Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Pierwszy polski e-magazyn o e-książkach, e-pisarzach, e-czytelnictwie, self-publishingu.
Proponujemy: wywiady, felietony, recenzje, opinie, analizy rynku, opowiadania.
Zapraszamy i zachęcamy do współpracy: recenzentów, autorów, wydawców, dystrybutorów
Z dumą i radością prezentujemy kolejny, piąty już, numer Świtu ebooków.
Tym razem tematem wiodącym jest wydawanie ze współfinansowaniem. Jeśli rozważacie taką opcję dla swoich utworów - przeczytajcie koniecznie!
Przy piątym numerze współpracowali: Magdalena Białek, Ciernik i Pokrzywnica, Kamil Czubek, Luiza Dobrzyńska, Marta Kor, Robert Drózd, Alicja Minicka, Tomasz Mitrowski, Robert Plesowicz, Paweł Pollak, Maciej Różalski, Robert Wieczorek, Agnieszka Żak.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 224
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
REDAKCJA
Redaktor naczelny: Maciej Ślużyński
Sekretarz redakcji: Joanna Ślużyńska
Skład i łamanie: Oficyna Wydawnicza RW2010
Zespół redakcyjny: Oficyna Wydawnicza RW2010
Współpraca:
Magdalena Białek, Ciernik i Pokrzywnica, Kamil Czubek, Luiza Dobrzyńska, Marta Kor, Robert Drózd, Alicja Minicka, Tomasz Mitrowski, Robert Plesowicz, Paweł Pollak, Maciej Różalski, Robert Wieczorek, Agnieszka Żak.
ISSN 2300-5645
WYDAWCA
Oficyna wydawnicza RW2010
Os. Orła Białego 4 lok. 75
61-251 Poznań
www.rw2010.pl
Serdecznie zapraszamy do współpracy wszystkich recenzentów, blogerów, dziennikarzy, autorów, księgarzy i wydawców. Propozycje tekstów lub linki do tekstów należy nadsyłać na podany adres poczty elektronicznej. W sprawach reklamy w magazynie – prosimy o kontakt na podany adres poczty elektronicznej.
Tego wieczora miał przyjęcie u hrabiny Czarskiej, wdowy po Maurycym, ordynacie Kaszowickim, który pozostawił po sobie nieduży majątek i nieznaczny dorobek literacki pod postacią czternastu powieści, wydanych nakładem autora, i sześciu nigdzie, niestety, niegranych dramatów historycznych.
Pani Czarska z tej racji uważała za swój święty obowiązek otaczać się literatami i nie było w Warszawie żadnego głośniejszego nazwiska literackiego, które by jednocześnie nie figurowało na liście gości jej salonu.
Większość ich bywała tam nawet często, przychodząc z pustymi żołądkami, a wychodząc z dobrze naładowanymi i niosąc pod pachą przynajmniej dwa tomy dzieł nieboszczyka hrabiego Maurycego, by na następnej kolacji w alei Szucha móc podnieść wysoką wartość talentu zmarłego kolegi i wyrazić szczere oburzenie z powodu zapoznania tak świetnego pisarza.
Jedynymi dwiema osobami w tym salonie, które demonstracyjnie ziewały podczas głośnego czytania sześciu dramatów historycznych, były panny Iwona i Marietta, siostrzenice pani domu.
Dla nich bywało tu poza literatami sporo młodzieży z arystokracji.
Gdy Nikodem przestąpił próg salonu, od razu poznał szereg osób, spotykanych czy to u pani Przełęskiej, czy u księstwa Roztockich, a co go bardzo speszyło, ujrzał też niemal wszystkie panie z owej diabelskiej nocy.
Jedyną pociechą w tym względzie był brak panny Stelli, której wręcz bał się.
Powitano go z radością, lecz i z szacunkiem.
Szczególniej panie z Loży Gwiazdy Trzypromiennej z panią Lalą Koniecpolską na czele witały się z nim w ten sposób, że czuł się jeszcze bardziej zdetonowany.
Było w ich wzroku coś, co zbyt jaskrawo przypominało mu ową piekielną noc. Oczyma szukały jego oczu, zachowując w ruchach jakąś dziwną powściągliwą rozwiązłość. Nikodem chętnie uciekłby stąd, gdyby nie przeświadczenie, że dzięki bytności u hrabiny Czarskiej rozszerzy swoje stosunki towarzyskie i znajdzie kilka nowych znajomości, które mogą pomóc mu w przyszłości.
Pani Czarska od początku zaatakowała Dyzmę całym pęczkiem pytań, dotyczących wiekopomnych dzieł śp. jej męża.
Nikodem, jak mógł, wywijał się, twierdząc, że zarówno „Kwiaty uczuć”, jak i „Śpiew słowika” czytał wielokrotnie.
Na szczęście przybyły mu na pomoc panny Czarskie i pani Lala Koniecpolska, wobec czego zwolniony został z wysłuchania cytat wiekopomnych dzieł śp. Maurycego Czarskiego.
Głównym tematem tego numeru naszego kwartalnika jest ogół zagadnień związanych z wydawaniem książek z tak zwanym „współfinansowaniem” bądź w innych systemach wydawniczych, z pominięciem tego najbardziej klasycznego, czyli gdy Autor wysyła maszynopis do wydawnictwa, a ono wydaje go w formie książki, inwestując własne pieniądze.
W poprzednim numerze kwartalnika pisaliśmy o blaskach i cieniach self-publishingu; czy w sektorze rynku obejmującym książkę papierową jest miejsce również na samo-wydawanie-się? Niestety, nie. Ja osobiście znam tylko dwa przypadki, gdzie Autor został wydawcą swoich utworów w wersji książkowej; trzeba dodać, że został również ich sprzedawcą, producentem i marketingowcem. Te dwa znane mi przypadki (pozdrowienia dla Władysława Zdanowicza i Aleksandra Sowy) dowodzą, że w zasadzie można, ale trzeba być wybitnie uzdolnionym człowiekiem, nie tylko pisarzem, lecz również wszystkim innym po trochu.
Czy zatem – skoro tradycyjna droga do publikacji zawiedzie – warto skorzystać z usług jakiejś firmy wydawniczej bądź wydawnictwa, oferujących pewną formę partycypacji w kosztach poniesionych przy pracy nad tekstem i druku? Moim zdaniem to jedyna droga, ale warto starannie dobrać sobie partnera.
W dobie powszechnego dostępu do internetu żadna informacja się nie ukryje. Ofert na „wydanie ze współfinansowaniem” znajdziecie bez liku, ale szukając ich, natraficie też na ślady, które pozwolą Wam dokonać świadomego wyboru.
Jeśli wybierzecie firmę RADWAN, to prędzej czy później traficie na grupę na Facebook.com „Pozwać wydawnictwo Radwan do sądu” (http://www.facebook.com/); jest to wprawdzie grupa zamknięta, ale liczy 121 członków, co daje wyobrażenie o skali i o tym, na co się porywacie...
Jeśli zdecydujecie się na współpracą z NOVAE RES, to na pewno znajdziecie echa niedawnej dyskusji o jakości świadczonych przez tę firmę usług związanych z pracą nad tekstem; w tym numerze publikujemy dwa artykuły na ten temat, więc zanim podejmiecie decyzję o współpracy z nimi, przeczytajcie te teksty szczególnie uważnie.
Jeśli wybierzecie wydawnictwo ASTRUM, to zapewne traficie na zablokowaną już wprawdzie stronę w serwisie dodajoszusta.pl albo na jedno z for dyskusyjnych z niezbyt przychylnymi opiniami o tymże przedsiębiorstwie (Wydawnictwo ASTRUM ???).
Wybierając PSYCHOSKOK, możecie trafić na forum Gazety Wyborczej: wydawnictwo psychoskok – raczej negatywne odczucia i na podstawie dyskusji tam toczonej także wyrobić sobie jakąś własną opinię.
A zatem wybierając swojego przyszłego wydawcę, zasięgnijcie najpierw opinii z kilku źródeł. Łatwiej unikniecie rozczarowań.
I oczywiście zachęcam gorąco do lektury piątego numeru kwartalnika Świtu ebooków; znajdziecie tu kilka ciekawych artykułów i analiz dotyczących firm wydających Wasze książki za Wasze pieniądze. Nie jest to oczywiście pełen obraz rynku, ale być może pozwoli Wam się lepiej zorientować w tym „who is who” i z kim można, a z kim raczej nie należy podejmować współpracy.
Oczywiście ostateczna decyzja zawsze należeć będzie do Was.
Warto pokusić się o ujednolicenie języka, którym będziemy się posługiwać w zamieszczonych w tym numerze tekstach, dlatego zacznijmy od kilku praktycznych definicji.
Wydaniem klasycznym nazywać będziemy wydanie książki w trybie jak najbardziej tradycyjnym; Autor wysyła maszynopis do wydawnictwa (albo raczej – do kilku wydawnictw), przychodzi pozytywna odpowiedź, książka powstaje na koszt wydawcy (z pełnym zakresem usług), a Autor otrzymuje uzgodniony procent od ceny okładkowej. Zjawisko to niestety występuje jakby rzadziej ostatnio, a poza tym – jest z jednej strony banalne, a z drugiej – przeważnie nieosiągalne dla 99% piszących, więc zwróćmy po prostu uwagę, że jest, i pomińmy je dyskretnym milczeniem w dalszych rozważaniach.
Na drugim biegunie znajduje się self-publishing w postaci czystej. Autor tworzy dzieło i potem publikuje je albo za darmo (nie dotyczy ceny utworu, tylko kosztów poniesionych!) jako ebook na jednej z dostępnych platform (virtualo.pl, wydaje.pl, rw2010.pl), albo jako „druk zwarty”, czyli znajduje drukarnię, gdzie drukuje swój utwór w takiej ilości egzemplarzy, na jaką go stać, i potem sprzedaje (czy raczej próbuje sprzedawać) samodzielnie, bądź obdarowuje swoim „dzieckiem” krewnych i znajomych, ku ich oczywistej radości. Ważne w tym przypadku jest to, że Autor wszystko robi zupełnie sam.
Formą doskonalszą nieco tego wariantu jest self-publishing ze wspomaganiem. Autor staje się jednocześnie nadzorcą pracy innych osób, a więc zleca komuś ze znajomych zrobienie redakcji i korekty, innemu – konwersję na formaty właściwe czytnikom (jeśli to ebook), jeszcze innemu – skład i przygotowanie do druku (jeśli ma to być książka klasyczna). Cała reszta odbywa się tak samo jak w przypadku czystej postaci self-publishingu, choć tu odpowiedzialność za ostateczny kształt dzieła rozkłada się (przynajmniej w teorii) na nieco więcej osób.
Vanity press to forma najbardziej ułomna, a jednocześnie najbardziej rozpowszechniona wśród piszących i pragnących za wszelką cenę publikować to, co napisali. Autor ma tak wielką potrzebę opublikowania swojego dzieła, że znajduje firmę wydawniczą (nazywanie takich tworów „wydawnictwami” jest grubą przesadą), której zleca wykonanie szeregu usług związanych z publikacją, przy czym zaznaczyć wypada, że choć te usługi są płatne, to płaci się niewiele, ale też niewiele się otrzymuje w zamian („częściowa” korekta na przykład jest zjawiskiem dość powszechnym w tym modelu). Autor więc płaci za wydanie swojego dzieła pod „znakiem” jakiejś firmy, ale... stara się zapłacić jak najmniej, godząc się na formę daleką od doskonałości bądź uznając, że dzieło przez niego stworzone ma już formę bliską doskonałości, więc żadna redakcja nie jest potrzebna, a korekta nawet fragmentaryczna w zupełności wystarczy, zaś projekt okładki jest sprawą drugorzędną, byle tylko nazwisko było napisane z przodu i jak największymi literami. Utwór tak przygotowany trafia do sprzedaży ogólnopolskiej, choć zazwyczaj dostępny jest tylko w księgarni internetowej prowadzonej przez „firmę wydającą”, a ponadto trafia do stu czy dwustu blogerów, którzy z reguły wyrażają swój głęboki zachwyt, co bardzo dobrze robi Autorowi, któremu przestaje być żal wydanych na publikację pieniędzy.
Wydanie ze współfinansowaniem to kolejna metoda na ukazanie światu swojego wiekopomnego dzieła. W tym systemie Autor płaci więcej, ale też i zyskuje więcej, przynajmniej w założeniach. Bo dostaje jakąś część zysków ze sprzedaży utworu. O tym, jaki jest poziom tej sprzedaży, statystyki milczą, ale można podejrzewać, że szału nie ma... Jest za to znów zachwyt wielu blogerek i blogerów, którzy swoje entuzjastyczne recenzje publikują i linkują, gdzie się da. Również znajomi z fejsbuka piszą peany na cześć utworu i Autora, zachęcając do dalszej wytrwałej pracy i publikacji kolejnych dzieł, co znów Autorowi robi dobrze i wprawia go w zachwyt graniczący z euforią.
Rent a publisher to usługa na rynku wydawniczym nowa i gwarantująca przynajmniej kilka rzeczy; dbałość o jakość publikacji, ogólnopolską dystrybucję do sieci i księgarni i odpowiednio wysoki zysk ze sprzedaży. Autor wprawdzie płaci za wszystko, ale jednocześnie cały zysk ze sprzedaży zasila jego konto bankowe. Stawki są porównywalne z tymi obowiązującymi w trybie współfinansowania, co w nieco dziwnym świetle stawia ową mityczną „połowę kosztów wydania”, jakie w trybie współfinansowania ma ponieść Autor.
I na koniec druk na żądanie, czyli POD (print on demand). Aby być ścisłym – to w zasadzie nie jest oferta na wydanie książki dla Autora, tylko dla... czytelnika. To rozwiązanie stosuje się w sytuacji, gdy na przykład nakład jakiejś książki się wyczerpał, a klient chce zamówić druk na żądanie jednego egzemplarza dla siebie, albo książka ma tylko wersję elektroniczną, a czytelnik pragnie mieć wersję papierową i jest gotów za nią zapłacić.
Tekst pochodzi z blogupawelpollak.blogspot.com
Internet huczy o tej sprawie, więc krótko dla tych, do których jednak huk nie dotarł: blogerka Post Meridiem opublikowała recenzję książki Adriana Bednarka pt. Pamiętnik diabła. Książkę pochwaliła, ale skrytykowała wydawnictwo Novae Res za nieadekwatną okładkę i przepuszczenie licznych błędów ortograficznych. Wydawnictwo, grożąc jej sądem, zażądało, skutecznie, usunięcia recenzji.
Ocena internautów wypadła jednoznacznie, rolę czarnego charakteru przypisano tu Novae Res, i chociaż tę ocenę w pełni podzielam, to zanim powiem dlaczego, jednak dwie uwagi pod adresem pozostałych uczestników dramatu. Nie podoba mi się, że blogerka usunęła recenzję. Chcesz pisać krytycznie o innych, to miej odwagę tej krytyki bronić, a nie czmychaj w mysią dziurę, kiedy krytykowany tupnie nogą. Co do błędów ortograficznych, to wydawnictwo ich autorowi nie dopisało, sam je zrobił. Człowiek, który sadzi takie byki jak „masarz pleców”, „w przewarzającej liczbie”, „na razie niema” i stosuje związki frazeologiczne „rozejść się po łokciach”, nie powinien wydawać książek. Najpierw niech przeczyta ich na tyle dużo, by recenzent nie wskazywał, że „ilość błędów w tej książce jest po prostu żenująca”. Owszem, redakcja i korekta jest obowiązkiem wydawnictwa, ale ma to być szlifowanie tekstu, a nie poprawianie błędów usprawiedliwionych wyłącznie na poziomie trzeciej klasy podstawówki. Jeśli ktoś ma pisarskie ambicje, powinien najpierw opanować elementarny warsztat i znać na tyle gramatykę, frazeologię, ortografię i interpunkcję, by jego tekst nie raził odbiorcy, nawet jeśli nie zostanie zredagowany. Być może takie stanowisko prezentowały normalne wydawnictwa i Bednarek musiał udać się do „innowacyjnego” Novae Res, które za wydanie każe sobie płacić. I tak znowu znaleźliśmy się na poletku self-publishingu, gdzie o możliwości publikacji nie decyduje jakość tekstu, tylko stan finansów autora i gotowość wyłożenia przez niego kilku tysięcy złotych.
Dla większości odbiorców jest oczywiste, że żadna redakcja tej powieści nie została przeprowadzona, komentujący zgodnie wskazują, że podobnie żenujący poziom opracowania tekstu jest w Novae Res normą, a nie wypadkiem przy pracy. Ale nie wydają się rozumieć, że wynika to z modelu biznesowego, bo Novae Res żadnym wydawnictwem nie jest, tylko firmą żyjącą z drukowania autorów za ich pieniądze. Z wydawaniem książek ma to mniej więcej tyle wspólnego, co płacenie za seks z uczuciami.