Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
24 osoby interesują się tą książką
Pod prąd mołdawskiego pisarza Olega Serebriana to epicka opowieść o samotności, zakazanym uczuciu i pragnieniu bliskości. Łączy w sobie cechy powieści historycznej, społecznej i psychologicznej.
Lata 40. XX wieku. Pochodzący z Bukowiny baron Aleks von Randa to utalentowany matematyk i poliglota z zamożnej rodziny. Pomimo upływu lat żyje bolesnym wspomnieniem młodzieńczej miłości, tocząc ze sobą i ze światem walkę o zachowanie tych uczuć w tajemnicy. Nie pomaga mu w tym duszna atmosfera nazistowskich Niemiec. Zaangażowany w ściśle tajny projekt wojskowy na wyspie Uznam i uwikłany w walkę wywiadów, przeczuwając nadchodzący koniec, spisuje swoje barwne losy.
Czytelnik towarzyszy mu w tej podróży, odwiedzając i sielską Odessę sprzed 1914 roku, i obóz koncentracyjny w Sachsenhausen. W tle przedstawiona jest panorama Europy Środkowej w burzliwych pierwszych dekadach XX wieku, ze wszystkimi jej blaskami i cieniami – wybitnymi intelektualistami, przemianami społecznymi i kulturowymi, okrucieństwami pierwszej i drugiej wojny światowej.
Baron von Randa stopniowo odsłania swoje tajemnice, a wraz z nimi wielką wrażliwość, tłumione emocje i rozczarowania. Początkowo pełen wielkich marzeń i nadziei, stopniowo pogrąża się w głębokiej depresji, a wszystkie jego wybory zdają się prowadzić do tragicznego końca.
Po latach na wyspę Uznam przybywa jego krewny, Woldemar Skawronsky. Kto i dlaczego od półwiecza opiekuje się grobem barona?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 695
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Przekłady z języka rumuńskiego w Wydawnictwie Amaltea:
Lucian Dan Teodorovici Matei Brunul (2014)
Cristian Teodorescu Medgidia, miasto u kresu (2015)
Filip Florian Dni króla (2016)
Dan Lungu O dziewczynce, która bawiła się w Boga (2016)
Lucian Dan Teodorovici Inne historie miłosne (2018)
Adrian Cioroianu Piękna opowieść o historii Rumunów (2018)
Filip Florian Wszystkie sowy (2018)
Adrian Cioroianu Nie możemy uciec przed naszą historią (2019)
Cristian Teodorescu Kocie opowieści (2019)
Jan Cornelius Ja, Drakula i John Lennon (2020)
Oleg Serebrian
Mołdawski polityk, dyplomata, politolog i pisarz. Studiował historię i prawo na Uniwersytecie „Ion Creangă” w Kiszyniowie oraz stosunki międzynarodowe w Nicei. Dokształcał się w Edynburgu, Paryżu i w Birmingham. Od 1998 roku doktor politologii. Autor publikacji z zakresu geopolityki, a także powieści Cântecul mării (2011), Woldemar (2018) i Pod prąd (rum. Pe contrasens, 2021). Nauczyciel akademicki i były prorektor uniwersytetu ULIM w Kiszyniowie, a także wykładowca uniwersytetu w rumuńskim Klużu. Wieloletni deputowany mołdawskiego parlamentu. Od 2010 roku ambasador Mołdawii we Francji i przy UNESCO, a następnie w latach 2015–2021 w Niemczech. Od 2022 roku jest wicepremierem Mołdawii ds. reintegracji Naddniestrza z Republiką Mołdawii. Biegle posługuje się językiem rumuńskim, rosyjskim, francuskim, angielskim, niemieckim i włoskim.
Tytuł oryginału: Pe contrasens
Support for this publication has been provided by a grant from the Romanian Cultural Institute’s Translation and Publication Support program (TPS)
Książka ukazała się dzięki dofinansowaniu przez Rumuński Instytut Kultury (ICR) w Bukareszcie
Projekt okładki
Urszula Koza
Redakcja
Zbigniew Osuch
Korekta
Urszula Włodarska
© by Editura Cartier, 2022
© for the Polish translation by Radosława Janowska-Lascar, 2023
© for the Polish edition by Wydawnictwo Amaltea, 2023
ISBN 978-83-65989-18-5
Wydawnictwo Amaltea
51-180 Wrocław, ul. Zabłocie 7a, tel. +48 728 896 998
e-mail: [email protected], www.amaltea.az.pl
Opracowanie ebooka Katarzyna Rek
Mojej mamie
Do Peenemünde dotarłem pod wieczór, kiedy purpurowy zachód słońca niczym salamandra mienił się w lekko drżących wodach morskich. Zaparkowałem samochód na skraju drogi, blisko wjazdu do miejscowości, i leśną ścieżką ruszyłem w stronę morza. Był środek maja, ale wieczór okazał się dość chłodny. Sezon turystyczny jeszcze się nie zaczął, plaża była pusta, jedynie w oddali, w kierunku Karlshagen, dostrzegłem jakąś parę z dwójką dzieci, która przyglądała się zachodowi słońca. Podszedłem do wody, delektując się zapachami, barwami i doskonałą ciszą wieczoru. Morze miało nieokreślony kolor i wyglądało na uśpione, tylko wzdłuż linii brzegu pluskały krótkie, leniwe fale. Wszystko było niewypowiedzianie piękne, jednak w otaczającej pustce coś wywoływało we mnie przygnębienie i smutek. Tyle razy wyobrażałem sobie to miejsce, tyle razy widziałem je w urywkach snów, w sekwencjach statycznych obrazów, zadziwiająco klarownych i z jakiegoś powodu niepokojących, że miałem wrażenie dziwnego déjà-vu. Nie, nie było mowy o iluzjach czy odpryskach myśli: były to strzępy pamięci genetycznej, wspomnienia czegoś nieprzeżytego, jednocześnie wyraźnego i zaciemnionego.
Odwróciłem się w stronę wydm skąpanych w różowym świetle kończącego się dnia i próbowałem odgadnąć, w którym miejscu mogło być zrobione zdjęcie wysłane babci przez Alexa, ale nigdzie nie mogłem dostrzec krzewu kwitnącego bzu. Rozpoznałbym natychmiast jego zapach, ale półprzezroczyste powietrze wieczoru przesycone było jedynie gorzkawym zapachem morza i sosen. Nie widać było nawet dzikiej róży, tak powszechnej na Pomorzu.
Była ósma, kiedy wróciłem do samochodu, po kilku zaś minutach stałem przed domem pani Nagel, budynkiem w tradycyjnym stylu pomorskim, niezbyt dużym, jakby przygarbionym pod ciężarem wysokiego, pokrytego trzciną dachu, nad którym dominował ceglany komin. Świeżo pobielone ściany wesoło kontrastowały z drzwiami i oknami w kolorach karminu i bladej zieleni. Obszerny ogród topił się w świeżej, zdrowej trawie, z której wychylały się gdzieniegdzie krótkie białe, żółte i czerwone tulipany. Pomyślałem, że wszystko jest tutaj utrzymane bez zarzutu, i w tym momencie właścicielka, kobieta ponadczterdziestoletnia, wyszła mi na spotkanie.
– Jest pan punktualny. Gertrude Nagel – przedstawiła się, wyciągając dłoń.
– Woldemar Skawronsky.
Przyjrzała mi się uważnie z miną nieprzekupnego celnika, następnie z zainteresowaniem obejrzała mój samochód. Kiedy rozmawiałem z nią przez telefon, wyobrażałem sobie, że jest trochę starsza, być może z powodu lekko zachrypniętego głosu. Zachowanie z kolei sugerowało, że to nauczycielka lub policjantka.
– Ma pani ładny dom, sądzę, że jest stary – zagadnąłem, wyjmując walizkę z bagażnika.
Moja uwaga sprawiła jej przyjemność. Wsparła dłońmi plecy i z dumą patrzyła na swoje gospodarstwo, które w smętnym świetle zachodzącego słońca tonęło w pomarańczach i fioletach.
– Tak. Zbudował go mój pradziadek, ale nie jest aż tak bardzo stary. Na wyspie Uznam znajdzie pan wiele starszych domów.
Najwyraźniej pozytywnie przeszedłem jej kontrolę wzrokową, bo twarz gospodyni rozpogodziła się.
– Pokażę panu pokój. Wieczorem przyjedzie jeszcze jakaś rodzina z Neubrandenburga. Ma pan szczęście, bo inaczej bym pana nie przyjęła. Samotnie podróżujący mężczyzna… Nigdy nie wiadomo, co takiemu może strzelić do głowy. Ja mieszkam tylko z córką.
– Jeżeli chodzi o mnie, może pani być absolutnie spokojna – odpowiedziałem, śmiejąc się. – Nie interesują mnie sprawy zbyt powszednie.
– Właśnie tacy są najbardziej niebezpieczni – podkreśliła z udawaną surowością.
Poszedłem za nią na poddasze, wchodząc po spiralnych, drewnianych, nieco śliskich i stromych schodach.
– Uwaga na sufit. Dom nie jest zbudowany dla takich wysokich ludzi jak pan.
Pokój był ciemny, ale za to dość duży, bardzo czysty i gustownie urządzony. Mebli ustawiono dokładnie tyle, ile trzeba – łóżko z szafkami po obu stronach, bujany, wyplatany fotel, stara chłopska szafa na ubrania. Podobnie jak na podwórku, wszędzie czuło się rękę skrupulatnej gospodyni, a także zapach lawendy i drewna.
– Bardzo tu ładnie. Właśnie czegoś takiego oczekiwałem – powiedziałem, kładąc walizkę na podłodze.
Tym razem popatrzyła na mnie prawie z życzliwością.
– Telewizor jest na dole, w salonie, jeżeli…
– W ogóle nie oglądam telewizji.
W ramach odpowiedzi uśmiechnęła się nieznacznie.
– Jeśli pan chce, mogę zaparzyć herbatę. Mam nadzieję, że nie jest pan głodny, bo tutaj nie znajdzie pan nic przyzwoitego. Jeżeli lubi pan dobrze zjeść, trzeba jechać do Zinnowitz.
– Jestem po kolacji, ale herbatę wypiję z przyjemnością. Zejdę za kilka chwil.
Kobieta rzuciła jeszcze kontrolne spojrzenie na pokój, nagle przybierając tę samą co na początku surową minę.
– W takim razie czekam na pana za dziesięć minut. I proszę od razu zapłacić.
Kiedy zszedłem, układała na stoliku niebieską fajansową zastawę.
– Na dworze jest trochę chłodno – wyjaśniła. – Myślę, że powinien pan tu zostać.
– Jak pani uważa. Lubię zimno i ciemność.
Spojrzała na mnie bystro, udając, że nie słyszy mojej uwagi.
– Proszę się rozgościć w fotelu. Mogę też panu przynieść ciastko z różaną konfiturą.
– Nie, dziękuję.
Usiadłem na wskazanym miejscu, przy okazji omiatając wzrokiem pomieszczenie zatopione w łagodnym świetle wieczoru.
– Wydaje mi się, że skądś pana znam. Gdzie mogliśmy się spotkać? – zainteresowała się, wlewając herbatę do filiżanki.
– Ludzie mi to często mówią. Prawdopodobnie mam bardzo pospolitą twarz.
– Doskonale pan wie, że wcale tak nie jest.
Popatrzyła na mnie uważniej, siadając w wiklinowym fotelu w drugim końcu pokoju.
– Był pan już na Pomorzu?
– W Stralsundzie i na Rugii, ale na wyspie Uznam jestem pierwszy raz w życiu.
– Jeździ pan rowerem czy robi piesze wycieczki? Wygląda pan na wysportowanego.
– Tak, ale nie po to tu przyjechałem.
– Interesuje pana coś konkretnego?
– Na razie przede wszystkim chciałbym zobaczyć cmentarz.
– W sumie to już nie wiem, czy pan żartuje, czy mówi poważnie.
– Zawsze mówię poważnie, zwłaszcza wtedy, kiedy żartuję. Ale poważnie, interesuje mnie cmentarz. Dla niego tu przyjechałem. No i jeszcze muzeum techniki.
– Ktoś z pana bliskich jest tutaj pochowany? Albo załatwia pan jakieś sprawy zawodowe? Jest pan dziennikarzem?
– Nie. Jestem wykładowcą na uniwersytecie i neurochirurgiem w klinice Charité[1].
Popatrzyła z uznaniem.
– Wygląda pan bardzo młodo. Mogłabym powiedzieć nawet, że jest pan studentem. A do czego jest potrzebny neurochirurgowi cmentarz w Peenemünde? Chce pan kogoś ekshumować?
– Brat mojej babci ze strony matki umarł tutaj. Jesienią czterdziestego drugiego roku. Pracował w Centrum[2]. Był matematykiem.
Pokiwała w zamyśleniu głową.
– Tak, ta wojna… Tragedia. I do tego potrzebuje pan aż ośmiu dni?
– No tak… Mam nadzieję, że dowiem się czegoś więcej o okolicznościach jego śmierci. Być może ktoś z muzeum pomoże. Dręczy mnie to od dłuższego czasu.
– Dlaczego?
– Trudno to wytłumaczyć. To taka moja idée fixe jeszcze z dzieciństwa. Poza tym trzy lata temu zostałem właścicielem jego berlińskiego domu. Moja prababcia, która mieszkała w nim po wojnie, zostawiła wszystko nietknięte, tak jak było za jego czasów, a przedmioty, jak pani wie, mówią. Czasami budzi mnie w środku nocy pobrzękiwanie dzwoneczków poruszanych wiatrem i mam wrażenie, że one chcą z całych sił mi coś powiedzieć, że szepczą jakąś tajemnicę, która drzemie w ich pamięci. Wiem… – zaśmiałem się, widząc, z jakim zdziwieniem słuchała mojego wywodu – zdaję sobie sprawę, że to tylko projekcja w mojej głowie, taki pretekst.
– Mówi pan – w czterdziestym drugim? Jest pan pewien, że grób się zachował?
– Tak. Drugi brat babci przyjechał tutaj zaraz po zjednoczeniu. To właśnie on powiedział mi, że grób jest bardzo dobrze utrzymany. Ktoś się nim opiekował przez te wszystkie lata.
Wypiłem kilka łyków herbaty, a potem dodałem:
– Tylko dziwne, że ten człowiek pozostaje tajemnicą. Nikt nie wie, kim on jest. Właśnie jego chciałbym odszukać, dopóki nie jest jeszcze za późno.
– Rozumiem. Bawi się pan w detektywa.
– W pewnym sensie tak, jeśli to pani pasuje.
Pani Nagel oparła się o fotel. Chwilę nad czymś medytowała, nie spuszczając mnie jednak z oczu.
– Ma pan ciekawy akcent. Nie bardzo potrafię określić, skąd…
– To akcent cesarsko-królewski.
Popatrzyła na mnie lekko zmieszana.
– Tak się kiedyś mówiło na mieszkańców Austro-Węgier – wyjaśniłem. – Region, z którego pochodzę, Bukowina, był przez pewien czas pod panowaniem austriackim. Teraz jest podzielony między Ukrainę i Rumunię.
– Sądząc po nazwisku, można by powiedzieć, że jest pan Polakiem.
– Ma pani coś przeciwko Polakom?
– Ależ skąd. Trafiają się między nimi przystojni mężczyźni.
Uśmiechnąłem się. Wyczułem, że przystojni mężczyźni to temat, do którego miała pewną słabość, chociaż próbowała zatrzeć to wrażenie.
– Jest pan żonaty? – dalej ciągnęła mnie za język.
– Nie.
– Ma pan dziewczynę?
– Nie, nie mam.
– Żyje pan w separacji? Czy nigdy pan nie miał dziewczyny?
Wzruszyłem ramionami, szukając w myślach właściwej odpowiedzi.
– Trudno mi będzie to wyjaśnić…
Pani Nagel była wyraźnie zaintrygowana.
– W dzieciństwie zacząłem prowadzić coś w rodzaju rejestru zwiedzanych miejscowości. Pozornie jest to prosta sprawa. Tylko co to znaczy zwiedzona miejscowość? Tak pojawiło się pierwsze obostrzenie: zwiedzona oznacza, że chodziłem tam na własnych nogach. Ale w pewnym momencie pojawił się nowy problem: pięć lat temu musiałem w Jekaterynburgu przesiąść się na samolot do Irkucka. Cztery godziny spędziłem na lotnisku i nie mogłem w żaden sposób się uspokoić: byłem czy nie byłem w tym Jekaterynburgu? Wtedy wprowadziłem do rejestru kolejne obostrzenie: „poza punktami granicznymi i przesiadkami na dworcach lub lotniskach”. W tym roku w marcu, podróżując po północnych Włoszech, miałem nowy dylemat: jechałem pociągiem z Mediolanu do Aosty. Trzeba było przesiąść się w Chivasso, gdzie miałem do dyspozycji trzydzieści pięć minut. Męczył mnie okropny ból głowy, nie mogłem już wytrzymać, musiałem natychmiast wziąć jakąś pastylkę, ale najbliższa apteka znajdowała się poza dworcem, a więc byłem zmuszony wyjść i przejść przez ulicę. I teraz już nie wiem, co powiedzieć: byłem czy nie byłem w Chivasso?
Słuchała mnie z wesołą iskrą w oczach. Kiedy skończyłem mówić, podniosła się, nalała sobie herbaty, wróciła na fotel i powiedziała do mnie obojętnym głosem:
– Myślę, że znów musi pan zaostrzyć kryteria, tylko co ta historia ma wspólnego z moim prostym pytaniem: czy kiedykolwiek miał pan dziewczynę?
– Widzi pani, równie proste wydaje się pytanie, czy była pani tu albo ówdzie, czy nie. Dopiero konkretyzacja powoduje, że pytanie staje się skomplikowane. Jeśli uznam, że byłem jednak w Chivasso, wtedy mogę również powiedzieć, że podczas studiów w Moskwie miałem dziewczynę.
– No tak, to skomplikowane…
Kolejny raz apatycznie wzruszyłem ramionami, przyglądając się uważniej pani Nagel. Piękna kobieta z gatunku wyniosłych i zimnych, które pod pachnącą perfumami nocną koszulą ukrywają ciała pragnące przyjemności. Teraz wydawała się jedynie nieszczęśliwa. Przekonywało mnie o tym coś nieuchwytnego, a jednak wyczuwalnego w jej postawie, w wykroju ust, a nawet w smutnych kompozycjach z zasuszonych kwiatów, ułożonych dyskretnie w niebieskiej ceramice z Bolesławca i rozmieszczonych symetrycznie na kilku szafkach z czereśniowego drewna. Naprawdę, przedmioty potrafią mówić, tylko trzeba nauczyć się ich języka. Nagle w półcieniu sąsiedniego pokoju dostrzegłem sylwetkę dziewczyny. Nie widziałem jej oczu, ale ze sposobu, w jaki opierała się o ścianę, zorientowałem się, że śledziła mnie w bezruchu przez całą moją wypowiedź.
– Wie pani co, rozmyśliłem się, wypiję jeszcze jedną herbatę – powiedziałem, nie spuszczając oczu z dziewczyny, która kryła się w cieniu.
Pani Nagel również skierowała wzrok na miejsce, na które się patrzyłem.
– Sandrina! Nie wiedziałam, że wróciłaś. Nie słyszałam cię. To moja córka – wyjaśniła.
Dziewczyna zrobiła krok w kierunku światła, zawahała się, a potem wyciągnęła do mnie dłoń, czerwieniąc się jak kwiat maku.
– Sandrina.
Była to typowa mieszkanka Pomorza, podobna do dziewczyn z obrazów Waltera Zuchorsa: szczupła, z rumianymi policzkami upstrzonymi drobnymi piegami, włosami jak dojrzały jęczmień i oczami koloru morza męczonego wiatrem.
– Woldemar.
Pani Nagel wlała mi herbatę do filiżanki, śledząc nas oboje spod na pół opuszczonych powiek. Sandrina stała jeszcze chwilę przede mną, niezdecydowana, potem bez słowa odwróciła się prędko i wróciła do nieoświetlonego pokoju, z którego przed chwilą wyszła.
– Pańscy rodzice mieszkają w Niemczech? – zainteresowała się gospodyni, kładąc przede mną filiżankę z parującym i pachnącym ziołami naparem.
– Nie, w Belgii. Mój ojciec jest dyplomatą, ambasadorem w jednym z krajów Ameryki Południowej i rzadko bywa w domu. W Brukseli mieszka tylko moja mama i młodsza siostra, a ja wychowałem się u siostry mamy w Związku Radzieckim. Tak wyszło.
Zachęcała mnie spojrzeniem, żebym powiedział coś więcej.
– Mama jest dość znaną pianistką. Uciekła z ZSRR, kiedy miałem cztery miesiące, i wyszła za mąż za belgijskiego dyplomatę, którego poznała, gdy pracował w ambasadzie w Moskwie. Wydaje się, że to on jest moim biologicznym ojcem, ale… Koniec końców, uważam za swoich rodziców tych, którzy mnie wychowali, czyli moją ciotkę i jej męża. Wyrosłem w karpackim lesie, tuż przy granicy między Ukrainą a Rumunią. Moja ciotka jest szefową jednego z tamtejszych wielkich gospodarstw leśnych. Dlatego jestem trochę dziki. Wychowałem się pomiędzy końmi i kukułkami.
Zaśmiała się z aprobatą.
– „Koniec końców”, tak jak lubi pan mówić, faktycznie wydaje się pan trochę dziwny, ale bynajmniej nie dziki. Ma pan tylko jedną siostrę?
– Mam dwie siostry, bardzo ładne. Evelyne, młodsza, niedługo skończy studia magisterskie na prawie. Tato znalazł jej bardzo dobrego kawalera, syna kontrowersyjnego przywódcy jednego z krajów Ameryki Łacińskiej, chłopaka o wielu talentach, który, nie mam wątpliwości, będzie chlubą rodziny i kraju. Jestem przekonany, że Evelyne będzie mu radosną, pomocną i niezawodną towarzyszką na wyboistej drodze życia. Amélie, starsza, studiowała finanse w Stanfordzie i bardzo szybko i umiejętnie sama się wydała za sprytnego biznesmena, wiecznego kawalera, dużo od niej starszego właściciela jednej z większych amerykańskich fortun. Moja siostra nie była wybitną studentką, ale miała głowę do tego, żeby przeprowadzić być może najzręczniejszą operację finansową dziesięciolecia. Sprawy ułożyły się u niej bardzo dobrze: ma już córeczkę i niebawem urodzi kolejne dziecko.
– Nie opowiada pan ze zbyt wielkim uczuciem o siostrach – zawyrokowała, śmiejąc się.
– Ależ nie, wydaje mi się, że obie radzą sobie doskonale, tak samo zręcznie, jak to zrobiła moja matka. Koniec końców… W pewnym sensie ma pani rację, nie jestem do nich zbyt przywiązany. Wychowywaliśmy się oddzielnie. Kiedy byłem mały, myślałem, że Amélie i Evelyne to moje kuzynki. Znałem je jedynie ze zdjęć. Mama nie mogła wjechać do ZSRR i my też nie mieliśmy jak wyjechać za granicę. Pierwszy raz widziałem swoje siostry na początku studiów, już w czasach Gorbaczowa.
Pani Nagel zapytała, czy wypiję jeszcze filiżankę herbaty. Odmówiłem zarówno picia, jak i skosztowania ciasta z konfiturą różaną, zaproponowanego kolejny już raz.
– Czy jest tu jakiś opiekun tego cmentarza?
– Tak, pan Grabowski, mój sąsiad, były nauczyciel historii. Robi to dobrowolnie, bo tam są zbiorowe mogiły więźniów obozu koncentracyjnego. Chce pan, żebym go zawołała? – Ożywiła się. – Zawsze z przyjemnością przychodzi porozmawiać z moimi lokatorami.
– Jeśli nie sprawi to pani kłopotu. I jeżeli nie jest za późno.
– Nie, pan Grabowski to miły i taktowny człowiek. Przychodzi, kiedy trzeba, i wychodzi, kiedy trzeba. W pracy w szkole byliśmy kolegami. Ja uczyłam chemii, jego żona biologii. Złoci ludzie, zarówno on, jak i ona.
Poszła do drugiego pokoju, skąd wkrótce dobiegła rozmowa telefoniczna. Korzystając z okazji, dokładniej przyjrzałem się salonowi o niskim suficie, wspartym na kilku grubych dębowych słupach pomalowanych na kolor kawy. Kwiaty oraz fajansowe i porcelanowe bibeloty na parapetach, solidne, chociaż nieco stare meble. Dywany za to nowe, tanie i czyste, tak samo jak poduszeczki na wyszywanych pokrowcach na krzesła. Wydziergane na szydełku firanki były nieskazitelnie czyste i dobrze wykrochmalone. Na ścianach wisiało kilka wyblakłych akwarelek w miedzianych ramkach, jakieś prace miejscowych artystów. W tym domu panowała sterylna atmosfera, a jednak ta surowa fasada nie zakrywała całkowicie stanu bolesnej, niemalże cielesnej melancholii.
Pan Grabowski przyszedł bezzwłocznie. Był to niewysoki i okrąglutki staruszek z bujnymi i dużymi wąsami, spod których dojrzeć można było małe czerwone i pełne usta. Wszystko wydawało się u niego okrągłe – zielone oczy, rumiane policzki, usta, uszy, głowa, brzuch, nogi. Witając go, uśmiechnąłem się mimochodem.
– Paul Grabowski.
– Woldemar Skawronsky.
– Polak?
– Niemiec. A właściwie to mieszaniec. Pochodzę z mniej znanego regionu Ukrainy – z Bukowiny.
– A! Bukowina! – przerwał mi, wyraźnie ożywiony. – Pięknie! Interesująco!
Rozsiadł się wygodnie jak stary kocur w stojącym naprzeciw fotelu.
– Ja urodziłem się na Warmii. Mogę się założyć, że nie wie pan, gdzie to jest!
– Południowa część dawnych Prus Wschodnich. Północny wschód dzisiejszej Polski – wypunktowałem z satysfakcją.
– No to myślę, że jesteśmy kolegami. Mogę się założyć, że jest pan historykiem!
– Lekarzem.
– Lekarzem?
– Paul, dać ci herbaty i ciasta? – zainteresowała się pani Nagel.
– Fiu, fiu, mówi, że jest z Bukowiny! – stwierdził, patrząc na nią radośnie. – I jest lekarzem… Tak, z przyjemnością, poproszę herbatę ziołową i kawałek ciasta.
Przerwał, patrząc na mnie z figlarnym uśmiechem wyrażającym podziw kogoś, kto zobaczył rzadki eksponat muzealny, a następnie dodał teatralnym tonem, podnosząc jednocześnie grubiutki palec:
– Wielkie Księstwo Bukowiny!
– Księstwo Bukowiny – sprecyzowałem.
– Jest pan pewien? – zamruczał z niedowierzaniem, patrząc spod brwi, czy gospodyni usłyszała tę poprawkę.
– Absolutnie. Ale to jest bez znaczenia.
– No tak – zgodził się. – A co pana do nas sprowadziło? Morze? Trochę za wcześnie.
– Właściwie to interesuje mnie cmentarz. Jeden konkretny grób. Grób barona Randy. Zna pan go?
Staruszek spoważniał i gwałtownie zamarł, spuszczając jednocześnie powieki.
– Ach, tak… Ten grób pokryty krzakami białego bzu. Oczywiście. Jakże miałbym nie znać.
– To był brat mojej babci od strony mamy. W rodzinie wszyscy mówili na niego Aleks, ale na chrzcie dostał imiona Albert Maksymilian. Wie pan może, kto posadził tam bez? I kto opiekuje się grobem?
– Jakiś mężczyzna… – odrzekł, kaszląc sucho. – Jedyny raz, przypadkowo, widziałem go tam kiedyś wczesnym rankiem.
Przez chwilę gładził swój okrągły podbródek, myśląc głęboko nad czymś, a potem powiedział:
– Dziwne… Pięćdziesiąt lat już to robi, ale nikt nie widzi, kiedy przychodzi. Tak jak grafficiarze. Jest niewidoczny.
Znów zamilkł, z radością łakomczucha smakując ciasto pani Nagel. Połknął kolejny kęs, a potem dodał:
– Chyba ma tyle lat co ja, jakoś między sześćdziesiąt pięć a siedemdziesiąt. Nie wiem, dlaczego przychodzi tak ukradkiem. Wiele razy zadawałem sobie to pytanie. Zostawia auto koło stacji kolejowej i dalej idzie piechotą.
– Widział je pan?
– Auto? Myślę, że tak, kilka razy. Nie widziałem, jak z niego wysiadał, ale domyśliłem się, że to jego samochód. Beżowy wartburg 353. Ktoś mówił, że po wojnie przyjeżdżał rowerem, tak samo dyskretnie, o świcie. Wtedy był młodzieniaszkiem.
Pokiwałem głową ze zrozumieniem.
– Kiedyś słyszałem jakieś opowieści o tym grobie, ale nie bardzo już pamiętam, to było dawno – wymigiwał się nieporadnie od odpowiedzi.
Zamyślił się przez chwilę, upijając nieco herbaty, a potem rozchmurzył się i powiedział:
– Wie pan co? Jak pana interesuje ten gość, to myślę, że powinien pan iść do muzeum. Któregoś dnia widziałem tam zaparkowany jego samochód, a znów innym razem, fakt, że już parę lat temu, widziałem, jak rozmawiał z jednym z muzealników, Moritzem z Anklam. Niezbyt miły ten Moritz, powiedziałbym nawet, że nieprzyjemny, ale jako historyk zna się na rzeczy. Jestem przekonany, że wie o wiele więcej ode mnie.
[1] Uniwersytet Medyczny w Berlinie.
[2] Centrum Badań Technicznych Armii Niemieckiej, które działało w Peenemünde w latach 1937–1945. Skonstruowane tam niemieckie rakiety V-2 stały u podstaw późniejszej technologii kosmicznej USA i ZSRR.
Następnego dnia zaraz po śniadaniu wsiadłem na pożyczony od właścicielki rower i ruszyłem w kierunku cmentarza. Ranek był chłodny, ale świetlisty, niebo zaś jasne, można powiedzieć – andaluzyjskie. Jak pięknie pachniały wiśnie i czereśnie w ogrodach ożywionych przez słońce! I jak bajkowo, niczym w śnieżnej zamieci, wirowały poruszane wiatrem ich płatki!
Po kwadransie byłem już przed wejściem na niewielki cmentarz przytulony do skraju lasu. Od razu znalazłem grób Aleksa – był schowany pod czterema krzewami białego bzu, na tyłach świeżo odrestaurowanej ceglanej kaplicy. Musiałem przedrzeć się przez gałęzie łamiące się pod ciężarem kwiatów, żeby odkryć metalowy krzyż pomalowany czarnym lakierem, z wygrawerowanym napisem: „Dr inż. baron Albert Maksymilian von Randa. 01.06.1906, zamek Waldburg, Księstwo Bukowiny, Cesarstwo Austriackie – 03.10.1942, Peenemünde, prowincja Pomorze, Rzesza Niemiecka”.
Owładnęło mną dziwne uczucie. O śmierci Aleksa rozmyślałem w dzieciństwie, a później, w latach nastoletnich, jego postać stała się dla mnie prawdziwą obsesją. Wszystko zaczęło się od jednej banalnej fotografii. Nie miałem jeszcze siedmiu lat. Byłem u dziadków w Czerniowcach. W wieczór wigilijny zachorowałem na zapalenie oskrzeli i nie poszedłem z moim dziadkiem, który był popem, na nabożeństwo. Zostałem w domu z mamą Martą, jak nazywałem babcię. Pamiętam, że zrobiła mi herbatę z dzikiej róży, którą piłem, leżąc na podłodze i przeglądając jeden z jej starych albumów. W pewnym momencie wykrzyknąłem:
– Babi! A kto to jest?
Babcia schyliła się i długo oglądała pokazywane przeze mnie zdjęcie: był to Aleks w wieku siedmiu lat. Nie wiem, jak to się stało, że do tamtej pory nie widziałem tej fotografii. Mimo iż byłem mały, zorientowałem się, że nasze podobieństwo było uderzające, ale nie to mnie zafrapowało najbardziej, tylko dziwna reakcja mamy Marty. Jakże niepokojące stało się wtedy jej milczenie!
Od tamtego wieczoru życie i śmierć Aleksa zamieniły się w moją idée fixe. Nigdy nikomu o tym nie mówiłem, ale i tak – nie wiem, jakim sposobem – wszyscy się tego domyślali. Wszyscy, a zwłaszcza mama Marta…
Kiedy nikogo nie było w domu, z komody w salonie dziadków brałem oprawione w ramki zdjęcie Aleksa i długo się mu przyglądałem, próbując rozszyfrować tajemnicę jego życia i dziwną łączność między nami. Przeczuwałem, że jest to związek głębszy od zwykłych więzów krwi, związek niemal metafizyczny. Zdjęcie zrobiono ostatniej wiosny jego życia. Rozkwitał bez, mój ulubiony kwiat, który, jak dowiedziałem się któregoś dnia od babci, był również jego ulubionym kwiatem. Napis na odwrocie głosił: „Biały bez z Peenemünde, 5 maja 1942”.
Długo stałem przy grobie Aleksa zatopiony w myślach. Z tego stanu wyrwały mnie dopiero głosy rosyjskich turystów, którzy zatrzymali się obok kaplicy. Powoli ruszyłem w stronę Muzeum Techniki. Ociepliło się. Cmentarz i niedaleki lasek huczały od śpiewu ptaków, jednak nawet cuda przyrody nie były w stanie odciągnąć mojej uwagi od odrażających śladów dwóch dyktatur i okrutnej wojny. Cienie przeszłości wyglądały zewsząd: z masywnych, widocznych jeszcze budowli, ze złowieszczych ruin zaatakowanych przez chwasty, z olbrzymich niezabudowanych przestrzeni pełnych zdziczałej roślinności. Kilka minut przed jedenastą stanąłem przy muzealnej kasie biletowej i w panującej tam pustce poprosiłem wiekową kasjerkę o uzyskanie audiencji u doktora Moritza.
Klemens Moritz był taki, jak jednym słowem opisał mi go stary Grabowski: nieprzyjemny. Spod okularów rzucił mi krótkie spojrzenie i wyciągnął rękę, nie wstając zza biurka. Wydawał się szczupły, mniej więcej mojego wzrostu. Ubrany był trochę niedbale, w dżinsową kurtkę, od której dochodził zapach stęchlizny.
– Doktor Klemens Moritz.
– Doktor Woldemar Skawronsky, Uniwersytet Charité.
Gość popatrzył na mnie uważniej, chociaż z tym samym chłodem, i ręką dał mi znak, żebym usiadł.
– Mogę panu w czymś pomóc?
– Brat mojej babci, Albert Maksymilian von Randa, pracował tutaj.
– A, no tak…
– Coś panu mówi to nazwisko?
– Oczywiście. Był obiecującym matematykiem, docentem na uniwersytecie w Getyndze, prawą ręką Hermanna Steudinga, dyrektora tutejszego laboratorium matematyki i aerobalistyki. Brzydki przypadek… Myślę, że pan wie?
Kilka sekund patrzyliśmy na siebie uważnie. Nic nie odpowiedziałem.
– Nie znam szczegółów – szybko dodał. – Popełnił samobójstwo. Jakieś dość pogmatwane sprawy, ale tego rodzaju tematy mnie nie interesują. Moje badania dotyczą obozu koncentracyjnego.
– Rozumiem.
– A tak poza tym, myślę, że doktor Steuding również popełnił samobójstwo w czterdziestym piątym. Wielki matematyk. Samotny…
– Nie wiedziałem.
– Czego?
– Niczego, co powiedział pan o Steudingu. Szczerze mówiąc, nawet nie wiedziałem o jego istnieniu.
Uśmiechnął się półgębkiem, a potem dodał tym samym znudzonym tonem:
– Hermann Steuding był jednym z najlepszych matematyków Politechniki w Darmstadcie, być może najwybitniejszym ówczesnym specjalistą w dziedzinie aerobalistyki na świecie. Zniknął nagle w maju czterdziestego piątego. Po przegranej wojnie wpadł w gwałtowną depresję, tak bardzo martwił się losem Niemiec. Należał do prawie już wymarłego gatunku łzawych patriotów. Nie chciał poddać się Amerykanom wraz z pozostałymi kolegami. Nie mogłem trafić na jego ślady. Moja przyjaciółka prowadziła badania na jego temat. Wszystko na nic, bo rozpłynął się w nicości. Myślę, że jego teczka to najbardziej niejasny przypadek ważnego naukowca z Peenemünde.
Rzucił w moją stronę badawcze spojrzenie, a potem zapalił papierosa.
– Co konkretnie chce pan wiedzieć?
– Jakiś człowiek opiekuje się grobem barona Randy. Powiedziano mi, że pan go poznał.
Wypuścił kilka kółek dymu, po czym odezwał się do mnie dominującym, męskim tonem:
– Tak. Jakiś dziwaczny staruszek. Kilka razy z nim rozmawiałem, w końcu roku dziewięćdziesiątego drugiego, zaraz po otwarciu muzeum, a potem nie widziałem go przez sześć lat. Spotkaliśmy się ponownie miesiąc temu któregoś dnia rano, kiedy spacerowałem z psem koło szuwarów przy jeziorze Kölpin. Zdziwiłem się, że spotykam go właśnie tam, i do tego jeszcze tak wcześnie rano. Przywitaliśmy się i chwilę porozmawialiśmy o pogodzie i ptakach…
– Wie pan, jak on się nazywa?
– Wiem. Na nazwisko ma Heisert. Jego ojciec też był naukowcem w laboratorium matematyki i aerobalistyki. Nosi imię takie… takie bardzo germańskie, wie pan, że myślałem o… tak, no jasne, ma na imię Ingo, bo przecież myślałem o Ingo Dubinskim.
– Może wie pan, gdzie on mieszka?
– Nie mam pojęcia. Sądząc po akcencie, nie dalej jak w Greifswaldzie – odpowiedział trochę bardziej ożywiony. – Gość, który badał przypadek pańskiego krewnego, też tam mieszka. Nazywa się Werner Richter, jeszcze żyje. Kilka razy tutaj był. Moja przyjaciółka przeprowadziła z nim kilka wywiadów, więc jeśli pan chce, to powie panu, jak go znaleźć.
Zgodziłem się z zapałem i od razu poszlismy do biura znajdującego się na drugim końcu korytarza. Doktor Klara Harz, której nazwisko wypisano na drzwiach, była brunetką o interesującej, choć raczej niewyszukanej urodzie. Kiedy Moritz wyjaśniał jej z rosnącym ubolewaniem przyczynę mojej wizyty, wpatrywała się we mnie z bezczelnym zainteresowaniem. Wydawało się, że słyszy go z przerwami. W kilka sekund pojąłem, że ich „przyjaźń” polegała na permanentnym stanie oblężenia. Teatralnym gestem dłoni pokazała mi miejsce na krześle, dając do zrozumienia Klemensowi, że jest zbędny. Kiedy zostaliśmy sami, przez kilka chwil badała mnie dalej w ciszy pełnym ostentacji wzrokiem. Przyznaję, że trochę się zmieszałem. Zawsze onieśmielały mnie zbyt prowokujące kobiety.
– Czy ja już cię przypadkiem gdzieś nie spotkałam?
– Nie sądzę.
Patrzyła na mnie z niedowierzaniem, jakby przeszukując jednocześnie pamięć.
– Mogę zaproponować ci jedynie rozpuszczalną kawę i papierosy.
– Nie palę i unikam kawy rozpuszczalnej.
– Szkodzi ci na cerę? – powiedziała z kocim uśmiechem.
Nie wiedziałem, co mam jej odpowiedzieć. Czułem, że się czerwienię, i przeklinałem siebie za to, a ona stawała się niebezpiecznie odważna.
– Słucham cię, wstydliwy chłopaczku. Zamieniam się w słuch.
Pokrótce opowiedziałem o przyczynie mojej wizyty. Wysłuchała mnie, paląc prawie lubieżnie.
– Zajmowałam się jedynie pośrednio przypadkiem twojego wujka – powiedziała, gdy skończyłem opowiadać. – Właściwie to zabrałam się do badań historii doktora Hermanna Steudinga. Ciekawy przypadek, ale nie z gatunku tych, które pozwolą ci wypłynąć na szersze wody.
– To znaczy?
– Żeby wyrobić sobie nazwisko, trzeba znaleźć inny temat, na który znajdziesz pieniądze i za pomocą którego z łatwością się pokażesz. Steuding to był towar, na który nie było popytu, a jeżeli chodzi o twojego wujka, to… miał jakieś wyskoki homoseksualne.
Z satysfakcją obserwowała moje zażenowanie.
– Fakty nie były udowodnione, ale historia wygląda wiarygodnie. Został zadenuncjowany i popełnił samobójstwo. To mniej więcej wszystko.
– Ktoś badał jego sprawę? Mam na myśli historyków.
– To jest temat bez znaczenia. Randa był dobrym matematykiem, ale wszyscy pracujący tu inżynierowie i naukowcy byli bardzo dobrzy.
– Rozumiem – powiedziałem, uśmiechając się złośliwie. – I przypuszczam, że jest to temat, który nie pozwala wypłynąć na szersze wody.
Klara Harz zamilkła natychmiast po tym, jak wyczuła moją ironię, i nagle zmieniła swoje zachowanie. Gestem pełnym irytacji zgasiła papierosa w na wpół pełnej popielniczce, a potem zapytała zjadliwie:
– W czym mogę ci jeszcze pomóc, drogi młodzieńcze?
– Z tego, co wiem, zrobiła pani parę wywiadów z Wernerem Richterem…
– Tak, z tym bydlakiem – przerwała mi zdecydowanie. – Myślę, że służył wiernopoddańczo wszystkim dyktaturom, jakie się tutaj przewijały. W czasach nazistów był śledczym policji w Swinemünde[3], a potem, po przyjściu komunistów, pracował w więzieniu w Greifswaldzie. On zajmował się sprawą Randy, ale, bez obrazy, niewiele tam miał do zrobienia.
Wyjęła z szuflady obszarpany i stary notes z adresami.
– Gość mieszka w Greifswaldzie – wydusiła z siebie, pisząc jednocześnie coś na pożółkłej karteczce.
Wyciągnęła ją w moim kierunku, patrząc mi w oczy z jakąś sceptyczną ironią. Myślę, że szukała naprędce jakiegoś uszczypliwego komplementu, ale zabrakło jej przytomności umysłu, żeby szybko znaleźć właściwe sformułowanie. Wyprzedziłem ją i uprzejmie się pożegnałem. Wyszedłem bez czekania na odpowiedź. Domyślałem się, jakim spojrzeniem musiała mnie wtedy obdarzyć.
Ruszyłem ścieżką w stronę małego portu, którego otoczenie sugerowało istnienie miłego lokalu z obiadem, ale po dotarciu na nabrzeże zorientowałem się, że wybór nie był wcale bogaty – jakaś piekarnia, w której sprzedawali dwa rodzaje pizzy, i buda oferująca kanapki z rybami. Większość plastikowych stolików przed budą na nabrzeżu przy sowieckim statku podwodnym zamienionym w muzeum była wolna. Zdecydowałem się zostać tam i kupiłem kanapkę ze śledziem, a potem zastanawiałem się przez kilka chwil nad wyborem między kawą americaną a butelką pepsi, aż w końcu wybrałem tę drugą. Kiedy uważniej spojrzałem na pobliskie stoliki, spostrzegłem Sandrinę. Pozdrowiła mnie gestem dłoni i zaczerwieniła się, rzucając krótkie spojrzenie na chłopaka, który właśnie się oddalał.
– Mogę się przysiąść? – spytałem.
Dziewczyna zgodziła się milcząco i popatrzyła jeszcze raz za chłopakiem znikającym właśnie za rogiem.
– Twój kolega ze szkoły?
– Coś koło tego… Albo: „koniec końców”, jak lubisz mówić…
Uśmiechnąłem się, odgryzając kawałek kanapki.
– Sympatyczny chłopak.
– Nawet go nie widziałeś – odparła flegmatycznie.
– Widziałem dostatecznie dużo, by móc wyrobić sobie zdanie na podstawie jego wyglądu.
– Nie lubię wysokich mężczyzn – szybko odpowiedziała, akcentując każde słowo.
Zaśmiałem się. Wiedziałem, że kłamie.
– Ja za to lubię dziewczyny z drobnymi piegami.
Na jej twarzy pojawił się pełen niedowierzania grymas, przypominający uśmiech. Uważniej śledziła mnie wzrokiem, myśląc, że nie zauważam ruchu jej oczu.
– Moja koleżanka wycięła twoje zdjęcie z jakiejś gazety. Ile się naszukała, żeby dowiedzieć się, jak się nazywasz! Zrobiło mi się jej żal, więc powiedziałam, że nie istniejesz i jesteś tylko symulacją komputerową.
– Hmm…
Z zadowoleniem obserwowała moją reakcję.
– Nie ma, biedaczka, szczęścia. Rok temu przeniosła się do Stralsundu. A może odwrotnie, ma dużo szczęścia…
Potwierdziłem skinieniem głowy. Dalej patrzyła na mnie z napięciem, tym razem z większą odwagą. Prawdopodobnie wyczuła moją wrażliwość.
– Czy tamta dziewczyna miała drobne piegi?
– Irena? Nie.
– Wiedziałem.
Zaśmiała się z satysfakcją. Chyba chciała mnie jeszcze o coś zapytać. Wyraz oczu wskazywał, że chodziło o coś bezczelnego, ale zrezygnowała i wstała od stołu, wyciągając do mnie dłoń.
– Smacznego. Idę. Gdybym mogła ci jakoś pomóc w poszukiwaniach, to śmiało pytaj. I… wiesz, podoba mi się, jak się czerwienisz. Jestem przekonana, że nie tylko ja ci to powiedziałam.
[3] Obecnie Świnoujście.
Dalsza część dostępna w wersji pełnej