Powitanie słońca - Katarzyna Sarnowska - ebook + książka

Powitanie słońca ebook

Katarzyna Sarnowska

3,7

Opis

Beata po nieudanym małżeństwie pragnie odzyskać duchowy spokój i osiągnąć wewnętrzną wolność. To jest główny powód jej podróży do Indii. Zwiedzając kraj, staje się świadkiem wielu zaskakujących i niezwykłych wydarzeń. Joga pozwala jej oderwać się od natłoku niechcianych wrażeń i natarczywych wspomnień. Choć nie szuka ani miłości, ani nowego związku, szybko staje się obiektem zainteresowania dwóch zupełnie różnych mężczyzn. Dla Beaty otwierają się nowe perspektywy, na które do niedawna nie była gotowa. Czy w tym pełnym egzotyki kraju odnajdzie spokój ducha? A może zupełnie niespodziewanie ulegnie nieznanym wcześniej pokusom?

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 327

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,7 (27 ocen)
9
6
7
4
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Fatimcom

Całkiem niezła

spodziewałam się bardziej wartkiej akcji, trochę nie mój klimat, książka niezła ale nie zostanie na długo w pamięci
00

Popularność




Co­py­ri­ght © Ka­ta­rzyna Sar­now­ska Co­py­ri­ght © 2024 by Lucky
Pro­jekt okładki: Ilona Go­styń­ska-Rym­kie­wicz
Zdję­cie na okładce: Shni­De­sign, Stock­bym (stock.adobe,com)
Skład i ła­ma­nie: Mi­chał Bog­dań­ski
Re­dak­cja i ko­rekta: Ma­rek Po­lań­ski
Wy­da­nie I
Ra­dom 2024
ISBN 978-83-67787-83-3
Wy­daw­nic­two Lucky ul. Że­rom­skiego 33 26-600 Ra­dom
Dys­try­bu­cja: tel. 501 506 203 48 363 83 54
e-mail: kon­takt@wy­daw­nic­two­lucky.plwww.wy­daw­nic­two­lucky.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Pro­log

Be­ata sie­działa w sa­mo­lo­cie, który za chwilę miał wy­star­to­wać. Wspo­mi­nała tę chwilę, która zmie­niła wszystko i spra­wiła, że zna­la­zła się w tym miej­scu. Wra­cali sa­mo­cho­dem z upoj­nego week­endu w gó­rach. Pro­wa­dził mąż.

– Chcia­łam ci po­wie­dzieć, że znowu zła­ma­łeś umowę. – W końcu od­wa­żyła się na­zwać otwar­cie to, o czym do­wie­działa się kilka go­dzin wcze­śniej.

– O co ci cho­dzi, prze­cież nie biorę nar­ko­ty­ków? – ob­ru­szył się i, jak się jej wy­da­wało, zła­pał moc­niej za kie­row­nicę.

– To, że nie ćpasz, to jedno, ale obie­ca­łeś, że bę­dziesz się le­czył, a zlek­ce­wa­ży­łeś te­ra­pię – po­wie­działa sta­now­czym to­nem.

– To nie jest dla mnie. Nie bę­dziesz ro­biła ze mnie ćpuna – za­czął znowu po­wta­rzać jak man­trę. Tyle razy już to sły­szała. To było wręcz nudne.

– Ja z cie­bie nie ro­bię ćpuna, sam go z sie­bie zro­bi­łeś kilka lat temu – oznaj­miła.

Ona to też, od ja­kie­goś czasu, do znu­że­nia po­wta­rzała. W jej gło­sie było już mało emo­cji. Miała tyle za sobą, że w tej chwili była go­towa na wszystko. Na każdy sce­na­riusz. Z nim lub bez niego, ale chciała mieć to czarno na bia­łym. Miała już dość oszustw, obiet­nic nie do speł­nie­nia, ma­ni­pu­la­cji. Na­de­szła ta chwila, ten dzień.

– Ty je­steś nie­nor­malna, po­win­naś le­czyć się w psy­chia­tryku! Zo­ba­czysz, wła­śnie tam wy­lą­du­jesz, już ja się o to po­sta­ram... ! – wrzesz­czał jak po­pa­rzony. W tym mo­men­cie emo­cje wró­ciły, nie za­pa­no­wała nad sobą i ude­rzyła go.

Od­su­nęła od sie­bie te straszne wspo­mnie­nia. To było pół roku temu, te­raz jest te­raz, po­my­ślała. Za­czy­nała nowe ży­cie. Otwie­rała się na nowy świat. Nie wie­działa, jaki bę­dzie, bo In­die to była jedna wielka nie­wia­doma. Abs­trak­cja. Czy­tała tak wiele ksią­żek na ten te­mat. Znała tyle opi­nii. Skraj­nych. Albo je po­ko­chasz, albo znie­na­wi­dzisz. To jest brud, smród i ubó­stwo. Chyba zwa­rio­wa­łaś, że tam chcesz le­cieć. Ży­cie ci nie­miłe. Tam na każ­dym rogu gwałcą. Na­wet ko­biety w ta­kim wieku jak ty. W tym ostat­nim stwier­dze­niu, oprócz prze­strogi, był też ukryty kom­ple­ment – dwa w jed­nym. Od dawna czuła, że In­die przy­cią­gają ją jak ma­gnes, i chciała się sama prze­ko­nać, jak wy­gląda ży­cie w tym kraju. Tak na­prawdę to dla­tego sprze­dała to, co miała, za­pa­ko­wała się do jed­nego wiel­kiego ple­caka i wy­ru­szyła w po­dróż w nie­znane. W po­dróż na kra­niec świata, ku no­wej wol­no­ści i ra­do­ści. Tego chyba bra­ko­wało jej naj­bar­dziej – ra­do­ści – bo w do­tych­cza­so­wym ży­ciu tego uczu­cia nie­mal nie znała.

Sa­mo­lot ru­szył w swój sza­leń­czy rajd po pa­sie star­to­wym i na­gle ode­rwał się od ziemi. Tak, te­raz była już wolna. Nie da się już wię­cej za­mknąć i znisz­czyć w związku. Ni­gdy. Bę­dzie już sama do końca swo­ich dni, ale bę­dzie szczę­śliwa, po pro­stu szczę­śliwa. Sa­mo­lot wzbi­jał się co­raz wy­żej. Za­wsze dzi­wiła się, jak taki ko­los może być zwinny i de­li­katny jak mały pta­szek. Na­gle jej roz­my­śla­nia prze­rwało pu­ka­nie w fo­tel. Od­wró­ciła się za­sko­czona i zer­k­nęła przez szparę. Zo­ba­czyła ciemną twarz.

– To pani książka? – za­py­tał po an­giel­sku Hin­dus, który sie­dział za nią.

Zwró­ciła na niego uwagę, gdy wsia­dali do sa­mo­lotu. Wy­glą­dał na wy­kształ­co­nego, był ele­gancki. Miał czarne włosy, był nieco wyż­szy niż prze­ciętni Hin­dusi, cho­ciaż nie wie­działa, co to zna­czy prze­ciętny Hin­dus. Wi­dy­wała ich cza­sem w War­sza­wie, ale głów­nie tych, któ­rzy pra­co­wali w re­stau­ra­cjach i do­wo­zili je­dze­nie. Be­ata spoj­rzała na okładkę. Ty­tuł był nieco kom­pro­mi­tu­jący: – „Nie bój się bać”. Ten czło­wiek nie zna pol­skiego, po­my­ślała z ulgą. Cho­ciaż, kto go tam wie.

– Tak – przy­znała w końcu.

– Pro­szę le­piej pil­no­wać swo­ich rze­czy, bo gdyby nie ja... – męż­czy­zna wy­gło­sił ty­radę po an­giel­sku. Za­tkało ją. Ci­snęły jej się na usta ty­siące od­po­wie­dzi w stylu: to nie twoja sprawa, nie mu­sia­łeś pod­no­sić, je­śli nie chcia­łeś, scho­waj so­bie te do­bre rady tam gdzie... Wu­jek do­bra rada... Jed­nak udało się jej je­dy­nie wy­du­sić:

– Jesz­cze raz dzię­kuję.

Po­wie­dziaw­szy to nie­mal wy­rwała książkę z jego ręki. Od­wró­ciła się i spoj­rzała za okno, za któ­rym już prze­su­wały się ba­ranki chmur. Co za bez­czel, po­my­ślała. Na­wet tu­taj w środku ni­g­dzie, gdzieś w prze­stwo­rzach, tacy się zda­rzają. Już my­ślała, że ucie­kła na za­wsze od wspa­nia­łych po­rad Marka, które wy­gła­szał za­miast po­mocy, o którą pro­siła. Znowu się za­ga­lo­po­wała. Po­sta­no­wiła sku­pić się na wa­cie cu­kro­wej, która uno­siła się za oknem, i na bu­do­wa­niu cu­dow­nej per­spek­tywy no­wego ży­cia, które na nią cze­kało. Na ra­zie nie miała planu. To była w pew­nym sen­sie spon­ta­niczna de­cy­zja. Uciec jak naj­da­lej od daw­nego ży­cia. Zbu­do­wać je na nowo w no­wym kraju, w zu­peł­nie no­wej rze­czy­wi­sto­ści. Zda­rzały się oczy­wi­ście mo­menty, gdy wąt­piła w to, co robi. Czy to ma sens i czy nie wróci szybko z pod­ku­lo­nym ogo­nem do męża i nie bę­dzie bła­gać o po­wrót do nor­mal­nego ży­cia – z te­le­wi­zo­rem, obiad­kami, co­dzien­nym jo­in­tem? Wszystko, żeby tylko było tak jak daw­niej. Tak, nie­kiedy ten strach był przy­tła­cza­jący. W ta­kich chwi­lach wy­da­wało się jej, że rzu­ciła się z mo­tyką na słońce, ale po­sta­no­wiła spró­bo­wać. Spraw­dzić, co jest za ro­giem. Może nie ma żad­nych po­two­rów, tylko jest coś, co po­ko­cha z ca­łego serca. Spoj­rzała na współ­pa­sa­że­rów. Obok niej sie­działa para mło­dych lu­dzi. Sły­szała, jak wcze­śniej roz­ma­wiali po wło­sku. On był szczu­pły i wy­soki, miał oku­lary i krę­cone włosy. Ona miała dłu­gie włosy i nieco hi­pi­sow­ski wy­gląd. Te­raz spała oparta o part­nera. Be­ata też po­sta­no­wiła się zdrzem­nąć. Wy­le­ciała z War­szawy rano. Prze­siadka we Frank­fur­cie i zmę­cze­nie w końcu dały się jej we znaki. Wy­jęła nie­bie­ską po­du­szeczkę za­pew­nioną przez Lu­fthansę i ko­cyk w tym sa­mym ko­lo­rze. Oparła się ścianę sa­mo­lotu. Sen nad­szedł nie­spo­dzie­wa­nie szybko. Przy­śniło się jej, że ra­zem z mę­żem wje­chali na wy­soką górę. Po­tem trzeba było z niej zje­chać, bo gdzieś na dole cze­kał na nich syn, ale z ja­kie­goś po­wodu było to nie­bez­pieczne. Mieli co­raz mniej czasu. Mąż po­sta­no­wił zejść po po­moc, a ona miała po­cze­kać – chyba pil­no­wać sa­mo­chodu i pie­nię­dzy. Czas mi­jał, a on się nie zja­wiał, więc po­sta­no­wiła go po­szu­kać. Po dro­dze, scho­dząc ostroż­nie, na­tknęła się na nie­bez­pieczne węże. Jed­nego z nich zdep­tała. W końcu zna­la­zła się u pod­nóża góry, ale męża ni­g­dzie nie było. Po­my­ślała więc, że może za­czął już wspi­nać się w jej kie­runku inną drogą, i skie­ro­wała się w tę stronę. Na­gle oka­zało się, że jest w Gre­cji i ja­kaś ko­bieta za­pra­sza ją, aby usia­dła i zja­dła po­si­łek w knajpce z wi­do­kiem na mo­rze, gdzie można było po­tem po­pły­wać. Lecz Be­ata spie­szyła się do Marka i od­parła, że gdy tylko go znaj­dzie, usiądą ra­zem w knajpce. Za­częła się znowu wspi­nać. Po ja­kimś cza­sie na­tknęła się na Marka, który pa­lił trawkę w to­wa­rzy­stwie ja­kichś mło­dych lu­dzi. Nie chciała do nich do­łą­czać, chciała wra­cać do sa­mo­chodu. On po­wie­dział, że tylko na chwilę wej­dzie do miesz­ka­nia tych lu­dzi i za­raz do niej wróci. Uwie­rzyła i cze­kała, ale gdy długo się nie po­ja­wiał, za­częła prze­dzie­rać się przez wą­skie przej­ście, aby dojść do ich miesz­ka­nia. Czuła się tak, jakby na­gle stała się dużą Ali­cją w Kra­inie Cza­rów. Kiedy w końcu otwo­rzyła drzwi mi­nia­tu­ro­wego miesz­ka­nia, zo­ba­czyła otwartą prze­strzeń. Ni­kogo tam nie było – mąż znowu uciekł. Wtedy pod­jęła de­cy­zję. Po­sta­no­wiła wejść sama na wy­soką górę i zo­sta­wić go na za­wsze.

Obu­dziła się na­gle. Była za­lana po­tem. To był kosz­mar z daw­nych lat. Na szczę­ście w po­bliżu nie było ani męża, ani nar­ko­ty­ków. Młody Włoch już nie spał i uśmiech­nął się do niej. Ona od­wza­jem­niła uśmiech i ner­wowo po­pra­wiła włosy. Mu­szę wy­glą­dać jak jedno wiel­kie nie­szczę­ście. No trudno, po­my­ślała. Te­raz cze­kała ją jesz­cze wy­prawa do to­a­lety. Na szczę­ście dziew­czyna też się obu­dziła i prze­cią­gała, więc Be­ata nie mu­siała jej prze­szka­dzać. Ro­zej­rzała się ner­wowo. Zo­ba­czyła zie­lone świa­tło nad to­a­letą, więc pod­nio­sła się, prze­pro­siła dziew­czynę i chło­paka, po czym ru­szyła w kie­runku świa­tła. Nie­stety na ostat­niej pro­stej ubie­gła ją star­sza pani i mu­siała chwilę po­cze­kać. W końcu we­szła do błysz­czą­cego „schowka na buty”, jak na­zy­wała to­a­lety w sa­mo­lo­cie, i po chwili ru­szyła w drogę po­wrotną. Dziew­czyna była już w pełni obu­dzona i ga­wę­dziła z chło­pa­kiem po wło­sku. Be­ata wci­snęła się na swoje miej­sce i wyj­rzała przez okno. Było jesz­cze ciemno. Na­gle po­czuła za­pach je­dze­nia, który za­czął roz­no­sić się po ca­łym sa­mo­lo­cie. Na ho­ry­zon­cie po­ja­wiły się ste­war­desy i ste­war­dzi, któ­rzy za­częli skom­pli­ko­wany pro­ces roz­wo­że­nia po­sił­ków. Za­wsze po­dzi­wiała ich za ten kunszt or­ga­ni­za­cyjny. Po chwili przy Be­acie i pa­rze Wło­chów po­ja­wiła się młoda ko­bieta i za­py­tała, czy wolą da­nie we­ge­ta­riań­skie czy kur­czaka. Włosi wy­brali we­ge­ta­riań­skie, ona też po­sta­no­wiła spró­bo­wać. Wkrótce ste­war­desa przy­nio­sła tacki z je­dze­niem. Be­ata roz­pa­ko­wała swoją i de­lek­to­wała się wi­do­kiem mi­nia­tu­ro­wych dań – oprócz dahl był rów­nież de­ser hin­du­ski i pie­czywo. Kiedy zja­dła, znowu po­ja­wiła się ste­war­desa o hin­du­skim wy­glą­dzie.

– Woli pani her­batę zwy­kłą czy ma­sala czaj? – za­py­tała.

– Co to ma­sala czaj? – za­in­te­re­so­wała się Be­ata.

Ste­war­desa uśmiech­nęła się i wy­ja­śniła:

– To jest taka na­sza her­bata, bar­dzo do­bra, pro­szę spró­bo­wać.

– Do­brze, po­pro­szę. – Be­ata po­sta­no­wiła za­ry­zy­ko­wać. Ste­war­dessa na­lała her­batę do ku­beczka i po­dała jej. Be­ata po­czuła za­pach przy­praw. Her­bata była słodka i aro­ma­tyczna. Po­czuła, jak wlewa się wraz z ko­lo­rami i dźwię­kami In­dii do każ­dej tkanki jej or­ga­ni­zmu i prze­nika ją do szpiku ko­ści. Wyj­rzała za okno i zo­ba­czyła słońce. Wscho­dziło na jej cześć. Był to naj­pięk­niej­szy wschód słońca, jaki w ży­ciu wi­działa. Po­wi­ta­nie słońca, po­my­ślała i po­czuła bło­gość, spo­kój i bez­pie­czeń­stwo. Młoda dziew­czyna obok niej rów­nież pa­trzyła z za­chwy­tem na wi­dok za oknem. Na­gle ich spoj­rze­nia skrzy­żo­wały się, Be­ata uśmiech­nęła się, a tamta od­wza­jem­niła uśmiech i po­wie­działa:

– Piękne, prawda? – Te słowa tak na­prawdę nic nie zna­czyły, a miały je­dy­nie po­ka­zać, że obie czują to samo.

– Tak – od­po­wie­działa Be­ata.

– Tak jak In­die – do­dała dziew­czyna.

– Ja jesz­cze nie wiem, ja­kie są In­die – wy­znała Be­ata.

– To ci za­zdrosz­czę. Też chcia­ła­bym le­cieć pierw­szy raz. Czeka cię piękna przy­goda – od­parła dziew­czyna. Chło­pak przy­słu­chi­wał się życz­li­wie ich roz­mo­wie.

– A do­kąd je­dziesz? – za­py­tał.

– Nie wiem. Naj­pierw Mum­baj, a po­tem może Puna – od­parła Be­ata.

Dziew­czyna zro­biła duże oczy. Chyba na­wet w jej hi­pi­sow­skiej gło­wie nie mie­ściło się, że można wy­ru­szyć do In­dii bez planu i punktu za­cze­pie­nia.

– Jedź do Hampi i na Goa – po­wie­działa z prze­ko­na­niem.

– Hampi... – po­wtó­rzyła Be­ata. Ni­gdy nie sły­szała o tym miej­scu, a prze­cież po­chło­nęła już tak wiele ksią­żek o In­diach.

– Tak, to dawna sto­lica In­dii, nie­sa­mo­wite miej­sce – po­twier­dził part­ner dziew­czyny. – Je­stem Marco. – Wy­cią­gnął dłoń. – A ja An­gela – do­dała dziew­czyna.

– Be­ata – od­parła i od­wza­jem­niła uścisk dłoni.

– My je­dziemy na pół roku. Naj­pierw Hampi, po­tem Goa... – po­wie­dział Marco.

– A ty na długo? – do­py­ty­wała się An­gela.

Be­ata za­sta­no­wiła się. Sama nie wie­działa. Chyba na całe ży­cie. Na ra­zie chciała uciec jak naj­da­lej od złych wspo­mnień, od oszustw i ma­ni­pu­la­cji. Za­po­mnieć, wy­li­zać rany.

– Nie wiem. – Wes­tchnęła głę­boko.

– Masz ko­goś w In­diach? – za­py­tała An­gela i spoj­rzała na nią z uwagą. Be­ata znowu po­grze­bała w gło­wie i oprócz bo­ha­te­rów po­wie­ści i ksią­żek po­dróż­ni­czych ni­kogo nie zna­la­zła.

– Nie – od­parła po chwili.

Mło­dzi lu­dzie uśmiech­nęli się. Chyba tego się nie spo­dzie­wali. Ko­bieta w wieku ich ma­tek le­ciała sama do In­dii. W do­datku nie wie­działa, na jak długo, do­kąd i nie miała żad­nego punktu za­ha­cze­nia.

– No tak, cza­sami do­brze jest wsko­czyć na głę­boką wodę – stwier­dził fi­lo­zo­ficz­nie Marco – ale na wszelki wy­pa­dek po­dam ci nasz nu­mer na what­sap­pie.

Be­ata chęt­nie wy­mie­niła kon­takty z mło­dymi ludźmi. Po­tem wszystko przy­spie­szyło, bo ste­war­dessy na­ka­zały wra­cać na miej­sca i roz­po­częły się żmudne przy­go­to­wa­nia do lą­do­wa­nia. Za­pię­cie pa­sów, pod­cho­dze­nie do lą­do­wa­nia, wci­śnię­cie w fo­tel i przy­zie­mie­nie.

To już, po­my­ślała z prze­stra­chem Be­ata. To jest to nowe ży­cie? Stało się to tak na­gle. Z roz­my­ślań wy­trą­ciło ją stuk­nię­cie w fo­tel. O nie, to znowu ten za­ro­zu­mia­lec, po­my­ślała z prze­stra­chem. Od­wró­ciła się nie­chęt­nie. Tym ra­zem w ręku trzy­mał jej lu­sterko. O rany, czy ja nie mogę być bar­dziej uważna, przez ten chaos wo­kół mnie, za­truje mi cały dzień.

– Czy to pani? – za­py­tał nie­ska­zi­telną an­gielsz­czy­zną.

Po­ki­wała głową.

– Pro­szę le­piej....

– Dzię­kuję. – Nie po­zwo­liła mu do­koń­czyć, nie­mal wy­ry­wa­jąc mu lu­sterko z dłoni i od­wró­ciła się od­dy­cha­jąc z ulgą. Nie mo­gła się wręcz do­cze­kać, kiedy wyj­dzie z sa­mo­lotu i nie bę­dzie mu­siała już pa­trzeć na tego na­dę­tego dupka. Skąd oni się biorą? Dla­czego na ca­łym świe­cie ich nie bra­kuje. Dla­czego nor­malni męż­czyźni są rzad­ko­ścią? Jej my­śli za­częły się kon­cen­tro­wać wo­kół wszyst­kich tego ro­dzaju po­staci, które w ży­ciu spo­tkała, i oczy­wi­ście w któ­rymś mo­men­cie za­trzy­mały się na długi czas przy mężu, cho­ciaż wcale nie chciała o nim my­śleć. Na szczę­ście po chwili za­czął się mo­zolny pro­ces wy­cią­ga­nia wa­li­zek z lu­ków. Naj­pierw Marco i An­gela wy­jęli ple­caki, a Be­ata cier­pli­wie cze­kała na swoją ko­lej. Gdy się po­że­gnali i za­częli po­dą­żać w stronę wyj­ścia z sa­mo­lotu, ona też wstała, sta­ra­jąc się nie pa­trzeć w stronę męż­czy­zny, który sie­dział za nią. Sły­szała jed­nak jego uwagi, że lu­dzie nie wie­dzą, jak się za­cho­wać, bo naj­pierw po­winny wy­cho­dzić osoby, które sie­dzą z przodu sa­mo­lotu, po­tem ci, któ­rzy sie­dzą na ogo­nie. Be­ata nad po­dziw zwin­nie wy­cią­gnęła swój ple­cak i ru­szyła w stronę wyj­ścia nie ba­cząc na in­struk­cje z tyłu. Kiedy wy­szła, ude­rzył ją oso­bliwy za­pach. Za­pach eg­zo­tyki i nie­zwy­kło­ści – za­pach In­dii. Lot­ni­sko było ogromne. Po­dą­żała w kie­runku od­prawy pasz­por­to­wej. Na­gle jej uwagę przy­kuł wielki na­pis po an­giel­sku: „No we­apons, no drugs, no spit­ting”. Uśmiech­nęła się sama do sie­bie. Plu­cie trak­to­wane jest na równi z bro­nią i nar­ko­ty­kami?, po­my­ślała. Prze­szła przez dłu­gie ko­ry­ta­rze lot­ni­ska, któ­rych ściany po­kry­wały ma­lo­wi­dła. Co ja­kiś czas mi­jała po­li­cjan­tów z bro­nią. W końcu zna­la­zła się przy bram­kach, gdzie roz­da­wano karty lo­ka­li­za­cyjne. Wzięła jedną z nich, sta­nęła z boku i za­częła ją wy­peł­niać. Po­szło jej to bar­dzo szybko i była już go­towa do wyj­ścia z lot­ni­ska. Po­zo­stało tylko wrę­czyć kartę urzęd­ni­kowi. Prze­szła za­do­wo­lona da­lej i wtedy zo­ba­czyła ki­lo­me­trowe ko­lejki do sta­no­wisk urzęd­ni­ków. No ale gdzieś musi być prze­cież krótka ko­le­jeczka dla cu­dzo­ziem­ców, dla oby­wa­teli Unii Eu­ro­pej­skiej, po­my­ślała z na­dzieją i ru­szyła, aby ją zna­leźć. Po dzie­się­ciu mi­nu­tach krą­że­nia pod­dała się i sta­nęła na końcu jed­nej z gi­gan­tycz­nych ko­le­jek. Przed nią stała grupa Hisz­pa­nów, któ­rzy tak jak ona byli za­sko­czeni po­wi­ta­niem w Mum­baju. Be­ata sta­rała się za­cho­wać opty­mizm, któ­rego nic i nikt nie mógłby zmą­cić. Na pewno po­suwa się bar­dzo spraw­nie i za chwilę znajdę się po dru­giej stro­nie, po­my­ślała. Po­woli jed­nak uśmiech za­czął zni­kać z jej twa­rzy, bo po pięt­na­stu mi­nu­tach nie­wiele się zmie­niło, a w do­datku za sobą usły­szała słodki gło­sik Hin­dusa z sa­mo­lotu. No nie, jesz­cze tylko jego tu bra­ko­wało! – po­my­ślała zroz­pa­czona. Sły­szała, jak pró­buje „usta­wić ko­lejkę”, żeby wszystko prze­bie­gało spraw­nie, po­tem prosi po­li­cjanta, żeby po­mógł mu pil­no­wać, aby nikt nie­upraw­niony się do tej ko­lejki nie wci­snął. Gło­śno pe­ro­ruje, że tak być nie może, że to wszystko wina tych hord tu­ry­stów, któ­rzy na­jeż­dżają jego piękne In­die. Be­ata po­sta­no­wiła sku­pić się na ob­ser­wa­cji grupy Hisz­pa­nów, któ­rzy stali przed nią. Za­sta­na­wiała się, po co jadą do In­dii, ja­kie mają plany, gdzie będą miesz­kać. To lu­biła naj­bar­dziej: przy­glą­dać się lu­dziom i za­sta­na­wiać się kim są, skąd po­cho­dzą, o czym ma­rzą i jak długo będą żyć. Taka jej mała sła­bostka. Zda­rzało się jej sia­dy­wać w ka­wiarni i wpa­try­wać się w prze­chod­niów. Nie było w tym nic złego. Po pro­stu lu­dzie byli dla niej fa­scy­nu­jący, byli cho­dzą­cymi za­gad­kami i za­bawa w od­ga­dy­wa­nie ich wnę­trza była dla niej bar­dzo po­cią­ga­jąca. W końcu jed­nak po­czuła ogromne zmę­cze­nie i sku­piła się na prze­trwa­niu – co ja­kiś czas przy­sia­dała na ple­caku, a kiedy ko­lejka się ru­szała, wsta­wała, prze­su­wała ple­cak i znowu przy­sia­dała na nim. Po trzech go­dzi­nach zna­la­zła się przy okienku urzęd­nika. Po­dała pasz­port i kartę po­bytu, którą wy­peł­niła. Miała w końcu otrzy­mać wizę. Zro­biono jej zdję­cie.

– Co chcesz ro­bić w In­diach? – za­py­tał po an­giel­sku star­szy męż­czy­zna z sil­nym hin­du­skim ak­cen­tem.

– Po­dró­żo­wać – rzu­ciła pierw­szą rzecz, która przy­szła jej do głowy.

– Jak długo? – Nie od­pusz­czał.

– Nie wiem – od­po­wie­działa zgod­nie z prawdą.

– Gdzie się za­trzy­masz? – do­py­ty­wał się.

– Nie wiem – po­wtó­rzyła.

– Więc nie mogę dać ci wizy – stwier­dził w końcu roz­kła­da­jąc ręce.

– Dla­czego? – Be­ata spoj­rzała na niego zroz­pa­czona.

– Bo mu­szę wie­dzieć, gdzie się za­trzy­masz – oznaj­mił to­nem, który wska­zy­wał, że nie ma z nim dys­ku­sji. Przed oczyma Be­aty wy­świe­tlił się film, w któ­rym zo­staje de­por­to­wana do Pol­ski. Musi wsiąść do sa­mo­lotu i po­wró­cić do kraju. Była na skraju roz­pa­czy. Znowu pu­dło, znowu jej nie wy­szło, znowu musi się pod­dać. Na­gle usły­szała za sobą zna­jomy głos.

– Co tak długo, coś się stało? – do­py­ty­wał się jej „ulu­biony” to­wa­rzysz po­dróży, który na­gle zna­lazł się tuż za nią. Od­wró­ciła się i zo­ba­czyła, że z jego twa­rzy znik­nął głu­pawy uśmie­szek osoby wszyst­ko­wie­dzą­cej, a po­ja­wiła się praw­dziwa tro­ska.

– Po­mogę ci – stwier­dził na­gle.

Za­nim zdą­żyła za­pro­te­sto­wać, męż­czy­zna pod­szedł do okienka i po­wie­dział:

– Ta pani jest moją zna­jomą. W czym pro­blem?

– Ona nie chce po­dać miej­sca za­miesz­ka­nia w In­diach – wy­ja­śnił urzęd­nik.

– Bę­dzie miesz­kać w Mum­baju przy ulicy... – I tu wy­mie­nił ja­kąś skom­pli­ko­waną na­zwę.

– Pro­szę to za­pi­sać – do­dał.

Urzęd­nik był tak za­sko­czony, że nie zdo­łał za­pro­te­sto­wać.

– Do­brze, pro­szę pana – wy­du­sił je­dy­nie.

Po chwili po­dał Be­acie pasz­port z wizą Re­pu­bliki In­dii. Ko­bieta była prze­szczę­śliwa. Udało się, mo­gła te­raz przejść na drugą stronę. Była w In­diach. Gdy zna­la­zła się za bramką, po­sta­no­wiła jed­nak po­cze­kać jesz­cze chwilę na swo­jego wy­bawcę. Był co prawda jak dr Je­kyll i Mr Hyde, ale te­raz zo­ba­czyła jego lep­szą stronę. Gdyby nie on, mo­głaby rze­czy­wi­ście zo­stać ode­słana do Pol­ski, więc po­dzię­ko­wa­nia były jak naj­bar­dziej na miej­scu. Po chwili po­ja­wił się Hin­dus. Uśmiech­nął się na jej wi­dok.

– Pani jesz­cze tu? – za­py­tał.

– Tak, chcia­łam po­dzię­ko­wać. Gdyby nie pan, mu­sia­ła­bym wró­cić do kraju – po­wie­działa z roz­bra­ja­jącą szcze­ro­ścią. To chyba obu­dziło w nim bel­fer­skie za­pędy, bo stwier­dził:

– No to, co pani robi już od po­czątku tego lotu, nie jest roz­sądne. – Znowu Mr Hyde, po­my­ślała Be­ata i po­sta­no­wiła jak naj­szyb­ciej się od­da­lić, ale męż­czy­zna nie od­pusz­czał.

– Gdyby jed­nak miała pani ja­kiś pro­blem, to pro­szę mnie od­wie­dzić. Miesz­kam pod tym ad­re­sem – po­wie­dział wrę­cza­jąc jej wi­zy­tówkę. – Ja co prawda...

– Dzię­kuję – po­wie­działa, zła­pała za wi­zy­tówkę, nie po­zwo­liła mu do­koń­czyć i ru­szyła przed sie­bie, cho­wa­jąc wi­zy­tówkę do port­fela. Ba­gaż w po­staci prze­mą­drza­łego Hin­dusa nie był jej po­trzebny, na­wet je­śli tak bar­dzo jej po­mógł. Te­raz mu­siała jak naj­szyb­ciej wy­do­stać się z lot­ni­ska, do­trzeć do mia­sta i coś zjeść.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki