Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Karolina po dwudziestu latach wraca do rodzinnej miejscowości na Kaszubach. Wyjechała do Warszawy szukać lepszego życia, ale teraz straciła męża, pracę i mieszkanie i oto znów staje przed drzwiami domu rodziców. Szybko się przekonuje, że dawne problemy, przed którymi uciekała, nie tylko nie zniknęły, lecz jeszcze urosły.
Karolina podejmuje trud zbudowania swojego życia na nowo: znajduje pracę, nowych przyjaciół i hobby. Poznaje też mężczyznę, z którym wiele ją łączy i który zaczyna budzić jej zainteresowanie. Tylko czy oboje pozwolą sobie na to uczucie?
Czy dwa potłuczone serca znajdą drogę do siebie?
Jakie zagadki kryją stare listy?
I co szepcze nadmorski wiatr?
W tej nastrojowej powieści Katarzyny Sarnowskiej odnajdujemy optymizm oraz nadzieję, że miłość i szczęście można znaleźć zawsze, nawet w najmniej spodziewanych okolicznościach.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 332
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Rozdział I
Powrót
Karolina wysiadła z autobusu. Kierowca podał jej walizkę, podziękowała mu. Stanęła na chodniku i wciągnęła powietrze – pachniało zupełnie inaczej niż w Warszawie. Przypominało zapach dzieciństwa: świeżo upieczonego chleba, morza, tajemnicy. Teraz jednak nie pomagało jej odnaleźć drogi. Dokąd mam iść, pomyślała bezradnie. Zobaczyła jakiś szyld supermarketu, nową drogę. To miejsce wcale nie przypominało wsi, którą opuściła wiele lat temu, i poczuła się, tak jakby znalazła się nagle w nowej, nieznanej sobie krainie, a nie w miejscu, gdzie wydeptała wszystkie ścieżki, znała kiedyś każdy kąt. Stała, patrząc bezradnie w kierunku niknącego w oddali końca ulicy.
– Pani się zgubiła? – zapytała pasażerka, która wysiadła z nią z autobusu. – Może mogłabym w czymś pomóc? – zaproponowała uprzejmie.
– Nie, dziękuję. – Karolina odruchowo odepchnęła ją głosem.
Kobieta machnęła ręką i odeszła.
Tak, zgubiłam się wiele lat temu i już chyba nigdy się nie odnajdę, pomyślała Karolina i powędrowała przed siebie w obawie, że za chwilę kolejna osoba będzie chciała jej pomóc, a ona nie miała ochoty na rozmowę. Wdrapała się pod górę, znalazła się na rondzie i wtedy w końcu dostrzegła punkt orientacyjny. Tuż za skrzyżowaniem stał ogromny kościół z czerwonej cegły, w którym została ochrzczona, była u komunii, a za kościołem zobaczyła zamek i serce mocniej jej zabiło. Uwielbiała to miejsce. Było owiane tajemnicą, pełne legend i przerażających historii. Teraz już wiedziała, dokąd iść. Skręciła w prawo i powoli ruszyła w stronę czegoś, co nazywała domem, ale tak naprawdę nim nie było, bo w rzeczywistości nie miała domu. Nie było nim mieszkanie, które musiała oddać mężowi, bo kupił je za swoje pieniądze, ani miejsce, dokąd teraz zdążała, a gdzie nie była od dwudziestu lat. Dom to miłość i ludzie, których kochamy, a ona tego nie miała. Szła więc powoli ze spuszczoną głową. Najchętniej zresztą od razu skręciłaby do zamku, by zobaczyć, co się zmieniło, co słychać w parku, czy w fosie są ryby, czy stoi jej ukochana lipa i platan, czy mostek nie runął do wody, czy na drzewach są ptasie gniazda. Jednak przeszkadzała jej pokaźnych rozmiarów walizka.
W końcu zatrzymała się przed furtką. Spojrzała na dom z czerwonej cegły, skośny dach pokryty papą, białe okienka i ogród, który zarastały głównie chwasty. Przeszył ją zimny dreszcz, tak jakby za chwilę miała znaleźć się w zamrażarce. Otworzyła skrzypiącą furtkę i znalazła się po drugiej stronie. Jak Alicja. Tylko że dla mnie teraz nie ma już powrotu na drugą stronę lustra, pomyślała. Stanęła przed drewnianymi drzwiami i zapukała. Otworzyła jej matka. Karolinie chwilę zajęło, by ją poznać. Aldona była przygarbiona, a jej twarz pokrywała sieć zmarszczek.
– Dzień dobry – odezwała się Karolina.
– Dzień dobry – odpowiedziała matka z wymuszonym uśmiechem. – Wejdź dalej – zapraszała, a w jej głosie Karolina usłyszała zapowiedź kary.
Kary za wszystkie grzechy i zaniedbania, których się dopuściła, za nieobecność, za nieposłuszeństwo. W tym momencie chciała uciec, ale nie miała dokąd.
– Siadaj, siadaj – zaproponowała matka i wskazała na kanapę w salonie. – Długo jechałaś? – zapytała, jakby to była najważniejsza kwestia po dwudziestu latach nieobecności.
Karolina błądziła wzrokiem po meblach i przez chwilę nie wiedziała, co matka do niej mówi. W końcu jednak odpowiedziała:
– Tak, to daleko.
Ale nie tak daleko, jak my jesteśmy teraz od siebie, pomyślała.
Zapadła krępująca cisza. Karolina bała się cokolwiek powiedzieć, żeby nie spadł na nią grad oskarżeń. W myślach wertowała tematy: pasażerów w autobusie, Warszawę, podróż, ale wiedziała, że czego nie powie, matka i tak okaże obojętność. Tak było zawsze, więc wolała się nie odzywać.
– Możesz tutaj zostać – wydusiła w końcu starsza kobieta – tak długo, jak długo zechcesz – dodała, nie patrząc Karolinie w oczy.
– Dziękuję.
Tak jakbym dziękowała, że zamknięto mnie w Tower of London za czasów Henryka VIII, pomyślała.
– Twój pokój jest niezmieniony. Zostawiliśmy go w takim stanie, w jakim był – powiedziała z wyrzutem matka.
Tylko tyle miała jej do powiedzenia. Karolina wolałaby, żeby zaczęła na nią krzyczeć, przeklinać, wrzeszczeć. Jednak żal, pretensje były ukryte. Będą się sączyć jak jad i może w którymś momencie wypłyną, ale na razie szemrzą jak strumień pod ziemią.
– Gdzie ojciec? – zapytała w końcu Karolina.
– A, on teraz ciągle w pracy, nigdy go nie ma. Nie wiem, co robi – rzuciła Aldona i machnęła ręką.
Zabrzmiało to tak, jakby Karolina ponosiła winę za to, że jej ojciec nie przebywa w domu i nie szepce matce do ucha miłosnych zaklęć.
– Myślałam, że on już na emeryturze... – zaczęła nieśmiało.
– Na jakiej tam emeryturze, a kto by z tego wyżył! – Matka wydęła wargi z pogardą.
Karolina omiotła wzrokiem meble. Niewiele się tutaj zmieniło. Ta sama kanapa. Zimny kolor ścian. Zimne meble. Tak jakby znowu znalazła się na biegunie północnym. W tym pokoju zabiła swoją babcię Halinę. Pamiętała doskonale, gdy ojciec przyszedł zapłakany do domu i powiedział, że babcia trafiła do szpitala z wylewem krwi do mózgu. Miała iść na mszę, ale po drodze odwiedziła sąsiadkę, która źle się poczuła i zmarła. Babcia tak się zdenerwowała, że pękło jej jakieś naczynie i krew zalała mózg. Karolina miała nadzieję, że staruszka wyjdzie z tego, ale na wszelki wypadek postanowiła się modlić. Niestety zasnęła i gdy się obudziła, babcia już nie żyła. Przez wiele lat obwiniała się o to, że babcia zmarła przez nią, przez jej lenistwo.
Teraz wróciła myślami do rzeczywistości. Panowała krępująca cisza. Żadna z kobiet nie wiedziała, co powiedzieć. Były dla siebie obcymi ludźmi, choć blisko spokrewnionymi.
– Czy mam ci jakoś pomóc? – zapytała Karolina, bo stwierdziła, że tak wypada, tak mówią córki do matek.
– Przez dwadzieścia lat dałam sobie radę sama, więc i teraz sobie poradzę – usłyszała zarzut.
Tak, choćbym robiła salta i piruety, i tak będę niezdarą, która nie może niczego dotykać, bo popsuje, pomyślała.
– To ja pójdę do swojego pokoju – zaproponowała nieśmiało.
– A idź, idź. – Matka machnęła ręką.
Karolina złapała walizkę i zaczęła się wdrapywać po drewnianych schodach. Ile razy wcześniej przemierzała tę drogę. Nikt by nie zliczył. Budziły się w niej wspomnienia chwil, które spędzała tutaj w dzieciństwie. Te schody były dla niej schronieniem przed samotnością. Tutaj miała swoją armię przyjaciół. Były to rośliny, które poustawiała na stopniach. Bawiła się z nimi, rozmawiała i codziennie dokarmiała wodą. Teraz nie pozostał po nich nawet ślad. Na górze otworzyła drewniane drzwi do swojego pokoju, znajdującego się w narożnej części strychu, i weszła do środka. Wciągnęła w nozdrza znajomy zapach, podłoga zaskrzypiała jak zwykle. Spojrzała na łóżko i biurko, ściany wyłożone boazerią i poczuła znowu tę dojmującą samotność, która w tym miejscu ją otaczała. Położyła walizkę na podłodze i usiadła na łóżku. Co teraz, kochana, co teraz? Nie masz już dokąd uciec i pozostaniesz w tej szklanej wieży do końca twoich dni. Twój rycerz na białym koniu zostawił cię z niczym, nawet bez miłych wspomnień. Zaczęła się pławić w beznadziejności swej sytuacji. Dwadzieścia lat temu uciekła stąd, aby poczuć się wolną. Po dwudziestu latach wraca z podkulonym ogonem do punktu wyjścia. Teraz matka może powiedzieć: „A nie mówiłam, że ci się nie uda, że nic nie znaczysz, że jesteś nikim beze mnie?”. Może ją oskarżyć o bezduszność, egoizm, podłość. Może jej zarzucić wszystko, co jej się żywnie podoba. Zyskała nad córką władzę, a Karolina musi uniżenie słuchać. A może, pomyślała nieśmiało, a może matka się zmieniła, może już nie jest taka jak kiedyś. Wyobraziła sobie przez chwilę matkę, która o nią dba, rozumie ją. Słucha, co do niej mówi, nie doradza, nie krytykuje, ale po prostu z nią jest. No cóż, to takie dziecięce marzenie. Odłożyła je na bok i wypakowała ciuchy do szafy.
Była piekielnie zmęczona, bo jechała dziesięć godzin, a i ostatnie dni dały jej w kość. Wyprowadzka, wypowiedzenie, wydziedziczenie. Poczuła, że oczy same jej się zamykają, że potrzebuje odpoczynku. Spojrzała łakomym wzrokiem na łóżko. Spanie o tej porze byłoby trochę dziwne, pomyślała, ale może tylko przez chwilę poleżę. Zdjęła spodnie i bluzkę, założyła dres i wsunęła się pod kołdrę. Po chwili już spała. Śniło jej się, że mieszka w zamku. Miała trzech braci. Byli dla niej dobrzy. Bawili się razem w parku, gdzie mieli swoje drzewo – lipę, w której szerokich konarach zbudowali sobie schronienie. Kiedy o mało co nie spadła z drzewa, jeden z braci ją podtrzymał. Czuła się z nimi bezpieczna i spokojna. Kiedy matka zawołała ich na obiad, pobiegli wszyscy. Zasiedli do stołu w ogromnym salonie. Służba podawała posiłek. Matka z troską pytała o ich zabawy i dbała o to, aby wszyscy się najedli. Wtem Karolina usłyszała, że ktoś woła ją po imieniu. Obudziła się nagle z przestrachem. To już nie był sen. Przez chwilę zastanawiała się, gdzie jest. No tak, wróciła przecież do Gardzienia. Jest w domu rodzinnym.
– Karolina! – znowu rozległo się wołanie.
To matka, moja matka, pomyślała z przestrachem.
– Już idę – wykrzyknęła tak głośno, jak potrafiła.
Poczuła przyjemny zapach, który roznosił się po domu. Zapach jedzenia. Wstała z łóżka, wsunęła kapcie i zeszła na dół. U podnóża schodów stał jakiś starszy mężczyzna, którego w pierwszej chwili nie rozpoznała.
– Dzień dobry – odezwał się i dotarło do niej, że to jej ojciec.
– Dzień dobry – odpowiedziała zażenowana i przywitała się z nim. – Zdrzemnęłam się chwilę, bo jechałam dziesięć godzin, a w autobusie strach spać.
– No tak, teraz to wszędzie strach, że cię okradną. A którędy jechaliście? – zapytał z zainteresowaniem, jakby dwadzieścia lat jej życia nie było ważne, za to interesowała go tylko trasa autobusu.
– Przez Łódź i Toruń – odpowiedziała.
– Chodź, zjemy coś – zaproponował. – Pewnie jesteś głodna.
– Trochę – przyznała i przeszli razem do małej kuchni.
Stół był nakryty obrusem, w pomieszczeniu czuło się wszechobecny lód i skrępowanie. Karolina miała ochotę krzyknąć: „Ludzie, odmarznijcie w końcu! Powiedzcie, co wam nie gra, co nie pasuje, i zacznijcie żyć normalnie!”. Zamiast tego grzecznie usiadła przy stole. Bała się zaproponować matce jakąkolwiek pomoc. Myślała, że ta i tak jej nie przyjmie, a jeśli przyjmie, będzie ją krytykować, że wszystko robi nie tak.
– Ojciec to teraz taki gość w domu, prawie jak ty. Ciągle go nie ma – oznajmiła z wyrzutem Aldona, stawiając na stole wazę z zupą.
– Pracuję – burknął.
– Pracuję, pracuję... – Matka zaczęła go przedrzeźniać.
Karolina czuła, że szykuje się awantura, a jej obecność ich nie powstrzyma.
– To ja naleję zupy – zaproponowała.
– Tylko nie porozlewaj.
Tak na pewno rozleję, pomyślała Karolina.
Wlała najpierw matce, potem ojcu, a na końcu sobie.
– Pięknie pachnie – pochwaliła.
Ojciec tylko pokiwał głową, matka też. Nikt się nie odzywał. Każde z nich wiedziało, że chodzi po polu minowym. Jeden fałszywy ruch i nastąpi wybuch.
Ciekawe, jak długo tutaj wytrzymam, pomyślała z przestrachem Karolina.
– I co zamierzasz? – zapytał w końcu ojciec, opróżniając talerz z zupą.
– Nie wiem – przyznała. – Na pewno chcę przez chwilę tu pomieszkać, zanim znajdę pracę – odpowiedziała zgodnie z prawdą.
– O pracę tu niełatwo, a matka potrzebuje pomocy cały czas, nie tylko przez chwilę – zauważył z pretensją, wskazując na zmienione chorobą ręce i plecy żony.
To jej pomagaj, pomyślała Karolina, dlaczego uciekasz?
Nie odważyła się jednak tego powiedzieć na głos.
– A u Grzybowskich to już przekwitły marcinki. Znak, że niedługo słoty się zaczną – skwitowała wszystko matka.
No tak, to najważniejsza sprawa pod słońcem, pomyślała Karolina.
– A oni mieszkają tam, gdzie dawniej? – zapytała zdziwiona.
– Tak, i Grządziele, i Maćkowiaki. Wszyscy. Ich dzieci im pomagają. Przyjeżdżają na wakacje i w weekendy. Zabierają do siebie. Dobre mają dzieci – westchnęła Aldona.
Ups, znowu mina, pomyślała Karolina.
– Zbyszek Maćkowiak też tu mieszka – dodała matka.
Karolina zaczerwieniła się od stóp do głów.
– Ale ma teraz żonę i czworo dzieci – wyjaśniła Aldona.
Kurczę, tyle mnie ominęło, pomyślała z ironią Karolina. Przed oczyma stanął jej Zbyszek, jakiego znała. Miał osiemnaście lat, twarz pokrytą pryszczami i zachowywał się jak szczeniak. Bardzo ją irytował swoimi zalotami. Ciekawe, jak teraz wygląda, czy bardzo się zmienił. Czy biega za nim stadko dzieci.
– No ale jego dzieciaki to już do szkół chodzą – powiedziała matka, jakby czytając jej w myślach.
Postawiła na stole drugie danie. Kotlety mielone, ziemniaki i grzybki z octu. Karolina aż stęknęła z zachwytu. To było jej ulubione jedzenie. Jedyne, co budziło w niej ciepłe uczucia, to kotlety mielone z ziemniaczkami.
– Ja zaraz jadę – oznajmił ojciec.
– Jak to? – zdziwiła się Karolina.
– Mam dużo pracy. Ktoś musi na to wszystko zarobić – stwierdził, wskazując na stół i kuchnię.
Wydało jej się dziwne, że pracuje o tej porze. Co prawda zawsze praca była dla niego najważniejsza, ale jednak córka wróciła, była godzina siedemnasta, a on miał już siedemdziesiąt lat.
– No a emerytura? – zapytała nieśmiało Karolina.
– A kto by z tego wyżył, kto by rachunki za dom zapłacił. No i teraz ty chyba też tu zamieszkasz, prawda? – upewniał się.
– Na razie tak... – odrzekła, spuszczając głowę.
– No widzisz, to jedna gęba więcej do wykarmienia.
Nie czuła się gębą do wykarmienia, ale na razie wypadało przyznać ojcu rację. Nic nie powiedziała, tylko przytaknęła. Matka skrzywiła się. Ojciec szybko dokończył obiad i wybiegł z domu jak wiatr.
– I tyle go widzę. Ciągle go nie ma, to wszystko twoja wina, bo jak wyjechałaś, to co on tutaj miał robić – powiedziała z wyrzutem Aldona.
Karolina bała się odezwać. Bała się, że matka zmiażdży ją jak walec. Przejedzie się po niej jak po jakimś małym, bezbronnym zwierzątku. Tak się zawsze przy niej czuła. Teraz narastały w niej też złość i chęć ucieczki, nie wiadomo dokąd.
– Zostawiłaś wszystko: mnie, ojca, nasz dom, i uciekłaś do lepszego życia. I co z tego masz? – Matka uznała jej milczenie za zachętę.
– Mamo, ja...
– Inne dzieci pomagają rodzicom, Renata chodzi z matką do kościoła, na spacery, na cmentarz, a ty przez dwadzieścia lat nawet nie zapytałaś, jak ja się czuję, nie przyjechałaś, nie zadzwoniłaś.
Karolinę zaczęło przygniatać coraz większe poczucie winy. Było niczym wielki głaz, który dźwigała, chyba odkąd się urodziła, w każdym razie tak długo, jak sięgała pamięcią. Poczucie winy, że nie jest taka, jak by chciała matka. Miała być potulna i łagodna, a zarazem przebojowa i pewna siebie. Miała być uprzejma i życzliwa, a jednocześnie umieć walczyć o swoje. Miała iść za głosem serca, a także pozostawać rozsądna i sprytna. Miała być chyba kimś, kto nigdy nie istniał. Nagle zdała sobie z tego sprawę. Mimo to nadal chciała dać matce tę osobę, która przecież nie miała prawa istnieć. Nigdy nie mogła zadowolić matki i dlatego uciekła, ale paradoksalnie w tej chwili dawało to matce jeszcze większe pole do popisu, teraz rzeczywiście miała o co mieć żal i pretensje. Karolina wiedziała, że ta rozmowa to ślepy zaułek, ale nie umiała odejść.
– Ja teraz chcę ci pomóc – przemogła się, aby powiedzieć.
– Już nie ma w czym, teraz to ty potrzebujesz pomocy, już za późno...
No tak, spóźniłam się. Nieważne, że nie da się zmienić przeszłości, nieważne.
– Nie chcę wracać do przeszłości. Powiedz, czego teraz potrzebujesz. Mam posprzątać, pozmywać, zająć się ogródkiem? Powiedz, czego chcesz...
Matka tylko machnęła ręką i obrażona wyszła z kuchni. To zawsze była jej najmocniejsza broń – obrażanie się i milczenie. Karolina pamiętała z dzieciństwa, że matka samą miną decydowała o jej samopoczuciu. Gdy się uśmiechała, chciało jej się żyć. Gdy była obrażona, cały świat tracił barwy, jakby nie istniał. Była dla Karoliny niczym słońce, w które dziewczynka wpatrywała się z uwielbieniem. Tak wiele od niej zależało, tak wiele. Całe moje życie. Ciekawe, czy dotyczy to też wieczności, pomyślała z pewnym rozbawieniem.
Teraz też milczenie Aldony rozbiło ją na kawałki, ale postanowiła, że je pozbiera i sklei w całość. Na przekór matce i na przekór temu, co w niej zaszczepiła. Nie da się przygnieść, zdołować, nie da się pognębić do cna. Pozbierała naczynia i włożyła je do zmywarki. Była to ta sama zmywarka, którą pamiętała sprzed lat. Działała na pół gwizdka i pewnie nadal tak jest. Nie ma nikogo, kto by się nią zajął. Jednak ją włączyła. Potem wytarła stół i zamiotła podłogę. Słyszała, że matka włączyła telewizor i ogląda jakiś serial. Postanowiła jej nie przeszkadzać, bo wiedziała, że jest obrażona i czeka na przeprosiny. Przeprosiny, które i tak do niczego nie doprowadzą, bo matka nie lubi samej siebie, a Karolina jej to tylko uzmysławia. Postanowiła się usunąć, zniknąć z pola widzenia. Poszła do swojego pokoju i wskoczyła do łóżka. Najpierw zrobiła przegląd osób, które pamiętała z dzieciństwa i które mogą jeszcze mieszkać w Gardzieniu. Nie było ich wiele. Oprócz Zbyszka i jakichś koleżanek ze szkoły właściwie nie miała tu nikogo. Potem wyjęła książkę i zaczęła czytać. Przed snem postanowiła, że rano jednak porozmawia z matką, a potem wyruszy na spacer po wsi. Z taką myślą zasnęła.
Obudziło ją słońce wpadające przez firanki. Cudowna niespodzianka. W październiku słońce było jak rzadki przysmak, rarytas. Wyskoczyła zadowolona z łóżka. Umyła się i zeszła na dół. W kuchni siedziała matka. Przygarbiona, zasuszona. Z całych sił starająca się pokazać, że jest ofiarą podłej córki.