74,00 zł
„Wypróbowany w bojach przyjaciel” pisał o Wacławie Tkaczuku (1942–2018) Edward Stachura, o Tkaczuku znanym ze swojej pracy dziennikarskiej, krytycznoliterackiej, translatorskiej, a przede wszystkim z pracy w Programie II Polskiego Radia i z legendarnej audycji „Wiersze z gazet i czasopism”. Ale Tkaczuk był również poetą - choć wydał za życia zaledwie trzy tomy poetyckie i przyznawał się do około stu pięćdziesięciu wierszy – wyjątkowo charakterystycznym, oszczędnym w słowie, uważnym. "O poezji można mówić tylko wtedy, kiedy się ją czyta, gdy obcuje się z tekstami. To zasada, której chciałbym pozostać wierny. Ideałem byłaby sytuacja, w której wiersz jawiłby się jako rzecz. Daję ci wiersz, daję ci rzecz. Takie urzeczowienie wiersza to wspaniały akt” - deklarował.
"Po tamtej stronie" jest zbiorem przedstawiającym całość dorobku poetyckiego Wacława Tkaczuka, począwszy od bardzo wczesnego debiutu poetyckiego w 1956 roku. W tomie znalazły się również niepublikowane nigdy wcześniej rękopisy oraz zdjęcia z archiwum z poety.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 169
redaktor prowadzący: Paweł Orzeł
projekt okładki i stron tytułowych: Mimi Wasilewska
opracowanie wierszy: Andrzej Śnioszek, Michał Trusewicz
korekta: Magdalena Janiszewska, Kamil Kowalski
pozyskanie fotografii: Joanna Leżachowska, Ewa Mazur, Paweł Orzeł
przygotowanie fotografii do druku: Karol Bagiński | FOTO-GRAFIKA
© Copyright by the Heirs of Wacław Tkaczuk
© Copyright by Państwowy Instytut Wydawniczy, 2023
księgarnia internetowa www.piw.pl
www.fb.com/panstwowyinstytutwydawniczy
wydanie pierwsze
Warszawa 2023
Państwowy Instytut Wydawniczy
ul. Foksal 17, 00-372 Warszawa
tel. 22 826 02 01
e-mail: [email protected]
kompleksowy projekt typograficzny: Mimi Wasilewska
ISBN 978-83-8196-614-6
Jabłoneczko, twoje gałązki
obracają talerz nieba.
Chyba już nigdy nie zobaczę sadu, w którym tak
żarliwie modliłem się do jabłonki. Miałem wtedy osiem lat.
Niewiele zmieniło się od tego czasu. Nadal nie umiem
powozić końmi ani kosić trawy… Któż mógłby z czystym
sumieniem oddać mi lejce albo kosę?
Przy służbowym stoliku kelnerka zapisuje ołówkiem
zbędne formularze. Przesuwa drewniane gałki liczydła.
Odpędza wyliniałego kota. Kiedy staje się zbyt natarczywy,
wyrzuca go za drzwi. Potem wyciera ręce o listek fartuszka.
Jabłoneczko, twoje gałązki
obracają talerz nieba.
Po bruździe ziemi zaoranej dojdę
do bram szerokich a mocnych, i
murów wapnem bielonych. Ani
tam szkło, ani słońce zdradliwe.
Kilka gałęzi deszcz omroczył. Łza
korzenie toczy. Lęgnie się kwiecień.
U furty i dalej – metal jak żagle wysoki – –
1.
Zboża szelest niejednolity: Jeśli
uważnie ktoś słucha, najpierw
kłosy usłyszy, później łodygi, gdzie
umierać poczyna korzeni kruchość, wypełniająca ziemię po brzegi!…
2.
Melodię miodu, wychylonego z ziemi, niebezpieczną
dla bosych nóg, pług obrócił słońcem w dół.
Liść zapala wodę. Kładzie jasne ściegi
na dnie strumienia. Liść gasi słońce.
Jawor buduje na wietrze. Zostańmy tu.
Ptak śpiewa w tym domu. Tu zostaniemy.
Jawor zbudował ścianę. Siekiera jest mocna.
Błyskawica jest krzepka. Łzy są białe.
Wstaliśmy wcześnie, żeby zobaczyć
wschód słońca nad morzem. Przeszliśmy
przez cichą wieś. Cmentarny mur zakrzyczał
za nami gęsim głosem. Zaklaskałem
dwukrotnie w dłonie. Wojtek S. napominał,
że się spóźnimy. Szedłem obok niego.
Patrzyłem pod nogi. Trampki już dawno
przemokły. Podniosłem głowę: o niebo!
przerażające niebo! Patrzyłem na łąki:
o trawo! gdzie jest słońce?
Wsłuchany w siebie, poznaję czas kwiatów, owoców
i nasion. Z pękniętych strąków sypie się puch,
usychają stare łodygi, w krtani wciąż się rozrasta
ostry kwiat: Jakbym hodował w sobie szablę.
Tu:
panny mądre, panny głupie posnęły
pod okładką najcieńszego tomu,
a na półce najwyższej wiotczeje skóra
na królewskich owocach, osuwają się
inicjały, i na piersi Sulamitki lśni
słodka blizna dymu.
Tu:
sarna opiera zabłocone kopytka
o heblowane drzewo: otwórz się Sezamie,
odsłoń zielone-zielone!…
O każdej porze roku miejskie światła
szeleszczą skrzydełkami z chityny. I
nieodparcie nadpływa fala małej rzeki,
strumienia zaledwie, gdzie po miękkiej
powierzchni ślizgają się płaskie owady,
a między trawami na brzegu lecą
błękitnoszklane ważki, ich odwłok
staje się zupełnie biały
i pusty, kiedy omota go przędza
słoneczna – albo nitka wysnuta
z maszyny.
Cóż począć z białą zmiętą różą?, z chusteczką,
którą rzuciła ukochana, w złości, jak wyzwanie,
gdym ani jednej łzy nie roniąc, patrzał, tylko
patrzał.
Żeby choć wyrósł las pomiędzy nami, kiedy
ten biały rąbek jak ulotka sfrunął, żeby
choć chruśniak, gdzie by ogień hulał, jeśli
już miałem zostać z różą, z tym kłem,
co toczy teraz ze mnie wściekłą pianę,
łzę.
To noc: kiedy widzę, że oskalpuje mnie
wrzątek, jeśli nie cofnę głowy spod tiary
księżycowej. To nieruchoma wściekłość
wobec świata, który krąży w listowiu.
Imiona wywietrzały z głowy, czy adresaci
wymarli?, ślepy los szuka ich w pudełku
tramwaju. Muzo, i tobą kieruje tylko
skośnooka iskra: tak wymienia się los.
Ja nie cierpię. Nie zdradza mnie żadna z dam, obie
są mi wierne. Pamięć i Niepamięć.
Nie muszę tęsknić ani rozpaczać:
jedna mnie nawiedza, przychodzi i druga.
Jeśli któraś zajrzy mi w oczy, kiedy
zdejmuję żyletką z brody pienisty śnieg,
nie zdarza mi się nawet zadrasnąć
choć ręka we mgle się nurza cała,
po ramię.
Jaki to dzień?, czy święto, jeśli południe sepleni
przez wąsy owsa i warkocze kukurydzy,
natomiast wieczorem słońce oślepia
czyjeś oczy złomem betlejemskiej gwiazdy.
Tyle łzawych listów rozesłanych po świecie.
I jeszcze butelki po winie, rzucone w trawę.
Zeszłej nocy wyszli z kościołów święci. Ach,
jak lekko kroczyli!… Minęli. Znowu śnię,
zamiast utwierdzać się w czci dla zasad
grzeczności. Nic to. Wystarczy, jak zwykle,
oczyścić buty, a raz jeszcze błyśnie światło
złotego podziału odcinka, zaskomli
u nóg przestrzeń, jaka nas dzieli, gdy
zgodnie z twą wolą odchodzę od zmysłów – do zdania.
Nie spojrzałem ani razu na ciebie, do
czoła zawstydzonego kleił się listek,
drżący do dziś na cytrynowej witce.
Żegnać się trzeba. Czy jeszcze i teraz
nie wyznam mojej miłości? Wiem,
wszystkiego się domyślasz. Trochę
to ciebie śmieszy, trochę niepokoi.
Wybieram swój los i promień jeden,
zezwoliwszy, by gwiazda odeszła, czy
upadła w zmierzwione zboże, kłos
niedojrzały wciskając w ziemię. Losy
twoje ty dojrzysz jeszcze tego wieczoru,
kiedy płomień ogniska rozluźni
węzeł żywicy, roztrwoni łzę orkiestry.
Całuję – i bierzesz z moich warg niknącą już
na zawsze gwiazdę. Nie myślę o niczym,
wszystkiego się spodziewam, i nic
mnie nie zawstydza. Ani przez chwilę nie wierzyć,
że będziemy szczęśliwi – czy to możliwe?
31.VII.69
Nie ma z czego złożyć tej miłości, skleić
i sklecić, jak z broni złożonej wykuwa się
lemiesz – w przysłowiach przynajmniej. Czy
cokolwiek zostało z naszego pierwszego dnia?
Noc – zewsząd? Jej włosy, jej liście, kamienie
i sznury napierają na nas, i przestrzeni
jest tylko tyle, by rękę wyciągnąć, a serce,
najniższa ze wschodzących gwiazd, zadrży
na ciemnej fali, zakrywającej usta i oczy.
Kwiaty. Tu pamięć przystoi o łodygach:
To jednak jest zwalona w lesie sosna,
spełzłe lustro lub deska co najmniej,
i nawet kwiaty pochłonął potok owsa,
róże raz tylko zapachniały – w stajni.
Ach, na metalu mierzwi się włos płowy,
gdy pod kołami wozu tli się koci dygot.
Wkrótce śnieg runie z tajnych pokładów,
gdzie przeciągają strunę obłoki mroźne.
I teraz właśnie owinięte onucą podkowy
winny zadźwięczeć na bruku głośniej:
Tak godzi się wracać do wiśniowego sadu.
1959 r.
Kończył się maj. Trawę oświetliły mlecze.
Bez przekwitał w zardzewiałym ogrodzie.
O kolce berberysu chrząszcz się skaleczył
i brzęczał.
Pusto było w otwartym ogrodzie.
W mieście – deszcze jak groch się sypią:
Kto łuska tak pilnie mokre strąki?
Nie chcesz broszki ze sadzy przypiąć,
spod rzęs wyprowadzasz zielone pająki:
Jak szybko biegną i źdźbła rozłamują,
wsiąkają w szczelinę między płytami!…
Wracajmy. Twej złości ja więcej się boję
niż pisku nietoperza i bab, co plują.
Widzę, że cień topoli czoło ci plami,
a ojciec topór w pniu topi – i płacze!
W kartony można upchnąć cały dobytek:
kołdra spod sznurów przecie nie wyfrunie –
jazgot pszczół jest w kwadratach ukryty,
a rozwarte trójkąty ptasi dziób przesunie.
Jak ogniem, sprzęty zajęły się wstydem!…
Ja,
oślepły, jeszcze nogą o próg nie zawadzę – –
I zamiast zostawiać u drzwi kłębek nici,
w okno rzucę topoli puch, pełen sadzy – –
Jackowi S.
Jakże okleił nas, omotał winograd deszczu,
do czoła jak liść przylgnął, przesłonił oczy,
i pnąc się na ramiona naglił do ucieczki,
piętnował, znaczył, hieroglif nowy tłoczył.
Tak z winogradu wbiec prosto do winiarni!…
Są tutaj owi, których najęto przed południem,
i gniew o denar dany innym kipi w krzyku.
Ty wiesz, że również Noc poszuka robotników –
Milczysz, cień liścia nasuwa się na wargi.
To znów perkusja. To śnieg ogniem się zajął.
Od śreżogi drgnęła, o świcie, igła w kompasie.
To bal się toczy. To korę z jabłoni drze zając.
Śmieszne, jak ramię obnażone trwoży.
Że północ bije? To już, zaiste, nic nie znaczy.
Kto jeszcze zechce dojść tu czegoś, kto zasię
z rozmysłem siebie zdradzi czy wyśmieje?
Po tanie wino dziś Młodsi ode mnie – w kolejce:
Niech się wydaje, że czas wątek znowu podjął.
A krew nasza, gdzie dopływa? Do laboratoriów
zaledwie. Próby przechodzi w poradni „W”.
Takie to są patykiem malowane dzieje.
Przepiórki wrzawą wypełniły zaułki.
W silniku wciąż jasna róża huczy,
czerwoną kryje w sobie przegub ręki.
Przezorności trzeba długo się uczyć – –
Zacznę kiedyś pisać pamiętnik.
Jak malwy wieją sukienkami!…
Łza się osunie, nie poplami –
skrzypce zamieni w szkliwo płynne
i będą bić – jak deszcz o rynnę.
Jest ściana płaczu. Ja wiedziałem.
Odprowadź mnie, jeśliś ziemią, miła…
J.B. Ożóg
Nie o tym wróżyły listeczki mirtu – –
Między twe nogi spętane promieniem
cisnęło się zboże jak nagły przypływ.
Miła, ty ciałem jesteś – czy ziemią?…
Więc nieustannie muszę snuć domysł?…
Widzę, jak zmienia się barwa sutki –
Kwiat koniczyny źrałej bywa brązowy,
na twojej piersi sczerniał – od minuty.
Tak mnie wprowadzasz w siebie żałośnie!…
„Odprowadź mnie, jeśliś ziemią, miła…”
Tego zechcę właśnie: ucz się odchodzić,
bym musiał szukać twej ręki w trawie,
czołgać się do tych smolistych miodów,
przy których lipiec świerszcze rozstawił.
Płowe miecze, szczerby na progu, śniegi
w rozwartych drzwiach kościoła i świetlicy.
Z jakich to fresków wyschłe ramię odkleił
tancerz, co kluczy wśród szronu i pszenicy?
Na gęślach toczy się manna, może łezka!…
Poczciwe polskie czy czeskie wieki średnie,
schowane w garści snu jak chory motyl.
Te same co roku jesienie, ptasi przestrach!…
Święty Wacław wychodzi na pola, sczerniały.
Na brzegu psałterza wieją wstążki słoty.
Trójco złocista, każdy tutaj pielgrzymem!…
Przybyłem nie po to, by pamięć postradać.
Głowę przyniosłem ciężką od łez i dymów,
owoc, co się narodził w zwęglonych sadach.
Tyś, Trójco, nadzieja! Daj wierzyć, że czuwasz,
niechaj przywyknę, niech żal już nie płoszy,
gdy kielich spełniony ze stołu się zsuwa
i w kędziorach się wiją nad czołem włosy.
Trójco, to straszne! Czy łzy łykać palące,
czy też hulać pod złą melodię harmonii,
by nie ujrzeć, jak świeżą mirtu gałązkę
niesie mi Matka w spopielonej już dłoni?…
Moskwa XI.1967 r.
A. Wozniesienskiemu
Wiśnie płoną, sok klei powieki,
wibruje liść: w gitarę wpięty!…
Widziałem je na śniegu tańczące.
To Igor szczepi kruche diamenty
w sierści wilka i biegną po stepie,
a śnieg jak winda wynosi słońce
wysoko i jak można najprędzej.
Płoną owoce ze szkarłatnej przędzy.
Moskwa XI.1967 r.
Czy chleb żywota pożywać będę?, jeśli
nic nie zostało w onych kobiałkach –
Śladu mąki szukano nawet w pleśni,
czyjeś dziąsła wyssały goryczkę wikliny.
Jaka jest moja wiara, opowiem kiedyś.
Nigdy nie chciałem, by barwny motyl
płonął w powietrzu jak sucha zapałka.
Kiedy wnikałem w lodowców ciężkie sny,
ktoś jednak karczował kosodrzewiny,
aby uprzątnąć miejsce, rozbić namioty
dla tych, co zejdą: Mojżesza, Eliasza i –
W słońcu najbardziej boję się – widma –
We własnych barwach spala się motyl.
Z kwiatów na grobie leci ku mnie pszczoła.
Z kwiatów? – Z przepaści, dokąd kwiat się chyli
przed wyciągniętą ręką. Z czarnego leci koła,
z obręczy wytoczonej przez zgasłą już gorączkę!…
A tam? Pyły w swym nurcie skrzynię niosą? –
Ziemia, jak powódź nas zabiera. Odpływamy?
Krok, zdaje się, starczy zrobić… To serce myli!
A wstecz spojrzeć? Czy zamienię się w posąg? –
Rozłączeni, oboje jednako grzebie nas słońce –
Z Tobą jest ład żwiru, ze mną tlenu zamęt – –
IX.1968 r.
Niepokoi do dzisiaj i to, że ujrzawszy raz pierwszy
kwiat na skoszonej łące, zakrzyczałem w strachu,
wielkim i żalu, i trzeba było mój płacz utulać
długo;
i dlaczego nie zapomniałem jeszcze i zapachu
konfitur, ich szklanego blasku, który płowieje
od moich łez, gdy żądli mnie w odsłoniętą szyję
pszczoła?,
po cóż jarzy się na wargach ta sama wciąż kropla
krwi, zebrana, w lęku, z dłoni zranionej trawą,
przed laty, kiedy, szalony, inicjał swój wiązałem
w zieleni?,
o jakiej to jeszcze porze roku liść każdy przyklęka
na fali, miażdżony siłą gwiazdy, buszującej
w jego słabej krtani, i z wnętrza liścia krzyczy
prorok?,
czy zawędrować musiałem aż tutaj, gdzie lustro,
oparte o ścianę, jest jednym światłem i noc
ciemnieje od jego blasku, jak kłosy sopranu
w południe?
Jakże ślepe owoce jarzębina podnosi do nieba; drży
i krąży jej gałąź na Wiśle, i nocą lód krzyczy
odłamkiem raniąc, do krwi, odsłonięte ramię,
na które głowę, oto, kłonisz.
W złości wtulasz twarz w poduszkę, na której sypia
pies, bijesz pięściami o zakurzony parkiet
i dławi cię woń wiatru, zaduch kości obranych
do ostatniego ścięgna ostrym kłem.
Zanim zwymiotujesz, wysil pamięć,
przypomnij, coś widziała w suterenach morza,
czy słyszałaś, jak skwierczy ręka
rzymskiego wojownika, kładziona w ogień…
Znasz odpowiedź? Jak najszybciej zapomnij.
Dzień się skończył: noc daje i noc
odbiera.