Podwójne życie Lydii Bird - Josie Silver - ebook + audiobook + książka

Podwójne życie Lydii Bird ebook

Josie Silver

4,1

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Wyczekiwana nowa powieść autorki bestsellera „Sunday Times” - „Jeden dzień w grudniu”.

Co zrobiłabyś, mogąc jeszcze raz przeżyć swoją wielką miłość...?

Lydia i Freddie. Freddie i Lydia. Wszędzie razem od niemal dekady, za chwilę się pobiorą. Lecz w dwudzieste siódme urodziny Lydii, Freddie ginie w tragicznym wypadku.

I nagle dzieje się coś nieprawdopodobnego. Lydia dostaje jeszcze jedną szansę - może przeżyć swoją miłość z Freddiem ponownie.

Ale w jej nowym życiu pojawił się ktoś, kto chce, aby to z nim została...

Cudownie romantyczna historia miłosna skłania i do śmiechu, i do płaczu oraz przypomina, jak wspaniale jest kochać i być kochanym.

Piękny, emocjonujący dar.

Jodi Picoult

Oszałamiająca.

Marian Keyes

Budzi motyle w serce i kaskady śmiechu.

Paige Toon

Łamie serce i daje nadzieję. Kocham Lydię Bird.

Sarah Morgan

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 429

Oceny
4,1 (86 ocen)
36
26
19
5
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
nmrogala

Dobrze spędzony czas

Ogólnie w porządku, ale trochę się ciągnęła.
00
Bozena_1952

Nie oderwiesz się od lektury

❤️❤️❤️
00
ECAB1

Nie oderwiesz się od lektury

Cudowna powieść, o życiu, śmierci , miłości i związkach. O tym, ze życie można zacząć od nowa nawet po trudnych wydarzeniach.
00
IzabelHerb

Nie oderwiesz się od lektury

Słodka, otulająca, krzepiąca powieść.
00
Pkaniewski85

Dobrze spędzony czas

Romantyczna opowieść o żałobie po śmierci ukochanego i rozpoczęciu wszystkiego od nowa. Josie Silver w Podwójnym życiu Lydii Bird proponuje uniwersalną historię dla każdego. Lydia i Freddie stanowili idealną parę. Ich szczęście zostało brutalnie przerwane przez śmierć mężczyzny. Jej zostało liczyć dni, które minęły od tragedii. Popada w depresję, z której to próbują ją wyciągnąć matka i siostra Elle. Jednak kobieta nie mogąc pogodzić się ze stratą tworzy sobie alternatywną rzeczywistość. Podczas snu przeżywa w dalszym ciągu swą miłość. Niestety potem czeka ją powrót do świata bez Freddiego i znów ból, rozpacz i tęsknota, ale prawdziwe życie też przygotowało dla niej wiele miłych niespodzianek.  Josie Silver snuje niespieszną opowieść, w której jeden dzień jest podobny do drugiego. Dotyka tego, co najboleśniejsze - straty ukochanej osoby i potrzeby podniesienia się po tym potężnym ciosie zadanym przez zły los. Jednak cierpi nie tylko tytułowa bohaterka, ale również najlepszy przyjac...
00

Popularność




Prolog

Pro­log

Więk­szość naj­waż­niej­szych chwil w życiu dzieje się nie­spo­dzie­wa­nie. Cza­sem zda­jemy sobie z nich sprawę dopiero po fak­cie, o ile w ogóle. Ostatni raz, gdy nosisz swoje dziecko na rękach. Wymiana spoj­rzeń z obcym czło­wie­kiem, który póź­niej staje się twoim naj­lep­szym przy­ja­cie­lem. Waka­cyjna praca, do któ­rej zgła­szasz się pod wpły­wem impulsu i zosta­jesz w niej na kolejne dwa­dzie­ścia lat. Tego typu rze­czy. Jestem kom­plet­nie nie­świa­doma, gdy jedna z naj­waż­niej­szych chwil w moim życiu roz­po­czyna się dzwo­nią­cym o osiem­na­stej czter­dzie­ści sie­dem tele­fo­nem, czter­na­stego marca 2018 roku. Klnę pod nosem, ponie­waż wałek zaplą­tał mi się we włosy, a jestem już spóź­niona.

– Halo?

Nie mogę się powstrzy­mać. Uśmie­cham się i prze­łą­czam na gło­śno­mó­wiący, gdy Fred­die wita się wrza­skli­wie, pró­bu­jąc prze­krzy­czeć hałas na tra­sie.

– Jestem – odpo­wia­dam, pod­no­sząc głos. W zębach trzy­mam wsuwki do wło­sów.

– Słu­chaj, Lyds, Jonah ma pro­blem z autem, więc zgarnę go po dro­dze do domu. Będę miał małą obsuwę, maks dzie­sięć minut.

Cie­szę się, że nie widzi wyrazu mojej twa­rzy. Czy to księżna Diana wypo­wie­działa te słynne słowa, że w jej mał­żeń­stwie były trzy osoby? Rozu­miem ją, u mnie jest podob­nie. To zna­czy, jesz­cze nie bra­łam ślubu, ale ten zbliża się wiel­kimi kro­kami. Jestem zarę­czona z Fred­diem Hun­te­rem i ofi­cjal­nie można mnie nazwać PRA­WIE naj­szczę­śliw­szą dziew­czyną na świe­cie. Zwra­cam waszą uwagę na to, co powie­dzia­łam wcze­śniej, żeby wytłu­ma­czyć, dla­czego uży­łam słowa „pra­wie”; jestem ja, Fred­die i cho­lerny Jonah Jones.

Sta­ram się być wyro­zu­miała. Nie ma dnia, żebym nie roz­ma­wiała ze swoją sio­strą, ale Elle nie sie­dzi każ­dego dnia na naszej kana­pie, nie popija her­batki i nie wymaga mojej uwagi. Co prawda, naj­lep­szy przy­ja­ciel Fred­diego nie jest osobą wyma­ga­jącą cią­głej uwagi, nie w peł­nym tego słowa zna­cze­niu. Jest na tyle wylu­zo­wany, że przez więk­szość czasu tylko leży i nawet go lubię – cho­ciaż darzy­ła­bym go więk­szą sym­pa­tią, gdy­bym nie widy­wała go tak czę­sto, rozu­mie­cie? Na przy­kład tego wie­czoru. Fred­die zapro­sił Jonaha na kola­cję, nie pyta­jąc mnie o zda­nie, mimo że mam dziś uro­dziny.

Wyplu­wam wsuwki i na moment odpusz­czam sobie moco­wa­nie się z wał­kami. Poiry­to­wana chwy­tam tele­fon.

– Boże, Fred­die, naprawdę? Mamy rezer­wa­cję w Alfredo’s na dwu­dzie­stą. Stra­cimy sto­lik, jeśli się spóź­nimy.

Znam to z doświad­cze­nia; moja fir­mowa kola­cja wigi­lijna oka­zała się kata­strofą, ponie­waż mini­bus pod­je­chał dzie­sięć minut spóź­niony. Skoń­czy­li­śmy wszy­scy w McDo­nal­dzie, wystro­jeni jak szczur na otwar­cie kanału. Na dziś wie­czór jest zapla­no­wana moja uro­dzi­nowa kola­cja i jestem prze­ko­nana, że nie zaim­po­nuję mamie wiel­kim ham­bur­ge­rem zamiast fet­tu­cine z kur­cza­kiem.

– Luzuj majty, Kop­ciuszku, nie spóź­nisz się na bal, obie­cuję.

Cały Fred­die. Ni­gdy nie bie­rze życia na poważ­nie, nawet w chwi­lach, kiedy powi­nien. W jego świe­cie czas jest ela­styczny i można dosto­so­wy­wać go do wła­snych potrzeb – ewen­tu­al­nie, jak w tym wypadku, potrzeb Jonaha.

– Okej – wzdy­cham zre­zy­gno­wana. – Tylko na litość boską, patrz od czasu do czasu na zega­rek.

– Przy­ją­łem – odpo­wiada, włą­cza­jąc już radio w samo­cho­dzie. – Bez odbioru.

W sypialni zapada cisza, a ja zasta­na­wiam się, czy kto­kol­wiek coś zauważy, jeśli przy­tnę kosmyk wło­sów zaplą­tany w wałek, który w tym momen­cie zwisa mi z boku głowy.

Oto ona. Jedna z naj­waż­niej­szych chwil w moim życiu prze­mknęła sobie non­sza­lancko o osiem­na­stej czter­dzie­ści sie­dem, czter­na­stego marca 2018 roku.

2018

2018

Jawa. Czwartek, 10 maja

Jawa

Czwar­tek, 10 maja

Fred­die Hun­ter, znany rów­nież jako naj­więk­sza miłość mojego życia, nie żyje od pięć­dzie­się­ciu sze­ściu dni.

W jed­nej chwili prze­kli­nam go za spóź­nial­stwo i zruj­no­wa­nie mojej uro­dzi­no­wej kola­cji, a w kolej­nej sta­ram się zro­zu­mieć, dla­czego dwie umun­du­ro­wane poli­cjantki stoją u nas w salo­nie. Jedna z nich trzyma mnie za rękę, gdy prze­ka­zuje mi wie­ści. Gapię się na jej obrączkę, a potem na mój pier­ścio­nek zarę­czy­nowy.

– Fred­die musi żyć – stwier­dzam. – W przy­szłym roku bie­rzemy ślub.

Praw­do­po­dob­nie przez instynkt samo­za­cho­waw­czy nie jestem w sta­nie przy­po­mnieć sobie, co dokład­nie działo się póź­niej. Pamię­tam ośle­pia­jące nie­bie­skie świa­tła radio­wozu, który wiózł mnie na ostry dyżur, i moją sio­strę pod­trzy­mu­jącą mnie, kiedy w szpi­talu ugięły się pode mną nogi. Pamię­tam, że odwró­ci­łam się ple­cami do Jonaha Jonesa, gdy poja­wił się w pocze­kalni, tro­chę podra­pany, z oban­da­żo­waną ręką i opa­trun­kiem nad okiem. Gdzie jest spra­wie­dli­wość? Do samo­chodu wsia­dają dwie osoby, a wysiada tylko jedna. Pamię­tam, co na sobie mia­łam; nową, zie­loną bluzkę, którą kupi­łam spe­cjal­nie na tę kola­cję. Odda­łam ją potrze­bu­ją­cym. Ni­gdy wię­cej nie chcę jej na swoim ciele.

Od tam­tego okrop­nego dnia nie­zli­czoną ilość razy pró­bo­wa­łam przy­po­mnieć sobie ostat­nią roz­mowę z Fred­diem, co do słowa. Pamię­tam tylko, że mia­łam do niego pre­ten­sje o to, że pozo­sta­wił sobie zbyt mało czasu na dojazd do restau­ra­cji. Potem w gło­wie poja­wiły się pyta­nia. Śpie­szył się, żeby mnie nie zawieść? Ten wypa­dek to moja wina? Boże, dla­czego nie powie­dzia­łam mu wtedy, że go kocham? Gdy­bym wie­działa, że roz­ma­wiamy po raz ostatni, na pewno bym to zro­biła. Cza­sem chcia­ła­bym, żeby dane nam było odbyć jesz­cze jedną roz­mowę – ale potem nacho­dzą mnie wąt­pli­wo­ści, czy nie pękłoby mi serce. Może to i lepiej, że ostat­nie chwile mijają nie­zau­wa­żone – ostatni raz, kiedy matka ode­brała mnie spod szkol­nej bramy, a jej dłoń dotknęła mnie w pokrze­pia­ją­cym geście; ostatni raz, gdy ojciec pamię­tał o moich uro­dzi­nach.

Wie­cie, jakie były ostat­nie słowa, które usły­sza­łam od Fred­diego, gdy pędził z powro­tem do domu w dniu moich dwu­dzie­stych ósmych uro­dzin? „Bez odbioru”. Taki miał zwy­czaj, mówił to przez wiele lat, a teraz ta nie­winna fraza stała się jedną z naj­bar­dziej zna­czą­cych w moim życiu.

Roz­łą­cza­nie się tym powie­dzon­kiem było dla niego typowe. Miał nie­sa­mo­witą chęć życia, łatwe do niego podej­ście i zami­ło­wa­nie do rywa­li­za­cji – zaba­wowe, ale nie­bez­pieczne, że tak powiem. Ni­gdy nie spo­tka­łam kogoś podob­nego. Zawsze wie­dział, co powie­dzieć. Potrafi – potra­fił – spra­wić, by inni ludzie myśleli, że wygrali, pod­czas gdy tak naprawdę to on osią­gał to, co chciał. Z buta roz­po­czął karierę w agen­cji rekla­mo­wej i szybko wspi­nał się w hie­rar­chii. Zawsze sku­piał się na następ­nej nagro­dzie. Wyróż­niał się pośród nas, był osobą, która zawsze do cze­goś dąży i spra­wia, że ludzie jesz­cze długo pamię­tają jej imię.

Teraz odszedł na dobre. Jego auto zło­żyło się w har­mo­nijkę po ude­rze­niu w dąb, a ja czuję się tak, jakby ktoś mnie roz­kroił i zawią­zał supeł na mojej tcha­wicy. Nie jestem w sta­nie w pełni nabrać powie­trza – duszę się i nie­ustan­nie wpa­dam w panikę.

Lekarz w końcu prze­pi­sał mi coś na sen, po tym, jak moja mama nawrzesz­czała na niego wczo­raj w salo­nie. Dosta­łam mie­sięczny zapas jakichś nowych pigu­łek, z któ­rych prze­pi­sa­niem mocno się wahał, ponie­waż jego zda­niem, roz­pacz musi „minąć natu­ral­nie, ina­czej ni­gdy się z nią nie upo­ramy”. Nie wymy­śli­łam tego; naprawdę zwró­cił się do mnie tymi sło­wami kilka tygo­dni temu, po czym zosta­wił mnie z pustymi rękami i wró­cił do domu, do swo­jej żywej żony i dzieci.

Życie bli­sko matki ma swoje wady i zalety, zależ­nie od sytu­acji. Na przy­kład, kiedy robi swoją prze­pyszną potrawkę z kur­czaka i przy­nosi jesz­cze gorącą albo kiedy czeka na mnie w samo­cho­dzie zapar­ko­wa­nym na końcu ulicy w zimny listo­pa­dowy pora­nek, żeby pod­wieźć mnie do pracy – wtedy jej sąsiedz­two jest zba­wie­niem. Ale kiedy leżę w łóżku na kacu i widzę podwój­nie, a ona wpa­ro­wuje do mojej sypialni, jak­bym miała sie­dem­na­ście lat albo kiedy nie sprzą­tam kilka dni i patrzy na mnie spode łba, jak­bym była jedną z tych bała­ga­niar, które potrze­bują inter­wen­cji jakie­goś reality show – wtedy jej sąsiedz­two jest prze­kleń­stwem. Nie mówiąc już o sytu­acjach, gdy pró­buję roz­pa­czać w samot­no­ści i o pięt­na­stej mam wciąż zacią­gnięte zasłony i cho­dzę w spodniach od piżamy, a ona wpada do mnie z wizytą, jak zro­biła to wczo­raj czy przedwczo­raj. Przy­go­to­wuje mi wtedy her­batę, któ­rej zapo­mi­nam wypić, i kanapki, które cho­wam w głąb lodówki, pod­czas gdy ona sprząta łazienkę lub wyrzuca śmieci.

Oczy­wi­ście rozu­miem ją. Jest nado­pie­kuń­cza, szcze­gól­nie w takim okre­sie. Lekarz trząsł się ze stra­chu, kiedy podej­mo­wał decy­zję o prze­pi­sa­niu mi table­tek nasen­nych. Też nie jestem do nich prze­ko­nana, ale nawet Bóg wie, że idea bło­giego zapo­mnie­nia jest kusząca. Nie wiem, dla­czego wcią­gam w to Boga. Fred­die od zawsze był zde­kla­ro­wa­nym ate­istą, a ja jestem w naj­lep­szym wypadku agno­styczką, więc nie spo­dzie­wam się, że Bóg ma wiele wspól­nego z poda­niem mi eks­pe­ry­men­tal­nych table­tek dla ludzi pogrą­żo­nych w smutku. Lekarz zale­cał wzię­cie udziału w testach kli­nicz­nych, praw­do­po­dob­nie dla­tego, że moja matka naci­skała na prze­pi­sa­nie naj­sil­niej­szych leków, a te nowe pigułki są rekla­mo­wane jako łagod­niej­sze i bar­dziej holi­styczne roz­wią­za­nie. Jeśli mam być szczera, nie obcho­dzi mnie, czym są. Jestem ofi­cjal­nie naj­smut­niej­szym i najbar­dziej wycień­czo­nym szczu­rem doświad­czal­nym.

Wie­cie, mamy z Fred­diem fan­ta­styczne łóżko. Może to zabrzmi mało praw­do­po­dob­nie, ale hotel Savoy wyprze­da­wał je na aukcji za bez­cen, żeby zro­bić miej­sce dla nowych i, słodki Boże, to łóżko to dzieło sztuki. Na początku zasko­czeni zna­jomi uno­sili brwi: „Kupu­je­cie uży­wane łóżko?”.

– Po cho­lerę to robi­cie? – zapy­tała prze­ra­żona mama, jak­by­śmy brali łóżko polowe wyrzu­cone na śmiet­nik przez pobli­skie schro­ni­sko dla bez­dom­nych.

Tym mal­kon­ten­tom zde­cy­do­wa­nie nie było dane spać w hotelu Savoy. Tak po praw­dzie, mnie też nie, ale widzia­łam jakiś pro­gram w tele­wi­zji o ręcz­nie robio­nych łóż­kach na zamó­wie­nie hotelu, więc dosko­nale wie­dzia­łam, co dostanę. W taki spo­sób sta­li­śmy się posia­da­czami naj­wy­god­niej­szego łóżka w pro­mie­niu stu pięć­dzie­się­ciu kilo­me­trów, w któ­rym zaja­da­li­śmy z Fred­diem nie­dzielne śnia­da­nia, śmia­li­śmy się, pła­ka­li­śmy i kocha­li­śmy.

Kiedy kilka dni po wypadku mama powie­działa mi, że zmie­niła pościel, nie­umyśl­nie spra­wiła, że wpa­dłam w furię. Czu­łam się, jak­bym patrzyła z daleka na swoją cie­le­sną powłokę, chwy­ta­jącą się drzwi­czek pralki i łka­jącą za pościelą kotłu­jącą się w mydli­nach, zmy­wa­ją­cych ostat­nie skrawki naskórka i zapach Fred­diego.

Moja matka wycho­dziła z sie­bie, gdy pró­bo­wała pod­nieść mnie z pod­łogi, przy oka­zji dzwo­niąc do mojej sio­stry i pro­sząc, żeby przy­je­chała i jej pomo­gła. Skoń­czyło się na tym, że sie­dzia­ły­śmy przy­tu­lone we trzy na posadzce w łazience i ze łzami w oczach patrzy­ły­śmy na pościel zza szybki w pralce, bo to po pro­stu cho­ler­nie nie­spra­wie­dliwe, że Fred­diego już z nami nie ma.

Od tam­tego czasu nie wcho­dzi­łam do łóżka. Wła­ści­wie to nie prze­spa­łam nor­mal­nie nocy. Cza­sem tylko drze­mię z głową na bla­cie stołu, obok nie­do­je­dzo­nego śnia­da­nia, albo zwi­nięta na kana­pie obok zimo­wego płasz­cza Fred­diego, a nawet sto­jąc i opie­ra­jąc się o lodówkę.

– No chodź, Lyds – mówi moja sio­stra, potrzą­sa­jąc mnie deli­kat­nie za ramię. – Pójdę z tobą.

Gapię się zdez­o­rien­to­wana na zega­rek, ponie­waż gdy zamy­ka­łam oczy, wciąż było jasno, a teraz jest na tyle ciemno, że ktoś – praw­do­po­dob­nie Elle – włą­czył lampy. Tro­ska to jej znak roz­po­znaw­czy. Zawsze uwa­ża­łam ją za lep­szą wer­sję sie­bie. Jeste­śmy podob­nego wzro­stu i budowy ciała, z tym, że ona ma ciemne włosy i oczy, a ja jasne. Jest też ode mnie mil­sza, ale czę­sto na tym traci. Spę­dziła ze mną więk­szą część dzi­siej­szego popo­łu­dnia – myślę, że moja mama tak roz­pi­sała har­mo­no­gram, żebym nie sie­działa sama dłu­żej niż godzinę lub dwie. Praw­do­po­dob­nie jest przy­cze­piony do lodówki w jej miesz­ka­niu, tuż obok listy zaku­pów na cały tydzień i spisu posił­ków, który uzu­peł­nia po swo­ich zaję­ciach fit­ness. Moja mama lubi roz­pi­ski.

– Tutaj? – pytam, sia­dam pro­sto i dostrze­gam, że Elle trzyma szklankę wody i opa­ko­wa­nie table­tek.

– Na łóżko – odpo­wiada szorst­kim tonem.

– Tu mi dobrze – mam­ro­czę, mimo że nasza kanapa nie nadaje się za bar­dzo do spa­nia. – Jesz­cze nie czas na sen. Możemy obej­rzeć… – Poka­zuję dło­nią w stronę tele­wi­zora, sta­ra­jąc się przy­po­mnieć sobie tytuł jakiej­kol­wiek opery mydla­nej. Wzdy­cham poiry­to­wana, że mój zmę­czony umysł nie jest w sta­nie tego zro­bić. – No wiesz, to o pubie, łysych kole­siach i cią­głych krzy­kach.

Sio­stra uśmie­cha się i prze­wraca oczami.

– Masz na myśli EastEn­ders.

– O, wła­śnie to – mówię, sku­piona na poszu­ki­wa­niu pilota do tele­wi­zora.

– Chyba wła­śnie się koń­czy. Poza tym nie oglą­da­łaś EastEn­ders od jakichś pię­ciu lat – odpo­wiada, nie mając lito­ści.

Wykrzy­wiam twarz.

– Nie­prawda. Jest… Jest tam ta kobieta z dłu­gimi kol­czy­kami i… i ta grana przez Bar­barę Wind­sor – tłu­ma­czę, uno­sząc brodę.

Elle kręci głową.

– Obie nie żyją – stwier­dza.

Biedne, myślę sobie. Ich rodziny też.

Sio­stra wyciąga dłoń.

– Czas spać, Lydio – mówi deli­kat­nie, ale sta­now­czo, niczym pie­lę­gniarka.

Cie­płe łzy napły­wają mi do oczu.

– Chyba nie mogę.

– Możesz – stwier­dza rezo­lut­nie. Wciąż ma wycią­gniętą rękę. – Jak ty to sobie wyobra­żasz? Chcesz spać na kana­pie do końca życia?

– A to takie złe?

Elle siada obok mnie i łapie mnie za rękę. Kła­dzie fiolkę na kola­nach.

– Tak, to złe. Gdy­byś to ty zosta­wiła Fred­diego na tym świe­cie, pew­nie chcia­ła­byś, żeby się porząd­nie wyspał, prawda?

Kiwam głową przy­gnę­biona. Oczy­wi­ście, że tak.

– Pew­nie nawie­dza­ła­byś go, dopóki nie poszedłby do łóżka – kon­ty­nu­uje, głasz­cząc kciu­kami moje knyk­cie, a ja sta­ram się nie udu­sić przez wielką gulę w gar­dle, która towa­rzy­szy mi od dnia, w któ­rym zgi­nął Fred­die.

Patrzę, jak potrząsa fiolką, aż na jej dłoni poja­wia się jaskra­wo­ró­żowa tabletka. Tylko tyle potrzeba, żeby posta­wić mnie z powro­tem na nogi? Kilka tygo­dni porząd­nego wysy­pia­nia się i będę w dosko­na­łej for­mie, gotowa do dzia­ła­nia?

Elle patrzy na mnie sta­now­czym wzro­kiem. Po policz­kach spły­wają mi łzy, gdy zdaję sobie sprawę, jak bar­dzo jestem roz­bita. Jestem na dnie emo­cjo­nal­nym i fizycz­nym. A przy­naj­mniej mam taką nadzieję, ponie­waż nie sądzę, że prze­żyję, jeśli będę upa­dać jesz­cze niżej. Drżą­cymi pal­cami biorę pigułkę, wkła­dam ją do ust i popi­jam wodą. Staję przy drzwiach do sypialni i odwra­cam się do Elle.

– Muszę przejść przez to sama – szep­czę.

Sio­stra odsuwa mi nie­sforny kosmyk wło­sów z oczu.

– Jesteś pewna? – Przy­pa­truje mi się ciem­nymi oczami. – Mogę zostać z tobą, aż zaśniesz, jeśli chcesz.

Pocią­gam nosem, gapię się w pod­łogę i pła­czę, jak zwy­kle.

– Wiem, że możesz – mówię, ści­ska­jąc ją mocno za rękę. – Ale myślę, że lepiej będzie… – Nie potra­fię zna­leźć odpo­wied­nich słów. Nie wiem, czy to dla­tego, że tabletka zaczyna dzia­łać, czy dla­tego, że takich słów nie ma.

Elle kiwa głową.

– Będę na dole. Przyjdź, jeśli będziesz mnie potrze­bo­wać, okej? Ni­gdzie się nie wybie­ram.

Zaci­skam palce na klamce. Drzwi do sypialni pozo­sta­wały zamknięte od dnia, w któ­rym mama zmie­niła pościel. Nie chcia­łam nawet rzu­cić okiem na nie­ska­zi­tel­nie czy­ste łóżko po dro­dze do łazienki. Powoli prze­ra­bia­łam w gło­wie moment wej­ścia do tej jaskini lwa, do tej chwili poza moim zasię­giem, niczym miej­sce zbrodni oto­czone taśmą poli­cyjną.

– To tylko łóżko – szep­czę, powoli otwie­ra­jąc drzwi. Nie ma żad­nej taśmy poli­cyj­nej ani potwo­rów pod łóż­kiem. Nie ma też Fred­diego Hun­tera, co jest bar­dzo przy­gnę­bia­jące.

– Tylko łóżko – mówi Elle, głasz­cząc mnie po ple­cach. – Miej­sce odpo­czynku.

Kła­mie. Obie wiemy, że to coś wię­cej. Ten pokój – sypial­nia moja i Fred­diego – jest jed­nym z głów­nych powo­dów, dla któ­rych kupi­li­śmy ten dom. Prze­wiewny, ską­pany w pro­mie­niach słońca, dzięki nisko posa­do­wio­nym oknom prze­suw­nym, i z deskami pod­ło­go­wymi w kolo­rze miodu z bia­łymi łącze­niami iskrzą­cymi się w bla­sku księ­życa pod­czas bez­chmur­nych let­nich nocy.

Ktoś, pew­nie Elle, włą­czył lampkę po mojej stro­nie łóżka. W pokoju wita mnie smuga łagod­nego sztucz­nego świa­tła, mimo że słońce jesz­cze nie zaszło. Moja sio­stra poście­liła też łóżko; czuję się bar­dziej jak w hotelu niż we wła­snej sypialni. Gdy zamy­kam drzwi, po pomiesz­cze­niu roz­cho­dzi się przy­tła­cza­jący zapach świe­żej pościeli. Żad­nego śladu po woni moich per­fum zmie­sza­nych z pły­nem po gole­niu Fred­diego, żad­nych zmię­tych koszul do pracy, powie­szo­nych nie­dbale na opar­ciu fotela, ani butów wrzu­co­nych w głąb szafy. W pokoju panuje porzą­dek i czuję się w nim jak gość.

– To tylko łóżko – szep­czę znowu, sia­da­jąc na brzegu mate­raca. Kładę się, zamy­kam oczy i zwi­jam się w kłę­bek pod koł­drą, po swo­jej stro­nie łóżka.

Wyda­li­śmy wię­cej, niż powin­ni­śmy, na pościel do naszego łóżka z hotelu Savoy. Biała, baweł­niana, o gęst­szym splo­cie niż w więk­szo­ści hoteli, w któ­rych się zatrzy­my­wa­łam. Wśli­zgu­jąc się pod nią, poczu­łam, że jest już nagrzana. Elle, kochana sio­stra, wsu­nęła tam dla mnie ter­mo­for, żeby oszczę­dzić mi chłodu świe­żej pościeli. Moje – nasze – łoże otula mnie niczym stary przy­ja­ciel, któ­rego odrzu­ci­łam, a teraz tego żałuję.

Leżę po swo­jej stro­nie mate­raca. W całym ciele czuję prze­szy­wa­jący ból powo­do­wany żalem. Wycią­gam ramię w poszu­ki­wa­niu Fred­diego, jak zwy­kłam to robić. Potem prze­su­wam ter­mo­for na jego stronę, pozwa­la­jąc nagrzać się pościeli, a następ­nie sama się tam kładę i przy­ci­skam obiema rękami do piersi cie­pły ter­mo­for. Wtu­lam wil­gotną twarz w poduszkę i wyję niczym ranne zwie­rzę, nie potra­fiąc się kon­tro­lo­wać.

Póź­niej powo­lutku ból ustę­puje. Tętno się sta­bi­li­zuje, a koń­czyny robią się cięż­kie. Pod koł­drą jest mi cie­pło i po raz pierw­szy od pięć­dzie­się­ciu sze­ściu dni nie doświad­czam uczu­cia osa­mot­nie­nia, ponie­waż odda­jąc się w obję­cia Mor­fe­usza, nie­mal czuję, jak solidny cię­żar naci­ska mate­rac, ciało Fred­diego przy­tula się do mojego ciała, a jego równy oddech deli­kat­nie smaga moją szyję. Ocal mnie przed tymi ciem­nymi, nie­spo­koj­nymi wodami, Fred­die Hun­te­rze. Wtu­lam się w niego moc­niej i wcią­gam jego zapach, a potem odpły­wam w głę­boki, spo­kojny sen.

Sen. Piątek, 11 maja

Sen

Pią­tek, 11 maja

Znasz te roz­koszne wschody słońca pod­czas let­nich poran­ków, gdy pro­mie­nie budzą cię na chwilę, a ty, na wpół śpiąc, cie­szysz się, że zostało ci jesz­cze kilka godzin snu? Odwra­cam się i z wielką ulgą stwier­dzam, że Fred­die leży obok mnie. Jedyne, o czym myślę, to leżeć dalej i zrów­nać swój oddech z jego. Jest czwarta nad ranem, za wcze­śnie, żeby wsta­wać, więc ponow­nie zamy­kam oczy. Chyba ni­gdy nie czu­łam się tak dobrze. Łóżko jest nagrzane od naszych ciał, a za oknem widać wscho­dzące słońce i sły­chać cichy śpiew pta­ków. Pro­szę, nie daj­cie mi się obu­dzić.

Jawa. Piątek, 11 maja

Jawa

Pią­tek, 11 maja

Wiem, że go nie ma, jesz­cze zanim otwo­rzę oczy po raz drugi. W łóżku jest chłod­niej, pro­mie­nie słońca o szó­stej rano ośle­piają, a śpiew pta­ków przy­pra­wia o ciarki niczym skrzy­pie­nie kredy po tablicy. Fred­die tu był, wiem o tym. Wtu­lam głowę w poduszkę i mocno zaci­skam powieki w poszu­ki­wa­niu ciem­no­ści, która znowu pozwoli mi zasnąć. Gdyby tylko mi się to udało, mogła­bym go odna­leźć.

Zaczy­nam pani­ko­wać. Im bar­dziej sta­ram się zre­lak­so­wać, tym bar­dziej mój mózg staje się aktyw­niej­szy i przy­go­to­wuje się na nad­cho­dzący dzień, pełen mrocz­nych myśli i skraj­nych emo­cji, z któ­rymi nie potra­fię sobie pora­dzić. Nagle moje serce bije moc­niej, ska­cze jak pod­łą­czone do bate­rii, ponie­waż wła­śnie sobie przy­po­mi­nam, że prze­cież mam tabletki nasenne. Różowe pigułki, które mają mnie zno­kau­to­wać. Się­gam po butelkę z wodą, którą Elle posta­wiła na sto­liku noc­nym, i ści­skam obiema rękami, a potem pełna ulgi odkrę­cam zakrętkę fiolki i poły­kam jedną tabletkę.

Sen. Piątek, 11 maja

Sen

Pią­tek, 11 maja

– Dzień dobry, Lyds.

Fred­die prze­kręca się na drugi bok, całuje mnie w czoło i kła­dzie potężne ramię na moim ramie­niu, gdy budzik infor­muje nas, że wybiła siódma rano.

– Nie chcę mi się dzi­siaj iść do roboty. Zosta­niemy w łóżku? Zadzwo­nię do pracy, jeśli ty też zadzwo­nisz.

Powta­rza to pra­wie każ­dego poranka i przez kilka minut zawsze uda­jemy, że poważ­nie roz­wa­żamy ten pomysł.

– Zro­bisz śnia­da­nie do łóżka? – mam­ro­czę, obej­mu­jąc ramio­nami jego cie­płe ciało i wtu­la­jąc głowę w mięk­kie włosy na klatce pier­sio­wej. Kocham tę jego masyw­ność; impo­nu­jącą syl­wetkę zawdzię­cza wyso­kiemu wzro­stowi i sze­ro­kim ramio­nom. Ludzie w fir­mie, w któ­rej pra­cuje, cza­sem nie doce­niają jego zmy­słu do inte­re­sów, postrze­ga­jąc go jako mię­śniaka z powodu wyglądu ste­reo­ty­po­wego gra­cza rugby, ale Fred­die obraca to na swoją korzyść. Uwiel­bia rywa­li­za­cję.

– Jeśli chcesz zjeść śnia­da­nie w połu­dnie, to pew­nie. – Sły­szę jego śmiech, gdy głasz­cze mnie po gło­wie.

– Brzmi nie­źle – mówię, zamy­ka­jąc oczy i delek­tu­jąc się jego zapa­chem.

Leniu­chu­jemy jesz­cze kilka minut, przy­tu­leni, w pół­śnie, ale ze świa­do­mo­ścią, że zaraz trzeba będzie wstać. Odwle­kamy ten moment, ponie­waż zda­jemy sobie sprawę, że takie chwile, w któ­rych liczymy się tylko my dwoje, mają wiel­kie zna­cze­nie. Zbu­do­wa­li­śmy na nich naszą miłość, ota­czają nas nie­wi­dzial­nymi ramio­nami, kiedy jeste­śmy wśród innych ludzi, pod­czas zała­twia­nia codzien­nych spraw. Fred­die nie reaguje na zacie­ka­wione spoj­rze­nie ślicz­notki, kiedy oboje cze­kają na pero­nie czwar­tym na pociąg odjeż­dża­jący o siód­mej czter­dzie­ści sie­dem, a ja nie pozwa­lam Leonowi – bari­ście pra­cu­ją­cemu w kawiarni, w któ­rej cza­sem kupuję lunch – prze­kro­czyć cien­kiej linii mię­dzy żar­to­wa­niem a flir­to­wa­niem, cho­ciaż ma fil­mową urodę i pisze skan­da­liczne rze­czy na mojej kawie.

Pła­czę. Przez kilka sekund nie wiem dla­czego, ale nagle sobie przy­po­mi­nam i nabie­ram łap­czy­wie powie­trza jak ura­to­wany topie­lec.

Zasko­czony Fred­die opiera się na łok­ciu i patrzy na mnie zanie­po­ko­jony, po czym chwyta mnie za ramię.

– Lyds, co się dzieje?

Jest gotowy do dzia­ła­nia i łago­dze­nia każ­dego bólu, który mi towa­rzy­szy.

Nie mogę oddy­chać. Pali mnie w klatce pier­sio­wej.

– Ty nie żyjesz – wypo­wia­dam te szo­ku­jące słowa przez łzy i przy­pa­truję się jego kocha­nej twa­rzy w poszu­ki­wa­niu ran po wypadku. Nic na niej nie ma, żad­nych oznak kata­stro­fal­nego urazu głowy, który dopro­wa­dził do jego śmierci. Ma nie­zwy­kle ciem­no­nie­bie­skie oczy, które można wziąć za brą­zowe, jeśli nie patrzy się z dosta­tecz­nie bli­skiej odle­gło­ści. Na ważne spo­tka­nia służ­bowe cza­sem zakłada oku­lary w czar­nej oprawce, zerówki, żeby stwa­rzać ilu­zję sła­bo­ści, cho­ciaż tak naprawdę nie ma żad­nej. Patrzę teraz w te oczy i prze­jeż­dżam dło­nią po kil­ku­dnio­wym zaro­ście w kolo­rze ciem­nego blondu, który pora­sta jego linię szczęki.

Fred­die śmieje się cicho, a w jego oczach widzę ulgę.

– Ty głu­polu – mówi, przy­tu­la­jąc mnie. – Mia­łaś kosz­mar, to wszystko.

Och, z całego serca pra­gnę, żeby to była prawda. Kręcę głową, więc bie­rze moją dłoń i kła­dzie ją na swoim sercu.

– Wszystko ze mną w porządku – twier­dzi upar­cie. – Posłu­chaj, jak bije mi serce i takie tam.

To prawda. Naci­skam na tyle mocno, że czuję, jak pod­ska­kuje pod moją dło­nią, a jed­nak zdaję sobie sprawę, że to nie może być prawda. Fred­die kła­dzie swoją dłoń na mojej i już się nie śmieje, ponie­waż widzi, jaka jestem przy­gnę­biona. Oczy­wi­ście, nie rozu­mie dla­czego i trudno go za to winić. Nie jest praw­dziwy, ale Boże, to nie przy­po­mina żad­nego snu, który śni­łam. Jestem cał­ko­wi­cie przy­tomna. Czuję cie­pło jego ciała. Zapach płynu po gole­niu na jego skó­rze. Czuję łzy, które spły­wają mi po policz­kach, kiedy nachyla się i całuje mnie namięt­nie. Nie potra­fię powstrzy­mać pła­czu. Sta­ram się brać płyt­sze odde­chy, wtu­la­jąc się w niego, jakby był z dymu i mogła­bym go zdmuch­nąć, gdy­bym głę­biej ode­tchnęła.

– To tylko kosz­mar – szep­cze, głasz­cząc mnie po ple­cach i pozwala mi się wypła­kać, ponie­waż nic innego nie może zro­bić.

Gdyby tylko wie­dział, że to cał­ko­wite prze­ci­wień­stwo kosz­maru; kosz­mary przy­cho­dzą, kiedy nie­cier­pli­wie cze­kasz na swo­jego chło­paka, aż przy­je­dzie na twoją imprezę uro­dzi­nową, a cała rodzina sie­dzi już przy stole w dro­giej restau­ra­cji.

– Tęsk­nię. Tak bar­dzo za tobą tęsk­nię – łkam. Nie potra­fię powstrzy­mać drże­nia koń­czyn, a on moc­niej obej­muje mnie ramio­nami i powta­rza, że mnie kocha i że wszystko z nami w porządku.

– Spóź­nimy się do pracy – dodaje po kilku chwi­lach łagod­nym tonem.

Leżę nie­ru­chomo, z zamknię­tymi oczami i pró­buję zapa­mię­tać to uczu­cie, gdy jestem w niego wtu­lona.

– Zostańmy tu – szep­czę. – Zostańmy tu na zawsze, Fred­die.

Prze­jeż­dża dło­nią po moich wło­sach i lekko odchyla moją głowę, żeby móc spoj­rzeć mi w oczy.

– Chciał­bym – odpo­wiada, a jego usta wykrzy­wiają się w deli­kat­nym uśmie­chu. – Ale wiesz, że nie mogę. Dziś rano pro­wa­dzę to spo­tka­nie z firmą Pod­Gods – dodaje, przy­po­mi­na­jąc mi o czymś, o czym nie mam poję­cia.

– Pod­Gods?

Unosi brwi.

– Ludzie od kap­su­łek z kawą. Pamię­tasz, mówi­łem ci. Wszy­scy przy­szli w jaskra­wo­zie­lo­nych koszul­kach z logo firmy i czap­kach bejs­bo­lo­wych.

– Jak mogłam zapo­mnieć – mówię, cho­ciaż wciąż nie wiem, o co cho­dzi.

Fred­die wyrywa się z uści­sku i całuje mnie w poli­czek.

– Zostań dzi­siaj w domu – pro­po­nuje, patrząc na mnie zmar­twio­nym wzro­kiem. – Ni­gdy nie bie­rzesz wol­nego. Zrób to dzi­siaj, okej? Przy­niosę ci her­batę.

Nie opo­nuję, cho­ciaż nie byłam w pracy od pięć­dzie­się­ciu sze­ściu dni.

Moje życie krę­ciło się wokół Fred­diego Hun­tera od dnia, w któ­rym pierw­szy raz mnie poca­ło­wał, wydy­cha­jąc w moje płuca swoje DNA pew­nego póź­nego let­niego popo­łu­dnia. Uczu­cie wzra­stało w nas od jakie­goś czasu, jak tem­pe­ra­tura w paro­wo­zie. Zawsze sia­dał za mną w sto­łówce szkol­nej i pod­kra­dał mi lody, a w kla­sie rzu­ca­li­śmy w swoją stronę wymowne komen­ta­rze niczym piłeczkę teni­sową. Wra­cał ze szkoły tą samą trasą, co ja i Jonah, cho­ciaż zupeł­nie nie było mu po dro­dze, zazwy­czaj wymy­śla­jąc jakieś marne wymówki, że musi ode­brać coś od mamy albo odwie­dzić bab­cię. Kiedy Jonah zacho­ro­wał na ospę wietrzną i musiał leżeć w domu przez tydzień czy dwa, nie mia­łam szans. Do tej pory czuję motyle w brzu­chu, gdy o tym myślę; Fred­die poda­ro­wał mi żółty pla­sti­kowy pier­ścio­nek z kwiat­kiem – taki, który wypada ze świą­tecz­nego cukierka nie­spo­dzianki – a potem poca­ło­wał mnie, oparty o ścianę domu moich sąsia­dów.

– Bab­cia nie będzie się mar­twiła? – zapy­ta­łam go po pię­ciu naj­bar­dziej eks­cy­tu­ją­cych minu­tach w moim życiu.

– Nie sądzę. Mieszka w Bour­ne­mo­uth – odpo­wie­dział, po czym oboje wybu­chli­śmy śmie­chem, bo to jakieś sto pięć­dzie­siąt kilo­me­trów od nas.

I to tyle. Od tam­tego czasu byłam dziew­czyną Fred­diego Hun­tera i zostanę nią na zawsze. Następ­nego ranka wsu­nął bato­nik cze­ko­la­dowy do mojej torby razem z kartką, na któ­rej napi­sał, że odpro­wa­dzi mnie do domu. Gdy­bym dostała ją od kogoś innego, potrak­to­wa­ła­bym to jako imper­ty­nen­cję, ale w jego przy­padku moje wraż­liwe nasto­let­nie serce widziało tylko powo­du­jącą dreszcz emo­cji bez­po­śred­niość.

Teraz patrzę, jak Fred­die idzie do łazienki, żeby wziąć prysz­nic, po dro­dze zdej­mu­jąc śnież­no­białą koszulę z wie­szaka.

– Nie chcę zape­szać, ale myślę, że to klep­niemy – mówi, roz­ma­wia­jąc z kimś z pracy. Trzyma tele­fon mię­dzy policz­kiem a ramie­niem i zdej­muje bie­li­znę z suszarki. Patrzę na jego typowe ruchy i uśmie­cham się nie­pew­nie, gdy spo­gląda na mnie i prze­wraca oczami, dając mi do zro­zu­mie­nia, że marzy o tym, by już zakoń­czyć tę roz­mowę.

W końcu znika w łazience, a ja sia­dam i zrzu­cam z sie­bie koł­drę, kiedy sły­szę, że bie­rze szybki prysz­nic.

– Co się ze mną dzieję – szep­czę sama do sie­bie, opusz­cza­jąc ostroż­nie stopy na pod­łogę niczym pacjent po ope­ra­cji na otwar­tym sercu. Tak się czuję. Jakby ktoś otwo­rzył mi klatkę pier­siową i spra­wił, że moje serce znowu pra­cuje.

– Nie wie­rzę w bajeczki ani magiczne fasolki – mam­ro­czę, przy­gry­za­jąc dolną wargę aż do krwi.

Fred­die wycho­dzi z zapa­ro­wa­nej łazienki. Wpy­cha koszulę do spodni i je zapina.

– Będę leciał – mówi, się­ga­jąc po tele­fon. – Wsta­wię wodę, dasz radę zro­bić sobie her­batę? Jak pobie­gnę, to zdążę jesz­cze na pociąg.

Wybra­li­śmy ten dom wła­śnie na wypa­dek takich sce­na­riu­szy. Poran­ków, pod­czas któ­rych jeste­śmy spóź­nieni do pracy, ale na szczę­ście dwo­rzec jest tuż za rogiem. Praca w cen­trum Bir­ming­ham pochła­nia więk­szość czasu Fred­diego, dla­tego im mniej go mar­nuje na dojazd, tym lepiej. Moja trasa do miej­sco­wego ratu­sza, w któ­rym pra­cuję, jest znacz­nie krót­sza. Dzie­sięć minut i jestem na par­kingu. Uwiel­biam tę budowlę, wygląda jak wyjęta z ksią­żek dla dzieci. Podobno to naj­star­szy budy­nek w mia­steczku. Został zbu­do­wany z muru pru­skiego i jest odro­binę krzywy. Stoi na końcu głów­nej ulicy, na któ­rej więk­szość budyn­ków repre­zen­tuje ten sam styl archi­tek­to­niczny. Miesz­kamy w bar­dzo sta­rym mia­steczku Shrop­shire, któ­rego miesz­kańcy są nie­zwy­kle dumni z wpisu do Księgi Sądu Osta­tecz­nego. Dużo można powie­dzieć o dora­sta­niu w tak zży­tej spo­łecz­no­ści. Wiele rodzin mieszka tu od poko­leń, od koły­ski aż po grób. Łatwo odrzu­cić war­tość cze­goś takiego z powodu przy­tła­cza­ją­cego faktu, że wszy­scy wszystko o sobie wie­dzą, ale jest w tym też coś wspa­nia­łego i pocie­sza­ją­cego, szcze­gól­nie gdy ktoś ze spo­łecz­no­ści wpada w tara­paty.

Ale nie tylko loka­li­za­cja zde­cy­do­wała o kup­nie tego domu. Oglą­da­li­śmy go pew­nego week­endu w wio­senny pora­nek, kiedy słońce było na ide­al­nej wyso­ko­ści, żeby w naj­lep­szym świe­tle poka­zać ściany z kamie­nia w kolo­rze miodu i głę­bo­kie okno wyku­szowe. Usy­tu­owa­nie domu pośrodku rzędu sze­re­gow­ców oka­zało się bar­dzo kło­po­tliwe przy urzą­dza­niu, ponie­waż nie ma w nim ani jed­nej pro­stej ściany ani drzwi. Dodaje mu to jesz­cze więk­szego uroku, o czym za każ­dym razem prze­ko­ny­wa­łam Fred­diego, gdy wście­kły ude­rzał w odkryte belki nośne w kuchni. Lubię myśleć, że wystrój – z gołymi deskami i przy­tul­nym zagra­ce­niem – przy­po­mina domek boha­terki filmu Holi­day, gra­nej przez Kate Win­slet. Dąży­łam do takiego wystroju, prze­szu­ku­jąc stra­gany i pchle targi. Gdzie­nie­gdzie widać wpływ Fred­diego, który pre­fe­ruje nowo­cze­śniej­sze wypo­sa­że­nie, ale w tej bitwie był z góry ska­zany na porażkę; moje oko sroki zawsze wypa­trzy ładne rze­czy, a umie­jęt­no­ści w prze­glą­da­niu Pin­te­re­stu stoją na wyso­kim pozio­mie.

Kilka dni temu, kiedy zmu­si­łam się do wcią­gnię­cia na sie­bie cze­goś nor­mal­nego i wysko­cze­nia do mono­po­lo­wego po zapas wina, ude­rzyło mnie, że nie mam ochoty wra­cać do domu. Pierw­szy raz poczu­łam coś takiego, odkąd ode­bra­li­śmy klu­cze. Serce mi pękło, gdy zda­łam sobie sprawę, że dom prze­stał być dla mnie azy­lem. Ni­gdy nie roz­wa­ży­ła­bym jego sprze­daży, ale w tam­tej chwili byłam roz­darta i musia­łam zro­bić dwa kółka wokół placu zabaw, zanim zde­cy­do­wa­łam się wró­cić. Co cie­kawe, potem, kiedy już weszłam do środka, nie wyobra­ża­łam sobie, jak mogła­bym go opu­ścić. Jestem cho­dzącą sprzecz­no­ścią – nic dziw­nego, że rodzina tak się o mnie mar­twi.

To był nasz dom, a teraz należy tylko do mnie, cho­ciaż nie cie­szy mnie, że w wieku dwu­dzie­stu ośmiu lat jestem wolna od kre­dytu hipo­tecz­nego, skoro nie ma ze mną Fred­diego. W tam­tym cza­sie wyda­wało nam się, że doradca finan­sowy naciąga nas na ubez­pie­cze­nie; pomysł, że któ­re­muś z nas mogłoby się coś stać, wyda­wał się nie­do­rzeczny. Jak cudow­nie, że czu­li­śmy się tak pew­nie. Wyry­wam się z tych myśli, uświa­da­mia­jąc sobie, że znowu jestem bli­ska pła­czu. Fred­die patrzy na mnie badaw­czo.

– Wszystko okej? – pyta, obej­mu­jąc moją twarz dłońmi i gła­dząc kciu­kiem kość policz­kową.

Kiwam głową i odwra­cam twarz w taki spo­sób, żeby dotknąć ustami wewnętrz­nej czę­ści jego dłoni, a on całuje mnie w czoło.

– Dzielna dziew­czyna – szep­cze. – Kocham cię.

Jak­kol­wiek nie­godne się to wydaje, mam ochotę przy­trzy­mać go i bła­gać, żeby mnie nie zosta­wiał, ale nie robię tego. Jeśli ma to być moje ostat­nie wspo­mnie­nie nas razem, chcę, żeby było jak naj­lep­sze. Dla­tego wstaję, chwy­tam klapy mary­narki, którą Fred­die ma na sobie, i wpa­truję się w jego piękne zna­jome nie­bie­skie oczy.

– Jesteś miło­ścią mojego życia, Fred­die Hun­te­rze – mówię, sta­ra­jąc się powstrzy­mać drże­nie w gło­sie.

Fred­die nachyla się, żeby mnie poca­ło­wać.

– Kocham cię bar­dziej niż Keirę Kni­gh­tley. – Śmieje się cicho, bawiąc się w naszą grę.

– Aż tak, hę? – pytam, sze­roko otwie­ra­jąc oczy, ponie­waż zazwy­czaj zaczy­namy z niż­szej półki, powoli prze­cho­dząc do głów­nych postaci; w jego przy­padku Keiry Kni­gh­tley, a w moim Ryana Rey­noldsa.

– Aż tak – odpo­wiada, sprze­da­jąc mi buziaka, po czym wyco­fuje się z sypialni.

Czuję nara­sta­jącą panikę i zbiera mi się na wymioty. Pod­wi­jam palce u stóp, żeby powstrzy­mać się od pobie­gnię­cia za nim. Sły­szę jego kroki na scho­dach, a potem dźwięk zamy­ka­nia drzwi wej­ścio­wych. Pod­bie­gam do okna w sypialni, żeby popa­trzeć, jak idzie za róg. Za późno otwie­ram okno, zbyt długo szar­pa­łam się ze sta­rymi zawia­sami. Wołam go po imie­niu, cho­ciaż wiem, że mnie nie usły­szy. Dla­czego pozwo­li­łam mu wyjść? Co jeśli już ni­gdy go nie znajdę? Opie­ram się o para­pet i patrzę na jego plecy. Czuję, że zaraz się roz­pły­nie, ale on naj­zwy­czaj­niej znika za rogiem. Sku­piony na swo­ich spra­wach zmie­rza do kor­po­ra­cyj­nego klienta, do dziew­czyny z peronu czwar­tego i do wszyst­kich tych miejsc, w któ­rych ja nie mogę być.

Jawa. Piątek, 11 maja

Jawa

Pią­tek, 11 maja

Kiedy się budzę, mam spo­coną twarz, a w ustach posmak krwi. Chwy­tam za tele­fon i z tego, co widzę w odbi­ciu na ekra­nie, dość mocno prze­gry­złam dolną wargę: dostrze­gam ślad po ugry­zie­niu, a usta są spuch­nięte jak po źle wstrzyk­nię­tym botok­sie. Zazwy­czaj pre­zen­tuję się lepiej – Fred­die na pewno zażar­to­wałby, że przy­po­mi­nam roz­dymkę.

Fred­die. Zamy­kam oczy. Hiper­re­alizm tego snu, czy cokol­wiek to było, pozba­wił mnie tchu. Obraz był tak wyraźny, jak­bym patrzyła na ekran naj­now­szego i naj­droż­szego tele­wi­zora: ostrzej­sze kolory i kra­wę­dzie oraz czyst­szy dźwięk. Naj­wyż­sza jakość, jak oglą­da­nie filmu w kinie IMAX. Nie, bar­dziej, jak gra­nie w tym fil­mie. Nie­moż­liwe, że to nie działo się naprawdę. Fred­die żył, wziął prysz­nic, wybiegł spóź­niony do pracy i rzu­cał żarty o uczu­ciu do Keiry Kni­gh­tley.

Inten­syw­nie sta­ram się przy­po­mnieć sobie, czy przed śmier­cią wspo­mi­nał o kor­po­ra­cyj­nym klien­cie pro­du­ku­ją­cym kap­sułki z kawą, ale jestem pewna, że o niczym takim nie mówił; tak jakby przez te pięć­dzie­siąt sie­dem dni jego życie toczyło się wła­snym torem i zała­twiał inte­resy z dala od mojego świata.

Jesz­cze raz czuję ogromną potrzebę odda­nia się w obję­cia snu i powrotu do rze­czy­wi­sto­ści, w któ­rej jego serce wciąż bije, a on zdo­bywa branżę rekla­mową w gar­ni­tu­rze z błysz­czą­cymi spin­kami do man­kie­tów i z zabój­czym uśmie­chem. Jesz­cze zeszłej nocy z całych sił bro­ni­łam się przed wej­ściem do łóżka, a dzi­siaj nie mam ochoty z niego wyjść i roz­po­cząć nowego dnia. Przez dobre pięt­na­ście minut pró­bo­wa­łam prze­ko­nać samą sie­bie, że opusz­cze­nie sypialni nie jest takim złym pomy­słem. Osta­tecz­nie idę ze sobą na układ: jeśli wstanę i w miarę nor­mal­nie spę­dzę ten pią­tek, umyję się, coś zjem, a może nawet na chwilę wyjdę z domu, to będę mogła wziąć kolejną pigułkę. Zjem wcze­śniej­szą kola­cję, wrócę do łóżka i może, ale tylko może, będzie mi dane spę­dzić wie­czór z miło­ścią mojego życia.

Jawa. Sobota, 12 Maja

Jawa

Sobota, 12 Maja

– Śni­łam o Fred­diem – mówię na głos i opla­tam dłońmi kubek z kawą, bar­dziej w poszu­ki­wa­niu otu­chy niż po to, żeby się ogrzać. Elle patrzy na mnie z dru­giego końca kuchen­nego stołu i powoli kiwa głową.

– Mnie też czę­sto się to zda­rza – odpo­wiada, mie­sza­jąc cukier w swoim kubku. – Była­bym bar­dziej zasko­czona, gdy­byś o nim nie śniła.

– Naprawdę? – Patrzę na nią inten­syw­nie, chcąc, żeby spoj­rzała mi w oczy i sku­piła na mnie pełną uwagę, ponie­waż to bar­dzo ważna kwe­stia. – Ni­gdy wcze­śniej tak nie mia­łam.

Czuję roz­cza­ro­wa­nie. To, co się ze mną dzieje, jest zbyt intymne, żeby było czymś nor­mal­nym i oczy­wi­stym.

Elle zerka na zegar wiszący w kuchni.

– Gotowa do wyj­ścia?

Idziemy do mamy na śnia­da­nie. Robimy tak w więk­szość sobot­nich poran­ków przed moimi wizy­tami na gro­bie Fred­diego. Myślę, że mama pró­buje lepiej zor­ga­ni­zo­wać mi week­end. Oczy­wi­ście Elle musiała sko­men­to­wać fakt, że nie ucze­sa­łam wło­sów i mam na sobie wczo­raj­szą koszulkę. Nale­żała do Fred­diego. Włosy też zapusz­cza­łam dla niego; lubił dłu­gie, dla­tego przez wiele lat tylko je pod­ci­na­łam. To zna­czy, nie są aż tak dłu­gie, żeby na nich sie­dzieć czy coś, ale powoli sta­wały się moim zna­kiem roz­po­znaw­czym. Lydia, dziew­czyna Fred­diego, ta z dłu­gimi blond wło­sami.

Gdy­bym miała zacho­wać się jak w zeszłym tygo­dniu, praw­do­po­dob­nie narzu­ci­ła­bym dżin­sową kurtkę, zwią­za­ła­bym włosy i stwier­dziła, że jestem gotowa do wyj­ścia. Ale to nie zeszły tydzień. Ostat­nie spo­tka­nia z Fred­diem nauczyły mnie, że wciąż jestem żywa, a żywi ludzie powinni przy­naj­mniej być czy­ści. Nawet Fred­die, który teo­re­tycz­nie nie jest żywy, wziął prysz­nic.

– Dasz mi dzie­sięć minut? – Wyszcze­rzam zęby w uśmie­chu. – Chyba nad­szedł czas, żeby się odro­binę uma­lo­wać. – Od pogrzebu nie doty­ka­łam swo­jej kosme­tyczki.

Elle patrzy na mnie ze zdzi­wioną miną. Ewi­dent­nie ją zasko­czy­łam.

– Cóż, nie chcia­łam nic mówić, ale ostat­nimi czasy wyglą­da­łaś tra­gicz­nie – stwier­dza żar­to­bli­wie.

Jej żart spra­wia, że skręca mi kiszki, ponie­waż zawsze były­śmy ze sobą bli­sko jak… no nie wiem, dwie podobne rze­czy. Dwie kro­ple wody? Nie do końca, ponie­waż nie jeste­śmy do sie­bie podobne z wyglądu. Bli­sko jak sio­stry też nie, ponie­waż z tym róż­nie bywa. Moja kole­żanka z pracy, Julia, cał­ko­wi­cie wypiera myśl, że z jej star­szą sio­strą Marie łączą ją wspólne geny, ponie­waż „paskudne z niej krów­sko”, nato­miast Alice i Ellen, bliź­niaczki ze szkoły, nosiły takie same ubra­nia i koń­czyły za sie­bie zda­nia, ale jedna wrzu­ci­łaby drugą pod auto­bus, byleby wybrano ją na kapi­tankę dru­żyny net­bal­lo­wej. Ja i Elle jeste­śmy jak… Monica i Rachel. Car­rie i Miranda. Zawsze naj­gło­śniej sobie kibi­cu­jemy i wypła­ku­jemy się wza­jem­nie w swo­ich ramio­nach, a ja dopiero teraz zauwa­ży­łam, jak dużo ostat­nio od niej wycią­gnę­łam. I wiem, że ani przez minutę nie prze­szło jej przez myśl, żeby mnie o to obwi­niać, ale musiało być jej ciężko, bo w pew­nym sen­sie stra­ciła nie tylko Fred­diego, ale i mnie. Muszę pamię­tać, żeby pew­nego dnia, gdy mi się polep­szy, powie­dzieć jej, że w naj­mrocz­niej­szych chwi­lach była dla mnie jedy­nym świa­tłem.

– Nie zaj­mie mi to dużo czasu – mówię, wsta­jąc od stołu. Nogi krze­sła szu­rają na drew­nia­nych deskach.

– Zro­bię sobie coś do picia pod­czas cze­ka­nia – odpo­wiada Elle.

Zosta­wiam ją samą w kuchni. Dźwięk bie­żą­cej wody w kra­nie i stu­ka­nie naczyń w szaf­kach popra­wia mi nastrój. Zawsze była czę­stym i bar­dzo mile widzia­nym gościem, choć, oczy­wi­ście, nie tak czę­stym jak Jonah Jones – on spę­dzał tu z Fred­diem pra­wie tyle samo czasu, co ja. Zazwy­czaj roz­wa­lał się na naszej kana­pie i oglą­dał film, o któ­rym nikt ni­gdy nie sły­szał, albo poże­rał pizzę pro­sto z pudełka, ponie­waż żaden z nich nie był Jamiem Oli­ve­rem w kuchni. Ni­gdy nie powie­dzia­łam tego Fred­diemu, ale cza­sem czu­łam, że Jonah nie potra­fił znieść myśli o odda­niu w moje ręce swo­jego naj­lep­szego przy­ja­ciela. No cóż, cza­sem do tanga trzeba trojga.

– Nie ma Davida?

Mama otwiera drzwi i patrzy za nas. Nie­kiedy odno­szę wra­że­nie, że oka­zuje tyle samo czu­ło­ści Davi­dowi, co nam. To samo było z Fred­diem. Chyba lubi poświę­cać face­tom sporo uwagi, jak w rela­cjach matki z synem.

– Dzi­siaj tylko my, wybacz – rzuca obo­jęt­nie Elle.

Mama teatral­nie wzdy­cha.

– No cóż, trudno. Mia­łam go popro­sić, żeby wymie­nił bez­piecz­nik we wtyczce suszarki do wło­sów, bo znowu się zapchał.

Odwraca się, a Elle spo­tyka się ze mną wzro­kiem. Dosko­nale wiem, co myśli. David słabo sobie radzi z takimi rze­czami. Się­ga­nie do wyż­szych szu­flad, odma­lo­wa­nie pokoju czy – cho­ciażby – wymiana bez­piecz­ni­ków we wtycz­kach to zde­cy­do­wa­nie działka Elle, ale mama z upo­rem maniaka trzyma się prze­ko­na­nia, że David jest męż­czy­zną w rodzi­nie i z chę­cią podej­muje się wyko­ny­wa­nia tych wszyst­kich męskich zadań. Zresztą sama dosko­nale by sobie pora­dziła; wycho­wała nas samot­nie na w miarę samo­dzielne osoby. Chyba wydaje jej się, że David nabie­rze pew­no­ści sie­bie, jeśli będzie pro­siła go o pomoc, ale on zazwy­czaj odwraca się i patrzy na nas bła­gal­nym wzro­kiem. Nie potrafi wejść na pierw­szy szcze­bel dra­biny, nie pocąc się przy tym jak mysz. Kilka tygo­dni temu musia­łam odwró­cić uwagę mamy, zatrzy­mu­jąc ją w kuchni, gdy on przy­trzy­my­wał dra­binę, a Elle oczysz­czała rynnę. Wszy­scy gramy w tę grę. Wcze­śniej Fred­die był czło­wie­kiem czynu w rodzi­nie, a pod jego nie­obec­ność David wbrew swo­jej woli awan­so­wał na złotą rączkę.

– Robię omlety z serem i cebulą – ogła­sza mama, kiedy podą­żamy za nią przez przed­po­kój. – Przy oka­zji prze­te­stuję nową patel­nię. – Prze­kręca w dłoni jasno­ró­żową patel­nię.

– Znowu oglą­da­łaś tele­za­kupy? – pyta Elle, rzu­ca­jąc torebkę na stół w kuchni.

Mama wzru­sza ramio­nami.

– Aku­rat leciały. Zazwy­czaj nie kupuję nic z tele­wi­zji, ale Kath­rin Magyar była nią tak zachwy­cona, a od sta­rej patelni aku­rat odpadł uchwyt, więc to na pewno prze­zna­cze­nie.

Powstrzy­muję śmiech, a Elle odwraca wzrok. Obie wiemy, że szafki kuchenne mamy są wypeł­nione nie­po­trzeb­nymi sprzę­tami, które wytworna pre­zen­terka Kath­rin Magyar przed­sta­wia jako rewo­lu­cyjne.

– Mam pokroić cebulę? – pytam.

Mama kręci głową.

– Już to zro­bi­łam. Jest w roz­drab­nia­czu.

Kiwam głową, widząc go na bla­cie w kuchni. Nie pytam, czy to też pro­dukt z tele­za­ku­pów, ponie­waż dosko­nale wiem, że tak, podob­nie jak elek­tryczna tarka do sera, któ­rej użyła do star­cia ched­dara.

Robię kawę, na szczę­ście bez pomocy zbęd­nych gadże­tów.

– Bra­łaś tabletki? – pyta mama, roz­bi­ja­jąc jajka o miskę.

Kiwam głową. Myśl o Fred­diem pozba­wia mnie tchu.

Mama prze­rzuca kuchenne przy­rządy w poszu­ki­wa­niu trze­paczki.

– I?

– I dzia­łają. – Wzru­szam ramio­nami. – Spa­łam.

– W łóżku?

Wzdy­cham, a Elle rzuca mi deli­katny uśmiech.

– Tak, w łóżku.

Mama roz­trze­puje jajka, a na jej twa­rzy poja­wia się ulga.

– Dobrze. Żad­nego spa­nia na kana­pie, okej? To ci nie służy.

– Tak, obie­cuję.

Elle nakrywa do stołu dla trzech osób. Wcze­śniej nasza rodzina miała pię­ciu człon­ków, teraz z wia­do­mych przy­czyn jest nas czworo, ale w naj­czyst­szej wer­sji pozo­sta­jemy we trzy: mama, Elle i ja. Nie znamy zbyt dobrze naszego ojca. Odszedł pięć dni przed moimi pierw­szymi uro­dzi­nami i mama ni­gdy mu tego nie wyba­czyła. Elle była wtedy ener­giczną trzy­latką, ja też nie­źle roz­ra­bia­łam, w związku z czym zde­cy­do­wał, że życie z trzema kobie­tami to nie jego bajka i prze­pro­wa­dził się do Korn­wa­lii, żeby zająć się sur­fo­wa­niem. To ten typ faceta. Co kilka lat wysyła nam infor­ma­cje gdzie jest, a gdy cho­dzi­ły­śmy jesz­cze do szkoły, nawet poja­wił się raz czy dwa przed drzwiami naszego domu bez uprze­dze­nia. Nie jest złym czło­wie­kiem, po pro­stu nie potrafi usie­dzieć w miej­scu. Dobrze jest mieć tę świa­do­mość, że gdzieś tam jest, ale ni­gdy nie czu­łam potrzeby włą­cza­nia go do swo­jego życia.

– Zasta­na­wiam się nad kup­nem nowego stołu do kuchni – mówi mama, sta­wia­jąc tale­rze, po czym siada na krze­śle.

Obie się na nią gapimy.

– Nie możesz – mówię.

– Nie ma opcji – dodaje Elle.

Mama unosi oczy do sufitu. Na pewno spo­dzie­wała się oporu z naszej strony.

– Dziew­czyny, ten ledwo zipie.

Ten wysłu­żony stół jest z nami od naszego uro­dze­nia. Od zawsze zaj­mo­wa­ły­śmy te same miej­sca. Jadły­śmy przy nim śnia­da­nia przed szkołą, nasze ulu­bione week­en­dowe kanapki z bura­kiem i beko­nem, i pro­wa­dzi­ły­śmy ostre rodzinne dys­ku­sje. Nasza matka ma swoje przy­zwy­cza­je­nia; przez lata jej dom za bar­dzo się nie zmie­nił i razem z Elle przy­wy­kły­śmy do tego. Teraz, kiedy o tym myślę, to samo można powie­dzieć o mamie; odkąd pamię­tam, zawsze miała na gło­wie tego samego popie­la­to­blond boba. Mamy po niej twarz w kształ­cie serca, a kiedy się śmie­jemy, robią nam się głę­bo­kie dołeczki w policz­kach, dokład­nie tak jak u niej. Jest dla nas bez­pieczną przy­sta­nią, a ten dom to nasze sank­tu­arium.

– Odra­bia­ły­śmy przy tym stole pracę domową. – Elle kła­dzie na nim dłoń, jakby chciała go ochro­nić.

– Jadłam przy nim wszyst­kie kola­cje wigi­lijne – mówię.

– Ale jest pory­so­wany – pró­buje mama.

– Tak – odpo­wiada Elle – bo napi­sa­łam na nim nasze imiona, kiedy mia­łam pięć lat.

Moja sio­stra wyżło­biła w nim imiona całej naszej trójki nie­bie­skim dłu­go­pi­sem, tuż po tym, jak nauczyła się pisać. Była z sie­bie bar­dzo dumna i nie mogła się docze­kać, żeby poka­zać swoje dzieło mamie. Wciąż widać je pod pod­kład­kami: wiel­kie litery pisane dzie­cięcą dło­nią. Gwen. Elle. Lydia. Przy każ­dym imie­niu nary­so­wała małego ptaszka.

– Może chcesz go wziąć do sie­bie? – pyta mama, patrząc na Elle, w któ­rej domu wszystko do sie­bie pasuje lub się uzu­peł­nia i nie ma w nim nic, co byłoby pory­so­wane lub znisz­czone.

– Tu jest jego miej­sce – odpo­wiada sta­now­czo Elle.

Mama prze­nosi wzrok na mnie.

– Lydio?

– Wiesz, że nie mam miej­sca – mówię. – Pro­szę cię, niech tu zosta­nie. Jest czę­ścią rodziny.

Mama wzdy­cha i macha ręką. Zdaje sobie sprawę, że to, co powie­dzia­łam, jest prawdą. Myślę, że sama też nie chce się go pozby­wać.

– Może i tak.

– Omlety są prze­pyszne – stwier­dza Elle.

Nagle coś przy­cho­dzi mi do głowy.

– Czy Kath­rin Magyar sprze­dała ci nowy stół?

Mama sięga po kubek z kawą i kle­pie blat stołu niczym plecy sta­rego przy­ja­ciela.

– Anu­luję zamó­wie­nie.

Kath­rin Magyar może i jest nie­zła, ale nie ma szans z połą­czo­nymi siłami rodziny Bir­dów.

Spo­glą­dam na grób Fred­diego, na bukiet róż owi­nięty wstążką i leżący u pod­stawy nagrobka obok prze­mo­czo­nej wią­zanki sto­kro­tek i polnych kwia­tów, którą poło­ży­łam w zeszłym tygo­dniu. Ktoś inny musiał go odwie­dzić. Jakiś kolega, a może Mag­gie, mama Fred­diego, cho­ciaż nie przy­cho­dzi tu za czę­sto – to dla niej zbyt przy­gnę­bia­jące. Był jej uko­cha­nym jedy­na­kiem. Do tego stop­nia, że nie potra­fiła włą­czyć mnie do swo­jego kręgu miło­ści. Oczy­wi­ście nie była nie­miła, ale uwiel­biała mieć Fred­diego tylko dla sie­bie. Spo­tka­ły­śmy się kilka razy od śmierci Fred­diego, ale żad­nej z nas nie zro­biło to dobrze. Prze­żywa inny rodzaj straty, któ­rej ja nie mogę zro­zu­mieć.

Zaska­kuje mnie to, że gdy tu przy­cho­dzę, nie roz­kle­jam się. Doce­niam fakt, że jest miej­sce, do któ­rego mogę przyjść i poga­dać z Fred­diem. Ponow­nie zer­kam na róże, kiedy kładę nowy bukiet, który kupi­łam w kwia­ciarni po dro­dze na cmen­tarz – goź­dziki, fre­zje i sre­brzy­sto­zie­lone listo­wie; ni­gdy nic tak oczy­wi­stego jak róże. Te wrę­cza się na walen­tynki. Stan­dar­dowy wybór dla kogoś bez wyobraźni. Dodaj jesz­cze plu­szo­wego misia i z głowy. Razem z Fred­diem ni­gdy nie oka­zy­wa­li­śmy sobie miło­ści poprzez kartki z banal­nymi napi­sami i balo­nami w kształ­cie serc. Darzy­li­śmy się wiel­kim i praw­dzi­wym uczu­ciem, a teraz mam wra­że­nie, jakby jakiś arty­sta wziął gumkę i wytarł połowę mojej naszki­co­wa­nej syl­wetki.

– Kto cię odwie­dził, Fred­die? – pytam, sia­da­jąc na tra­wie i kła­dąc torbę przy butach.

Jest coś depre­syj­nego w trzy­ma­niu torby z przy­bo­rami na cmen­tarz w bagaż­niku. Pusta butelka, którą napeł­niam wodą przy kra­nie, seka­tor do przy­ci­na­nia kwia­tów, ście­reczki, tego typu rze­czy.

Przed kil­koma pierw­szymi wizy­tami prze­twa­rza­łam w gło­wie, co powiem. Nie dzia­łało. Teraz po pro­stu sia­dam w ciszy, zamy­kam oczy i wyobra­żam sobie, że jestem gdzie indziej. Wycza­ro­wy­wa­łam dla nas różne miej­sca. Byli­śmy na kana­pie, a ja trzy­ma­łam nogi na jego kola­nach. Leże­li­śmy obok sie­bie na leża­kach w Tur­cji, po nie­roz­trop­nie wyku­pio­nym poby­cie w obrzy­dli­wym hotelu, w któ­rym prze­trwa­li­śmy głów­nie dzięki nie­zli­czo­nym szo­tom rakı. Sie­dzie­li­śmy też naprze­ciwko sie­bie w małej par­nej kawiarni na rogu, pro­wa­dzo­nej przez She­ilę, do któ­rej cho­dzi­li­śmy na angiel­skie śnia­da­nie po mocno zakra­pia­nym wie­czo­rze na mie­ście. Ja do swo­jego zamó­wie­nia zawsze doda­wa­łam buraki. Decy­zja, dokąd zabiorę nas dzi­siaj, zaj­muje mi led­wie kilka sekund. Zosta­niemy w naszym dużym, cie­płym łóżku, nasze oparte o poduszki głowy będą zwró­cone ku sobie, a na ramiona nacią­gniemy koł­drę.

– Hejka – mówię, powoli zamy­ka­jąc oczy. Moje usta już wygi­nają się w uśmie­chu. – To znowu ja.

Dzięki temu co wyda­rzyło się w nocy, od razu wyobra­żam sobie twarz Fred­diego, z czym cza­sem mam pro­blem. Nasze palce się spla­tają, jego są cie­płe i silne.

– Już wró­ci­łaś? Ależ jesteś pod­eks­cy­to­wana.

Pry­cham lekko.

– Nie potra­fisz sobie wyobra­zić, jak dobrze było cię znów zoba­czyć – szep­czę. – Tak bar­dzo za tobą tęsk­ni­łam.

Fred­die wyciąga ramię i wierz­chem dłoni gła­dzi mój poli­czek.

– Też za tobą tęsk­ni­łem – odpo­wiada i przez kilka minut leżymy w mil­cze­niu. Wyko­rzy­stu­jemy ten czas, żeby patrzeć sobie głę­boko w oczy; coś czego ni­gdy nie robi­li­śmy, kiedy jesz­cze tu był.

– Co u cie­bie nowego? – pyta w końcu, owi­ja­jąc sobie kosmyk moich wło­sów wokół palca.

– Nie za dużo, jeśli mam być szczera – stwier­dzam. Nie­złe nie­do­po­wie­dze­nie, bio­rąc pod uwagę, jak rzadko wycho­dzę z domu. – Dzi­siaj razem z Elle jadły­śmy śnia­da­nie u mamy. Omlety z serem i cebulką, bo mama testo­wała nową patel­nię, którą kupiła w tele­za­ku­pach. – Robię krótką prze­rwę, po czym mówię dalej: – Cio­cia June i wujek Bob zain­te­re­so­wali się łucz­nic­twem. – Fred­die zawsze śmiał się z tego, że co chwila zmie­niają hobby. Zdaje się, że chcą przejść przez wszyst­kie zaję­cia dla doro­słych z bro­szur, nie zwra­ca­jąc uwagi na swoje wro­dzone talenty. Oczy­wi­ście to nie­winne żarty, cio­cia i wujek są wspa­nia­łymi ludźmi, a cio­cia June bar­dzo wspiera mamę, odkąd zgi­nął Fred­die. Podej­rze­wam, że to wła­śnie ona pod­trzy­muje ją na duchu, żeby mama mogła pod­trzy­my­wać mnie. Uwiel­biam cio­cię, jest nie­sa­mo­wita, tak jak mama. Śmieją się w ten sam zaraź­liwy spo­sób, czym spra­wiają, że wszyst­kim wokół też popra­wia się humor.

– Kilka dni temu wpa­dły Dawn i Julia z pracy. Przy­nio­sły karty i wino­grona. Wino­grona! Jak­bym cho­ro­wała czy coś. – W swoim gło­sie sły­szę nutkę pogardy, przez co mam wyrzuty sumie­nia. – Ale miło, że to zro­biły. W obec­nej sytu­acji nie jestem naj­lep­szym kom­pa­nem. – Robię chwilę prze­rwy i śmieję się cicho. – Nie lubię cho­ler­nych wino­gron.

Wciąż mam zamknięte oczy i zasta­na­wiam się nad kolej­nymi nowin­kami, któ­rymi mogła­bym się z nim podzie­lić.

– Elle zna­la­zła nową pracę – przy­po­mi­nam sobie ważne wie­ści od mojej sio­stry. – Będzie zaj­mo­wała się orga­ni­za­cją wyda­rzeń w nowym, ele­ganc­kim hotelu w mie­ście. Czeka nas mnó­stwo dar­mo­wych tor­tów, a przy­naj­mniej tak się zarze­kała.

Co jesz­cze mogę mu prze­ka­zać? W moim codzien­nym życiu nie zacho­dzą wiel­kie zmiany. Pew­nie ucie­szy­łyby go wia­do­mo­ści ze świata sportu – piłki noż­nej albo rugby – ale tu jestem na kom­plet­nie prze­gra­nej pozy­cji.

– Kilka dni temu lekarz prze­pi­sał mi nowe pigułki – mówię zawsty­dzona, bo wiem, jakie Fred­die miał zda­nie na ten temat. – Poma­gają mi zasnąć. Mama naci­skała, wiesz, jak to z nią jest. – Wiem, że nie ma nic wsty­dli­wego w tym, że ktoś potrze­buje pomocy, ale chcę, żeby był dumny z tego, jak sobie radzę. Jego wyima­gi­no­wany głos pyta mnie, czy podzia­łały, a ja uśmie­cham się nie­śmiało. – Nie sądzi­łam, że tak się sta­nie. Od tam­tego wyda­rze­nia nie spa­łam w naszym łóżku, ale zeszłej nocy to się zmie­niło.

– I jak wra­że­nia? – pyta.

– Nie spo­dzie­wa­łam się, że wciąż tu jesteś. – Głę­boko oddy­cham. Serce zaczyna mi bić szyb­ciej. – Tak bar­dzo bałam się zasnąć, bo nie zda­wa­łam sobie sprawy, że na mnie cze­kasz. – Uśmie­cham się głup­ko­wato. – Dzi­siaj czuję się zupeł­nie ina­czej, Fred­die – mówię bar­dzo cicho, cho­ciaż wokół nie ma nikogo, kto mógłby mnie usły­szeć. – Od wypadku mia­łam wra­że­nie, jak­bym poru­szała się we mgle, ale dzi­siaj ujrza­łam świa­tło. To tak jak, no nie wiem… – Wzru­szam ramio­nami i pró­buję zna­leźć dobre wyja­śnie­nie. – Jak­byś z bar­dzo daleka wysy­łał mi skom­pli­ko­waną sekwen­cję zna­ków świetl­nych, a ja z całych sił sta­ra­ła­bym się ją roz­szy­fro­wać, żeby cię zna­leźć. Co robimy w miej­scu, gdzie jesteś? – Zer­kam na zega­rek. – W nie­dzielne połu­dnie? Pew­nie wybie­rasz się na mecz z Jona­hem.

Boże, sto­suję bierną agre­sję wobec mar­twego czło­wieka. Po pro­stu cza­sami, kiedy myślę o Jonahu i jego szybko goją­cej się bliź­nie nad brwią, wszystko się we mnie gotuje z powodu nie­spra­wie­dli­wo­ści. W dniu moich uro­dzin Fred­die powi­nien wró­cić pro­sto do domu, a nie pod­jeż­dżać jesz­cze po Jonaha. Przez więk­szość czasu myślę trzeźwo i zdaję sobie sprawę, że trudno go o cokol­wiek obwi­niać, ale cza­sami, szcze­gól­nie późno w nocy, nie mogę powstrzy­mać tych myśli. Od pogrzebu sta­ram się go uni­kać; nie odpi­suję na jego wia­do­mo­ści i nie oddzwa­niam. Wiem, że nie zasłu­żył na takie trak­to­wa­nie, ale nic na to nie pora­dzę.

– Nie bądź dla niego taka surowa – prosi Fred­die.

Wzdy­cham, łatwo mu mówić.

– Wiem, wiem. Po pro­stu… – Prze­ry­wam i wycią­gam opa­ko­wa­nie chu­s­te­czek, bo czuję, że wypo­wia­da­nie tych słów na głos to dla mnie za dużo. – Po pro­stu cza­sami zasta­na­wiam się, czy gdy­byś raz pozwo­lił mu pro­wa­dzić… – Gło­śno sapię, wycie­ra­jąc nagro­bek odro­binę zbyt ener­gicz­nie, gdy w gło­wie wypo­wia­dam koń­cówkę zda­nia.

– Był moim naj­lep­szym przy­ja­cie­lem – przy­po­mina Fred­die. – A twoim z naj­dłuż­szym sta­żem, pamię­tasz?

Wrzu­cam zwię­dłe kwiaty do worka na śmieci i łamię zeschnięte łodygi, krę­cąc głową.

– Oczy­wi­ście, że pamię­tam – mówię. Zna­łam Jonaha, jesz­cze zanim pozna­łam Fred­diego. – Ale oko­licz­no­ści się zmie­niają. Ludzie też.

– Jonah się nie zmie­nił – odpo­wiada Fred­die, a ja nie zaprze­czam, cho­ciaż nie ma racji. W dniu wypadku coś w nim zga­sło i nie jestem pewna, czy kie­dy­kol­wiek znaj­dzie spo­sób, żeby cał­ko­wi­cie dojść do sie­bie. Wzdy­cham ponow­nie i spo­glą­dam na niebo. Mam świa­do­mość, że dystan­su­jąc się, powięk­szam brze­mię, z któ­rym będzie zma­gał się całe życie, i nie jestem z tego dumna.

– Posta­ram się, dobra? Następ­nym razem, gdy się z nim zoba­czę, spró­buję coś z tym zro­bić. – Obie­cuję mu to, mając z tyłu głowy, że nie wpa­dam na Jonaha zbyt czę­sto. – Chyba powin­nam się zbie­rać – rzu­cam, paku­jąc rze­czy z powro­tem do torby. Pod­świa­do­mie wodzę wzro­kiem po zło­tych lite­rach na nagrobku. Fred­die Hun­ter. Jego mama chciała wykuć Fre­de­rick – bar­dzo się o to spie­ra­ły­śmy. I bar­dzo sta­łam przy swoim. Nie­na­wi­dził, gdy zwra­cano się do niego peł­nym imie­niem. Nie pozwo­li­ła­bym wykuć tego na nagrobku na całą wiecz­ność.

Mio­tam się, jestem i nie jestem gotowa, żeby odejść. To naj­gor­sza chwila odwie­dzin – czas poże­gna­nia. Sta­ram się nie myśleć za dużo o tym, co z niego pozo­stało. W naj­ciem­niej­szym okre­sie, tuż po pogrze­bie, naprawdę roz­wa­ża­łam przedar­cie się przez cmen­tarną bramę i kopa­nie w ziemi, aż moje palce nie dotkną skrom­nej, czar­nej urny, która pod­trzy­my­wała mnie przy życiu. Cho­ler­nie się cie­szę, że go nie pogrze­ba­li­śmy: nie jestem pewna, czy potra­fi­ła­bym powstrzy­mać się od pój­ścia na cmen­tarz z latarką i szpa­dlem i zako­pa­nia się w ziemi obok niego.

Wzdy­cham ciężko, dźwi­ga­jąc się z ziemi i odkle­jam od dżin­sów pla­sti­kową torbę, na któ­rej sie­dzia­łam. Potem całuję opuszki pal­ców i przy­kła­dam je do nagrobka.

– Do zoba­cze­nia póź­niej, mam nadzieję – szep­czę. Odwra­ca­jąc się, krzy­żuję palce obu rąk i zmie­rzam w stronę par­kingu.

Wrzu­cam torby do bagaż­nika i zamy­kam go z trza­skiem. Aż pod­ska­kuję, gdy w tyl­nej kie­szeni wibruje mi tele­fon. Kli­kam w ekran i poja­wia się na nim imię mojej sio­stry.

Spo­tkamy się w Księ­ciu na godzinkę? Ja już jestem, dener­wuję się nową pracą! Podej­rze­wam, że też nie pogar­dzisz drin­kiem?

Patrzę na wia­do­mość z zacie­ka­wie­niem, nie wie­dząc, jak odpo­wie­dzieć. Od pogrzebu Fred­diego nie posta­wi­łam stopy w naszym pobli­skim barze. Oczy­wi­ście Elle o tym wie; w ostat­nich tygo­dniach odma­wia­łam jej za każ­dym razem. I nie mam na myśli tylko wyjść do pubu – odma­wia­łam przy każ­dej pró­bie wycią­gnię­cia mnie na mia­sto. Teraz przy­po­mi­nam sobie prze­bieg dzi­siej­szego poranka. Zapewne fakt, że wyszczot­ko­wa­łam włosy i nało­ży­łam deli­katny maki­jaż Elle uznała za znak, że prze­szłam z głę­bo­kiej roz­pa­czy po stra­cie do kolej­nej fazy, jak­kol­wiek się ona nazywa: może płytka roz­pacz? Wiem tylko, że psy­cho­lo­go­wie nadali im rze­czy­wi­ste nazwy. Ja czu­łam się róż­nie; w tym momen­cie tkwię w dziw­nym mara­zmie. Zasta­na­wiam się nad pro­po­zy­cją Elle. Czy jestem już gotowa na wyj­ście do pubu? Nie mam innych pla­nów na sobotę i zdaję sobie sprawę, jak Elle przej­muje się nową pracą. Od wypadku poświę­cała mi bar­dzo dużo czasu – może nad­szedł czas, żeby się odwdzię­czyć.

Dobra.

Szybko wysy­łam wia­do­mość, nie dając sobie czasu na dłuż­sze zasta­no­wie­nie.

W takim razie do zoba­cze­nia.

Wcho­dząc do baru, czuję, że oczy klien­tów są skie­ro­wane na mnie. Niczym w fil­mach o Dzi­kim Zacho­dzie, gdy drzwi do salo­onu otwie­rają się i wszy­scy patrzą na przy­by­sza, który ośmie­lił się wkro­czyć na ich teren. Praw­do­po­dob­nie prze­sa­dzam; w zasa­dzie to na pewno, bio­rąc pod uwagę, że w środku znaj­duje się mniej niż dwa­dzie­ścia osób, z czego połowa to eme­ryci popi­ja­jący ciemne piwo i wpa­trzeni w trans­mi­sję meczu sno­okera na nie­wiel­kim tele­wi­zo­rze sto­ją­cym w głębi pomiesz­cze­nia.

Książę Walii to typowy pub z brzyd­kim zie­lono-brą­zo­wym dywa­nem i pod­kład­kami pod piwo z lat sie­dem­dzie­sią­tych. Trudno tu coś zjeść: sto­jący za barem Ron od czasu do czasu w dniach waż­nych meczów ser­wuje chru­piące bułeczki serowe i mary­no­waną cebulę. Ale wciąż to nasz bar tuż za rogiem, który nie przy­ciąga mod­nych stu­den­cia­ków i wła­śnie z tego powodu jest tak lubiany przez sta­łych klien­tów. Ni­gdy wcze­śniej nie czu­łam się nie­swojo, przy­cho­dząc tutaj, ale dzi­siaj tak. Jestem zde­ner­wo­wana i pozo­sta­wiona sama sobie. Roz­glą­dam się w poszu­ki­wa­niu mojej sio­stry.

Dostrze­gam ją pierw­sza. Stoi z Davi­dem i kil­koma innymi oso­bami przy auto­ma­cie do gier. Jest odwró­cona do mnie tyłem, w dłoni trzyma kie­li­szek wina i nachyla się, żeby sły­szeć gościa sto­ją­cego obok niej. Prze­ły­kam gło­śno ślinę, roz­po­zna­jąc kilku zna­jo­mych Fred­diego od kie­liszka – ludzi, z któ­rymi cho­dzi­li­śmy do szkoły i któ­rzy są obecni w moim życiu od zawsze. David zauważa mnie i pod­nosi rękę, po czym lekko trąca Elle, dając jej znak, że dotar­łam. W oka­mgnie­niu Elle poja­wia się obok mnie i obej­muje mnie ramie­niem.

– Dzielna dziew­czyna – mówi. W ustach kogoś innego zabrzmia­łoby to dość pro­tek­cjo­nal­nie, ale Elle wie, jakie to dla mnie trudne. Ja nato­miast zdaję sobie sprawę, że bra­kuje jej tych wszyst­kich aktyw­no­ści, które zwy­kły­śmy robić razem. – Zamówmy ci coś do picia. – Ści­ska moje palce i ruszamy w stronę baru. Bar­dzo doce­niam ten sub­telny gest.

Patrzę przed sie­bie, nie zer­kam w stronę grupy zebra­nej wokół auto­matu, cho­ciaż dosko­nale wiem, że się na mnie gapią. Prawda jest taka, że uni­ka­łam miejsc, gdzie mogę spo­tkać ludzi, któ­rzy znali Fred­diego, ponie­waż nie była­bym w sta­nie odpo­wia­dać na pyta­nia, jak się trzy­mam, albo słu­chać o tym, w jakim byli szoku i roz­pa­czy, gdy dowie­dzieli się o jego śmierci. Czy to samo­lubne? Po pro­stu bra­kuje mi sił, żeby tego wysłu­chi­wać.

Ron, wła­ści­ciel baru, uśmie­cha się do Elle i sięga po czy­sty kie­li­szek.

– To samo?

Mija kilka sekund, zanim sko­ja­rzy, że jestem dziew­czyną Fred­diego. Na jego twa­rzy poja­wia się coś w rodzaju paniki, ale tylko przez chwilę. Szybko docho­dzi do sie­bie.

Elle kiwa głową i odwraca się do mnie.

– Lydio?

Przez moment mam wra­że­nie, jak­bym znowu miała sie­dem­na­ście lat i pierw­szy raz poszła do pubu, uda­jąc, że mogę legal­nie pić alko­hol: jestem zdez­o­rien­to­wana i czuję wszech­ogar­nia­jące mnie cie­pło. Zde­cy­do­wa­nie za szybko wodzę wzro­kiem po butel­kach i czuję, jak mocno wali mi serce.

– Kie­li­szek wina? – pro­po­nuje Ron, już się­ga­jąc po drugi kie­li­szek wiszący na suszarce.

Mogę zmu­sić się tylko do wdzięcz­nego kiw­nię­cia głową. Nie pyta, jakie sobie życzę, po pro­stu sta­wia przede mną duży kie­li­szek cze­goś bia­łego i zim­nego, deli­kat­nie kle­pie moją dłoń i rzuca Elle surowe spoj­rze­nie, gdy ta chce zapła­cić.

– Na koszt firmy – mówi szorst­kim tonem, chwyta za szmatkę i zaczyna wycie­rać blat baru, pró­bu­jąc z całych sił wyglą­dać na nie­za­in­te­re­so­wa­nego. Spo­glą­dam na Elle i widzę, że zacho­wa­nie wła­ści­ciela ją zatkało. Zaraz się roz­pła­czę, a Ron trze bar z taką siłą, że za chwilę zrobi w nim dziurę, więc chwy­tam swój kie­li­szek, uśmie­cham się do wła­ści­ciela z wdzięcz­no­ścią, po czym ruszam w stronę sto­lika w rogu. Elle na moment dołą­cza do Davida i grupy sto­ją­cej przy auto­ma­cie do gry. Biorę łyk wina i patrzę w ich stronę, żeby zoba­czyć, kto tam jest. Nie ma zasko­cze­nia. Dec­kers i spółka popi­jają piwo przed meczem. Sta­rzy przy­ja­ciele Fred­diego. Jest Duffy, ele­gancki księ­gowy, ubrany w jasno­nie­bie­ską koszulę, aż nadto for­malną jak na sobot­nie wyj­ście, i Raj, gość, z któ­rym cho­dzi­li­śmy do szkoły, obec­nie pro­wa­dzący wła­sną firmę budow­laną, przy­naj­mniej tak mi się wydaje. Są też inni zna­jomi: Drą­gal – nie pytaj­cie mnie, dla­czego tak na niego mówią, sama ni­gdy nie chcia­łam się tego dowie­dzieć – wali w przy­ci­ski na auto­ma­cie. Jest też Stu – o ile dobrze pamię­tam jego imię – który więk­szość czasu spę­dza na siłowni. Nie szu­kam z nimi kon­taktu wzro­ko­wego i jestem pewna, że są mi za to wdzięczni. Śmierć to nie­za­wodny spo­sób, by stać się wyrzut­kiem spo­łecz­nym.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki