorzkie żale wylane dzisiaj do przyjaciela, postanowiła wyprostować całą sytuację.

– Marcin, musisz zostać. Mam wam coś ważnego do powiedzenia. To dotyczy i ciebie, i Daniela – tu Anka dla lepszego efektu zawiesiła głos.

Zapadła cisza, którą przerwał Daniel, gdy rozstawiając kieliszki, tak nieszczęśliwie trącił butelkę, że ta chlusnęła czerwienią na biały dywan.

– O, szlag! Krwawo się ta rozmowa zaczyna! – Anka próbowała żartować, ale widać było, że nie jest jej do śmiechu.

Zawsze pedantyczna, chuchająca i dmuchająca na swoje gniazdko, nie znosiła jakiegokolwiek zaburzenia ładu. Co innego ściągane naprędce i rzucone na sofę pończochy, a co innego rozlane wino. Początkowo w milczeniu starała się ratować dywan. Po chwili jednak jej mina przestała być przyjacielska, a emocje wylazły jak diabeł z pudełka.

– Rusz się, Daniel! Przynieś ręcznik papierowy! Powycieraj stolik, bo z niego też kapie! – Anka wydawała komendy jak sierżant. Daniel próbował zapanować nad rozlewającą się czerwienią. Robił to tak nieporadnie, że furia Anki zaczynała sięgać zenitu. – Ale z ciebie ciota! Nie potrafisz nawet po sobie posprzątać?! Zejdź mi lepiej z oczu!

Daniel w milczeniu odszedł od stolika. Marcin wziął od niego rolkę ręczników. Sprawnie uporał się z czerwoną plamą. Ręczniki i vanish w rękach Marcina zdziałały cuda. Anka, chwaląc opanowanie i umiejętności przyjaciela, jakby zapomniała o swoim niedawnym wybuchu złości, przytuliła się do stojącego z boku Daniela.

– Uśmiechnij się, gapo moja! Zobacz, jaki z tego Marcina skarb. Nalej do kieliszków to, co z tego tellusa zostało, a ja coś wam powiem.

– Aniu, może innym razem. Wpadłem tylko na chwilę, a przeze mnie macie ten bałagan. Jeszcze zdążymy pogadać, niejeden raz.

Marcin wyglądał na zakłopotanego. Wyraźnie nie chciał zostać i sprawiał wrażenie, jakby bał się tego, co zaraz powie Anka. Daniel też jakoś nie był ciekawy. Stał chmurny, oporny na przytulanie się Anki i jej uśmiech. Dziewczyna jednak nie dawała za wygraną. Skoro postanowiła, że powie, to nie zamierzała odpuszczać.

– Chłopaki, jedziemy razem na wakacje! Wymyśliłam superwycieczkę! W sam raz dla takich przyjaciół jak my! Załatwiajcie urlopy na przełom kwietnia i maja i szykujcie się na cudowny, aktywny wypoczynek! – Marcin i Daniel zaskoczeni spojrzeli na siebie, a potem na Ankę, którą rozbawiła reakcja chłopaków.

Po chwili entuzjazm udzielił się wszystkim. Usiedli razem przy komputerze i zaczęli sprawdzać najpierw piękne zakątki wybranego przez przyjaciółkę celu podróży, a potem ceny pensjonatów i połączenia lotnicze. Czekała na nich Madera – wyspa wiecznej wiosny.

* * *

– Masz twarz jak cipa. – Alejandro, śmiejąc się, przytulił Zuzę.

Bawiło go jej naburmuszenie. Wiedział, że jak ją zaraz pocałuje, powie kilka ciepłych słów, to dziewczyna znów bez reszty będzie rozpływała się w zachwycie, że spotkała tak czarującego przystojniaka, który tylko na nią zwrócił uwagę. Hiszpański urok tak działał, zwłaszcza na Polki i Czeszki. Jeździł chętnie na te projekty finansowane przez Unię Europejską, bo tylko tutaj miał kolorowy czas, czas bez kłopotów, a na dodatek zawsze pełen przyjaznych mu dziewczyn. A Zuza? Niech wreszcie przyzwyczai się do jego żartów.

Zuza znalazła się na Maderze, bo chciała nieco potrząsnąć swoim życiem, wyrwać się codzienności i wykorzystując projekt UE, zobaczyć nowe miejsca. Ta wyspa, wyłaniająca się z Atlantyku jak czarodziejski ogród, kusiła ją od lat. Dlatego gdy tylko nadarzyła się sposobność wyjazdu, spakowała walizkę i czekała na chwilę, w której koła samolotu dotkną plyty lotniska w Funchal. Do tej pory Maderę znała jedynie z opowiadań i… z barku.

To wino zawsze jej smakowało i zawsze ją ciekawiło. A historia tego trunku jest rzeczywiście interesująca. Jest to udany mariaż trzciny cukrowej i winogron. Pierwsze winnice i pierwsze plantacje trzciny cukrowej pojawiły się na wyspie niedługo po jej odkryciu w piętnastym wieku. Wprawdzie istnienie Madery, leżącej bliżej Afryki niż Europy, już w starożytności było znane Fenicjanom, ale dopiero Portugalczyk João Gonçalves Zarco przyczynił się do jej odkrycia i zasiedlenia. Pierwszymi działaniami osadników było karczowanie i wypalanie lasów (nazwa Ilha Madeira to nic innego jak „wyspa drewna”). Na wykarczowanych terenach sadzono winną latorośl i trzcinę cukrową.

Leżąca na atlantyckim szlaku komunikacyjnym wyspa była dla żeglarzy punktem, gdzie mogli zaopatrzyć się w wodę pitną, uzupełnić zapasy jedzenia i wtoczyć na pokład beczki lokalnego wina. Początkowo maderskie wino nie cieszyło się dobrą sławą – miało bardzo krótki żywot. Wysokie temperatury panujące pod pokładem podczas dalekomorskich rejsów sprawiały, że wino w beczkach najzwyczajniej się psuło. Jedynym sposobem, aby czerpać przyjemność z tego trunku, było albo szybkie opróżnienie beczek (ku krótkotrwałej radości załogi), albo opracowanie technologii wydłużającej jego żywot. I tu w sukurs przyszła trzcina cukrowa. Do beczek z winem zaczęto dolewać destylat z trzciny. To nie tylko wzmocniło trunek, ale i zapewniło jego długowieczność. Zauważono jednocześnie, że podczas rejsów dalekomorskich wino zyskiwało wyjątkowy smak i aromat. Im dłuższą drogę przebywały beczki, tym lepsze stawało się wino. Najlepsze było to, które po długotrwałym rejsie wracało na Maderę. Nazwano je vinho da roda – co można tłumaczyć jako wino zataczające koło czy bardziej poetycko: wino powracającej drogi. Początkowo sądzono, że wpływ na jego jakość ma kołysanie statku. Dopiero później zorientowano się, że (po wzmocnieniu wina destylatem) tak zaskakujące działanie ma to, co do tej pory było przekleństwem – tropikalna temperatura.

Teraz, będąc już w Funchal, Zuza mogła rozkoszować się Maderą i maderą. Lubiła poranki nad oceanem. Podpatrując miejscowe zwyczaje, rano rozkładała koc w parku Santa Catarina i piknikowała. Tu miała wszystko: palmy, kwitnące wokół kwiaty, ocean, błękitne niebo, po którym wiatr gonił białe chmury. No i miała Alejandro, któremu szykowała te piknikowe śniadania. Wyciągnięci na kocu leniwie pałaszowali przygotowane przez Zuzę przysmaki i żartowali, sącząc maderę.

Z myślą o tych śniadaniach Zuza wstawała, gdy mieszkańcy akademika – zwanego tu szumnie rezydencją – jeszcze spali. Do niej należały zakupy. Nie narzekała, bo spacer o poranku dodawał jej energii. Wchodząc na teren targu miejskiego – Mercado dos Lavradores – najpierw przechodziła przez stoiska z kwiatami. Feeria barw i zapachów oszałamiała. Idąc dalej, mijała stragany z przeróżnymi owocami, o których istnieniu wcześniej nie wiedziała. Były tu marakujo-ananasy i marakujo-brzoskwinie, banano-ananasy, kwaśne pitangi, pomidorki tamarillo, gwiaździste karambole. Po raz pierwszy spróbowała tu anony – owocu pochodzącego z Ameryki Południowej, który ze względu na swój smak zwany jest budyniowym jabłkiem. Sprzedawcy już ją znali i traktowali jak miejscową – jej nie wciskali posłodzonych plasterków owoców na spróbowanie. Ona wiedziała, że to tylko sztuczka kierowana do naiwnych turystów. Nie śpiesząc się, rozmawiała ze znajomymi sprzedawcami, wymieniała się uprzejmościami, słuchała nowych ploteczek i z siatką kupionych wspaniałości wracała do akademika. Niektóre z tych rozmów nieco ją jednak niepokoiły.

– Zuza, jesteś naszym promyczkiem. Gdy widzimy ciebie rano, to słonce jaśniej świeci. Czemu ty zadajesz się z tym Hiszpanem? To nic dobrego! Każdy Hiszpan chciałby Portugalczyka utopić w oceanie. On nie jest ciebie wart. To nie jest dobry człowiek, on ciebie wykorzystuje! My dużo o nim wiemy! – Takie słowa bardzo często padały z ust Maderczyków.

Zuza kwitowała je uśmiechem. Nie lubiła słuchać plotek. Niepokoiło ją jednak, że tak często i od tak wielu miejscowych słyszy ujadanie na Alejandro. W akademiku też nie do końca było dobrze. Na początku wszyscy mówili, że gdy tylko przyjechała do Funchal, to Alejandro z mruka przemienił się w uśmiechniętego człowieka. Informował wszystkich dookoła, jak to od pierwszego wejrzenia bardzo się zakochał, że Zuza jest kobietą jego życia i już do końca swoich dni chce być tylko z nią. Po tygodniu jednak zaczęły do Zuzy docierać jakieś plotki, że to do szpiku kości zepsuty człowiek, że ją wykorzystuje. Była zdezorientowana – czy to zazdrość kieruje ludźmi, że nie mogą znieść widoku szczęśliwie zakochanych? Jeden z kolegów z akademika powiedział, że Alejandro to kryminalista, że w Hiszpanii był zatrzymany za handel narkotykami i pobicie. Zuza nie uwierzyła w te rewelacje. Jak to? To na projekt unijny ktoś by kierował kryminalistę? Codziennie docierały do niej różne rewelacje. Najbardziej zaskoczył ją Pedro. Też Hiszpan i niby przyjaciel Alejandro. Początkowo mieszkali tutaj w jednym pokoju. Pedro w zaufaniu zdradził, że jego kumpel jest bipolarny. Na dodatek uraczył opowieścią, że w Hiszpanii podczas pracy w stadninie Alejandro „dosiadał” klaczy i bynajmniej nie chodziło tu o jazdę konną… Tego już dla Zuzy było za wiele. Zamknęła uszy na te plotki, odseparowała się od wszystkich i cały swój czas poświęciła przyjacielowi. Razem chodzili na lewady, na mecze miejscowej drużyny piłkarskiej, spędzali ze sobą praktycznie każdą chwilę. Imponowało jej, że zawsze stawał w jej obronie, gdy ktoś próbował być dla niej niemiły. Nieco niepokoiło ją, gdy agresją reagował na skierowane do niej nawet drobne oznaki sympatii kolegów. Tłumaczyła to jednak gorącą hiszpańską krwią. Starała się więc nie dawać mu powodów do zazdrości. Doceniała, że oprócz pocałunków nie domagał się od niej niczego więcej, że uszanował to, że ona nie jest gotowa na zbliżenie. Miło więc spędzali czas, objęci, przytuleni, zatopieni we wspólnych planach na przyszłość.

* * *

Dalsza część dostępna w wersji pełnej

[1]Cyprian Kamil Norwid, Do potomności, w: Dzieła Cyprjana Norwida, Spółka Wydawnicza „Parnas Polski”, Warszawa 1834.

Spis treści:

Okładka
Karta tytułowa
Po drugiej stronie tęczy
Karta redakcyjna

Wszystkie postacie i wydarzenia opisane w książce są fikcyjne, a wszelkie podobieństwo do osób żyjących jest przypadkowe.

Po drugiej stronie tęczy

Wydanie pierwsze

ISBN: 978-83-8219-361-9

© Dorota Stachura i Wydawnictwo Novae Res 2020

Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt

jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu

wymaga pisemnej zgody wydawnictwa Novae Res.

Redakcja: Monika Kasperek-Rucińska

Korekta: Małgorzata Szymańska

Okładka: Paulina Radomska-Skierkowska

Wydawnictwo Novae Res

ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia

tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]

http://novaeres.pl

Publikacja dostępna jest w księgarni internetowej zaczytani.pl.

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Katarzyna Rek