Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Wyczekiwana nowa powieść autorki bestsellera „Sunday Times” - „Jeden dzień w grudniu”.
Co zrobiłabyś, mogąc jeszcze raz przeżyć swoją wielką miłość...?
Lydia i Freddie. Freddie i Lydia. Wszędzie razem od niemal dekady, za chwilę się pobiorą. Lecz w dwudzieste siódme urodziny Lydii, Freddie ginie w tragicznym wypadku.
I nagle dzieje się coś nieprawdopodobnego. Lydia dostaje jeszcze jedną szansę - może przeżyć swoją miłość z Freddiem ponownie.
Ale w jej nowym życiu pojawił się ktoś, kto chce, aby to z nim została...
Cudownie romantyczna historia miłosna skłania i do śmiechu, i do płaczu oraz przypomina, jak wspaniale jest kochać i być kochanym.
Piękny, emocjonujący dar.
Jodi Picoult
Oszałamiająca.
Marian Keyes
Budzi motyle w serce i kaskady śmiechu.
Paige Toon
Łamie serce i daje nadzieję. Kocham Lydię Bird.
Sarah Morgan
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 429
Prolog
Większość najważniejszych chwil w życiu dzieje się niespodziewanie. Czasem zdajemy sobie z nich sprawę dopiero po fakcie, o ile w ogóle. Ostatni raz, gdy nosisz swoje dziecko na rękach. Wymiana spojrzeń z obcym człowiekiem, który później staje się twoim najlepszym przyjacielem. Wakacyjna praca, do której zgłaszasz się pod wpływem impulsu i zostajesz w niej na kolejne dwadzieścia lat. Tego typu rzeczy. Jestem kompletnie nieświadoma, gdy jedna z najważniejszych chwil w moim życiu rozpoczyna się dzwoniącym o osiemnastej czterdzieści siedem telefonem, czternastego marca 2018 roku. Klnę pod nosem, ponieważ wałek zaplątał mi się we włosy, a jestem już spóźniona.
– Halo?
Nie mogę się powstrzymać. Uśmiecham się i przełączam na głośnomówiący, gdy Freddie wita się wrzaskliwie, próbując przekrzyczeć hałas na trasie.
– Jestem – odpowiadam, podnosząc głos. W zębach trzymam wsuwki do włosów.
– Słuchaj, Lyds, Jonah ma problem z autem, więc zgarnę go po drodze do domu. Będę miał małą obsuwę, maks dziesięć minut.
Cieszę się, że nie widzi wyrazu mojej twarzy. Czy to księżna Diana wypowiedziała te słynne słowa, że w jej małżeństwie były trzy osoby? Rozumiem ją, u mnie jest podobnie. To znaczy, jeszcze nie brałam ślubu, ale ten zbliża się wielkimi krokami. Jestem zaręczona z Freddiem Hunterem i oficjalnie można mnie nazwać PRAWIE najszczęśliwszą dziewczyną na świecie. Zwracam waszą uwagę na to, co powiedziałam wcześniej, żeby wytłumaczyć, dlaczego użyłam słowa „prawie”; jestem ja, Freddie i cholerny Jonah Jones.
Staram się być wyrozumiała. Nie ma dnia, żebym nie rozmawiała ze swoją siostrą, ale Elle nie siedzi każdego dnia na naszej kanapie, nie popija herbatki i nie wymaga mojej uwagi. Co prawda, najlepszy przyjaciel Freddiego nie jest osobą wymagającą ciągłej uwagi, nie w pełnym tego słowa znaczeniu. Jest na tyle wyluzowany, że przez większość czasu tylko leży i nawet go lubię – chociaż darzyłabym go większą sympatią, gdybym nie widywała go tak często, rozumiecie? Na przykład tego wieczoru. Freddie zaprosił Jonaha na kolację, nie pytając mnie o zdanie, mimo że mam dziś urodziny.
Wypluwam wsuwki i na moment odpuszczam sobie mocowanie się z wałkami. Poirytowana chwytam telefon.
– Boże, Freddie, naprawdę? Mamy rezerwację w Alfredo’s na dwudziestą. Stracimy stolik, jeśli się spóźnimy.
Znam to z doświadczenia; moja firmowa kolacja wigilijna okazała się katastrofą, ponieważ minibus podjechał dziesięć minut spóźniony. Skończyliśmy wszyscy w McDonaldzie, wystrojeni jak szczur na otwarcie kanału. Na dziś wieczór jest zaplanowana moja urodzinowa kolacja i jestem przekonana, że nie zaimponuję mamie wielkim hamburgerem zamiast fettucine z kurczakiem.
– Luzuj majty, Kopciuszku, nie spóźnisz się na bal, obiecuję.
Cały Freddie. Nigdy nie bierze życia na poważnie, nawet w chwilach, kiedy powinien. W jego świecie czas jest elastyczny i można dostosowywać go do własnych potrzeb – ewentualnie, jak w tym wypadku, potrzeb Jonaha.
– Okej – wzdycham zrezygnowana. – Tylko na litość boską, patrz od czasu do czasu na zegarek.
– Przyjąłem – odpowiada, włączając już radio w samochodzie. – Bez odbioru.
W sypialni zapada cisza, a ja zastanawiam się, czy ktokolwiek coś zauważy, jeśli przytnę kosmyk włosów zaplątany w wałek, który w tym momencie zwisa mi z boku głowy.
Oto ona. Jedna z najważniejszych chwil w moim życiu przemknęła sobie nonszalancko o osiemnastej czterdzieści siedem, czternastego marca 2018 roku.
2018
Jawa
Czwartek, 10 maja
Freddie Hunter, znany również jako największa miłość mojego życia, nie żyje od pięćdziesięciu sześciu dni.
W jednej chwili przeklinam go za spóźnialstwo i zrujnowanie mojej urodzinowej kolacji, a w kolejnej staram się zrozumieć, dlaczego dwie umundurowane policjantki stoją u nas w salonie. Jedna z nich trzyma mnie za rękę, gdy przekazuje mi wieści. Gapię się na jej obrączkę, a potem na mój pierścionek zaręczynowy.
– Freddie musi żyć – stwierdzam. – W przyszłym roku bierzemy ślub.
Prawdopodobnie przez instynkt samozachowawczy nie jestem w stanie przypomnieć sobie, co dokładnie działo się później. Pamiętam oślepiające niebieskie światła radiowozu, który wiózł mnie na ostry dyżur, i moją siostrę podtrzymującą mnie, kiedy w szpitalu ugięły się pode mną nogi. Pamiętam, że odwróciłam się plecami do Jonaha Jonesa, gdy pojawił się w poczekalni, trochę podrapany, z obandażowaną ręką i opatrunkiem nad okiem. Gdzie jest sprawiedliwość? Do samochodu wsiadają dwie osoby, a wysiada tylko jedna. Pamiętam, co na sobie miałam; nową, zieloną bluzkę, którą kupiłam specjalnie na tę kolację. Oddałam ją potrzebującym. Nigdy więcej nie chcę jej na swoim ciele.
Od tamtego okropnego dnia niezliczoną ilość razy próbowałam przypomnieć sobie ostatnią rozmowę z Freddiem, co do słowa. Pamiętam tylko, że miałam do niego pretensje o to, że pozostawił sobie zbyt mało czasu na dojazd do restauracji. Potem w głowie pojawiły się pytania. Śpieszył się, żeby mnie nie zawieść? Ten wypadek to moja wina? Boże, dlaczego nie powiedziałam mu wtedy, że go kocham? Gdybym wiedziała, że rozmawiamy po raz ostatni, na pewno bym to zrobiła. Czasem chciałabym, żeby dane nam było odbyć jeszcze jedną rozmowę – ale potem nachodzą mnie wątpliwości, czy nie pękłoby mi serce. Może to i lepiej, że ostatnie chwile mijają niezauważone – ostatni raz, kiedy matka odebrała mnie spod szkolnej bramy, a jej dłoń dotknęła mnie w pokrzepiającym geście; ostatni raz, gdy ojciec pamiętał o moich urodzinach.
Wiecie, jakie były ostatnie słowa, które usłyszałam od Freddiego, gdy pędził z powrotem do domu w dniu moich dwudziestych ósmych urodzin? „Bez odbioru”. Taki miał zwyczaj, mówił to przez wiele lat, a teraz ta niewinna fraza stała się jedną z najbardziej znaczących w moim życiu.
Rozłączanie się tym powiedzonkiem było dla niego typowe. Miał niesamowitą chęć życia, łatwe do niego podejście i zamiłowanie do rywalizacji – zabawowe, ale niebezpieczne, że tak powiem. Nigdy nie spotkałam kogoś podobnego. Zawsze wiedział, co powiedzieć. Potrafi – potrafił – sprawić, by inni ludzie myśleli, że wygrali, podczas gdy tak naprawdę to on osiągał to, co chciał. Z buta rozpoczął karierę w agencji reklamowej i szybko wspinał się w hierarchii. Zawsze skupiał się na następnej nagrodzie. Wyróżniał się pośród nas, był osobą, która zawsze do czegoś dąży i sprawia, że ludzie jeszcze długo pamiętają jej imię.
Teraz odszedł na dobre. Jego auto złożyło się w harmonijkę po uderzeniu w dąb, a ja czuję się tak, jakby ktoś mnie rozkroił i zawiązał supeł na mojej tchawicy. Nie jestem w stanie w pełni nabrać powietrza – duszę się i nieustannie wpadam w panikę.
Lekarz w końcu przepisał mi coś na sen, po tym, jak moja mama nawrzeszczała na niego wczoraj w salonie. Dostałam miesięczny zapas jakichś nowych pigułek, z których przepisaniem mocno się wahał, ponieważ jego zdaniem, rozpacz musi „minąć naturalnie, inaczej nigdy się z nią nie uporamy”. Nie wymyśliłam tego; naprawdę zwrócił się do mnie tymi słowami kilka tygodni temu, po czym zostawił mnie z pustymi rękami i wrócił do domu, do swojej żywej żony i dzieci.
Życie blisko matki ma swoje wady i zalety, zależnie od sytuacji. Na przykład, kiedy robi swoją przepyszną potrawkę z kurczaka i przynosi jeszcze gorącą albo kiedy czeka na mnie w samochodzie zaparkowanym na końcu ulicy w zimny listopadowy poranek, żeby podwieźć mnie do pracy – wtedy jej sąsiedztwo jest zbawieniem. Ale kiedy leżę w łóżku na kacu i widzę podwójnie, a ona wparowuje do mojej sypialni, jakbym miała siedemnaście lat albo kiedy nie sprzątam kilka dni i patrzy na mnie spode łba, jakbym była jedną z tych bałaganiar, które potrzebują interwencji jakiegoś reality show – wtedy jej sąsiedztwo jest przekleństwem. Nie mówiąc już o sytuacjach, gdy próbuję rozpaczać w samotności i o piętnastej mam wciąż zaciągnięte zasłony i chodzę w spodniach od piżamy, a ona wpada do mnie z wizytą, jak zrobiła to wczoraj czy przedwczoraj. Przygotowuje mi wtedy herbatę, której zapominam wypić, i kanapki, które chowam w głąb lodówki, podczas gdy ona sprząta łazienkę lub wyrzuca śmieci.
Oczywiście rozumiem ją. Jest nadopiekuńcza, szczególnie w takim okresie. Lekarz trząsł się ze strachu, kiedy podejmował decyzję o przepisaniu mi tabletek nasennych. Też nie jestem do nich przekonana, ale nawet Bóg wie, że idea błogiego zapomnienia jest kusząca. Nie wiem, dlaczego wciągam w to Boga. Freddie od zawsze był zdeklarowanym ateistą, a ja jestem w najlepszym wypadku agnostyczką, więc nie spodziewam się, że Bóg ma wiele wspólnego z podaniem mi eksperymentalnych tabletek dla ludzi pogrążonych w smutku. Lekarz zalecał wzięcie udziału w testach klinicznych, prawdopodobnie dlatego, że moja matka naciskała na przepisanie najsilniejszych leków, a te nowe pigułki są reklamowane jako łagodniejsze i bardziej holistyczne rozwiązanie. Jeśli mam być szczera, nie obchodzi mnie, czym są. Jestem oficjalnie najsmutniejszym i najbardziej wycieńczonym szczurem doświadczalnym.
Wiecie, mamy z Freddiem fantastyczne łóżko. Może to zabrzmi mało prawdopodobnie, ale hotel Savoy wyprzedawał je na aukcji za bezcen, żeby zrobić miejsce dla nowych i, słodki Boże, to łóżko to dzieło sztuki. Na początku zaskoczeni znajomi unosili brwi: „Kupujecie używane łóżko?”.
– Po cholerę to robicie? – zapytała przerażona mama, jakbyśmy brali łóżko polowe wyrzucone na śmietnik przez pobliskie schronisko dla bezdomnych.
Tym malkontentom zdecydowanie nie było dane spać w hotelu Savoy. Tak po prawdzie, mnie też nie, ale widziałam jakiś program w telewizji o ręcznie robionych łóżkach na zamówienie hotelu, więc doskonale wiedziałam, co dostanę. W taki sposób staliśmy się posiadaczami najwygodniejszego łóżka w promieniu stu pięćdziesięciu kilometrów, w którym zajadaliśmy z Freddiem niedzielne śniadania, śmialiśmy się, płakaliśmy i kochaliśmy.
Kiedy kilka dni po wypadku mama powiedziała mi, że zmieniła pościel, nieumyślnie sprawiła, że wpadłam w furię. Czułam się, jakbym patrzyła z daleka na swoją cielesną powłokę, chwytającą się drzwiczek pralki i łkającą za pościelą kotłującą się w mydlinach, zmywających ostatnie skrawki naskórka i zapach Freddiego.
Moja matka wychodziła z siebie, gdy próbowała podnieść mnie z podłogi, przy okazji dzwoniąc do mojej siostry i prosząc, żeby przyjechała i jej pomogła. Skończyło się na tym, że siedziałyśmy przytulone we trzy na posadzce w łazience i ze łzami w oczach patrzyłyśmy na pościel zza szybki w pralce, bo to po prostu cholernie niesprawiedliwe, że Freddiego już z nami nie ma.
Od tamtego czasu nie wchodziłam do łóżka. Właściwie to nie przespałam normalnie nocy. Czasem tylko drzemię z głową na blacie stołu, obok niedojedzonego śniadania, albo zwinięta na kanapie obok zimowego płaszcza Freddiego, a nawet stojąc i opierając się o lodówkę.
– No chodź, Lyds – mówi moja siostra, potrząsając mnie delikatnie za ramię. – Pójdę z tobą.
Gapię się zdezorientowana na zegarek, ponieważ gdy zamykałam oczy, wciąż było jasno, a teraz jest na tyle ciemno, że ktoś – prawdopodobnie Elle – włączył lampy. Troska to jej znak rozpoznawczy. Zawsze uważałam ją za lepszą wersję siebie. Jesteśmy podobnego wzrostu i budowy ciała, z tym, że ona ma ciemne włosy i oczy, a ja jasne. Jest też ode mnie milsza, ale często na tym traci. Spędziła ze mną większą część dzisiejszego popołudnia – myślę, że moja mama tak rozpisała harmonogram, żebym nie siedziała sama dłużej niż godzinę lub dwie. Prawdopodobnie jest przyczepiony do lodówki w jej mieszkaniu, tuż obok listy zakupów na cały tydzień i spisu posiłków, który uzupełnia po swoich zajęciach fitness. Moja mama lubi rozpiski.
– Tutaj? – pytam, siadam prosto i dostrzegam, że Elle trzyma szklankę wody i opakowanie tabletek.
– Na łóżko – odpowiada szorstkim tonem.
– Tu mi dobrze – mamroczę, mimo że nasza kanapa nie nadaje się za bardzo do spania. – Jeszcze nie czas na sen. Możemy obejrzeć… – Pokazuję dłonią w stronę telewizora, starając się przypomnieć sobie tytuł jakiejkolwiek opery mydlanej. Wzdycham poirytowana, że mój zmęczony umysł nie jest w stanie tego zrobić. – No wiesz, to o pubie, łysych kolesiach i ciągłych krzykach.
Siostra uśmiecha się i przewraca oczami.
– Masz na myśli EastEnders.
– O, właśnie to – mówię, skupiona na poszukiwaniu pilota do telewizora.
– Chyba właśnie się kończy. Poza tym nie oglądałaś EastEnders od jakichś pięciu lat – odpowiada, nie mając litości.
Wykrzywiam twarz.
– Nieprawda. Jest… Jest tam ta kobieta z długimi kolczykami i… i ta grana przez Barbarę Windsor – tłumaczę, unosząc brodę.
Elle kręci głową.
– Obie nie żyją – stwierdza.
Biedne, myślę sobie. Ich rodziny też.
Siostra wyciąga dłoń.
– Czas spać, Lydio – mówi delikatnie, ale stanowczo, niczym pielęgniarka.
Ciepłe łzy napływają mi do oczu.
– Chyba nie mogę.
– Możesz – stwierdza rezolutnie. Wciąż ma wyciągniętą rękę. – Jak ty to sobie wyobrażasz? Chcesz spać na kanapie do końca życia?
– A to takie złe?
Elle siada obok mnie i łapie mnie za rękę. Kładzie fiolkę na kolanach.
– Tak, to złe. Gdybyś to ty zostawiła Freddiego na tym świecie, pewnie chciałabyś, żeby się porządnie wyspał, prawda?
Kiwam głową przygnębiona. Oczywiście, że tak.
– Pewnie nawiedzałabyś go, dopóki nie poszedłby do łóżka – kontynuuje, głaszcząc kciukami moje knykcie, a ja staram się nie udusić przez wielką gulę w gardle, która towarzyszy mi od dnia, w którym zginął Freddie.
Patrzę, jak potrząsa fiolką, aż na jej dłoni pojawia się jaskraworóżowa tabletka. Tylko tyle potrzeba, żeby postawić mnie z powrotem na nogi? Kilka tygodni porządnego wysypiania się i będę w doskonałej formie, gotowa do działania?
Elle patrzy na mnie stanowczym wzrokiem. Po policzkach spływają mi łzy, gdy zdaję sobie sprawę, jak bardzo jestem rozbita. Jestem na dnie emocjonalnym i fizycznym. A przynajmniej mam taką nadzieję, ponieważ nie sądzę, że przeżyję, jeśli będę upadać jeszcze niżej. Drżącymi palcami biorę pigułkę, wkładam ją do ust i popijam wodą. Staję przy drzwiach do sypialni i odwracam się do Elle.
– Muszę przejść przez to sama – szepczę.
Siostra odsuwa mi niesforny kosmyk włosów z oczu.
– Jesteś pewna? – Przypatruje mi się ciemnymi oczami. – Mogę zostać z tobą, aż zaśniesz, jeśli chcesz.
Pociągam nosem, gapię się w podłogę i płaczę, jak zwykle.
– Wiem, że możesz – mówię, ściskając ją mocno za rękę. – Ale myślę, że lepiej będzie… – Nie potrafię znaleźć odpowiednich słów. Nie wiem, czy to dlatego, że tabletka zaczyna działać, czy dlatego, że takich słów nie ma.
Elle kiwa głową.
– Będę na dole. Przyjdź, jeśli będziesz mnie potrzebować, okej? Nigdzie się nie wybieram.
Zaciskam palce na klamce. Drzwi do sypialni pozostawały zamknięte od dnia, w którym mama zmieniła pościel. Nie chciałam nawet rzucić okiem na nieskazitelnie czyste łóżko po drodze do łazienki. Powoli przerabiałam w głowie moment wejścia do tej jaskini lwa, do tej chwili poza moim zasięgiem, niczym miejsce zbrodni otoczone taśmą policyjną.
– To tylko łóżko – szepczę, powoli otwierając drzwi. Nie ma żadnej taśmy policyjnej ani potworów pod łóżkiem. Nie ma też Freddiego Huntera, co jest bardzo przygnębiające.
– Tylko łóżko – mówi Elle, głaszcząc mnie po plecach. – Miejsce odpoczynku.
Kłamie. Obie wiemy, że to coś więcej. Ten pokój – sypialnia moja i Freddiego – jest jednym z głównych powodów, dla których kupiliśmy ten dom. Przewiewny, skąpany w promieniach słońca, dzięki nisko posadowionym oknom przesuwnym, i z deskami podłogowymi w kolorze miodu z białymi łączeniami iskrzącymi się w blasku księżyca podczas bezchmurnych letnich nocy.
Ktoś, pewnie Elle, włączył lampkę po mojej stronie łóżka. W pokoju wita mnie smuga łagodnego sztucznego światła, mimo że słońce jeszcze nie zaszło. Moja siostra pościeliła też łóżko; czuję się bardziej jak w hotelu niż we własnej sypialni. Gdy zamykam drzwi, po pomieszczeniu rozchodzi się przytłaczający zapach świeżej pościeli. Żadnego śladu po woni moich perfum zmieszanych z płynem po goleniu Freddiego, żadnych zmiętych koszul do pracy, powieszonych niedbale na oparciu fotela, ani butów wrzuconych w głąb szafy. W pokoju panuje porządek i czuję się w nim jak gość.
– To tylko łóżko – szepczę znowu, siadając na brzegu materaca. Kładę się, zamykam oczy i zwijam się w kłębek pod kołdrą, po swojej stronie łóżka.
Wydaliśmy więcej, niż powinniśmy, na pościel do naszego łóżka z hotelu Savoy. Biała, bawełniana, o gęstszym splocie niż w większości hoteli, w których się zatrzymywałam. Wślizgując się pod nią, poczułam, że jest już nagrzana. Elle, kochana siostra, wsunęła tam dla mnie termofor, żeby oszczędzić mi chłodu świeżej pościeli. Moje – nasze – łoże otula mnie niczym stary przyjaciel, którego odrzuciłam, a teraz tego żałuję.
Leżę po swojej stronie materaca. W całym ciele czuję przeszywający ból powodowany żalem. Wyciągam ramię w poszukiwaniu Freddiego, jak zwykłam to robić. Potem przesuwam termofor na jego stronę, pozwalając nagrzać się pościeli, a następnie sama się tam kładę i przyciskam obiema rękami do piersi ciepły termofor. Wtulam wilgotną twarz w poduszkę i wyję niczym ranne zwierzę, nie potrafiąc się kontrolować.
Później powolutku ból ustępuje. Tętno się stabilizuje, a kończyny robią się ciężkie. Pod kołdrą jest mi ciepło i po raz pierwszy od pięćdziesięciu sześciu dni nie doświadczam uczucia osamotnienia, ponieważ oddając się w objęcia Morfeusza, niemal czuję, jak solidny ciężar naciska materac, ciało Freddiego przytula się do mojego ciała, a jego równy oddech delikatnie smaga moją szyję. Ocal mnie przed tymi ciemnymi, niespokojnymi wodami, Freddie Hunterze. Wtulam się w niego mocniej i wciągam jego zapach, a potem odpływam w głęboki, spokojny sen.
Sen
Piątek, 11 maja
Znasz te rozkoszne wschody słońca podczas letnich poranków, gdy promienie budzą cię na chwilę, a ty, na wpół śpiąc, cieszysz się, że zostało ci jeszcze kilka godzin snu? Odwracam się i z wielką ulgą stwierdzam, że Freddie leży obok mnie. Jedyne, o czym myślę, to leżeć dalej i zrównać swój oddech z jego. Jest czwarta nad ranem, za wcześnie, żeby wstawać, więc ponownie zamykam oczy. Chyba nigdy nie czułam się tak dobrze. Łóżko jest nagrzane od naszych ciał, a za oknem widać wschodzące słońce i słychać cichy śpiew ptaków. Proszę, nie dajcie mi się obudzić.
Jawa
Piątek, 11 maja
Wiem, że go nie ma, jeszcze zanim otworzę oczy po raz drugi. W łóżku jest chłodniej, promienie słońca o szóstej rano oślepiają, a śpiew ptaków przyprawia o ciarki niczym skrzypienie kredy po tablicy. Freddie tu był, wiem o tym. Wtulam głowę w poduszkę i mocno zaciskam powieki w poszukiwaniu ciemności, która znowu pozwoli mi zasnąć. Gdyby tylko mi się to udało, mogłabym go odnaleźć.
Zaczynam panikować. Im bardziej staram się zrelaksować, tym bardziej mój mózg staje się aktywniejszy i przygotowuje się na nadchodzący dzień, pełen mrocznych myśli i skrajnych emocji, z którymi nie potrafię sobie poradzić. Nagle moje serce bije mocniej, skacze jak podłączone do baterii, ponieważ właśnie sobie przypominam, że przecież mam tabletki nasenne. Różowe pigułki, które mają mnie znokautować. Sięgam po butelkę z wodą, którą Elle postawiła na stoliku nocnym, i ściskam obiema rękami, a potem pełna ulgi odkręcam zakrętkę fiolki i połykam jedną tabletkę.
Sen
Piątek, 11 maja
– Dzień dobry, Lyds.
Freddie przekręca się na drugi bok, całuje mnie w czoło i kładzie potężne ramię na moim ramieniu, gdy budzik informuje nas, że wybiła siódma rano.
– Nie chcę mi się dzisiaj iść do roboty. Zostaniemy w łóżku? Zadzwonię do pracy, jeśli ty też zadzwonisz.
Powtarza to prawie każdego poranka i przez kilka minut zawsze udajemy, że poważnie rozważamy ten pomysł.
– Zrobisz śniadanie do łóżka? – mamroczę, obejmując ramionami jego ciepłe ciało i wtulając głowę w miękkie włosy na klatce piersiowej. Kocham tę jego masywność; imponującą sylwetkę zawdzięcza wysokiemu wzrostowi i szerokim ramionom. Ludzie w firmie, w której pracuje, czasem nie doceniają jego zmysłu do interesów, postrzegając go jako mięśniaka z powodu wyglądu stereotypowego gracza rugby, ale Freddie obraca to na swoją korzyść. Uwielbia rywalizację.
– Jeśli chcesz zjeść śniadanie w południe, to pewnie. – Słyszę jego śmiech, gdy głaszcze mnie po głowie.
– Brzmi nieźle – mówię, zamykając oczy i delektując się jego zapachem.
Leniuchujemy jeszcze kilka minut, przytuleni, w półśnie, ale ze świadomością, że zaraz trzeba będzie wstać. Odwlekamy ten moment, ponieważ zdajemy sobie sprawę, że takie chwile, w których liczymy się tylko my dwoje, mają wielkie znaczenie. Zbudowaliśmy na nich naszą miłość, otaczają nas niewidzialnymi ramionami, kiedy jesteśmy wśród innych ludzi, podczas załatwiania codziennych spraw. Freddie nie reaguje na zaciekawione spojrzenie ślicznotki, kiedy oboje czekają na peronie czwartym na pociąg odjeżdżający o siódmej czterdzieści siedem, a ja nie pozwalam Leonowi – bariście pracującemu w kawiarni, w której czasem kupuję lunch – przekroczyć cienkiej linii między żartowaniem a flirtowaniem, chociaż ma filmową urodę i pisze skandaliczne rzeczy na mojej kawie.
Płaczę. Przez kilka sekund nie wiem dlaczego, ale nagle sobie przypominam i nabieram łapczywie powietrza jak uratowany topielec.
Zaskoczony Freddie opiera się na łokciu i patrzy na mnie zaniepokojony, po czym chwyta mnie za ramię.
– Lyds, co się dzieje?
Jest gotowy do działania i łagodzenia każdego bólu, który mi towarzyszy.
Nie mogę oddychać. Pali mnie w klatce piersiowej.
– Ty nie żyjesz – wypowiadam te szokujące słowa przez łzy i przypatruję się jego kochanej twarzy w poszukiwaniu ran po wypadku. Nic na niej nie ma, żadnych oznak katastrofalnego urazu głowy, który doprowadził do jego śmierci. Ma niezwykle ciemnoniebieskie oczy, które można wziąć za brązowe, jeśli nie patrzy się z dostatecznie bliskiej odległości. Na ważne spotkania służbowe czasem zakłada okulary w czarnej oprawce, zerówki, żeby stwarzać iluzję słabości, chociaż tak naprawdę nie ma żadnej. Patrzę teraz w te oczy i przejeżdżam dłonią po kilkudniowym zaroście w kolorze ciemnego blondu, który porasta jego linię szczęki.
Freddie śmieje się cicho, a w jego oczach widzę ulgę.
– Ty głupolu – mówi, przytulając mnie. – Miałaś koszmar, to wszystko.
Och, z całego serca pragnę, żeby to była prawda. Kręcę głową, więc bierze moją dłoń i kładzie ją na swoim sercu.
– Wszystko ze mną w porządku – twierdzi uparcie. – Posłuchaj, jak bije mi serce i takie tam.
To prawda. Naciskam na tyle mocno, że czuję, jak podskakuje pod moją dłonią, a jednak zdaję sobie sprawę, że to nie może być prawda. Freddie kładzie swoją dłoń na mojej i już się nie śmieje, ponieważ widzi, jaka jestem przygnębiona. Oczywiście, nie rozumie dlaczego i trudno go za to winić. Nie jest prawdziwy, ale Boże, to nie przypomina żadnego snu, który śniłam. Jestem całkowicie przytomna. Czuję ciepło jego ciała. Zapach płynu po goleniu na jego skórze. Czuję łzy, które spływają mi po policzkach, kiedy nachyla się i całuje mnie namiętnie. Nie potrafię powstrzymać płaczu. Staram się brać płytsze oddechy, wtulając się w niego, jakby był z dymu i mogłabym go zdmuchnąć, gdybym głębiej odetchnęła.
– To tylko koszmar – szepcze, głaszcząc mnie po plecach i pozwala mi się wypłakać, ponieważ nic innego nie może zrobić.
Gdyby tylko wiedział, że to całkowite przeciwieństwo koszmaru; koszmary przychodzą, kiedy niecierpliwie czekasz na swojego chłopaka, aż przyjedzie na twoją imprezę urodzinową, a cała rodzina siedzi już przy stole w drogiej restauracji.
– Tęsknię. Tak bardzo za tobą tęsknię – łkam. Nie potrafię powstrzymać drżenia kończyn, a on mocniej obejmuje mnie ramionami i powtarza, że mnie kocha i że wszystko z nami w porządku.
– Spóźnimy się do pracy – dodaje po kilku chwilach łagodnym tonem.
Leżę nieruchomo, z zamkniętymi oczami i próbuję zapamiętać to uczucie, gdy jestem w niego wtulona.
– Zostańmy tu – szepczę. – Zostańmy tu na zawsze, Freddie.
Przejeżdża dłonią po moich włosach i lekko odchyla moją głowę, żeby móc spojrzeć mi w oczy.
– Chciałbym – odpowiada, a jego usta wykrzywiają się w delikatnym uśmiechu. – Ale wiesz, że nie mogę. Dziś rano prowadzę to spotkanie z firmą PodGods – dodaje, przypominając mi o czymś, o czym nie mam pojęcia.
– PodGods?
Unosi brwi.
– Ludzie od kapsułek z kawą. Pamiętasz, mówiłem ci. Wszyscy przyszli w jaskrawozielonych koszulkach z logo firmy i czapkach bejsbolowych.
– Jak mogłam zapomnieć – mówię, chociaż wciąż nie wiem, o co chodzi.
Freddie wyrywa się z uścisku i całuje mnie w policzek.
– Zostań dzisiaj w domu – proponuje, patrząc na mnie zmartwionym wzrokiem. – Nigdy nie bierzesz wolnego. Zrób to dzisiaj, okej? Przyniosę ci herbatę.
Nie oponuję, chociaż nie byłam w pracy od pięćdziesięciu sześciu dni.
Moje życie kręciło się wokół Freddiego Huntera od dnia, w którym pierwszy raz mnie pocałował, wydychając w moje płuca swoje DNA pewnego późnego letniego popołudnia. Uczucie wzrastało w nas od jakiegoś czasu, jak temperatura w parowozie. Zawsze siadał za mną w stołówce szkolnej i podkradał mi lody, a w klasie rzucaliśmy w swoją stronę wymowne komentarze niczym piłeczkę tenisową. Wracał ze szkoły tą samą trasą, co ja i Jonah, chociaż zupełnie nie było mu po drodze, zazwyczaj wymyślając jakieś marne wymówki, że musi odebrać coś od mamy albo odwiedzić babcię. Kiedy Jonah zachorował na ospę wietrzną i musiał leżeć w domu przez tydzień czy dwa, nie miałam szans. Do tej pory czuję motyle w brzuchu, gdy o tym myślę; Freddie podarował mi żółty plastikowy pierścionek z kwiatkiem – taki, który wypada ze świątecznego cukierka niespodzianki – a potem pocałował mnie, oparty o ścianę domu moich sąsiadów.
– Babcia nie będzie się martwiła? – zapytałam go po pięciu najbardziej ekscytujących minutach w moim życiu.
– Nie sądzę. Mieszka w Bournemouth – odpowiedział, po czym oboje wybuchliśmy śmiechem, bo to jakieś sto pięćdziesiąt kilometrów od nas.
I to tyle. Od tamtego czasu byłam dziewczyną Freddiego Huntera i zostanę nią na zawsze. Następnego ranka wsunął batonik czekoladowy do mojej torby razem z kartką, na której napisał, że odprowadzi mnie do domu. Gdybym dostała ją od kogoś innego, potraktowałabym to jako impertynencję, ale w jego przypadku moje wrażliwe nastoletnie serce widziało tylko powodującą dreszcz emocji bezpośredniość.
Teraz patrzę, jak Freddie idzie do łazienki, żeby wziąć prysznic, po drodze zdejmując śnieżnobiałą koszulę z wieszaka.
– Nie chcę zapeszać, ale myślę, że to klepniemy – mówi, rozmawiając z kimś z pracy. Trzyma telefon między policzkiem a ramieniem i zdejmuje bieliznę z suszarki. Patrzę na jego typowe ruchy i uśmiecham się niepewnie, gdy spogląda na mnie i przewraca oczami, dając mi do zrozumienia, że marzy o tym, by już zakończyć tę rozmowę.
W końcu znika w łazience, a ja siadam i zrzucam z siebie kołdrę, kiedy słyszę, że bierze szybki prysznic.
– Co się ze mną dzieję – szepczę sama do siebie, opuszczając ostrożnie stopy na podłogę niczym pacjent po operacji na otwartym sercu. Tak się czuję. Jakby ktoś otworzył mi klatkę piersiową i sprawił, że moje serce znowu pracuje.
– Nie wierzę w bajeczki ani magiczne fasolki – mamroczę, przygryzając dolną wargę aż do krwi.
Freddie wychodzi z zaparowanej łazienki. Wpycha koszulę do spodni i je zapina.
– Będę leciał – mówi, sięgając po telefon. – Wstawię wodę, dasz radę zrobić sobie herbatę? Jak pobiegnę, to zdążę jeszcze na pociąg.
Wybraliśmy ten dom właśnie na wypadek takich scenariuszy. Poranków, podczas których jesteśmy spóźnieni do pracy, ale na szczęście dworzec jest tuż za rogiem. Praca w centrum Birmingham pochłania większość czasu Freddiego, dlatego im mniej go marnuje na dojazd, tym lepiej. Moja trasa do miejscowego ratusza, w którym pracuję, jest znacznie krótsza. Dziesięć minut i jestem na parkingu. Uwielbiam tę budowlę, wygląda jak wyjęta z książek dla dzieci. Podobno to najstarszy budynek w miasteczku. Został zbudowany z muru pruskiego i jest odrobinę krzywy. Stoi na końcu głównej ulicy, na której większość budynków reprezentuje ten sam styl architektoniczny. Mieszkamy w bardzo starym miasteczku Shropshire, którego mieszkańcy są niezwykle dumni z wpisu do Księgi Sądu Ostatecznego. Dużo można powiedzieć o dorastaniu w tak zżytej społeczności. Wiele rodzin mieszka tu od pokoleń, od kołyski aż po grób. Łatwo odrzucić wartość czegoś takiego z powodu przytłaczającego faktu, że wszyscy wszystko o sobie wiedzą, ale jest w tym też coś wspaniałego i pocieszającego, szczególnie gdy ktoś ze społeczności wpada w tarapaty.
Ale nie tylko lokalizacja zdecydowała o kupnie tego domu. Oglądaliśmy go pewnego weekendu w wiosenny poranek, kiedy słońce było na idealnej wysokości, żeby w najlepszym świetle pokazać ściany z kamienia w kolorze miodu i głębokie okno wykuszowe. Usytuowanie domu pośrodku rzędu szeregowców okazało się bardzo kłopotliwe przy urządzaniu, ponieważ nie ma w nim ani jednej prostej ściany ani drzwi. Dodaje mu to jeszcze większego uroku, o czym za każdym razem przekonywałam Freddiego, gdy wściekły uderzał w odkryte belki nośne w kuchni. Lubię myśleć, że wystrój – z gołymi deskami i przytulnym zagraceniem – przypomina domek bohaterki filmu Holiday, granej przez Kate Winslet. Dążyłam do takiego wystroju, przeszukując stragany i pchle targi. Gdzieniegdzie widać wpływ Freddiego, który preferuje nowocześniejsze wyposażenie, ale w tej bitwie był z góry skazany na porażkę; moje oko sroki zawsze wypatrzy ładne rzeczy, a umiejętności w przeglądaniu Pinterestu stoją na wysokim poziomie.
Kilka dni temu, kiedy zmusiłam się do wciągnięcia na siebie czegoś normalnego i wyskoczenia do monopolowego po zapas wina, uderzyło mnie, że nie mam ochoty wracać do domu. Pierwszy raz poczułam coś takiego, odkąd odebraliśmy klucze. Serce mi pękło, gdy zdałam sobie sprawę, że dom przestał być dla mnie azylem. Nigdy nie rozważyłabym jego sprzedaży, ale w tamtej chwili byłam rozdarta i musiałam zrobić dwa kółka wokół placu zabaw, zanim zdecydowałam się wrócić. Co ciekawe, potem, kiedy już weszłam do środka, nie wyobrażałam sobie, jak mogłabym go opuścić. Jestem chodzącą sprzecznością – nic dziwnego, że rodzina tak się o mnie martwi.
To był nasz dom, a teraz należy tylko do mnie, chociaż nie cieszy mnie, że w wieku dwudziestu ośmiu lat jestem wolna od kredytu hipotecznego, skoro nie ma ze mną Freddiego. W tamtym czasie wydawało nam się, że doradca finansowy naciąga nas na ubezpieczenie; pomysł, że któremuś z nas mogłoby się coś stać, wydawał się niedorzeczny. Jak cudownie, że czuliśmy się tak pewnie. Wyrywam się z tych myśli, uświadamiając sobie, że znowu jestem bliska płaczu. Freddie patrzy na mnie badawczo.
– Wszystko okej? – pyta, obejmując moją twarz dłońmi i gładząc kciukiem kość policzkową.
Kiwam głową i odwracam twarz w taki sposób, żeby dotknąć ustami wewnętrznej części jego dłoni, a on całuje mnie w czoło.
– Dzielna dziewczyna – szepcze. – Kocham cię.
Jakkolwiek niegodne się to wydaje, mam ochotę przytrzymać go i błagać, żeby mnie nie zostawiał, ale nie robię tego. Jeśli ma to być moje ostatnie wspomnienie nas razem, chcę, żeby było jak najlepsze. Dlatego wstaję, chwytam klapy marynarki, którą Freddie ma na sobie, i wpatruję się w jego piękne znajome niebieskie oczy.
– Jesteś miłością mojego życia, Freddie Hunterze – mówię, starając się powstrzymać drżenie w głosie.
Freddie nachyla się, żeby mnie pocałować.
– Kocham cię bardziej niż Keirę Knightley. – Śmieje się cicho, bawiąc się w naszą grę.
– Aż tak, hę? – pytam, szeroko otwierając oczy, ponieważ zazwyczaj zaczynamy z niższej półki, powoli przechodząc do głównych postaci; w jego przypadku Keiry Knightley, a w moim Ryana Reynoldsa.
– Aż tak – odpowiada, sprzedając mi buziaka, po czym wycofuje się z sypialni.
Czuję narastającą panikę i zbiera mi się na wymioty. Podwijam palce u stóp, żeby powstrzymać się od pobiegnięcia za nim. Słyszę jego kroki na schodach, a potem dźwięk zamykania drzwi wejściowych. Podbiegam do okna w sypialni, żeby popatrzeć, jak idzie za róg. Za późno otwieram okno, zbyt długo szarpałam się ze starymi zawiasami. Wołam go po imieniu, chociaż wiem, że mnie nie usłyszy. Dlaczego pozwoliłam mu wyjść? Co jeśli już nigdy go nie znajdę? Opieram się o parapet i patrzę na jego plecy. Czuję, że zaraz się rozpłynie, ale on najzwyczajniej znika za rogiem. Skupiony na swoich sprawach zmierza do korporacyjnego klienta, do dziewczyny z peronu czwartego i do wszystkich tych miejsc, w których ja nie mogę być.
Jawa
Piątek, 11 maja
Kiedy się budzę, mam spoconą twarz, a w ustach posmak krwi. Chwytam za telefon i z tego, co widzę w odbiciu na ekranie, dość mocno przegryzłam dolną wargę: dostrzegam ślad po ugryzieniu, a usta są spuchnięte jak po źle wstrzykniętym botoksie. Zazwyczaj prezentuję się lepiej – Freddie na pewno zażartowałby, że przypominam rozdymkę.
Freddie. Zamykam oczy. Hiperrealizm tego snu, czy cokolwiek to było, pozbawił mnie tchu. Obraz był tak wyraźny, jakbym patrzyła na ekran najnowszego i najdroższego telewizora: ostrzejsze kolory i krawędzie oraz czystszy dźwięk. Najwyższa jakość, jak oglądanie filmu w kinie IMAX. Nie, bardziej, jak granie w tym filmie. Niemożliwe, że to nie działo się naprawdę. Freddie żył, wziął prysznic, wybiegł spóźniony do pracy i rzucał żarty o uczuciu do Keiry Knightley.
Intensywnie staram się przypomnieć sobie, czy przed śmiercią wspominał o korporacyjnym kliencie produkującym kapsułki z kawą, ale jestem pewna, że o niczym takim nie mówił; tak jakby przez te pięćdziesiąt siedem dni jego życie toczyło się własnym torem i załatwiał interesy z dala od mojego świata.
Jeszcze raz czuję ogromną potrzebę oddania się w objęcia snu i powrotu do rzeczywistości, w której jego serce wciąż bije, a on zdobywa branżę reklamową w garniturze z błyszczącymi spinkami do mankietów i z zabójczym uśmiechem. Jeszcze zeszłej nocy z całych sił broniłam się przed wejściem do łóżka, a dzisiaj nie mam ochoty z niego wyjść i rozpocząć nowego dnia. Przez dobre piętnaście minut próbowałam przekonać samą siebie, że opuszczenie sypialni nie jest takim złym pomysłem. Ostatecznie idę ze sobą na układ: jeśli wstanę i w miarę normalnie spędzę ten piątek, umyję się, coś zjem, a może nawet na chwilę wyjdę z domu, to będę mogła wziąć kolejną pigułkę. Zjem wcześniejszą kolację, wrócę do łóżka i może, ale tylko może, będzie mi dane spędzić wieczór z miłością mojego życia.
Jawa
Sobota, 12 Maja
– Śniłam o Freddiem – mówię na głos i oplatam dłońmi kubek z kawą, bardziej w poszukiwaniu otuchy niż po to, żeby się ogrzać. Elle patrzy na mnie z drugiego końca kuchennego stołu i powoli kiwa głową.
– Mnie też często się to zdarza – odpowiada, mieszając cukier w swoim kubku. – Byłabym bardziej zaskoczona, gdybyś o nim nie śniła.
– Naprawdę? – Patrzę na nią intensywnie, chcąc, żeby spojrzała mi w oczy i skupiła na mnie pełną uwagę, ponieważ to bardzo ważna kwestia. – Nigdy wcześniej tak nie miałam.
Czuję rozczarowanie. To, co się ze mną dzieje, jest zbyt intymne, żeby było czymś normalnym i oczywistym.
Elle zerka na zegar wiszący w kuchni.
– Gotowa do wyjścia?
Idziemy do mamy na śniadanie. Robimy tak w większość sobotnich poranków przed moimi wizytami na grobie Freddiego. Myślę, że mama próbuje lepiej zorganizować mi weekend. Oczywiście Elle musiała skomentować fakt, że nie uczesałam włosów i mam na sobie wczorajszą koszulkę. Należała do Freddiego. Włosy też zapuszczałam dla niego; lubił długie, dlatego przez wiele lat tylko je podcinałam. To znaczy, nie są aż tak długie, żeby na nich siedzieć czy coś, ale powoli stawały się moim znakiem rozpoznawczym. Lydia, dziewczyna Freddiego, ta z długimi blond włosami.
Gdybym miała zachować się jak w zeszłym tygodniu, prawdopodobnie narzuciłabym dżinsową kurtkę, związałabym włosy i stwierdziła, że jestem gotowa do wyjścia. Ale to nie zeszły tydzień. Ostatnie spotkania z Freddiem nauczyły mnie, że wciąż jestem żywa, a żywi ludzie powinni przynajmniej być czyści. Nawet Freddie, który teoretycznie nie jest żywy, wziął prysznic.
– Dasz mi dziesięć minut? – Wyszczerzam zęby w uśmiechu. – Chyba nadszedł czas, żeby się odrobinę umalować. – Od pogrzebu nie dotykałam swojej kosmetyczki.
Elle patrzy na mnie ze zdziwioną miną. Ewidentnie ją zaskoczyłam.
– Cóż, nie chciałam nic mówić, ale ostatnimi czasy wyglądałaś tragicznie – stwierdza żartobliwie.
Jej żart sprawia, że skręca mi kiszki, ponieważ zawsze byłyśmy ze sobą blisko jak… no nie wiem, dwie podobne rzeczy. Dwie krople wody? Nie do końca, ponieważ nie jesteśmy do siebie podobne z wyglądu. Blisko jak siostry też nie, ponieważ z tym różnie bywa. Moja koleżanka z pracy, Julia, całkowicie wypiera myśl, że z jej starszą siostrą Marie łączą ją wspólne geny, ponieważ „paskudne z niej krówsko”, natomiast Alice i Ellen, bliźniaczki ze szkoły, nosiły takie same ubrania i kończyły za siebie zdania, ale jedna wrzuciłaby drugą pod autobus, byleby wybrano ją na kapitankę drużyny netballowej. Ja i Elle jesteśmy jak… Monica i Rachel. Carrie i Miranda. Zawsze najgłośniej sobie kibicujemy i wypłakujemy się wzajemnie w swoich ramionach, a ja dopiero teraz zauważyłam, jak dużo ostatnio od niej wyciągnęłam. I wiem, że ani przez minutę nie przeszło jej przez myśl, żeby mnie o to obwiniać, ale musiało być jej ciężko, bo w pewnym sensie straciła nie tylko Freddiego, ale i mnie. Muszę pamiętać, żeby pewnego dnia, gdy mi się polepszy, powiedzieć jej, że w najmroczniejszych chwilach była dla mnie jedynym światłem.
– Nie zajmie mi to dużo czasu – mówię, wstając od stołu. Nogi krzesła szurają na drewnianych deskach.
– Zrobię sobie coś do picia podczas czekania – odpowiada Elle.
Zostawiam ją samą w kuchni. Dźwięk bieżącej wody w kranie i stukanie naczyń w szafkach poprawia mi nastrój. Zawsze była częstym i bardzo mile widzianym gościem, choć, oczywiście, nie tak częstym jak Jonah Jones – on spędzał tu z Freddiem prawie tyle samo czasu, co ja. Zazwyczaj rozwalał się na naszej kanapie i oglądał film, o którym nikt nigdy nie słyszał, albo pożerał pizzę prosto z pudełka, ponieważ żaden z nich nie był Jamiem Oliverem w kuchni. Nigdy nie powiedziałam tego Freddiemu, ale czasem czułam, że Jonah nie potrafił znieść myśli o oddaniu w moje ręce swojego najlepszego przyjaciela. No cóż, czasem do tanga trzeba trojga.
– Nie ma Davida?
Mama otwiera drzwi i patrzy za nas. Niekiedy odnoszę wrażenie, że okazuje tyle samo czułości Davidowi, co nam. To samo było z Freddiem. Chyba lubi poświęcać facetom sporo uwagi, jak w relacjach matki z synem.
– Dzisiaj tylko my, wybacz – rzuca obojętnie Elle.
Mama teatralnie wzdycha.
– No cóż, trudno. Miałam go poprosić, żeby wymienił bezpiecznik we wtyczce suszarki do włosów, bo znowu się zapchał.
Odwraca się, a Elle spotyka się ze mną wzrokiem. Doskonale wiem, co myśli. David słabo sobie radzi z takimi rzeczami. Sięganie do wyższych szuflad, odmalowanie pokoju czy – chociażby – wymiana bezpieczników we wtyczkach to zdecydowanie działka Elle, ale mama z uporem maniaka trzyma się przekonania, że David jest mężczyzną w rodzinie i z chęcią podejmuje się wykonywania tych wszystkich męskich zadań. Zresztą sama doskonale by sobie poradziła; wychowała nas samotnie na w miarę samodzielne osoby. Chyba wydaje jej się, że David nabierze pewności siebie, jeśli będzie prosiła go o pomoc, ale on zazwyczaj odwraca się i patrzy na nas błagalnym wzrokiem. Nie potrafi wejść na pierwszy szczebel drabiny, nie pocąc się przy tym jak mysz. Kilka tygodni temu musiałam odwrócić uwagę mamy, zatrzymując ją w kuchni, gdy on przytrzymywał drabinę, a Elle oczyszczała rynnę. Wszyscy gramy w tę grę. Wcześniej Freddie był człowiekiem czynu w rodzinie, a pod jego nieobecność David wbrew swojej woli awansował na złotą rączkę.
– Robię omlety z serem i cebulą – ogłasza mama, kiedy podążamy za nią przez przedpokój. – Przy okazji przetestuję nową patelnię. – Przekręca w dłoni jasnoróżową patelnię.
– Znowu oglądałaś telezakupy? – pyta Elle, rzucając torebkę na stół w kuchni.
Mama wzrusza ramionami.
– Akurat leciały. Zazwyczaj nie kupuję nic z telewizji, ale Kathrin Magyar była nią tak zachwycona, a od starej patelni akurat odpadł uchwyt, więc to na pewno przeznaczenie.
Powstrzymuję śmiech, a Elle odwraca wzrok. Obie wiemy, że szafki kuchenne mamy są wypełnione niepotrzebnymi sprzętami, które wytworna prezenterka Kathrin Magyar przedstawia jako rewolucyjne.
– Mam pokroić cebulę? – pytam.
Mama kręci głową.
– Już to zrobiłam. Jest w rozdrabniaczu.
Kiwam głową, widząc go na blacie w kuchni. Nie pytam, czy to też produkt z telezakupów, ponieważ doskonale wiem, że tak, podobnie jak elektryczna tarka do sera, której użyła do starcia cheddara.
Robię kawę, na szczęście bez pomocy zbędnych gadżetów.
– Brałaś tabletki? – pyta mama, rozbijając jajka o miskę.
Kiwam głową. Myśl o Freddiem pozbawia mnie tchu.
Mama przerzuca kuchenne przyrządy w poszukiwaniu trzepaczki.
– I?
– I działają. – Wzruszam ramionami. – Spałam.
– W łóżku?
Wzdycham, a Elle rzuca mi delikatny uśmiech.
– Tak, w łóżku.
Mama roztrzepuje jajka, a na jej twarzy pojawia się ulga.
– Dobrze. Żadnego spania na kanapie, okej? To ci nie służy.
– Tak, obiecuję.
Elle nakrywa do stołu dla trzech osób. Wcześniej nasza rodzina miała pięciu członków, teraz z wiadomych przyczyn jest nas czworo, ale w najczystszej wersji pozostajemy we trzy: mama, Elle i ja. Nie znamy zbyt dobrze naszego ojca. Odszedł pięć dni przed moimi pierwszymi urodzinami i mama nigdy mu tego nie wybaczyła. Elle była wtedy energiczną trzylatką, ja też nieźle rozrabiałam, w związku z czym zdecydował, że życie z trzema kobietami to nie jego bajka i przeprowadził się do Kornwalii, żeby zająć się surfowaniem. To ten typ faceta. Co kilka lat wysyła nam informacje gdzie jest, a gdy chodziłyśmy jeszcze do szkoły, nawet pojawił się raz czy dwa przed drzwiami naszego domu bez uprzedzenia. Nie jest złym człowiekiem, po prostu nie potrafi usiedzieć w miejscu. Dobrze jest mieć tę świadomość, że gdzieś tam jest, ale nigdy nie czułam potrzeby włączania go do swojego życia.
– Zastanawiam się nad kupnem nowego stołu do kuchni – mówi mama, stawiając talerze, po czym siada na krześle.
Obie się na nią gapimy.
– Nie możesz – mówię.
– Nie ma opcji – dodaje Elle.
Mama unosi oczy do sufitu. Na pewno spodziewała się oporu z naszej strony.
– Dziewczyny, ten ledwo zipie.
Ten wysłużony stół jest z nami od naszego urodzenia. Od zawsze zajmowałyśmy te same miejsca. Jadłyśmy przy nim śniadania przed szkołą, nasze ulubione weekendowe kanapki z burakiem i bekonem, i prowadziłyśmy ostre rodzinne dyskusje. Nasza matka ma swoje przyzwyczajenia; przez lata jej dom za bardzo się nie zmienił i razem z Elle przywykłyśmy do tego. Teraz, kiedy o tym myślę, to samo można powiedzieć o mamie; odkąd pamiętam, zawsze miała na głowie tego samego popielatoblond boba. Mamy po niej twarz w kształcie serca, a kiedy się śmiejemy, robią nam się głębokie dołeczki w policzkach, dokładnie tak jak u niej. Jest dla nas bezpieczną przystanią, a ten dom to nasze sanktuarium.
– Odrabiałyśmy przy tym stole pracę domową. – Elle kładzie na nim dłoń, jakby chciała go ochronić.
– Jadłam przy nim wszystkie kolacje wigilijne – mówię.
– Ale jest porysowany – próbuje mama.
– Tak – odpowiada Elle – bo napisałam na nim nasze imiona, kiedy miałam pięć lat.
Moja siostra wyżłobiła w nim imiona całej naszej trójki niebieskim długopisem, tuż po tym, jak nauczyła się pisać. Była z siebie bardzo dumna i nie mogła się doczekać, żeby pokazać swoje dzieło mamie. Wciąż widać je pod podkładkami: wielkie litery pisane dziecięcą dłonią. Gwen. Elle. Lydia. Przy każdym imieniu narysowała małego ptaszka.
– Może chcesz go wziąć do siebie? – pyta mama, patrząc na Elle, w której domu wszystko do siebie pasuje lub się uzupełnia i nie ma w nim nic, co byłoby porysowane lub zniszczone.
– Tu jest jego miejsce – odpowiada stanowczo Elle.
Mama przenosi wzrok na mnie.
– Lydio?
– Wiesz, że nie mam miejsca – mówię. – Proszę cię, niech tu zostanie. Jest częścią rodziny.
Mama wzdycha i macha ręką. Zdaje sobie sprawę, że to, co powiedziałam, jest prawdą. Myślę, że sama też nie chce się go pozbywać.
– Może i tak.
– Omlety są przepyszne – stwierdza Elle.
Nagle coś przychodzi mi do głowy.
– Czy Kathrin Magyar sprzedała ci nowy stół?
Mama sięga po kubek z kawą i klepie blat stołu niczym plecy starego przyjaciela.
– Anuluję zamówienie.
Kathrin Magyar może i jest niezła, ale nie ma szans z połączonymi siłami rodziny Birdów.
Spoglądam na grób Freddiego, na bukiet róż owinięty wstążką i leżący u podstawy nagrobka obok przemoczonej wiązanki stokrotek i polnych kwiatów, którą położyłam w zeszłym tygodniu. Ktoś inny musiał go odwiedzić. Jakiś kolega, a może Maggie, mama Freddiego, chociaż nie przychodzi tu za często – to dla niej zbyt przygnębiające. Był jej ukochanym jedynakiem. Do tego stopnia, że nie potrafiła włączyć mnie do swojego kręgu miłości. Oczywiście nie była niemiła, ale uwielbiała mieć Freddiego tylko dla siebie. Spotkałyśmy się kilka razy od śmierci Freddiego, ale żadnej z nas nie zrobiło to dobrze. Przeżywa inny rodzaj straty, której ja nie mogę zrozumieć.
Zaskakuje mnie to, że gdy tu przychodzę, nie rozklejam się. Doceniam fakt, że jest miejsce, do którego mogę przyjść i pogadać z Freddiem. Ponownie zerkam na róże, kiedy kładę nowy bukiet, który kupiłam w kwiaciarni po drodze na cmentarz – goździki, frezje i srebrzystozielone listowie; nigdy nic tak oczywistego jak róże. Te wręcza się na walentynki. Standardowy wybór dla kogoś bez wyobraźni. Dodaj jeszcze pluszowego misia i z głowy. Razem z Freddiem nigdy nie okazywaliśmy sobie miłości poprzez kartki z banalnymi napisami i balonami w kształcie serc. Darzyliśmy się wielkim i prawdziwym uczuciem, a teraz mam wrażenie, jakby jakiś artysta wziął gumkę i wytarł połowę mojej naszkicowanej sylwetki.
– Kto cię odwiedził, Freddie? – pytam, siadając na trawie i kładąc torbę przy butach.
Jest coś depresyjnego w trzymaniu torby z przyborami na cmentarz w bagażniku. Pusta butelka, którą napełniam wodą przy kranie, sekator do przycinania kwiatów, ściereczki, tego typu rzeczy.
Przed kilkoma pierwszymi wizytami przetwarzałam w głowie, co powiem. Nie działało. Teraz po prostu siadam w ciszy, zamykam oczy i wyobrażam sobie, że jestem gdzie indziej. Wyczarowywałam dla nas różne miejsca. Byliśmy na kanapie, a ja trzymałam nogi na jego kolanach. Leżeliśmy obok siebie na leżakach w Turcji, po nieroztropnie wykupionym pobycie w obrzydliwym hotelu, w którym przetrwaliśmy głównie dzięki niezliczonym szotom rakı. Siedzieliśmy też naprzeciwko siebie w małej parnej kawiarni na rogu, prowadzonej przez Sheilę, do której chodziliśmy na angielskie śniadanie po mocno zakrapianym wieczorze na mieście. Ja do swojego zamówienia zawsze dodawałam buraki. Decyzja, dokąd zabiorę nas dzisiaj, zajmuje mi ledwie kilka sekund. Zostaniemy w naszym dużym, ciepłym łóżku, nasze oparte o poduszki głowy będą zwrócone ku sobie, a na ramiona naciągniemy kołdrę.
– Hejka – mówię, powoli zamykając oczy. Moje usta już wyginają się w uśmiechu. – To znowu ja.
Dzięki temu co wydarzyło się w nocy, od razu wyobrażam sobie twarz Freddiego, z czym czasem mam problem. Nasze palce się splatają, jego są ciepłe i silne.
– Już wróciłaś? Ależ jesteś podekscytowana.
Prycham lekko.
– Nie potrafisz sobie wyobrazić, jak dobrze było cię znów zobaczyć – szepczę. – Tak bardzo za tobą tęskniłam.
Freddie wyciąga ramię i wierzchem dłoni gładzi mój policzek.
– Też za tobą tęskniłem – odpowiada i przez kilka minut leżymy w milczeniu. Wykorzystujemy ten czas, żeby patrzeć sobie głęboko w oczy; coś czego nigdy nie robiliśmy, kiedy jeszcze tu był.
– Co u ciebie nowego? – pyta w końcu, owijając sobie kosmyk moich włosów wokół palca.
– Nie za dużo, jeśli mam być szczera – stwierdzam. Niezłe niedopowiedzenie, biorąc pod uwagę, jak rzadko wychodzę z domu. – Dzisiaj razem z Elle jadłyśmy śniadanie u mamy. Omlety z serem i cebulką, bo mama testowała nową patelnię, którą kupiła w telezakupach. – Robię krótką przerwę, po czym mówię dalej: – Ciocia June i wujek Bob zainteresowali się łucznictwem. – Freddie zawsze śmiał się z tego, że co chwila zmieniają hobby. Zdaje się, że chcą przejść przez wszystkie zajęcia dla dorosłych z broszur, nie zwracając uwagi na swoje wrodzone talenty. Oczywiście to niewinne żarty, ciocia i wujek są wspaniałymi ludźmi, a ciocia June bardzo wspiera mamę, odkąd zginął Freddie. Podejrzewam, że to właśnie ona podtrzymuje ją na duchu, żeby mama mogła podtrzymywać mnie. Uwielbiam ciocię, jest niesamowita, tak jak mama. Śmieją się w ten sam zaraźliwy sposób, czym sprawiają, że wszystkim wokół też poprawia się humor.
– Kilka dni temu wpadły Dawn i Julia z pracy. Przyniosły karty i winogrona. Winogrona! Jakbym chorowała czy coś. – W swoim głosie słyszę nutkę pogardy, przez co mam wyrzuty sumienia. – Ale miło, że to zrobiły. W obecnej sytuacji nie jestem najlepszym kompanem. – Robię chwilę przerwy i śmieję się cicho. – Nie lubię cholernych winogron.
Wciąż mam zamknięte oczy i zastanawiam się nad kolejnymi nowinkami, którymi mogłabym się z nim podzielić.
– Elle znalazła nową pracę – przypominam sobie ważne wieści od mojej siostry. – Będzie zajmowała się organizacją wydarzeń w nowym, eleganckim hotelu w mieście. Czeka nas mnóstwo darmowych tortów, a przynajmniej tak się zarzekała.
Co jeszcze mogę mu przekazać? W moim codziennym życiu nie zachodzą wielkie zmiany. Pewnie ucieszyłyby go wiadomości ze świata sportu – piłki nożnej albo rugby – ale tu jestem na kompletnie przegranej pozycji.
– Kilka dni temu lekarz przepisał mi nowe pigułki – mówię zawstydzona, bo wiem, jakie Freddie miał zdanie na ten temat. – Pomagają mi zasnąć. Mama naciskała, wiesz, jak to z nią jest. – Wiem, że nie ma nic wstydliwego w tym, że ktoś potrzebuje pomocy, ale chcę, żeby był dumny z tego, jak sobie radzę. Jego wyimaginowany głos pyta mnie, czy podziałały, a ja uśmiecham się nieśmiało. – Nie sądziłam, że tak się stanie. Od tamtego wydarzenia nie spałam w naszym łóżku, ale zeszłej nocy to się zmieniło.
– I jak wrażenia? – pyta.
– Nie spodziewałam się, że wciąż tu jesteś. – Głęboko oddycham. Serce zaczyna mi bić szybciej. – Tak bardzo bałam się zasnąć, bo nie zdawałam sobie sprawy, że na mnie czekasz. – Uśmiecham się głupkowato. – Dzisiaj czuję się zupełnie inaczej, Freddie – mówię bardzo cicho, chociaż wokół nie ma nikogo, kto mógłby mnie usłyszeć. – Od wypadku miałam wrażenie, jakbym poruszała się we mgle, ale dzisiaj ujrzałam światło. To tak jak, no nie wiem… – Wzruszam ramionami i próbuję znaleźć dobre wyjaśnienie. – Jakbyś z bardzo daleka wysyłał mi skomplikowaną sekwencję znaków świetlnych, a ja z całych sił starałabym się ją rozszyfrować, żeby cię znaleźć. Co robimy w miejscu, gdzie jesteś? – Zerkam na zegarek. – W niedzielne południe? Pewnie wybierasz się na mecz z Jonahem.
Boże, stosuję bierną agresję wobec martwego człowieka. Po prostu czasami, kiedy myślę o Jonahu i jego szybko gojącej się bliźnie nad brwią, wszystko się we mnie gotuje z powodu niesprawiedliwości. W dniu moich urodzin Freddie powinien wrócić prosto do domu, a nie podjeżdżać jeszcze po Jonaha. Przez większość czasu myślę trzeźwo i zdaję sobie sprawę, że trudno go o cokolwiek obwiniać, ale czasami, szczególnie późno w nocy, nie mogę powstrzymać tych myśli. Od pogrzebu staram się go unikać; nie odpisuję na jego wiadomości i nie oddzwaniam. Wiem, że nie zasłużył na takie traktowanie, ale nic na to nie poradzę.
– Nie bądź dla niego taka surowa – prosi Freddie.
Wzdycham, łatwo mu mówić.
– Wiem, wiem. Po prostu… – Przerywam i wyciągam opakowanie chusteczek, bo czuję, że wypowiadanie tych słów na głos to dla mnie za dużo. – Po prostu czasami zastanawiam się, czy gdybyś raz pozwolił mu prowadzić… – Głośno sapię, wycierając nagrobek odrobinę zbyt energicznie, gdy w głowie wypowiadam końcówkę zdania.
– Był moim najlepszym przyjacielem – przypomina Freddie. – A twoim z najdłuższym stażem, pamiętasz?
Wrzucam zwiędłe kwiaty do worka na śmieci i łamię zeschnięte łodygi, kręcąc głową.
– Oczywiście, że pamiętam – mówię. Znałam Jonaha, jeszcze zanim poznałam Freddiego. – Ale okoliczności się zmieniają. Ludzie też.
– Jonah się nie zmienił – odpowiada Freddie, a ja nie zaprzeczam, chociaż nie ma racji. W dniu wypadku coś w nim zgasło i nie jestem pewna, czy kiedykolwiek znajdzie sposób, żeby całkowicie dojść do siebie. Wzdycham ponownie i spoglądam na niebo. Mam świadomość, że dystansując się, powiększam brzemię, z którym będzie zmagał się całe życie, i nie jestem z tego dumna.
– Postaram się, dobra? Następnym razem, gdy się z nim zobaczę, spróbuję coś z tym zrobić. – Obiecuję mu to, mając z tyłu głowy, że nie wpadam na Jonaha zbyt często. – Chyba powinnam się zbierać – rzucam, pakując rzeczy z powrotem do torby. Podświadomie wodzę wzrokiem po złotych literach na nagrobku. Freddie Hunter. Jego mama chciała wykuć Frederick – bardzo się o to spierałyśmy. I bardzo stałam przy swoim. Nienawidził, gdy zwracano się do niego pełnym imieniem. Nie pozwoliłabym wykuć tego na nagrobku na całą wieczność.
Miotam się, jestem i nie jestem gotowa, żeby odejść. To najgorsza chwila odwiedzin – czas pożegnania. Staram się nie myśleć za dużo o tym, co z niego pozostało. W najciemniejszym okresie, tuż po pogrzebie, naprawdę rozważałam przedarcie się przez cmentarną bramę i kopanie w ziemi, aż moje palce nie dotkną skromnej, czarnej urny, która podtrzymywała mnie przy życiu. Cholernie się cieszę, że go nie pogrzebaliśmy: nie jestem pewna, czy potrafiłabym powstrzymać się od pójścia na cmentarz z latarką i szpadlem i zakopania się w ziemi obok niego.
Wzdycham ciężko, dźwigając się z ziemi i odklejam od dżinsów plastikową torbę, na której siedziałam. Potem całuję opuszki palców i przykładam je do nagrobka.
– Do zobaczenia później, mam nadzieję – szepczę. Odwracając się, krzyżuję palce obu rąk i zmierzam w stronę parkingu.
Wrzucam torby do bagażnika i zamykam go z trzaskiem. Aż podskakuję, gdy w tylnej kieszeni wibruje mi telefon. Klikam w ekran i pojawia się na nim imię mojej siostry.
Spotkamy się w Księciu na godzinkę? Ja już jestem, denerwuję się nową pracą! Podejrzewam, że też nie pogardzisz drinkiem?
Patrzę na wiadomość z zaciekawieniem, nie wiedząc, jak odpowiedzieć. Od pogrzebu Freddiego nie postawiłam stopy w naszym pobliskim barze. Oczywiście Elle o tym wie; w ostatnich tygodniach odmawiałam jej za każdym razem. I nie mam na myśli tylko wyjść do pubu – odmawiałam przy każdej próbie wyciągnięcia mnie na miasto. Teraz przypominam sobie przebieg dzisiejszego poranka. Zapewne fakt, że wyszczotkowałam włosy i nałożyłam delikatny makijaż Elle uznała za znak, że przeszłam z głębokiej rozpaczy po stracie do kolejnej fazy, jakkolwiek się ona nazywa: może płytka rozpacz? Wiem tylko, że psychologowie nadali im rzeczywiste nazwy. Ja czułam się różnie; w tym momencie tkwię w dziwnym marazmie. Zastanawiam się nad propozycją Elle. Czy jestem już gotowa na wyjście do pubu? Nie mam innych planów na sobotę i zdaję sobie sprawę, jak Elle przejmuje się nową pracą. Od wypadku poświęcała mi bardzo dużo czasu – może nadszedł czas, żeby się odwdzięczyć.
Dobra.
Szybko wysyłam wiadomość, nie dając sobie czasu na dłuższe zastanowienie.
W takim razie do zobaczenia.
Wchodząc do baru, czuję, że oczy klientów są skierowane na mnie. Niczym w filmach o Dzikim Zachodzie, gdy drzwi do saloonu otwierają się i wszyscy patrzą na przybysza, który ośmielił się wkroczyć na ich teren. Prawdopodobnie przesadzam; w zasadzie to na pewno, biorąc pod uwagę, że w środku znajduje się mniej niż dwadzieścia osób, z czego połowa to emeryci popijający ciemne piwo i wpatrzeni w transmisję meczu snookera na niewielkim telewizorze stojącym w głębi pomieszczenia.
Książę Walii to typowy pub z brzydkim zielono-brązowym dywanem i podkładkami pod piwo z lat siedemdziesiątych. Trudno tu coś zjeść: stojący za barem Ron od czasu do czasu w dniach ważnych meczów serwuje chrupiące bułeczki serowe i marynowaną cebulę. Ale wciąż to nasz bar tuż za rogiem, który nie przyciąga modnych studenciaków i właśnie z tego powodu jest tak lubiany przez stałych klientów. Nigdy wcześniej nie czułam się nieswojo, przychodząc tutaj, ale dzisiaj tak. Jestem zdenerwowana i pozostawiona sama sobie. Rozglądam się w poszukiwaniu mojej siostry.
Dostrzegam ją pierwsza. Stoi z Davidem i kilkoma innymi osobami przy automacie do gier. Jest odwrócona do mnie tyłem, w dłoni trzyma kieliszek wina i nachyla się, żeby słyszeć gościa stojącego obok niej. Przełykam głośno ślinę, rozpoznając kilku znajomych Freddiego od kieliszka – ludzi, z którymi chodziliśmy do szkoły i którzy są obecni w moim życiu od zawsze. David zauważa mnie i podnosi rękę, po czym lekko trąca Elle, dając jej znak, że dotarłam. W okamgnieniu Elle pojawia się obok mnie i obejmuje mnie ramieniem.
– Dzielna dziewczyna – mówi. W ustach kogoś innego zabrzmiałoby to dość protekcjonalnie, ale Elle wie, jakie to dla mnie trudne. Ja natomiast zdaję sobie sprawę, że brakuje jej tych wszystkich aktywności, które zwykłyśmy robić razem. – Zamówmy ci coś do picia. – Ściska moje palce i ruszamy w stronę baru. Bardzo doceniam ten subtelny gest.
Patrzę przed siebie, nie zerkam w stronę grupy zebranej wokół automatu, chociaż doskonale wiem, że się na mnie gapią. Prawda jest taka, że unikałam miejsc, gdzie mogę spotkać ludzi, którzy znali Freddiego, ponieważ nie byłabym w stanie odpowiadać na pytania, jak się trzymam, albo słuchać o tym, w jakim byli szoku i rozpaczy, gdy dowiedzieli się o jego śmierci. Czy to samolubne? Po prostu brakuje mi sił, żeby tego wysłuchiwać.
Ron, właściciel baru, uśmiecha się do Elle i sięga po czysty kieliszek.
– To samo?
Mija kilka sekund, zanim skojarzy, że jestem dziewczyną Freddiego. Na jego twarzy pojawia się coś w rodzaju paniki, ale tylko przez chwilę. Szybko dochodzi do siebie.
Elle kiwa głową i odwraca się do mnie.
– Lydio?
Przez moment mam wrażenie, jakbym znowu miała siedemnaście lat i pierwszy raz poszła do pubu, udając, że mogę legalnie pić alkohol: jestem zdezorientowana i czuję wszechogarniające mnie ciepło. Zdecydowanie za szybko wodzę wzrokiem po butelkach i czuję, jak mocno wali mi serce.
– Kieliszek wina? – proponuje Ron, już sięgając po drugi kieliszek wiszący na suszarce.
Mogę zmusić się tylko do wdzięcznego kiwnięcia głową. Nie pyta, jakie sobie życzę, po prostu stawia przede mną duży kieliszek czegoś białego i zimnego, delikatnie klepie moją dłoń i rzuca Elle surowe spojrzenie, gdy ta chce zapłacić.
– Na koszt firmy – mówi szorstkim tonem, chwyta za szmatkę i zaczyna wycierać blat baru, próbując z całych sił wyglądać na niezainteresowanego. Spoglądam na Elle i widzę, że zachowanie właściciela ją zatkało. Zaraz się rozpłaczę, a Ron trze bar z taką siłą, że za chwilę zrobi w nim dziurę, więc chwytam swój kieliszek, uśmiecham się do właściciela z wdzięcznością, po czym ruszam w stronę stolika w rogu. Elle na moment dołącza do Davida i grupy stojącej przy automacie do gry. Biorę łyk wina i patrzę w ich stronę, żeby zobaczyć, kto tam jest. Nie ma zaskoczenia. Deckers i spółka popijają piwo przed meczem. Starzy przyjaciele Freddiego. Jest Duffy, elegancki księgowy, ubrany w jasnoniebieską koszulę, aż nadto formalną jak na sobotnie wyjście, i Raj, gość, z którym chodziliśmy do szkoły, obecnie prowadzący własną firmę budowlaną, przynajmniej tak mi się wydaje. Są też inni znajomi: Drągal – nie pytajcie mnie, dlaczego tak na niego mówią, sama nigdy nie chciałam się tego dowiedzieć – wali w przyciski na automacie. Jest też Stu – o ile dobrze pamiętam jego imię – który większość czasu spędza na siłowni. Nie szukam z nimi kontaktu wzrokowego i jestem pewna, że są mi za to wdzięczni. Śmierć to niezawodny sposób, by stać się wyrzutkiem społecznym.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki