Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
"Kwartalnik Artystyczny. Kujawy i Pomorze" to czasopismo adresowane do miłośników literatury, wydawane przez Wojewódzką Bibliotekę Publiczną - Książnicę Kopernikańską w Toruniu. Ukazuje się od 1993 roku. „Kwartalnik Artystyczny” przybliża utwory najwybitniejszych pisarzy, a także autorów młodszych pokoleń i debiutantów. Na jego łamach publikowane są wiersze, proza, eseje, szkice, rozmowy, ankiety, głosy i glosy, recenzje, noty o książkach oraz wkładki z fotografiami i reprodukcjami dzieł sztuki. Redaktorem naczelnym jest Krzysztof Myszkowski.
W skład Zespołu redakcyjnego wchodzą: Adam Bednarek, Stefan Chwin, Aleksander Fiut, Michał Głowiński, Marek Kędzierski, Julian Kornhauser i Leszek Szaruga.
Na łamach pisma publikowali najwybitniejsi pisarze, między innymi: Czesław Miłosz, Wisława Szymborska, Tadeusz Różewicz, Julia Hartwig, Zbigniew Herbert, Gustaw Herling-Grudziński, Artur Międzyrzecki, Ryszard Kapuściński, Stanisław Lem, Jan Błoński, Adam Zagajewski, Janusz Szuber.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 296
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
W górę i naprzód
„Kwartalnik Artystyczny” na kolejnej granicy i my w nim ruszamy w czwarte dziesięciolecie. Tyle tygodni, miesięcy, lat, sto szesnaście numerów, pięć dodatków, dwadzieścia jeden tomów Biblioteki, setki autorów, tysiące utworów i tekstów.
Na przełomie wieków i tysiącleci, w wirach artystycznych i politycznych zmian, w wichrach, burzach, huraganach i na spokojnych przestrzeniach. Wpatrzeni w znaki, wierni przeszłości, zajęci teraźniejszością, z nadziejami na przyszłość, przygotowani na najgorsze i najlepsze.
Wiedząc, jakie zadania miały pisma literackie w dwudziestoleciu międzywojennym i pamiętając, ile w Peerelu znaczyły „Twórczość” Iwaszkiewicza, „Dialog” Puzyny, „Tygodnik Powszechny” Turowicza, „Kultura” Giedroycia, częściowo „Literatura na Świecie” i „Literatura”.
W przyjaznym zgromadzeniu, z otwierającymi się perspektywami, wśród zagrożeń, katastrof wiszących na włosku, widzeń i łaski.
Początek w 1993 roku w Teatrze Polskim na Mickiewicza w Bydgoszczy, potem w WOK-u na Toruńskiej, na Ikara, na placu Kościeleckich i w Toruniu w Książnicy Kopernikańskiej na Słowackiego.
Prawie niezmienny zespół, Ewa Bathelier jako autorka okładek i to, co w środku w rozpiętości i różnorodności, działaniu i stanowieniu.
Ostatnie dekady życia Miłosza, Szymborskiej, Różewicza, Hartwig, Błońskiego, przyjaźnie z nimi, przedtem Andrzejewski, epizod z Herbertem. I Beckett jak cień, w przekładach, tłumaczeniach, wspomnieniach.
Pod niebem jasnym i ciemnym i tym, co ponad nim, wysoko. W górę i naprzód, w znane i nieznane, do celu.
Krzysztof Myszkowski
WILLIAM SHAKESPEARE[1]
Tymon z Aten
w nowym przekładzie Antoniego Libery
Trzy sposoby na wykręcenie się od udzielenia pożyczkiakt III, sceny 1–3
SCENA PIERWSZA
Ateny. Dom Lukullusa.
Flaminiusz czeka na posłuchanie.
Wchodzi Sługa Lukullusa.
SŁUGA
Powiadomiłem pana, żeś już przyszedł. Zaraz tu przyjdzie.
FLAMINIUSZ
Dziękuję.
SŁUGA
Już jest.
Wchodzi Lukullus.
LUKULLUS
na stronie
Ktoś od Tymona. Pewnie z jakimś darem. Cóż, nic dziwnego: czyż nie śniły mi się srebrna miednica i dzban – dzisiaj w nocy?
Do Flaminiusza
Witam serdecznie, miły Flaminiuszu! Moje uszanowanie! Witaj, witaj!
Do Sługi
Przynieś nam wina.
Sługa wychodzi.
I jakże się miewa nasza wielmożność – nasz ateński pan, nasz niezrównany, czcigodny dobrodziej?
FLAMINIUSZ
Zdrowie, odpukać, na razie mu służy.
LUKULLUS
To doskonale. Bardzo mnie to cieszy. – A cóż tam trzymasz pod okryciem, panie?
FLAMINIUSZ
Nic szczególnego. Szkatułkę. Lecz pustą. – Pan Tymon przysłał mnie do ciebie z prośbą, abyś łaskawie zechciał ją napełnić. Znalazł się nagle w przykrych tarapatach i potrzebuje pięćdziesiąt talentów. Jest przekonany, że mu nie odmówisz.
LUKULLUS
„Jest przekonany”, powiadasz. No, no! – Bardzo mi przykro, niestety się myli.
Twój pan z pewnością jest dobrym człowiekiem, wielce szlachetnym i wspaniałomyślnym, ale prowadzi zbyt wystawne życie.
Jak często – podczas obiadów u niego – z troską zwracałem mu na to uwagę. I ileż razy, jeszcze tego dnia, zjawiałem się u niego na kolacji, by go odwodzić od szastania groszem. Lecz cóż, nie słuchał; odrzucał przestrogi.
Nie ma człowieka bez wady, rzecz jasna. Jego polega na zbytniej hojności. Usiłowałem mu to uprzytomnić, ale niestety daremnie – bez skutku.
Wraca Sługa z butelką wina.
SŁUGA
Oto i wino, najłaskawszy panie.
LUKULLUS
Mój Flaminiuszu, zawsze cię widziałem jako człowieka z głową. – Twoje zdrowie!
Wypija łyk wina.
FLAMINIUSZ
Bardzo pan łaskaw.
LUKULLUS
Ale, co ty mówisz! Po prostu stwierdzam fakt, a mianowicie, że cię cechuje roztropność i spryt, i zawsze umiesz w porę wykorzystać dobrą okazję, gdy ta się nadarza. To bardzo cenne!
Do Sługi
Idź już. Jesteś wolny.
Sługa wychodzi. Do Flaminiusza
Proszę cię, podejdź bliżej.
Jak już mówiłem, twój pan jest człowiekiem wybitnie hojnym i wspaniałomyślnym; ty jednak mając łeb nie od parady, rozumiesz chyba – chociaż tu przyszedłeś – że to nie moment, aby mu pożyczać – ot tak, z przyjaźni, bez żadnej poręki.
Masz tu, mój miły, trzy srebrne monety, zapomnij o nich, rzecz jasna, i powiedz, żeś mnie nie zastał. – A teraz już bywaj!
FLAMINIUSZ
Czy to możliwe, by świat się tak zmienił,
Gdy my żyjemy, jak żyliśmy przedtem?
Wstrętne srebrniki, wracajcie natychmiast
Do swego pana, który was tak wielbi!
Odrzuca monety.
LUKULLUS
Cóż, teraz widzę, żeś jednak niemądry – po prostu dureń, godny swego pana.
Wychodzi.
FLAMINIUSZ
Niech te srebrniki z resztą twej mamony
Stopią się w kotle w metaliczny ukrop
I obyś wpadł do niego na swą zgubę –
Ty gnido żerująca na przyjaźni,
Ty pseudo-przyjacielu, niewdzięczniku!
Czy przyjaźń jest aż tak efemeryczna,
Żeby z dnia na dzień mogła wyparować?
Jak przykre będzie to dla mego pana!
Jeszcze nie strawił kolacji, łachudra,
Którą się u nas opychał jak świnia,
I teraz ten posiłek krew mu krzepi –
Tę krew, co przemieniła się w truciznę!
Oby to wszystko, czym się u nas tuczył,
Wpędziło go w chorobę jak najszybciej,
A jednocześnie, gdy już będzie konał,
Nie dało łatwo zdechnąć, lecz wzmacniało –
Tak by to ścierwo długi czas cierpiało!
Wychodzi.
SCENA DRUGA
Plac w Atenach.
Wchodzą Lucjusz, Hostyliusz i dwaj inni Cudzoziemcy.
LUCJUSZ
Kto, Tymon? – To serdeczny mój przyjaciel i wielki pan...
CUDZOZIEMIEC 1
wpadając w słowo
To wszystko o nim wiemy, choć nie poznaliśmy go osobiście. Niemniej słyszymy tu od niejednego, że okres jego świetności już minął; że tej ogromnej fortuny już nie ma; że ma kłopoty.
LUCJUSZ
E, nic podobnego! Nie wierzcie temu, to jest niemożliwe.
HOSTYLIUSZ
A jednak mówią, że dopiero co ktoś z jego ludzi był u Lukullusa i usiłował pożyczyć od niego niemałą sumkę, ileś tam talentów; i że choć prosił, a nawet nalegał, niestety odszedł z kwitkiem.
LUCJUSZ
Jak to, z kwitkiem?
HOSTYLIUSZ
Zwyczajnie: nie otrzymał tych pieniędzy.
LUCJUSZ
Nie chce się wierzyć! Bogowie, widzicie? Płonę ze wstydu. Odmówić wsparcia takiemu mężowi? Doprawdy trzeba być bez krzty honoru. Szczególnie po tym czy w obliczu tego, ile Lukullus od niego dostawał!
Ja w porównaniu z nim byłem pariasem. Te drobne kwoty, precjoza i srebra, które pan Tymon dawał mi czasami, były doprawdy fraszką przy tym wszystkim, czym obsypywał ciągle Lukullusa.
A jednak gdyby, zawiódłszy się na nim, do mnie zawitał z prośbą o pożyczkę, to w żadnym razie bym mu nie odmówił i nie poskąpił tych kilku talentów.
Wchodzi Serwiliusz.
SERWILIUSZ
na widok Lucjusza
No, jest nareszcie! – Ale się spociłem, szukając wszędzie wielmożnego pana! Mam jednak szczęście! – Najłaskawszy panie...
LUCJUSZ
A, to Serwiliusz! Miło cię zobaczyć. Bądź zdrów i kłaniaj się swojemu panu, o którym zawsze jak najcieplej myślę i który jest mi wyjątkowo bliski.
SERWILIUSZ
Czcigodny panie, proszę mnie wysłuchać. Mój pan przysyła...
LUCJUSZ
wpadając w słowo
Przysyła!... Cóż znowu? Tyle już mam od niego, a on dalej! Doprawdy, to już nadto, to za wiele!
Powiedz mi raczej, w jaki sposób mógłbym odwdzięczyć mu się. – A co tam przysyła?
SERWILIUSZ
Przysyła mnie tym razem z wielką prośbą o pilną pomoc waszej wielmożności: żebyś pożyczył mu kilka talentów.
LUCJUSZ
To chyba jakiś żart! Kilka talentów!
On nawet pięćset... ba, i pięć tysięcy
Znajdzie bez trudu.
SERWILIUSZ
Na razie cię prosi
O znacznie mniej, lecz za to bardzo serio.
Bo znalazł się w okropnym położeniu.
LUCJUSZ
Poważnie mówisz?
SERWILIUSZ
Przysięgam na duszę.
LUCJUSZ
Coś okropnego! Ależ ja mam pecha, że oto w chwili, gdy mógłbym nareszcie odwdzięczyć mu się, to jestem bez grosza! Co za fatalny zbieg okoliczności! Akurat wczoraj kupiłem dla zysku pewien majątek (nie wiem, czy korzystnie), i oto dziś (z pewnością niekorzystnie) doznaję wielkiej ujmy na honorze.
Mój Serwiliuszu, przysięgam na bogów: nie mogę spełnić tej prośby, lecz wierz mi, że wskutek tego czuję się okropnie – jak jakiś nędznik, ba, o wiele gorzej, bo chciałem właśnie o to samo prosić pana Tymona – wskazując na Cudzoziemców – niech oni zaświadczą.
Lecz w danej sytuacji nie ma mowy: w żadnym wypadku nie pozwolę sobie na taką śmiałość, by go o to prosić.
Przekaż mu moje najniższe ukłony, jakoż wyrazy mego uwielbienia. Głęboko wierzę, że ta przykra sprawa – iż wbrew mej woli nie mogę mu pomóc – nie spotka się z urazą z jego strony. Tak czy inaczej podkreśl z całą mocą, że jest to dla mnie okropne przeżycie: nie móc odwdzięczyć się takiemu panu – tak szlachetnemu i tak mi bliskiemu – to niewyobrażalna wprost udręka!
Oddasz mi tę przysługę, Serwiliuszu, i powiesz mu to wszystko, co tu mówię?
SERWILIUSZ
Tak, powiem, panie.
Wychodzi.
LUCJUSZ
za wychodzącym
Czeka cię nagroda!
Do Hostyliusza i pozostałych
Miałeś więc rację: Tymon w piętkę goni.
Nic przed upadkiem już go nie uchroni.
Wychodzi.
CUDZOZIEMIEC 1
do Hostyliusza
Widzisz to wszystko?
HOSTYLIUSZ
O, aż nazbyt dobrze.
CUDZOZIEMIEC 1
Lecz cóż dziwnego? Już taki jest świat;
I taka właśnie natura pochlebców.
Że je ktoś z tobą z jednego talerza?
O, to na pewno jeszcze nie przyjaciel.
Podobno Tymon był dla tego typa
Jak drugi ojciec: spłacał mu kredyty,
Wspierał majątek, utrzymywał służbę
I obsypywał bez przerwy srebrami,
Tak że ilekroć pan Lucjusz coś pije,
Nie może nie pić z kielicha lub czary,
Których by niegdyś nie otrzymał w darze.
A jednak – cóż to za czarna niewdzięczność! –
W godzinie próby odmawia pomocy,
Chociaż jej wartość równa jest mniej więcej
Temu, co zwykle daje się żebrakom.
CUDZOZIEMIEC 2
Gdy czci się bogów i ma się ich w sercu,
W obliczu takich rzeczy chce się wyć!
CUDZOZIEMIEC 1
Ja, choć nie miałem okazji go poznać,
A zwłaszcza zyskać miana przyjaciela
I zaznać takich czy innych dobrodziejstw,
Muszę rzec jednak, że mając na względzie
Jego szlachetność i wspaniałomyślność,
Zrobiłbym wszystko, co jest w mojej mocy,
Aby mu pomóc, gdyby mnie poprosił.
Majątek swój podzieliłbym na części
I ofiarowałbym mu najcenniejszą.
Do tego stopnia wielbię jego serce.
Lecz dziś, jak widzę, co innego w cenie.
Liczą się korzyść i zysk – nie sumienie.
Wychodzą.
SCENA TRZECIA
Pokój w domu Semproniusza.
Wchodzą Semproniusz i Sługa Tymona.
SEMPRONIUSZ
No dobrze, ale dlaczego właściwie
Do mnie pierwszego przychodzi z tym teraz;
A nie do Lukullusa czy Lucjusza?
Albo do Wentydiusza, który dzisiaj
Naprawdę jest bogaty, a któremu
Pomógł wydostać się kiedyś z więzienia.
To oni zawdzięczają mu majątek.
SŁUGA TYMONA
Niestety okazali się niewdzięczni.
Poodmawiali. Wszyscy.
SEMPRONIUSZ
Jak to? Oni?
Wentydiusz i Lukullus odmówili?!
I on po ich odmowie śle cię do mnie?
To pokazuje, kim dla niego jestem:
Ostatnią deską ratunku – kimś takim,
Na kogo już się w zasadzie nie liczy.
Tamci trzej przyjaciele, jak lekarze,
Najpierw się spaśli na jego pieniądzach,
A potem, gdy zaniemógł, porzucili.
I teraz ja mam go leczyć. Ratować!
To mi uwłacza; to jest obraźliwe.
Czym zasłużyłem na tak marne miejsce?
Do mnie pierwszego powinien się zwrócić.
Czyż nie pierwszego mnie obdarowywał?
Ale by prośbą o pomoc zaszczycić –
O, to już zgłasza się na samym końcu!
Dlaczego tak krzywdząco mnie traktuje,
Że wręcz wystawia mnie na pośmiewisko?
Gdyby ode mnie zaczął, to z pewnością
Pożyczyłbym mu parokrotnie więcej,
Niż mu potrzeba – bo zawsze marzyłem,
By mu się kiedyś w trójnasób odwdzięczyć.
Lecz skoro tak, to powiedz swemu panu,
Że przykro mi, lecz kto mnie tak traktuje,
Nie może liczyć, że go poratuję.
Wychodzi.
SŁUGA TYMONA
Pięknie, doprawdy! Co za wstrętny typ wyszedł z naszego wielmożnego pana!
Nie wiedział diabeł, co robi z człowiekiem, kiedy mu dawał lekcje sofistyki. Ukręcił powróz na samego siebie: bo za pomocą tych wszystkich wybiegów człowiek oszuka i samego diabła.
Ależ on kręcił, żeby się wykręcić! I jak upiększał swą podłość i małość! Jak się drapował w szaty cnotliwego, aby tym bardziej pogrążać się w bagnie! Jak owi zapaleńcy, co z nadmiaru płomiennej wiary i nadgorliwości gotowi są podpalić i królestwo.
Oto jak blagier kultywuje przyjaźń.
Mój pan z nim łączył największą nadzieję.
Co będzie teraz, gdy ta się rozwieje?
Gdy tak niewdzięcznie go potraktowano,
Tylko bogowie już mu pozostaną.
Cóż, trzeba będzie pozamykać drzwi,
By mu nie truli i tak smętnych dni.
Cóż, tak się kończy zbyt szeroki gest.
Plajtą i biedą. Tak to już z tym jest.
Wychodzi.
JORGE GUILLÉN
w przekładzie Krystyny Rodowskiej
***
Co za jasność! Ćwierkanie
takie pośród liści,
jakby pragnęły wszystkie
zaszumieć złociście
Splatają się powiewy
między topolą a niebem
I cała przestrzeń
wibruje bez przerwy
Światło odwieczne
popołudni błogie
nie może umrzeć.
Moje, już jest moje!
Prędko, osiodłaj prędko
najlepszego konia!
Droga tutaj szeroka
poniesie mój tętent!
***
Być, tylko tyle. Basta.
To szczęście doskonałe.
Z milczącą esencją świata
tak wiele jest tożsame.
Przez bieg przypadków co włada
losem pisanym stadu
wynurzyć się spośród wieków
dosięgnąć wyżyn bytu.
Siłą, przemocą się złączyć
z wielością odgłosów
wytrwałych: tak, tak, o tak!
Słowo morskiej wody!
Wszystko mi zwierza sekrety.
Zwycięzca, stałem się światem.
Energią jego przejawień
Realną bez reszty.
Jestem, istnieję. Oddycham.
Powietrze jest głębią czystą.
Rzeczywistość mnie zmyśla.
Jestem jej mitem. Witam!
Elżbieta Lempp
OSIEMDZIESIĄTA PIĄTAROCZNICA URODZINKRYSTYNY RODOWSKIEJ
„Duch przebrał miarę”?Skazani na cudzojęzyczność
z Krystyną Rodowską o poezji dwujęzycznej rozmawia Marek Kędzierski[1]
Marek Kędzierski: Kiedy poeta, pisze Claude Esteban, staje się tłumaczem poezji, usiłuje dokonać niemożliwego. Wydaje się wierzyć – a przynajmniej robi taką minę – że dwa rozdzielne systemy, „absoluty” języka, są w stanie nawiązać między sobą komunikację, i właśnie ten błąd logiczny, który wszystkich poza poetą-tłumaczem powinien paraliżować, staje się motorem jego „bezrozumnego” przedsięwzięcia. „Od Hölderlina do Mandelstama, od Baudelaire’a do Guilléna, Octavio Paza, czy Yvesa Bonnefoy, u nich wszystkich widzę ten zapał, dziki, a jednocześnie zrezygnowany, by przekroczyć granicę nieprzekładalnego, i wypowiedzieć to, co w istocie nie ma imienia poza językiem, który je zrodził, jest jednak tak ważne, że domaga się przełożenia na słowa, które choć wciąż są niewierne, kryją w sobie wierność”. To z tekstu Traduire, programowego eseju Estebana o przekładzie poetyckim.
Ów przekład nie jest znajdowaniem ekwiwalentu słów, w stylu „jeden do jednego”, lecz odtwarzaniem aury, zabarwienia emocją, wytworzonych historycznie skojarzeń, no i oczywiście muzyki (w) wypowiedzi poetyckiej. No tak, wszyscy o tym wiemy – ale te ogólne wywody tłumaczą się same, nabierają „cielesności”, na konkretnych przykładach. A tych dostarcza Esteban we wszystkim, co pisze, jako że, w pewnym sensie, za wypowiedzią w jednym języku czai się wersja w drugim. Z wywodów tego dwujęzycznego poety i tłumacza poezji, wynikałoby, że nie ma bardziej odległego od hiszpańskiej liryki literackiego uniwersum niż poezja francuska. W naszej rozmowie sprzed kilku miesięcy, w jakimś sensie stanowiącej komentarz do przełożonego przez ciebie poematu Claude’a Estebana Pora ogołocona, poruszyliśmy tę tematykę. W tym numerze drukujemy twoje przekłady wierszy Jorge Guilléna, który był jednym z mistrzów Estebana. To, moim zdaniem, doskonała okazja, abyś, zaprawiona w boju tłumaczka tak poezji francuskiej, jak hiszpańskiej, porównała trzy wersje tych wierszy i podzieliła się swymi refleksjami. Może uda się na konkretnym przykładzie unaocznić sens tej „bezrozumnej” ambicji przekroczenia w poezji granicy jednego języka.
Krystyna Rodowska: Esteban był nie tylko dwujęzycznym poetą-tłumaczem. W jego szczególnym przypadku dwujęzyczność „mimo woli” – jak zauważał, była frustrującym doświadczeniem egzystencjalnym: jego język francuski, wyssany z mlekiem matki, nigdy go w pełni nie zadowalał, pod powierzchnią francuskich słów wyczuwał obecność innego języka, co sprawiało, że czuł się „cudzoziemcem dla samego siebie”, jak pisał w eseju Traduire. (Pamiętajmy, że we francuskim słowie étranger (cudzoziemiec) kryje się słowo étrange, czyli dziwny). Esteban, już jako dojrzały pisarz, poeta, był niebywale wyczulony na tę „cudzojęzyczność”, która naruszała jego poczucie tożsamości, destabilizowała jego zakorzenienie w języku francuskim – języku wybranym, w którym pisał. Tłumacząc jego przecież młodzieńczy poemat Pora ogołocenia, dziwiłam się jakiemuś immanentnemu tragizmowi, który naznaczał przestrzeń i pejzaże tego utworu, podczas gdy życie dostarczało w tym czasie autorowi wielu przeżyć osobistych, jak najbardziej pozytywnych. Wiedząc już coś niecoś o jego partage des mots, przeżywanym bardzo głęboko rozdarciu między dwoma językami – francuskim i hiszpańskim – zawierzamy autentyczności remedium, które odnalazł w końcu poeta-tłumacz. Otóż Esteban, dla którego słowo tenedor (widelec) nie oznaczało tego samego przedmiotu, co fourchette, odwrócił w końcu znaczenie partage – rozdzielenia, rozdarcia – na zmysł udziału, jak by powiedziała Szymborska – na równoprawną wymianę i dialog. Esteban-poeta musiał w końcu – tak to widzę – zostać tłumaczem poezji hiszpańskiej i hiszpańskojęzycznej.
Zastanówmy się teraz razem, na konkretnych przykładach, jak mu to wychodziło, co się dzieje między językiem wyjściowym, „źródłowym”, a „docelowym”, pozbawiając ową docelowość pierwotnej wojowniczości. Esteban w swoich rozważaniach mówił o języku, który przezwycięża rozdarcie i konflikt, dążąc do stania się językiem „gościnnym”, hospitalier, tym, który przyjmuje...
M.K.: Przemyślenia na temat „przekładalności” poezji stanowią jeden z naczelnych tematów w krytycznych tekstach Estebana. Jeżeli wypowiedź poetycka jest rodzajem nadbudowy nad zwyczajnym komunikatem językowym, a bardziej precyzyjnie: nie czymś nad-budowanym, tylko w-budowanym w materię komunikatu, funkcją poetycką nie dodaną, lecz wbudowaną w komunikat, to do uchwycenia natury poezji niewiele służy tak dobrze jak praktyka przekładu – w jego wypadku z hiszpańskiego na francuski lub vice versa. W rygorystycznym sensie, prawdziwa poezja jest nieprzekładalna. Zbadanie, dlaczego jest nieprzekładalna, powinno być równoznaczne ze znalezieniem jej – jak to się kiedyś mówiło – istoty. Dlaczego poezja opiera się próbom przekładu? – tę kwestię podejmuje Esteban od napisania swego pierwszego wiersza do końca życia. Jednocześnie w każdym okresie twórczości sporo przekładając. Jakie to Beckettowskie, muszę iść dalej, nie mogę iść dalej, więc pójdę dalej. Może następnym – kolejnym – razem odniosę porażkę mniej porażającą. Wiarygodne to było zwłaszcza w sytuacji, w której do zdefiniowania poezji poeta wciąga, jak to określasz, swoje „doświadczenie egzystencjalne”. Frustrujące, ale i budujące, zwłaszcza z punktu widzenia czytelnika, który ma szansę podziwiać kunsztowność jego sztuki. Równocześnie, jeśli jest Francuzem, poznając arcydzieła poezji języka hiszpańskiego, od Góngory do Pere Gimferera (ur. 1941), w dwujęzycznych wydaniach.
Obcowanie z poezją jest dla Estebana odkrywaniem szyfru poetyckiego, wbudowanego w językowy komunikat. W Partage des mots pisze o swym młodzieńczym odkryciu – że „każdy język był zaszyfrowany, a klucza, już wtedy dobrze wiedziałem, nie powinno się szukać w słownikach”. Nie w słownikach to nie znaczy: nie skupiać się na poszczególnych słowach, tylko widzieć je w siatce stwarzanej przez poetę całej sieci powiązanych z sobą znaczeń, wytworzonych „poetycko”. Bo trzeba skupić się na poszczególnych słowach, aby potem połyskiwały one w rozwijanej wypowiedzi. Słowa mają niesłychany koloryt, potencjał wzbudzania emocji czy refleksji myślowej. Słowa kłują, tak jak słowa koją. To jest banał. Ale Esteban od początku do końca nie potrafił uniknąć dziwnego rozdwojenia, między dwoma językami, ale i dwoma kosmosami.
Parafraza fragmentu o dziecięcym zwyczaju poety ze wspomnianego eseju Partage des mots: „Wypowiadałem jakieś słowo, artykułowałem je z wolna w jednym z moich języków, dając mu wibrować, aż odezwie się w moim umyśle cały zawarty w nim rezonans. Następnie próbowałem to samo uczynić z jego ekwiwalentem semantycznym w drugim języku – w przeciwnym idiomie! Porównywałem ich siłę ewokacji, ich potencjał melodyczny. Do tych eksperymentów poetyki tonalnej świetnie nadawały się najprozaiczniejsze terminy. Ów smak jakiegoś słowa”.
To było odkrywanie „niemal fizycznego smaku” wziętego na warsztat słowa. Wymawiając cheval, Esteban czuł mocno „ową siłę i swawolną radość”, którymi emanowało w języku francuskim, tak „fizycznie, jak etycznie”. Wsłuchując się w słowo caballo, znajdował w nim głównie okrytą cieniem masywność, ciężar łagodny i spokojny, natomiast zdecydowanie brakowało w nim „dziarskiego rozbrykania”. Choć etymologicznie bliskie, bo oba wywodzą się od łacińskiego caballus, dla membrany ucha Estebana dzieliła je przepaść. Podobny rozdźwięk zauważał poeta między łagodnością lumière a hiszpańskim luz, ewokującym niemal tragiczną eksplozję.
K.R.: Podobną przepaść sugeruje porównanie wspomnianego przeze mnie na początku hiszpańskiego słowa tenedor i francuskiego fourchette (widelec). Tenedor dla mojego ucha brzmi patetycznie, monumentalnie, co najmniej, jak conquistador...
M.K.: ...bądź torreador... po polsku, bo po hiszpańsku raczej torero.
K.R.: ...czy posągowy i dramatyczny „Comandor”, nawiedzający niepoprawnego uwodziciela don Juana, podczas gdy fourchette ma w sobie lekkość i kokieterię, przypisaną postaciom sprytnych i swawolnych pokojówek, znanych ze sztuk Marivaux i Moliera. Z kolei polski „widelec”, pozbawiony tego rodzaju literackich konotacji, nawiązuje oczywiście do wideł, narzędzia pomocnego przy pracach w ogrodzie i na polu, sprowadzonego do roli praktycznych widełek, ułatwiających codzienną konsumpcję. Słowa w każdym języku mają nie tylko znaczenie, ale swoją historię, swój niepowtarzalny koloryt i swoją jedyną w świecie dźwięków muzykę. Poeta-tłumacz, mierząc się z nieprzekładalnością oryginału, musi mieć świadomość czy intuicję wpisanej w jego wspinaczkę na niedostępny szczyt porażki, a jednak nie rezygnuje... Czego więc tu spodziewać się od paralelnego, polskiego wiersza, jakiej niemożliwej „wierności”? Co zbudowała „gościnność” transferu z jednego świata do drugiego? To pytanie czyha na każdym kroku przekładu.
M.K.: Wracając do „cielesności” na konkretnych przykładach, zacznę od „konia” i „światła”, słów, które znalazłem w wierszu Guilléna Co za jasność! z cyklu Cántico. Jak porównać zadanie tłumacza z hiszpańskiego na francuski z tym, co przekazałaś czytelnikowi w polskiej wersji? I czy refleksje na temat przekładu pozwolą nam lepiej „zrozumieć” ten wiersz?
K.R.: Na początek, kilka zdań o tym poecie, mistrzu Estebana, podziwianym wzorcu języka i formy, które – zmagając się z ich nieprzekładalnością – chciał przenieść w swoim przekładzie do francuszczyzny... Jorge Guillén, laureat Nagrody Cervantesa, hiszpańskiego Nobla w dziedzinie literatury i innych wysokich odznaczeń, to postać już bądź co bądź historyczna (1893–1984), wybitny hiszpański poeta – reprezentant głośnego Pokolenia 1927, do którego należeli między innymi Federico Garcia Lorca, noblista Vicente Aleixandre, Rafael Alberti, by wymienić tylko poetów najbardziej znanych polskim miłośnikom poezji hiszpańskiej. Wyróżnikiem poezji Guilléna, przynajmniej tej, którą tworzył do wybuchu wojny domowej i decyzji udania się na emigrację do Stanów Zjednoczonych, była entuzjastyczna afirmacja rzeczywistości, samego istnienia, którą konsekwentnie wyrażał w kolejnych edycjach swego kluczowego dzieła Cántico, w połączeniu z dążeniem do doskonałości formalnej – odbicia pożądanej pełni istnienia. Ten słoneczny koloryt wierszy Guilléna jest czymś niezwykłym, zwłaszcza w zderzeniu z dominującą nutą przeżyć tragicznych w dwudziestowiecznej poezji polskiej i wcześniejszej. Nie mogę się powstrzymać od zacytowania fragmentu krótkiego wiersza z Cántico (w moim przekładzie), który dla mnie jest kwintesencją filozofii euforycznej afirmacji rzeczywistości przez poetę. Wiersz nosi tytuł – a jakże! – Doskonałość (Perfección):
Niebo obręcz zamyka.
Queda curvo el firmamento
Dzień się błękitem uszczelnia.
Compacto azul. Sobre el día.
Południe blask przenika
Es el redondeamiento
Najwyższy: czasu pełnia [...]
Del esplendor: mediodía.
I tak się Teraz roztula
Y tanto se da el presente
Że stopa wędrowca uczuła
Que el pie caminante siente
Planety jednię
La integridad del planeta.
M.K.: Ciekawe, że stopa poczuła planety „jednię” – w oryginale jest la integridad, natomiast Esteban we francuskim przekładzie używa tu słowa dosyć rzadkiego inentamé, a więc planeta nie naruszona, nie napoczęta. „Si fort que le pied ressent, / Inentamée, la planète”. Tutaj akurat „jednia” i „nienapoczętość” są mniej suche niż integridad – ale to jest zgodne z tonem wierszy Guilléna, zwłaszcza tych z lat trzydziestych, ich zacięciem filozoficznym, powiedziałbym: fenomenologicznym. Jak Husserl w przebraniu poety. Podobnie intelektualno-abstrakcyjne redondeamiento (zaokrąglenie?) na szczęście upoetyzowane del esplendor, zaokrąglenie splendoru, czyli najwyższego stopnia doskonałości. Po francusku: „C’est le circle qui s’ajoute / à la spendeur: midi pur”, „koło (lub okrąg), które się dodaje do świetności”. Na końcu Esteban łagodzi bezpośredniość mediodía, przedłużając o połowę krótszy słownikowy ekwiwalent „południa”, midi, klasyfikatorem pur – południe staje się czyste. No ale pasuje do zasadniczego tonu myślowego tego utworu. Odczytuję te wiersze jako produkt czy wynik obserwacji tego, co otacza poetę w odartym z wszelkich wstępnych założeń świecie, intelektualne badanie świata, hic et nunc, zmysłami poety. Który zresztą chce z tej obserwacji usunąć własną subiektywność. Ta głośna afirmacja świata i witalności jest bardzo szczególna – i nie taka prosta. „Oh! claridad” zaczyna się wołaczem: „O, jasności!”. Esteban to wezwanie całkiem zignorował.
K.R.: Dobrze, że zmierzając do konkretu, przeszedłeś do tego wiersza z Cántico. Mnie największą trudność przekładową, odnosząc się do oryginału hiszpańskiego i wersji francuskiej, sprawiła pierwsza strofka. Początek wiersza po hiszpańsku „Oh! claridad” jest ekstatyczny, podczas gdy wersja francuska tej strofy rozwija się spokojnie, opisowo przez cztery wersy. Wybrałam emocjonalność hiszpańskiego oryginału „Co za jasność!”. A dalej kolejny szkopuł: z kolorem liści. Zarówno w hiszpańskim oryginale, jak w przekładzie na francuski, liście chcą, pragną być żółte! – inaczej: jasne, słoneczne! Ale jest jeszcze asonans, królujący w poezji hiszpańskiej i w tym wierszu Guilléna – i on w moim przekładzie wygrywa: „Ćwierkanie takie pośród liści / jakby pragnęły wszystkie / zaszumieć złociście”.
I ostatnia strofka: jednym słowem w ostatnim wersie tekstu poety hiszpańskiego zadała mi klina rzeczownikiem porfía, obdarzonym mnogością znaczeń, a wszystkie wskazują na upór, zadzierżystość, zawziętość, hardość, zuchwałość. Tutaj wiązały się z koniem, caballo, i to najlepszym, znakomitym, takim z charakterem, zapewne narowistym, ale ujarzmionym przez jeźdźca: usłyszałam tętent jego kopyt na szerokiej drodze: „El camino es ancho / Para mi porfía”. A więc: „Droga tutaj szeroka / Poniesie mój tętent!”. A w przekładzie na francuski Estebana droga jest wprawdzie szeroka, „Le chemin est vaste”, ale jazda spokojna, bez naddatku dynamiki zawartego w tekście hiszpańskim, po prostu une avancée.
M.K.: Drugi wiersz, Ser, nada más, jest podobnie fenomenologiczny. Uniesienie, egzaltacja usuwają moim zdaniem poetę, choćby jego biografię, na dalszy plan, wbrew zaimkom ja, mnie, moje – mamy tu do czynienia tylko z tą cząstką osoby, która afirmuje byt, istnienie, per se.
Strofy formalnie bliskie doskonałości, przez dobór słów, ich muzyczne uwrażliwienie (bo nie chcę powiedzieć wrażliwość poety), rymy zewnętrzne i wewnętrzne, asonanse, aliteracja. Perfekcyjność! Słownik zasadniczo filozoficzny, ale zdania jakąż poezją oddychają! Choćby trzeci i czwarty wers: „Con la esencia en silencio / Tanto se identifica. Esencia, silencio”, wymawiam sobie powoli te słowa i myślę, że to już jest poemat. A do tego en silencio, „w milczeniu”, składniowo może się łączyć tak z esencją, jak z czasownikiem „identyfikować” – „z esencją” (czy istotą rzeczy na przykład) „w milczeniu / tyle się utożsamia”. Słowa, nanizane na nić linijek jak koraliki, które wzajemnie pobłyskują dyskretnym blaskiem dochodzącym od bliższych i dalszych sąsiadów. A w drugiej zwrotce, otwierające – nieprzypadkowo! – „Al azar” (u ciebie: „przez bieg przypadków”) przekazuje swój blask początkowi czwartej linijki, „Alzarse”, „powstawać, podnosić się”, by za chwilę cząstka se pojawiła się w el ser, wyciszona spółgłoską r. El ser, „byt”, niemiecki filozof powiedziałby das Wesen. Istota. Esencja. Czy istnienie?
Ser, con el ser, para ser, soy – ten główny czasownik egzystencjalny pojawia się tyle razy. „Być”. Skonfrontowane w ostatniej strofie z estoy. No właśnie, mówiąc o nieprzetłumaczalności poezji z jednego języka na inny – tu trafiliśmy na coś, czego nie zobaczymy ani w przekładzie francuskim, ani w polskim, ani w większości innych przekładów. Myślę o czymś tak fundamentalnym jak strukturalne elementy języka hiszpańskiego. Obiecałaś „dobrać się” do tych ser i estar? Bo to się u Guilléna powtarza, w różnych kontekstach.
K.R.: Tak, ten symptomatyczny tylko dla języka hiszpańskiego dualizm ser i estar powtarza się w poezji Guilléna i zarówno Esteban, jak i tłumacz na język polski zderzają się tutaj niemal ze ścianą. Ani we francuszczyźnie, ani w polszczyźnie nie ma takiego rozróżnienia, tak istotnego niuansu, już nie tylko językowego, ale par excellence filozoficznego! Être to être, być to być!
W ostatniej strofie wiersza Ser, nada más, czytam to zdumiewające dla polskiego oka i ucha soy, más, estoy, czyli „jestem, co więcej, istnieję”; między dwoma wariantami bycia w pierwszej osobie soy i estoy jest jeszcze oczywisty nacisk poety na tę dwoistość: „co więcej”, który wyparował z wersji francuskiej i polskiej! Można by złożyć ten brak na karb wymagań rytmu, który pod ciężarem dodatkowych trzech sylab, zamiast jednej w hiszpańskim oryginale – más – załamałby się. Pozostaje jednak faktem, że nieistniejące w językach francuskim i polskim (może jeszcze i w innych) rozróżnienie na rozmaite kategorie i odcienie bytu, na niewzruszone w trwaniu ser (jestem Polakiem, Hiszpanem, jestem katolikiem, agnostykiem etc.) i na podatne na wszelakie zmiany, wahnięcia, nastroje estar (jestem w dobrym humorze, jestem głodna, chora etc.) wymaga od tłumacza wsłuchania się w towarzyszące tej właśnie odmianie bycia konteksty. Estoy – „istnieję” w inkryminowanym wersie przywołanego tutaj wiersza Guilléna skutecznie uwydatnia inną jakość bytu, niż znieruchomiałe „jestem”, stawia na zmienne pulsowanie życia. Tu trzeba być czujnym: nie ma reguł dla sposobów bycia ser i estar. Estoy cansado (jestem zmęczony) mówi o zmęczeniu chwilowym, właśnie w tym momencie, ale już soy cansado mówiącego wskazuje na stan chronicznego zmęczenia, życiem, czy zmęczenia chorobowego. Fakt, że taka sugestia w języku jest możliwa, ukazuje w tym wypadku większe bogactwo leksykalne, podglebie psychologiczne, filozoficzne hiszpańszczyzny. Francuska część tożsamości Estebana, arcyświadomego inności, nieprzekładalności elementu hiszpańskiego, zmuszona jest niejednokrotnie do kapitulacji w trakcie przekładu. Stąd rozdarcie, o którym mówiliśmy, w najlepszym wypadku głębia niedosytu, skazanie na cudzojęzyczność. A co z polszczyzną? Pocieszam się świadomością wielości jej innych rejestrów, choćby tych dotyczących całego wachlarza doznań zmysłowych...
M.K.: Guillénowi przyświecała idea jednego zbioru, w stylu Kwiatów zła Baudelaire‘a czy Źdźbeł trawy Walta Whitmana. Cántico to cykl wierszy, który rósł, uzupełniany przez całe dziesięciolecia, choć jego zrąb stanowią teksty z przełomu lat dwudziestych i trzydziestych. Wtedy powstały wiersze, które bierzemy teraz pod lupę. W wielu jest taki sam punkt wyjścia. Weźmy na przykład, taką strofę (¿Hubo un caos?): „A ranek swym ciężarem / wibruje nad moimi oczami. / Co znowu ujrzą? (To, co). Nadzwyczajne: Wszystko”. „Lo extraordinario: todo”. Otworzą się na Niezwykłe. Czyli wszystko. Co jest. A punkt dojścia? W ostatniej strofie tego samego wiersza, krew pędzi z „chciwością” fatalną, zaś poeta po omacku zbiera, na ślepo gromadzi cząstki swego losu – a potem jest dwukropek i konkluzja: quiero ser. Znowu to słowo-klucz ser. Ser i estar. Fatalizm i los.
K.R.: Proponuję trochę bardziej uporządkowany (czytelny) przekład tych kilku powyższych linijek, które napocząłeś: zgadzasz się?
A ranek ciąży
Y la mañana pesa
Wibruje mi w oczach
Vibra sobre mis ojos,
Które znów ujrzą
Que volverán a ver
Tę niezwykłość: wszystko.
Lo extraordinario: todo.
I w ostatniej strofie:
Krew płynie, płynie
Corre la sangre, corre
Nieuchronnie, chciwie
Con fatal avidez.
Ja ciułam na oślep
A ciegas acumulo
Swój los: pragnę być
Cestino: quiero ser.
M.K.: Mówisz o „kwintesencji filozofii euforycznej afirmacji rzeczywistości” przez poetę. Absolutnie! Mamy do czynienia ze swoistym panteizmem. W tych wierszach fenomenologiczne, jak je określiłem, poszukiwanie przez Guilléna związku między jaźnią a światem zewnętrznym spełnia się w akcie spokojnej i nieuprzedzonej, na razie jeszcze radosnej „kontemplacji” tego, co otacza go tu i teraz, w tym unikalnym momencie, który przenosi nas do wieczności. Dla mnie fascynujące jest to, że owo poetyckie przeniesienie do wieczności, owa transpozycja partykularnego w uniwersalne, odbywa się za sprawą jakiegoś radykalnego sprowadzenia języka do słów podstawowych, do form prostych, nie mylić z „uproszczonymi”. Tak samo fundamentalne jak jego spojrzenie na niebo jest użycie przez Guilléna słowa „jestem”, słowa „być”.
Ale to właśnie, owo zakorzenienie wywodu poetyckiego w słowach wywodzących się od fundamentalnego, egzystencjalnego czasownika „być”, jest nierozerwalnie związane z językiem ojczystym Guilléna. W przekładzie na francuski Esteban, który jak mało kto lub nikt inny „czuje” oba języki, wiele musi zmieniać. Nie tylko ze względu na strukturalne cechy obu języków, ich niekompatybilną kompatybilność, ale i – akurat przy tych słowach-kluczach – także ze względu na tradycję kultury. Choćby dlatego, że być, istnieć, egzystować, byt, istnienie, egzystencja to terminy, które przez tyle wieków obrosły konotacjami filozoficznymi. Więc tłumacz na francuski musi być świadomy rozróżnienia między l’être a l’existence, Sartre się wciąż kłania, więc przy poemacie filozoficznym bardzo trzeba się zastanawiać, czy to ma być l’être czy l’existence. No, a w polszczyźnie robi się jeszcze trudniej. Byt czy bycie czy bytowanie, istnienie, egzystencja, esencja, istota – te podstawowe terminy, rozmaicie, podkreślam: w dyskursie filozoficznym, były tłumaczone, i przekładane, z różnych języków. Nie można zignorować niemieckich terminów, czy Sein, czy Wesen, do tego jeszcze uwzględniając warianty w rodzaju heideggerowskiego Dasein. A cofając się od Hegla do Augustyna, Marka Aureliusza, Platona – słownik filozoficzny to czasami nieforemna masa, gdzie, nie tylko w polszczyźnie, lepią się z sobą przeciwieństwa, mieszają istoty i istnienia.
Ale wracając do konkretu, zanim oderwiemy się od Guilléna – pytanie do ciebie jako znawczyni (i wydawczyni) poezji języka hiszpańskiego. Jak scharakteryzowałabyś pracę nad jego tekstami, co w nich cię fascynuje, w czym jest unikalny?
K.R.: Wiersze Guilléna z Cántico przekładałam i publikowałam w „Literaturze na Świecie”, gdzie wówczas byłam zatrudniona jako redaktor, prawie czterdzieści lat temu! Do tamtych siedmiu, chyba siedmu tekstów doszły teraz dwa, przetłumaczone na świeżo dla „Kwartalnika Artystycznego”. Zafascynowała mnie już wtedy, na początku lat osiemdziesiątych, niebywale jasna, wręcz ekstatyczna tonacja tych tekstów: żaden z poetów hiszpańskich, czy francuskich, nie wspominając o polskich, tak nie pisał! Nie żądał dla siebie i innych tak kategorycznego zakorzenienia w bycie, nie czerpał z niego takiej radości! To była radość z budowania duchowej wspólnoty. „Nie ma samotności. Światło między nami. Wasz jestem” – oznajmiał w króciutkim tekście Afirmacja. W innym wierszu z tamtego czasu, w moim przekładzie, Muzyka, tylko muzyka, Guillén pisał w uniesieniu: „Duch przebrał miarę. / Mieszkamy w zachwycie. / Nieśmiertelność jest życiem / Dotrzymanym”. Przy tym, ta imponująca zwięzłość, oszczędność w słowach, niesamowita dyscyplina formalna! Ale praca nad przekładaniem tych wierszy była i jest niewyobrażalnym trudem. Ich tworzywo jest z kamienia niepoddającego się obróbce, a ten kamień ma latać i śpiewać! Nie znam ostatnich tomów poezji Guilléna, tych pisanych już po wojnie domowej i emigracji.
M.K.: Co ci się lepiej przekłada? Co ci bardziej „leży”, poezja hiszpańska czy poezja francuska? Pytanie w stylu: Kogo bardziej kochasz? Mamusię czy tatusia? (śmiech). A tak poważnie(j), wiem, że to zależy od bardzo wielu czynników, ale generalnie, do czego (którego języka) wyrywa się twoja dusza translatorska, (a w nim) ku czemu ciąży, ku czemu chce się wznosić?
K.R.: Od pewnego momentu, od kiedy miałam okazję zanurzyć się głębiej w języku hiszpańskim i w obszarach poezji, którą przynosił ten język, czyli od moich dwóch długich, dziesięciomiesięcznych pobytów stypendialnych w Meksyku, w latach 1974–1975 i 1977–1978, moja dusza poetycka – bo to ona przede wszystkim dokonywała tam odkryć, nawet jeśli zaczynała od eksploracji strony prozy – skłaniała się coraz bardziej ku poezji języka hiszpańskiego. A byłam przecież iberystką „samozwańczą”! – jak zwykłam siebie określać, bo przecież nie miałam za sobą formalnych studiów iberystycznych. A doszło do tego, że Universidad Autónoma de México wydała w czasie mojego drugiego pobytu stypendialnego w tym mieście – Mekce artystów, którzy znaleźli w nim parasol ochronny i atmosferę sprzyjającą twórczości, moją szczupłą, ale ważną antologię współczesnej poezji polskiej. Początkowo broniłam się ile sił przed propozycją zaprezentowania bodaj kilku wybranych wierszy ważnych dla mnie współczesnych poetów polskich. Argument był, zdawało mi się, nie do odparcia: przecież hiszpański nie jest moim językiem! Jednak presja i zaciekawienie drugiej strony – kilku wybitnych poetów meksykańskich, z których co najmniej jeden czytał poezję Herberta w przekładach na angielski, były tak wielkie, że zgodziłam się skorzystać z ich pomocy, w charakterze moich konsultantów. Wybrałam i przełożyłam, dzięki takiemu językowemu wsparciu i serdecznej przyjaźni moich konsultantów – wspaniałych poetów, niestety już dziś nieżyjących – wiersze Juliana Przybosia, Tadeusza Różewicza, Zbigniewa Herberta, Wisławy Szymborskiej, Stanisława Grochowiaka i – trzymaj się mocno! – Mirona Białoszewskiego, tego z wczesnego etapu, jeszcze jakoś do przeprowadzenia w obcojęzyczny żywioł hiszpańszczyzny. Towarzyszyły tym przekładom moje Noty o poetach, pisane bezpośrednio po hiszpańsku. Książka czy książeczka – bo nieduża – miała sto tysięcy egzemplarzy nakładu, adresowanych do studentów nauk humanistycznych na całym kontynencie, z wyjątkiem Brazylii! Ta publikacja przetarła mi ścieżki do dalszych „wyczynów” translatorsko-eseistycznych: pokazałam Meksykanom poezję Peipera, fantastycznie brzmiącą po hiszpańsku, Bieńkowskiego, ze dwa, trzy wiersze Karpowicza, którym w tym czasie się bardzo interesowałam i cały blok poetów Nowej Fali: Zagajewskiego, Kornhausera, Karaska, Markiewicza, Szarugi. Osobną prezentację miał Wojaczek i Barbara Sadowska, z którą się wówczas przyjaźniłam. Tej poezji towarzyszyły eseje krytyczne. Zainteresowanie młodych pisarzy i poetów meksykańskich było bardzo duże; to ja byłam osobą egzotyczną na tym gruncie. Palacio de Bellas Artes – odpowiednik naszego Ministerstwa Kultury organizował warsztaty – jak dziś powiedzielibyśmy – kreatywnego pisania, które prowadziłam, opowiadając uczestnikom do późnej nocy w różnych miastach, do których mnie wysyłano, jak i co się w Polszcze pisze, a czego nie lzia (w tamtym czasie). Pisałam także wiersze po hiszpańsku (ostały się z tego może dwa lub trzy).Brałam udział we wspólnych wieczorach, tak wielką miałam wówczas potrzebę dzielenia się, choć byłam pisklęciem wyklutym z obcego, kukułczego jaja... To był czas! Zaprowadził mnie na międzynarodowe festiwale poezji w Nikaragui, na Kubie, w Argentynie, w Kolumbii i na łamy tamtejszych pism... Poznawałam tam latynoamerykańską, europejską, japońską i inną elitę literacką, sama także dawałam się poznać, dostawałam mnóstwo książek, wśród których przebierałam po powrocie do domu. Wciąż jeszcze odkrywam przeoczone skarby... Przeceniam, nie doceniam, odchodzę...
A zaczęło się od Francji i Hiszpanii. Ale to Ameryka Łacińska i jej poezja przyćmiła z czasem Francję, choć poezja francuska była moim pierwszym wyborem. Długo trwało „przesiewanie” poetów francuskich, krystalizowanie się kryteriów wyboru wierszy do ewentualnego przetłumaczenia, akceptacja pasowała się z finalnym odrzuceniem, niemal w ostatniej chwili zmieniła mi się koncepcja całego tomu przygotowywanej przez dobrych parę lat antologii, gdy dojrzewałam do zobaczenia w eksperymencie proèmes Ponge’a, już przecież jakoś znanego, tłumaczonego – i to przez Miłosza!, także przez Jacka Trznadla – ojca wywrotowego nurtu w poezji francuskiej, zbuntowanego przeciw „ojcostwu” Mallarmégo... W końcu tak się jakoś ułożyło, że z literatury francuskiej tłumaczyłam przede wszystkim prozę, a z hiszpańskojęzycznej – poezję, która do tej pory nie zaprzepaściła więzi z naturą, kosmosem, historią, folklorem, imponując swobodą i rozmachem, a do tego – doskonałą znajomością kultury europejskiej, której czuje się pełnoprawną dziedziczką... Dotyczy to także rewaloryzacji twórczości rdzennych narodów Ameryki Łacińskiej, z którą miałam okazję się zetknąć choćby ostatnio w Kolumbii, podczas Międzynarodowego Festiwalu Poezji w Medellin. Poznałam tam osobiście znakomitego poetę, to Juan Manuel Roca, którego wiersze prezentowałam już także w „Kwartalniku”, w „Odrze”, w „Wyspie”. Jest szansa, że przedstawię tę twórczość szerzej w przyszłym roku, w edycji książkowej...
M.K.: Wnoszę z tego, co powiedziałaś, choć tego nie powiedziałaś, że sercem jesteś po stronie iberyjskiej. I że jakbyś miała wybrać na bezludną wyspę albo francuski, albo hiszpański, na stałym lądzie zostałby francuski. Ale gdybyś na niej została z francuskim, to choć gros twojego dorobku stanowi poezja, nie miałaś trwogi zmierzyć się z prozą, na gigantyczną skalę. Wyobrażam sobie, że restytucja „utraconego” czasu wymagała zupełnie innego planu dnia pracy niż przekłady liryki. Że Ponge to było małe piwo w porównaniu z Proustem.
K.R.: Oczywiście, praca nad Proustem przysparzała problemów diametralnie innych. Po pierwsze, to jest proza, ale bardzo specyficzna, zbudowana ze zdań, które się nie kończą, jej płynność usprawniają przecinki, średniki, myślniki. Boy – pierwszy i długo jedyny tłumacz Prousta – tej struktury nie respektował, obawiając się, że czytelnik zagubi się w tym gąszczu, nie zechce lub nie potrafi podążać za tak wymagającym autorem. Traktował A la recherche du temps perdu jako postbalzakowską, realistyczną w sumie powieść psychologiczną, której tłumacz miał postawić na zrozumiałość. Ja, z perspektywy przeszło osiemdziesięciu lat, dzielących ukazanie się nowego, mojego przekładu pierwszego tomu Poszukiwania od tłumaczenia Boya, pokusiłam się o odwzorowanie struktury narracji w tekście Prousta, rezygnując przy tym z licznych anachronizmów językowych i stylistycznych w tekście przekładu najbardziej ambitnego i wszechstronnego tłumacza w tamtym czasie. To było prawdziwe wyzwanie, trzeba było nieźle kombinować, porównywać, a także... ryzykować!
Nowy przekład, po tylu latach powielania, wręcz lansowania tego jedynego istniejącego, wywołał u jednych czytelników duży aplauz, u innych falę ataków ze strony niezłomnych zwolenników „starego” tłumaczenia. Śledziłam to wszystko w internecie. Polemizowałam także – w „Literaturze na Świecie” – z wybitnym krytykiem przekładu, a obecnie także tłumaczem czwartego tomu siedmioksiągu Prousta, na temat stosunku do przekładu Boya...
Chodziło mi też o to, by dopuścić do głosu poetycki wymiar prozy Prousta, zgodnie z intencjami jego samego wyrażonymi wcześniej, w niedokończonej, jawnie autobiograficznej powieści Jean Santeuil: autor wyrażał tam pragnienie bycia przede wszystkim poetą. Opisy misteriów zachodzących w przyrodzie, te kwitnące głogi, owocujące jabłonie i inne cudowności, to wszystko było już gotowe do spożytkowania w Poszukiwaniu, niemal skatalogowane w Jeanie Santeuil! Toteż rozmyślnie poszłam tym tropem, wskazanym przez samego Prousta.
M.K.: Samuel Beckett, człowiek niezmiernie uprzejmy dla czytelników, tych, którzy go gloryfikowali na równi z tymi, co odsądzali go od czci, usłyszawszy od kogoś z tej pierwszej kategorii: „Mistrzu, przeczytałem wszystko, co pan napisał”, skonstatował: „Musi pan być bardzo zmęczony”. Wyobrażam sobie, że przekład Prousta to nie był relaks.
K.R.: Pytasz o rolę wysiłku fizycznego przy tłumaczeniu W stronę Swanna. Powiem więcej: to był ogromny wysiłek psychofizyczny, a chwilami – syzyfowa praca! Bo co z tego, że chciałam wprowadzić jakąś systematyczność w zmaganiu się z ilością stron, że – dajmy na to – zaplanowałam sobie na następny dzień, nawet sczytałam dwie, trzy strony oryginału zapisanego malutką czcionką w edycji Plejady, kiedy efekt finalny – tłumaczenie – był nie do zaakceptowania! Zrozumiałam w końcu, że muszę zasiadać do pracy... w stanie natchnienia. Może zabrzmi to pretensjonalnie, ale taka była prawda. Musiałam być w miarę wypoczęta, gotowa do lotu poza granice czy nawet możliwości mojego języka, mojej ekspresji! Czasem pomagało odprężenie w czasie słuchania muzyki, dłuższy spacer nad brzegami Rodanu czy malowniczymi uliczkami starego Arles na południu Francji, gdzie najlepiej pracowało mi się nad tłumaczeniem W stronę Swanna w trakcie części trzymiesięcznego pobytu stypendialnego we Francji w roku 2013...
M.K.: Kiedy przygotowywałaś Prousta, linearnie posuwając się do przodu, wyobrażam sobie, że ważne było, by jakieś charakterystyczne zdanie czy fraza z końca powieści były przetłumaczone tak, jak już przetłumaczyłaś jakieś podobne na początku tekstu. Ale jak to ogarnąć? Ja, tłumacząc prozę Thomasa Bernharda, wpadałem czasem w panikę. Przy jednej powieści, Korekcie, to było kilkaset stron po części maniakalnego powtarzania, sporządziłem sobie coś w rodzaju bazy danych, listę słów i zwrotów, którymi Bernhard uporczywie obracał w oryginale – i używał z wielką dozą idiosynkrazji. Komputer niby miał pomóc, ale prześlizgiwanie się oddzielnie po obu tekstach wcale nie okazało się owocne, najczęściej pozostawałem przy dokonanym już wyborze, często bez konsekwencji, ale konsekwentnie ze świadomością, że sprawdziłem. I że wyjąłem sobie parę tygodni z życiorysu. Czy jesteś przy dłuższych przekładach nowoczesna? Z techniką jesteś za pan brat? Do jakiego stopnia?
K.R.: Tak, oczywiście, były takie problemy z koniecznością powtórzeń takich samych czy podobnych fraz, sytuacji, na przykład przy kilkakrotnym pojawianiu się la petite phrase, wprawiającej w uniesienie Swanna, czy w trakcie obserwacji przez niego za szczupłej – według jego kanonów estetycznych – twarzy Odetty. Ale nie sporządzałam bazy danych, ani listy słów i zwrotów. Głowiłam się, czasem w poczuciu porażki, nad jakimś jednym słowem, użytym przez Prousta, które w moim odczuciu wręcz zadziwiająco nie pasowało do charakterystyki postaci, w tym wypadku postaci Swanna – muflerie, a które Boy tłumaczył uparcie jako „chamstwo”...
W stronę Swanna to był najdłuższy przekład, także w sensie czasu trwania pracy nad nim. Zawieszony ciągnął się, z jedenastoletnią przerwą na poetyckie podróże, prawie przez dwadzieścia lat! Ciężki był powrót do tej żmudy po takim upływie czasu, ale wiedziałam, że musi nastąpić. Pracowałam od razu na komputerze, to było nieporównywalne z pisaniem na maszynie; mogłam natychmiast widzieć tekst i poprawiać.
M.K.: Pamiętam, w latach osiemdziesiątych na Zachodzie zaczęły się spory, czy w sztuce słowa powinno się używać zdobyczy techniki, które rzekomo redukowały rolę geniuszu poetyckiego w kreacji artystycznej. Takim zagrożeniem było użycie komputera. Niemieckie media zapytały o to G.M. Marqueza. Odpowiedź była jednoznaczna. Komputer oszczędza mi sześćdziesiąt procent czasu przy „kreacji” tekstu. Przy tłumaczeniu na inny język jest to jeszcze więcej. Marquez przestał wtedy pisać na maszynie.
K.R.: Często jednak, gdy zdanie Prousta obfitowało w zbyt wiele meandrów i trudno było ustalić na pierwszy, czy drugi rzut oka, co bardziej, a co mniej ważne, jaki synonim, szyk wybrać, zapisywałam różne wersje na kartce. Wiersze jednak, tak jak przekłady poezji, zapisuję w specjalnym notesie, w którym dobrze jest widzieć nawarstwiające się skreślenia. (Różewicz swoje pokreślone wersje wierszy publikował!) Dopiero kiedy wiersz – własny, czy cudzy – „się odleży”, dłużej czy krócej, przenoszę go na komputer. Z kolei recenzje, czy dłuższe formy krytyczne także powstają na klawiaturze i na monitorze komputera. Zdarza się, że dopisuję coś na boku i zostawiam tam na jakiś czas, zanim zdecyduję się: włączyć czy wyrzucić.
M.K.: Czyli wersja hybrydowa.
K.R.: Z techniką nie jestem za pan brat. Na tym polu ciągle coś mnie niemile zaskakuje, z czym nie mogę, choć zawsze próbuję sobie poradzić. Musiałam w końcu pogodzić się z tym, że takie incydenty będą się zdarzać i że czasem będę potrzebować w tych sprawach pomocy.
M.K.: Czy w okolicach twoich „półokrągłych” urodzin, mógłbym zapytać, co z własnego dorobku najbardziej cenisz?
K.R.: Nie do mnie w sumie należy ocena osiągnięć w mojej twórczości, czy słabych stron... W czym jestem lepsza, a w czym gorsza. Moje autooceny mogą się różnić, i na pewno różnią się od ocen czytelników czy słuchaczy. Zauważyłam, że ci pierwsi pamiętają, czy też wyróżniają w mojej poezji erotyki, z wczesnych etapów mojego poezjowania, a ja erotyków już od dawna nie piszę.
Co ja sama w moim dorobku najbardziej cenię? Z poezji – chyba niewydany osobno, czego żałuję, tomik Miejsce na feniksa, na który złożyły się dwa cykle wierszy Tam i z powrotem i Środki czyszczące, pisane w latach 2003–2011; włączyłam go do wyboru Wiersze przesiane, wydanego w roku 2012. W pierwszym z tych cykli jest sporo akcentów autobiograficznych, choćby proza poetycka Pochować Dziadka, z napisaniem której długo się nosiłam; rzadko czytam ten tekst, bardzo osobisty, na spotkaniach autorskich.
Z przekładów poetyckich – cenię niezmiennie wspaniałą, prekursorsko barokową lirykę miłosną portugalskiego poety z XVI wieku, Luisa Camoesa, w moim dawnym już przekładzie, przedrukowanym w ostatnio wydanych Cudzych moich wierszach (z lat 1968–2020), przekłady niektórych poetów hiszpańskich i meksykańskich. Bo nie będę tu mówić o „dorobku”, wciąż jeszcze niewydanym, moich tekstów krytycznych, których sporo się uzbierało i wciąż przyrasta, w ciągu wielu lat pisania o twórczości innych; a są to teksty bardzo różnorodne, pod względem formalnym.
M.K.: Zamykając tę rozmowę, otwórzmy nowy wątek. Dałaś się namówić (przez Redakcję!) na kolejną polską wersję poezji Becketta. Wątek poezji hispano-francuskiej zostanie uzupełniony dwujęzyczną poezją francusko-irlandzką. Wątkiem poezji filozoficznej, inaczej mówiąc: filozofii poezji. Jorge Guillén to filozof, który językiem i metodami poezji próbował „zaatakować”, jeśli nie rozwiązać, paradoks ludzkiego istnienia w świecie. Jego niczym niezmącona afirmacja istnienia, czy wręcz egzaltacja istnieniem, przynajmniej w najoczywistszej interpretacji, uległa dość pesymistycznej korekcie w twórczości Claude’a Estebana. Zdolnej do zachwytu, ale, jak zauważyłaś, w tonacji katastroficznej. „Enigmatyczność” i „hermetyczność” jego wierszy stanowi spore wyzwanie dla tłumacza, dodatkowo wystawionego na próbę faktem zakorzenienia poety francuskiego we wrażliwości raczej sprzecznej z „duchem” poezji francuskiej wrażliwości, cechującej lirykę hiszpańską. Exit Esteban. Teraz na naszym celowniku pojawia się inny autor dwujęzyczny, piszący po francusku. Samuela Becketta nie trzeba wprowadzać na łamy „Kwartalnika Artystycznego”. Irlandzki pesymista był obecny w naszym piśmie od pierwszego numeru. Poeta doctus, wielki erudyta, który nie chciał afiszować się własną erudycją do tego stopnia, że pozornym anty-dramatem Czekając na Godota zmylił sporą część krytyków – ci głusi na metafizyczny wymiar jego twórczości wzięli tę sztukę za burzenie tradycji i policzek wymierzony racjonalności. Wiersze Becketta są często jeszcze bardziej hermetyczne niż Estebana. I jak u Estebana, w jego poezji pisanej po francusku czuło się obecność języka obcego. Anglo-irlandzki przyczaił się z tyłu. Na tych łamach z zawiłą i prostą poezją Becketta zmierzyła się przed dwunastu laty Julia Hartwig. Teraz również ty dałaś się na to namówić. Efektem są przekłady w tym numerze. Wypadałoby o tym porozmawiać. Najpierw jednak dajmy Czytelnikowi szansę nieuprzedzonego pochylenia się nad tekstami Becketta.
SAMUEL BECKETT
w przekładzie Krystyny Rodowskiej
***
chciałbym żeby moja miłość umarła
żeby deszcz padał na cmentarz
i uliczki po których chodzę
opłakując tę której zdawało się że mnie kocha
***
przychodzą
inne i podobne
z każdą jest inaczej i podobnie
z każdą brak miłości jest inny
z każdą brak miłości jest podobny
***
co zrobiłbym bez tego świata bez twarzy bez pytań
gdzie byt trwa chwilę gdzie każda chwila
przechodzi w pustkę w niepamięć o tym że się było
bez tej fali w której ostatecznie
ciało i cień pogrążają się razem
co zrobiłbym bez tej ciszy otchłani szeptów
zdyszanych wzywających szaleńczo pomocy miłości
bez tego nieba co się wznosi
nad pyłem ze swego balastu
co zrobiłbym zrobiłbym tak jak wczoraj jak dzisiaj
gdy wyglądam przez bulaj czy tylko ja sam
błądzę i krążę z dala od wszelkiego życia
w przestrzeni na uwięzi
bez głosu pośród głosów
wtrąconych w głąb wraz ze mną
***
i tak na próżno
czy pogoda dobra czy zła
uwięziony w sobie uwięziony w nich
jakby to było wczoraj przypominam sobie mamuta
dinotherium pierwsze pocałunki
okresy zlodowacenia w których nic nowego
wielki upał trzynastego ich ery
Kant chłodno pochylony nad dymiącą Lizboną
rozmyślać o pokoleniach dębów i zapominać o ojcu
o jego oczach czy miał wąsy
nie jadało się przez to mniej bez apetytu
uwięziony w sobie uwięziony w nich
***
niech żyje umarły mój jedyny sezon
białe lilie chryzantemy
żywe gniazda opuszczone
szlam liści kwietniowych
piękne dni siwe od szronu
***
tak tak jest taki kraj
gdzie niepamięć gdzie niepamięć ciąży
łagodnie nad nienazwanymi światami
tam głowę się wycisza głowa jest niema
i wie się nie nic się nie wie
śpiew na martwych ustach zamiera
wędruje wzdłuż brzegu
nie ma nad czym płakać
znam moją samotność nie za dobrze znam
mam czas mówię sobie mam czas
ale co to za czas wygłodniała kość pieski czas
nieustannie blednące niebo moja szczypta nieba
promień który się wspina pręgowany drżący
mikron czasów ciemności
chcecie bym przeszedł z A do B nie mogę
nie mogę wyjść jestem w krainie bez tropów
tak tak macie tam coś pięknego coś pięknego
co to jest nie zadawajcie mi już pytań
spirala pył minut czy to jest to samo
spokój miłość nienawiść spokój spokój
Mucha
między tą sceną a mną
szyba
pusta gdyby nie ona
rozpłaszczona
zakrwawione jej czarne wnętrzności
oszalałe czułki skrzydełka zlepione
zakrzywione łapki wysysając pustkę
kalecząc błękit tłukąc w niewidzialność
pod moim bezsilnym kciukiem sprawia że wiruje
morze i niebo pogodne
***
muzyka obojętności
serce czas powietrze ogień piasek
ciszy osuwanie się miłości
tłumi ich głosy i niech
nie słyszę już siebie
jak milczę
***
pij sam
nażeraj się spalaj pieprz się zdychaj sam jak przedtem
nieobecni są martwi obecni śmierdzą
wytęż wzrok i popatrz na trzciny
czy się droczą ze sobą
albo na wiry wodne
nie warto jest wiatr
i stan czuwania
Elżbieta Lempp
KRZYSZTOF MYSZKOWSKI[1]
Thorn