Pokład Joanny - Gustaw Morcinek - ebook

Pokład Joanny ebook

Morcinek Gustaw

0,0

Opis

Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej oraz z zasobów Fundacji Krajowy Depozyt Biblioteczny! 

 

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. 
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.  

 

Powieść napisana przez Gustawa Morcinka w 1950 roku, ukazująca dzieje Śląska na przykładzie kopalni "Arnold" i górników, którzy w niej pracują. 

[Opis] 

 

Książka dostępna w zasobach: 
Fundacja Krajowy Depozyt Biblioteczny 
Biblioteka Publiczna Miasta i Gminy Barcin im. Jakuba Wojciechowskiego 
Miejska Biblioteka Publiczna im. Adama Asnyka w Kaliszu 
Miejska Biblioteka Publiczna w Łomży (4) 
Biblioteka Publiczna Gminy Nadarzyn 
Miejska Biblioteka Publiczna im. Jana Pawła II w Opolu (2) 
Gminna Biblioteka w Pruszczu (2) 
Miejska i Powiatowa Biblioteka Publiczna w Słupcy

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 555

Rok wydania: 1974

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



 

Gustaw Morcinek

Pokład Joanny

 

Biblioteka Literatury XXX-lecia

 

Gustaw Morcinek

Pokład Joanny

 

Wydawnictwo „Śląsk” 1974

 

Ilustracja na okładce

Jan Dubiel

Opracowanie graficzne

Jan Bokiewicz

 

Wydawnictwo „Śląsk”

Katowice 1975. Wydanie XI

Nakład 50 0004-281 egz. Ark. wyd. 21,0; ark. druk. 24,25

Papier druk. mat. III kl. 65 g, 92X114

Oddano do składania 11 I 1974

Podpisano do druku 3 XII 1974

Druk ukończono w styczniu 1975 Drukarnia Narodowa w Krakowie Skład Drukarnia Wydawnicza w Krakowie Druk offsetowy i oprawę wykonała Drukarnia im. Rewolucji Październikowej Zam. 1510/74 H-7

Zam. wyd. 31/74 S-066-2445

Cena zł 30.—

Szarlejowa dziedzina

 

W pokładzie Joanny chyba nie było Szarleja1. Wszystko wprawdzie wskazywało, że błąka się po zawaliskach i w starych robotach, gdyż i strop kruchy i gazy wyłażące ze szczelin i woda zdradziecka i ogień podstępny i rok w rok liczne żywota ludzkie w daninie. Lecz tak na prosty rozum biorąc — inna to była przyczyna, a nie Szarlejowa.

A może jakiś urok diabelski rzuciła na ów ledwie rozpoczęty pokład jaśnie grefina Joanna Gryszczyk von Schornberg-Godula z Rudy, gdy się uparła, by go nazwać jej imieniem? Bo cóż by innego?

A może jednak ów nieszczęsny pokład Joanny jest Szarlejową dziedziną? Któż to może wiedzieć?

Szarlej był bowiem zawsze mściwy i pamiętliwy. Lecz od chwili gdy go pognębiła Matka Boska na bytomskim Kopieczku, nikt z ludzi już go nie spotykał. Ani zabobonny gwarek, grzebiący kretowym sposobem w ziemi, ani zadufały sztygar, zwany ongiś szumnie praeses fodinae, noszący się z indorową manierą po sztolniach i pokrzykujący z pańska na ludzi, ani nawet górmistrz, przezwany gdzie indziej bachmistrzem, lub u Agricoli2 magistrem, ani nawet najważniejszy wśród wszystkich gwarków starosta górniczy, czyli praefectus) człowiek nadęty pychą, aczkolwiek sławny z wielkiej mądrości i rozległej wiedzy gwareckiej. A w późniejszych czasach trudno nawet przypuścić, by ujrzał go którykolwiek górnik czy hawierz. Jedynie ducha Skarbnika spotykali górnicy, Pusteckiego — hawierze, Ziemskiego Ducha wypłaszali jedni i drudzy z cuchnących zawalisk lub spotykali go w starych wyrobiskach, siedzącego w głębokim zamyśleniu i kreślącego bardą jakiejś archimedesowe znaki w pyle węglowym.

— Szczęść Boże, panie Pustecki! (czy jak mu tam było na imię) — pozdrawiał wtedy górnik ponurego i brodatego anachoretę podziemnego, o dobrych, ludzkich oczach. Nie było w nich mściwości ni niczego, czym trwoży się serce człowieka. Górnik wymamlał pozdrowienie i odchodził chyłkiem na palcach. Lecz pozostało mu wspomnienie tamtych ciepłych oczu Ziemskiego Ducha, czy jak go zwykł nazywać. A potem głosił pod szybem, o swej niezwykłej przygodzie, nie będąc przez całe życie pewny, czy to był sen tylko, czy też istna jawa. Towarzysze słuchali w milczeniu i kiwali głowami, a jeżeli znalazł się między nimi fuks jakiś, mający mleko na brodzie a zielono w głowie, pouczano go dobrotliwie, by nie gwizdał w kopalni, bo Ziemski Duch tego nie cierpi i wtedy zdzieli go łapą w gębę, aż mu zęby tyłkiem wylecą, i że się nie powinien go lękać, tylko uchylić magierki i powiedzieć, jak się należy: — Szczęść Boże, panie Skarbniku!...

I to wszystko.

Byli jednak ludzie, którzy twierdzili, że nie Pusteckiego, lecz Szarleja spotkali w starych robotach. Nieprawda!... To byli łgarze wierutni, gładcy frantowie i okpiświaty, przybusie tchórzem podszyci i mrugałowie nieszczerzy, którzy usiłowali zyskać dla siebie podziw i chadzać wśród gwarków n honorze. Zapytani, jak wyglądał ów Szarlej, różnie powiadali. A że stary i brodaty, o ponurym wejrzeniu, że cienki, chudy i wysoki, że szczerbaty, i z capią bródką, że miał czerwone oczy jak królik i że rżał końskim chichotem, że prawą stopę miał przeobrażoną w krowie kopyto, że spod futrzanej czapki na głowie wysterkały dwa różki. Jedni mówili, że broda jego była biała i do pasa sięgająca, inni zasię — że krótka, czarna i łopatowata, a inni jeszcze dowodzili, że trącił siarką, że zgrzytał zębami i przewracał oczami na znak wielkiego gniewu czy złości, że przemienił się w wielką ropuchę o wyłupiastych oczach; słowem, banialuki opowiadano. Gwarkowie z początku wierzyli, lecz trafiali się wśród nich kopacze rozsądni i stateczni, którzy umieli dowieść, że Szarleja już nie ma pod ziemią. Był, ale temu już dawno!...

— A kiedy był?...

Ho! ho!... Już temu bardzo dawno! Nawet słuch o nim zaginął! Jedynie w starej, zmurszałej kronice łacińskiej, napisanej w roku 1502 przez bogobojnego braciszka zakonnego w klasztorze świętego Wincentego pod Wrocławiem, w tej starej kronice można wyczytać, jak to w roku 1363 stała się dziwna i niesłychana rzecz na świecie. Oto w Bytomiu podówczas były bogate kopalnie srebra.3 A duch Szarlej przebywał w tych kopalniach, gdyż to było jego srebro. Nie bronił go ludziom, niech mają!... Miał w tym swoje iście diabelskie wyrachowanie. Gwarkowie bytomscy rychło się zbogacili, popadli w rozwiązłe i wszeteczne życie, opanowała ich chciwość wielka, krzywdzili nawet wdowy i sieroty po gwarkach, nie chcieli płacić zamkostów, czyli opłat na utrzymanie kopalni, rozbijali sobie łby przy podziale panis argentei, czyli kwartalnego bochna srebra, lecz Szarlejowi wszystkiego było za mało. Przez długi czas przeto podjudzał gwarków bytomskich do grzechu jeszcze większego. I oto pewnego razu w przystępie nieokiełznanej chciwości utopili w stawie świętej Małgorzaty pod Bytomiem swego proboszcza Piotra z Koźla i jego wikarego Mikołaja z Pyskowic, gdyż chodziło tutaj o przedawniony spór o dziesięcinę kościelną i o meszne.

Boże, co się potem działo!...

Za karę na miasto przyszedł mór i ludzie wymarli, przyszedł pożar i miasto spłonęło, zabójcom odpadły ręce lub nogi, a Szarlej zatopił kopalnie bytomskie, srebro zaś z nich zniknęło po wieczne czasy, amen!... A wraz ze srebrem znikł Szarlej!...

Może byłby nadal sprawował swe niecne rządy nad ludźmi, lecz Matka Boska ulitowała się nad nimi i Szarlejowi kazała stawić się pod Bożą Męką na bytomskim Kopieczku. A gdy przyszedł, wygoniła go precz z tej ziemi.

Wtedy więc o świcie, w dzień Wniebowstąpienia Pańskiego Szarlej upierał się, że nie odejdzie ze swego państwa i ze swojej dziedziny. Wówczas Matka Boska lekko tylko trąciła go palcem i to wystarczyło. Szarlej przewrócił się i toczył ze stromego Kopieczka w głęboki, kamienisty wądolec. I spadając— wywichnął sobie nogę. Od tego czasu kuleje, jeżeli się jeszcze gdzieś tuła po starych robotach.

— Czarownik godulski Godula4 też kulał!...

Co innego Godula godulski, co innego zaś Szarlej szarlejski! Szarlej zabrał swoje srebro bytomskie, zabrał nawet olkuskie i przepadł. A ludzie przez bardzo długie czasy żałowali srebra. Chodzili, szukali, dłubali w ziemi, stukali, pukali, lizali wykopaną grudę, pod słońce przepatrywali, uważali w dłoni, a srebra nie było. Płonna skała tylko mamiła ich oczy i nic więcej. Gdzież się więc podziało srebro, gdzie?...

Sprowadzono przeto wiergułów. Wszak oni potrafią je znaleźć!...

Przyszli wiergułowie beskidzcy, bacowie kudłaci, cuchnący baranim łojem, w kożuchach na ręby wywróconych, z długimi, twardymi włosami splecionymi w drobne warkoczyki na karku, gadający z polska, lecz jakoś inaczej, i ci wiergułowie ucinali gałązki leszczynowe w kształcie widełek, nazywając je z cudzoziemska uirgula furcata5. Potem ujmowali je w dłonie i chodząc po polach mamrotali dziwne, przedziwne zaklęcia :

— Ely, Eloy, Eloym, Elion, Sabaoth, Emanuel, Adonay, Thetragammaton, Ziemsky Duchu, zaklinam cię w Trójcę Przenayświętszą, otwórz swoje skarby!... Ely, Eloy, Eloym!...

A za nim wielką kupą tłoczyli się chudzi gwarkowie ze skórzanymi łatami na tyłkach, ze skórzanymi nakolannikami, z kilofami i motykami, a między nimi szmatłał się jeden i drugi juratos, przysięgły górniczy, z bardą w dłoni, barda zaś była uczyniona we wdzięczny kształt kilofa gwarkowego. Łazili więc wszyscy wielką kupą za beskidzkim wiergułą i ślepili z niepokojem na jego pręt leszczynowy. I czekali, skoro się przechyli ostrym końcem do ziemi, skoro się przechyli?...

Wzdychali nabożnie, pociągali nosami ze wzruszenia, oczy im wyłaziły z głowy, wiergułowie zaś mamrotali swoje zaklęcia i powłóczyli starymi nogami po wydmuchowisku. Na wydmuchowisku gziły się po nocach jesienne wichry, wieszano łotrzyków według miejskiego prawa i o północy skamlały potępione dusze złych panów, prosząc o Boskie i ludzkie zmiłowanie. Czyżby w takim szubienicznym miejscu srebro się ukrywało? A może tam chytrzy wiergułowie szukają korzenia mandragory, który rośnie w ziemi pod szubienicą, na kształt malutkiego człowieczka?... Lecz chyba nie, bo po mandragorę trzeba wybrać się w piątek przed wschodem słońca i uszy zalepić sobie woskiem. A poza tym nieczysta to sprawa, diabelska!...

Ho! ho!... Wiergułowie mamroczą i mamroczą swoje cudaczne zaklęcia i szukają! Nareszcie!... Virgula furcata przechyliła się swym końcem do ziemi, powstał wielki wrzask wśród gwarków, radość spadła na ludzi, gdyż w tym miejscu isto Szarlejowe srebro!...

I znaleziono rudy przeróżne, żelazne, ołowiane, wszelijakie i jeszcze inne, o przeróżnym smaku, gdy ich grudkę polizać, lecz nie mające nic wspólnego z upragnionym srebrem. Ha! Minęły te czasy, gdy bytomscy gwarkowie robili sobie ze srebra podnóżki lub zgoła schodeczki do swych łożnic zasłanych bufiastymi piernatami!... Ha!... Minęły te czasy, gdy psom strzegącym ich drewnianych chałup obroże ze srebra kowano!... Nie było więc srebra w miejscach przez wiergułów wskazanych, tylko ruda wszelaka, niemniej jednak cenna i zamożność przynosząca.

Górmistrz, zwany w polskich żupach solnych bachmistrzem, a podpisujący się magister metallicorum, udzielał prawa kopania rudy wybranemu gwarkowi, czyniąc ich wybór po kolei i według należnej sprawiedliwości. Odliczał siedem kroków wzdelkę i siedem kroków wzdłużkę i oświadczał, że to jest „wyłączność górnicza”, czyli area tego a tego gwarka. Pisarz górniczy spisywał wszystko wiernie w grubej księdze cechowej. Gwarek zaś brał łopatę i motykę, żelazo i młot, kilof z jednostronnym lub z obustronnym ostrzem, wreszcie łamulce i kliny, po czym imał się pracy w ziemi. Grzebał w niej z pomocą Boga, swojej żony i swoich dzieci, aż dogrzebał się do rudy.

A jeżeli obrotniejszy gwarek na własną rękę odkrył w ziemi kruszcową żyłę, przychodził rzeczony górmistrz z ozdobnym bardem w dłoni, a który był znakiem jego władzy, i odbierał przysięgę. Gwarek kładł dwa palce prawej dłoni na wale kołowrotu i oświadczał, że „przysięga na Boga i na wszystkich świętych i świadczy się nimi, że ta to żyła kruszcowa, nad którą stoi, jego jest własnością, a gdyby zaś tak nie było, to niechaj głowa jego skołowacieje, a jego ręka niechaj uschnie. Amen!”

Żyły kruszcowe płożyły się w ziemi splątanymi ściegami. Ginęły — zdawałoby się — na zawsze, uciekały w boki, opadały lub przerywały się i wtedy gwarkowie martwili się ciężko, bo jakże taką żyłę odszukać, kiedy już i mądrzy wiergułowie ze swoją virgula furcata niczego tu nie wskórają!... A może je mściwy i pamiętliwy Szarlej pod nieobecność gwarka w litej skale zaprzepaścił?...

Przychodzili przeto górmistrze, jako że to byli mężowie głębokiej nauki i wielkiego doświadczenia gwareckiego, wyjmowali z puzdra mniejsze puzderko okrągłe, w którym dygotała czarodziejska igła magnesowa. Igła chybotała na okrągłej tarczy, tarcza była podzielona na dwadzieścia i cztery znaki, każdy zaś znak oznaczał nazwę wiatru. Najważniejszymi wiatrami były: wschodni, czyli subsolanus, zachodni, czyli fauonius, południowy, czyli auster, i północny, czyli septentrio. I teraz górmistrz mierzył raz tak, potem znów owak, świecił na igiełkę, cmokał, kiwał mądrze głową, zakreślał bardą kierunek, stukał, lizał grudę kamienną, ważył w dłoni, znowu lizał, podawał do lizania gwarkowi, a potem orzekał, że kruszcowa żyła uciekła w tym a tym kierunku i że ją tam trzeba szukać z pomocą Boga, żony i dzieci gwarkowych. Niechaj więc gwarek łamulcem kruszy skałę w kierunku wiatru Atlantusa lub w kierunku Boreasza, lub w kierunku innego jeszcze wiatru o greckiej lub łacińskiej nazwie, a kruszcową żyłę odnalezie!...

I tak bywało! Kruszcowa żyła znalazła się. A czasem znalazła się zbełtana woda, co wybiegała znienacka z odłupanej skały i zalewała sztolnie. A czasem wywaliła się zdradziecka kurzawka i wtedy było trzeba budować dębowe jarzma, a za jarzma wtykać opierzenia gęste, spolegliwe. A czasem smród ziemski wyłaził ze szpar w spągu. Wtedy łojowe lampy gasły powoli i dech ludzki zamierał także powoli...

— Pomóż nam, święta Barbarko, orędowniczko gwarków! — wzdychali wszyscy.

— Niech Szarlej będzie przeklęty! — zżymali się popędliwsi, gdyż przypuszczali, że to znowu sprawka tamtego piekielnika.

— Bożątka ziemskie6 by nam pomogły, lecz jak ich dla naszej sprawy pozyskać? — zastanawiali się inni.

— Może to robota niecnego Kobalosa7! — mruczał zafrasowany górmistrz, biegły w znajomości greckich demonów.

— To nie Kobalos! To Szarlej! — upierali się starzy gwarkowie.

— Tak! To na isto Szarlej! — szerzyło się przekonanie u wszystkich.

— A przecież miała go Matka Boska pokonać na bytomskim Kopieczku kiedyś przed wiekami! A teraz, przechera diabelska, znowu przylazł i czyni nam paskudę! Żeby z piekła nie wyjrzał!...

Szarlej włóczył się teraz po zapadłych sztolniach, po opuszczonych robotach, czasem wyszedł na powierzchnię i wałęsał się podczas bezgwiezdnej nocy po usypiskach i zwałach, grzebał bardą w ziemi, schylał się, lizał podniesiony kruszec i odrzucał z chichotem. Tak przynajmniej twierdzili poniektórzy gwarkowie, bijąc się w piersi i zaklinając świętymi słowy, że widzieli go na własne oczy.

— A jak wyglądał?

— Ha! Jak wyglądał?... Ciemno było, więc tylko widziadło z niego było, czarne widziadło, chude, wysokie, zgarbione i kulawe!...

— Kulawe, powiadacie? A może to nie Szarlej? Czyżby nie był to ów czarownik godulski, Godula z Rudy? Powiadają, że ze Złym Duchem kramarzy, i on także chudy, wysoki, zgarbiony i kulawy!...

— Powiadam, że to był Szarlej! Oto Mateusz widział go, jak wyszedł z tamtej zalanej sztolni, otrząsnął się z wody, rozczesał czarną brodę paluchami i jak koń zarżał!... Z oczu sypały mu się iskry!...

— O jerum, jerum!... — narzekał górmistrz-magister.

Potem wszystko się uciszało. Szarlej znikał i gwarkom znowu darzyło się w pracy. Nabierali przeto otuchy, schodzili się o godzinie czwartej nad ranem i czekali na bicie w kłapaczkę, czyli w tintinnabulum — jak to określał uczony starosta górniczy. Znak to był, że czas już zstępować po drabinach do szybów. I znowu trudzili się nisko schyleni, z wysiłkiem łapali oddech, przysparzali sobie darcia w kościach, jeżeli woda ciekła po ścianach, lub srogiej dychy, czyli astmy, jeżeli w suszy było trzeba pył łykać, lub z wolna krztusili się smrodami ziemskimi, jakimiś plugawymi gazami, tracąc stopniowo siły i stopniowo ulegając złudzeniu, że ciało ich przybiera postać kuli... Dławili się dymami, gdy upartą skałę musieli kruszyć ogniem. Kładli pod nią smolne bierwiona, obtykali wiórami i podpalali płomykiem swej łojowej lampki. Ogień lizał skałę, skała się rozpalała i kruszyła w żarze. Potem zgrzytały kilofy i żelaza, wyginały się łamulce, stękały młoty, a spocone wozaki popychały po dębowych „ławach” wózki z urobkiem.

Mijały tygodnie, mijały miesiące, mijały nieraz lata, a gwarkom wciąż darzyło się w pracy. Lecz nieoczekiwanie jęły zarywać się stropy i grzebać pod sobą ludzi. Wydzielały się gazy trujące w wielkiej obfitości i dusiły ludzi, wybuchały podziemne żyły wodne i zalewały przekopy i chodniki. Wywalała się kurzawka i aczkolwiek stawiano tęgie jarzma w chodnikach jedne obok drugich, jedne obok drugich jarzma pękały pod naporem, łamały się i rozpaprana, błotnista kurzawka ciekła na wszystkie strony, zalewała upadnice, podnosiła się pod stropy, ciężka, mazista, kleista...

— Szarlej szarlejski szaleje w swej złości! — narzekali gwarkowie, przezwani potem hawierzami, a jeszcze później górnikami.

— Pieroński Szarlej zaszarlejowany! — klęli w gniewie hawierze.

Czasami było tego już za wiele. Zwłaszcza gdy wielmoża cudzoziemski, Jan margrabia brandenburski, sprowadził z Niemiec w roku 1533 całą sforę przybusiów, urzędników i piesków, naganiaczy i piętogryzów niemrawych. Trudno było się z nimi ujednać, gdyż była to hałastra bełkotliwa, pańskiej klamki czepiająca się mocno, przekpiwna, prześmiewna, za otroka mająca śląskiego gwarka.

— A to pierony zapieronowane! — mruczeli tak długo gwarkowie, aż w końcu skrzyknęli się i uczynili srogą rebelię. Pierwszą rebelię w dziejach śląskiego górnictwa. Wyszli z kopalni i z kurnych chałup chudzi, umorusani, z kilofami, łamulcami i toporami i jęli się gniewać. Porąbali i połamali, co się dało porąbać i połamać, połamali również gnaty cudzoziemskiej hałastrze, napsioczyli twardymi słowy na cały świat szalbierski i złodziejski i rozeszli się dopiero wtedy, gdy „przyszedł uzbrojony oddział ludzi i tumultantów rozpędził”. Malarz zaś jakiś, niewiadomego nazwiska, gdy mu przyszło przedstawić Sąd Ostateczny na nagrobku wielmoża, wymalował także i diabłów pchających do piekła taczki wypełnione śląskimi gwarkami.

A potem jeszcze żyły kruszcowe pogubiły się w skałach, uciekły. Może je Szarlej zabrał, jak zabrał kiedyś srebro bytomskie i olkuskie?... Na szczęście pasterze gdzieś rozdmuchali ognisko na czarnych, błyszczących kamieniach. Gdzieś tam węgielnik zasypał ogień w mielerzu czarnymi, łupiącymi się kamuszkami, wygrzebanymi spod darni. I jeszcze gdzie indziej las objął pożar, a w pogorzelisku jarzyły się kęsy czarnego kamienia i kopciły jak sto diabłów. Podobnie jak jarzyły się, gorzały i kopciły tamte kamuszki w pasterskim ognisku i w węgielnikowym mielerzu.

Czary czy co?...

I wtedy gwarkowie przemienili się w hawierzy i jęli grzebać w ziemi za owym dziwnym kamieniem palącym się w ogniu. Odrzucali damie i trafiali na grube pokłady. Pędzili w nich upadnice, gdyż i pokłady zstępowały ukośnie w głąb ziemi. A potem bili szyby proste, niewymyślne, studnie głębokie, coraz głębsze i coraz szersze, zapuszczali się coraz niżej pod ziemię i żłobili równe ganki, schodzili upadnicami, podłazili pochylniami, wytyczali chodniki i przekopy proste, równe, pod „godziny” prowadzone. Pojawiły się szyby i szybiki, stemple i stropnice, jarzma i opierzenia, okorki, respy, organy. A potem jeszcze maszyny, wentylatory, pompy, rząpie, upady, przecinki, diagonale, ściany, filary...

W uskokach gubiły się pokłady, stropy tąpały, zarywały się, gazy truły ludzi, przedzierały się żyły wodne, zapalał się metan, zapalał pył węglowy, nastawały sądne dni, gdy gankami przebiegł ogień lub gdy tlił się w ukryciu w starych wyrobiskach, ludzie zaś ginęli...

To wszystko działo się także w pokładzie Joanny.

Lecz trudno uwierzyć, że to Szarlejowa robota. Przecież już w roku 1370 wyświęciła go Matka Boska ze śląskiej ziemi!...

To może grefina Joanna Gryszczyk von Schomberg-Godula rzuciła diabelski urok na ów pokład, gdy się uparła, by nazwać go jej imieniem. Wiadomo, jej opiekun, czarownik godulski Godula z Rudy, ze złym duchem kramarzył i po nocach szacherki z nim uprawiał!...

 

Godulowe dziedzictwo

 

Grefina Joanna Gryszczyk von Schomberg-Godula zatrzymała się przed nowym pokładem. W jej dużych niebieskich oczach wciąż jeszcze trwało zdumienie pomieszane z lękiem. Naokoło bowiem była tajemnicza noc kopalni. Z mroku wyławiała szare, poszarpane ściany i równe stemple idące w głąb przekopu w dwóch szeregach jak tamci żołnierze Jego Królewskiej Mości na zamku w Berlinie, sztywni, wyprostowani, zamarli w bezruchu. Gdy przechodziła między ich szeregami, prowadzona przez frejliny dworskie i przez oficerów w długich, błyszczących butach kirasjerskich, widziała ich dwuszereg wytyczający jej drogę przez nieprzejrzaną amfiladę komnat o lśniącej posadzce. Wszyscy ci wielcy państwo patrzyli na nią z dziwnym uśmiechem. W kącikach ust kryła się wyniosła wzgardliwość. Żołnierze zaś stali jak kolorowe kukły w bermycach, z bezmyślnymi oczami, trzymający przed sobą karabiny jak świece. Wtedy przerażały ją owe dworskie uśmiechy i tępe oczy uszeregowanych żołnierzy.

Stemple na przekopie nie mają ócz, lecz mimo to podobne są do żołnierzy Jego Królewskiej Mości. I także ją niepokoją.

Koło niej pętają się inżynierowie i jej narzeczony, suchy, chudy, o podłużnej głowie hrabia Hans Ulrich von Schaffgotsch na Kopicach. Patrzy na nią żabimi oczami jak ów satyr w auli wrocławskiego pensjonatu świętej Jadwigi. Na jego wąskich, skrzywionych ustach błąka się szyderstwo i obłuda. Podobnie jak u tamtego wrocławskiego satyra. Zdjął czapkę i wytarł łysinę pachnącą chusteczką. Potem mruknął coś po francusku do bergrata8 Kudericha. Bergrat Kuderich skłonił kwadratową głowę, na grube usta wylazł przychlebny uśmiech, wyłupiaste oczy zasłoniły się powiekami opuszczonymi z udaną pokorą. Grefina Joanna spojrzała na niego niechętnie.

Jacy oni wszyscy wstrętni! — pomyślała z odrazą.

Bergrat Kuderich zwrócił się do niej z rozmazanym uśmiechem:

— Wasza ekscelencja pozwoli... — rzeki po niemiecku.— To tutaj... Nowy pokład... Najlepszy pokład w kopalniach waszej ekscelencji!

Grefinie Joannie wydawało się, że jego słowa są jakby oplute lepką, ciepłą śliną. Odwróciła się do górników w chodniku. Chodnik był zaznaczony głębokimi wdzierkami z boków i u spągu. Górnicy stali pokorni pod sklepistą ścianą, starzy, chudzi, o wystraszonych oczach, z czapkami w garści, z kopcącymi lampami olejnymi. Tylko jeden z nich miał oczy zimne, twarde, prawie zuchwałe. Patrzył uparcie w jej oczy. Obok niego stał chłopiec z twarzą matołka, o przykrych ustach z zajęczą wargą, wyszczerzonych w głupim uśmiechu.

I te usta z zajęczą wargą przypomniały jej znowu całe dzieciństwo.

Jak dziwnie pachnie mrok kopalni! Zastanowiła się, do czego ów zapach przyrównać. Znajomy jakiś, miły jej nozdrzom. Już wie!... Tak pachniało ubranie jej ojca, gdy wracał z kopalni i potem siedział zmęczony za stołem. Po drugiej stronie niskiej, brudnej izby krzątała się matka koło pieca. Na piecu i na ławie stały garnki. Wynosiła się z nich ckliwa woń spalenizny, kiszonej kapusty i zjełczałego tłuszczu. Nad piecem suszyła się bielizna i także cuchnęła. Jedynie ubranie ojca pachniało kopalnią.

Usta chłopca z zajęczą wargą wszystko jej przypominają. Siedziała na podłodze, obok niej przykucnął Zeflik Klimszów. Patrzył na jej dłonie wielkimi oczami, brzydki i przez szczelinę w zajęczej wardze ciskał z gniewem jakieś szepleniące słowa. Ona zaś ustawiała pod ścianą trzy lalki z gałganów i skandowała:

 

Godu, godu, godula,

Kaj jest moja złoto kula?...

Pojada przez morze,

Znajda ją w komorze...

 

I każdej lalce wkładała w gałganowe dłonie złotą kulę, której nie było. A potem Zeflik szukał złotej kuli w dłoniach lalek. Złotej kuli jednak nie było. Miała się pojawić dopiero kiedyś po latach. Lecz zanim się znalazła, życie jej poczęło się układać jak w tamtej bajce o Kopciuszku.

 

Godu, godu, godula,

Kaj jest moja złoto kula?...

 

— Nie mów tak, Joanko! — upominała ją matka. — Bo pan Godula usłyszy i pogniewa się na ciebie i na nas!

Karol Godula nie pogniewał się na Joankę. Chodził samotny polami i miedzami, ponury, zamyślony, kulawy. Joanka często patrzyła za nim, czy nie dojrzy u kulawej nogi końskiego kopyta. Nie było końskiego kopyta. Ludzie zaś omijali go wielkim kołem, a gdy go nie mogli ominąć, odwracali głowę i żegnali się zabobonnie.

— Wasz zagodulowany Godula godulski z diabłami kramarzy!— wołały rudzkie dzieci za Joanką.

— Wasz Godula sprzedoł dusza diabłom! — mówili starzy ludzie.

— A jo widziołech, jak Zły Duch smyczył przez komin do Godulowej izby worek z talarami! — upierał się pijany kopidoł szombierski.

Rudzkie dzieci nie chciały się bawić z Joanką Gryszczykówną.

— Idź precz — wołały i ciskały w nią kobylińcami.— Wy mieszkacie w Godulowej chałupie, kaj się diabły zlatują, a Godula godulski czaruje po nocach w smrodlawej izbie i warzy złoto z ropuch w miedzianym kotliczku!... Diobły tańcują nad waszą chałupą!... Twoja matka na miotle lata po nocach w powietrzu !... Gzi się z diobłami na Łysej Górze !... Idź precz, bo nas zaczarujesz! Idź precz!... — i odpędzały ją od siebie.

Jedynie Klimszów Zeflik z zajęczą wargą nie unikał Joanny. Lecz bał się rudzkich dzieci, bo pośmiewały się z niego i przedrzeźniały jego sepleniącą mowę. Bał się także ponurego czarownika Goduli. Uciekał przed nim z krzykiem, podobnie jak z krzykiem uciekały wszystkie rudzkie dzieci, gdy dostrzegły Godulę z daleka.

Przyszedł do Godulowej chałupy ksiądz dziekan rudzki i usiadł na ławie w altanie. Po drugiej stronie usiadł stary Gryszczyk i pykał fajkę, a Gryszczykowa stanęła w progu i wycierała dłonie w fartuch.

— Toć nóm kocur zdechnie, wielebny panie! — rzekła z zakłopotaniem.

— Nie zdechnie, nie!... A gdzie pan Godula?

Gryszczyk wskazał fajką nieokreślony kierunek.

— Aha! Znowu chodzi po polach! Aha!... — domyślił się wielebny pan rudzki.

A potem jął narzekać. Taki ogromny majątek! Można go szacować na kilka milionów talarów! A może nawet na kilkanaście milionów!... O, jerum, jerum!... I aż dłonie złożył na brzuchu w podziwie. Bo trzeba tylko pomyśleć! Dwie huty cynkowe, dziewiętnaście kopalni galmanu i czterdzieści szybów węglowych! Jerum, jerum!... A na chwałę Bogu, ad maiorem Dei gloriam9, też by się coś zdało z tego majątku! Samotny to człowiek, bez żony, bez dzieci, bez krewnych, bez przyjaciół, komóż to zostawi, aże komu?... A to nieprawda, co zawistni i ciemni ludzie mówią, że z diabłami kramarzy, że duszę zaprzedał diabłu!... Favete linguis!...10 Porządny bowiem z niego chrześcijanin i chociaż do kościoła nie chodzi, Pan Bóg będzie miał nad nim miłosierdzie. Nie krzywdzi bowiem robotników, pozwoli zarobić, a że czasem, jadąc przez wieś, osmaga biczyskiem pijaka, słusznie czyni! Pijaństwo bowiem rozpleniło się na ziemi szląskiej, porubstwo i wszeteczeństwo! Dobrze też to wykoncypował według angielskiej maniery, by robotnikowi nie płacić w gotówce zarobionych pieniędzy, bo je przepije w karczmie, lecz raczej wypłacać je w żywności i w tym wszystkim, co mu do życia potrzebne, a pozostałą gotówkę składać jako iściznę w kasie. Źli ludzie pomawiają go, że wyzyskuje w ten sposób robotnika, lecz to nieprawda!

Zapalił się wielebny ksiądz dziekan rudzki, lecz nieoczekiwanie dostrzegł między liśćmi altanowego bluszczu wdzięczną twarzyczkę Joanny. Zapatrzony w nią przepomniał na chwilę, po co przyszedł do Godulowej chałupy. Zdawało mu się bowiem, że tak chyba wyglądał jeden z owych aniołków, który przez szparę w deskach patrzył na grającego na skrzypcach starego mnicha. Foremnie to przedstawiał znamienity malarz, niejaki Böcklin,11 a co ksiądz dziekan podziwiał ze wzruszeniem w malarskiej Galerii Drezdeńskiej. Ale to było dawno. Te same niesłychanie błękitne oczy, ta sama uroda anielska, te same usta, na których piękno trudno szukać nazwy w ludzkim języku, i takie same jasne włosy. Tylko że ów aniołek nie miał chyba takich warkoczyków podobnych do mysich ogonków, co teraz sterczą ponad głową Joanki. A ta czerwona wstążka we włosach bodaj się nadaje do ich złocistego koloru!...

Ale niech będzie!... Dziwne, przedziwne dziecko!...

Zadumał się wielebny ksiądz dziekan rudzki nad urodą Joanki, a potem zapytał:

— Czy to wasze dziecko, Gryszczyku?

— Jak to myślą, wielebny panie? — nachmurzył się stary Gryszczyk.

— A czyjeż by? — zdziwiła się niemile Gryszczyczka.

— No, nic, nic!... — uciszył ich ksiądz dziekan. Lecz tego, co jeszcze myślał, już nie zdradził. Że to może dziecko nie Gryszczyka, lecz... Eh, żeby tak prawdę powiedzieć, sine ira et studio12, cóż go to może obchodzić?... Tylko że zbyt pańska uroda u owej Joanki! Może to Gryszczyczka gdzieś nagoniła, gdyż jeszcze młoda i zapewne krwie gorącej...

— Służyliście w zamku? — zapytał jednak, nie mogąc powściągnąć owej ciekawości.

Gryszczyczka żachnęła się obruszona, gdyż zrozumiała jego podchwytliwe pytanie. Stary Gryszczyk zaś splunął, że aż nie przystało tego czynić wobec duchownej osoby, i rzekł:

— Moja staro nikaj nie służyła u panów w zómku! Ani teraz, ani za młodu. Wzionech ją z roli taką, jako była, córka pampucha, a Joankę mieliśmy przed pięciu rokami, gdyśmy już nie spodziewali się dziecka... Byliśmy na pąci w Częstochowie i tam ją u Panienki Maryje wyprosiliśmy!... Tak temu jest, wielebny panie!... Czemu się pytają, aże czemu?

Ksiądz dziekan jednak już nie odpowiadał, lecz znowu wrócił do swojej sprawy. Oto przyszedł, a co niech będzie uważane jako pia desideria13 by nakłonić pana Karola Godulę, żeby pamiętał o zbawieniu swej duszy i swój ogromny majątek, którym tak umiejętnie włodarzy, lecz który sub specie aeternitatis14 jest niczym, poświęcił na chwałę Bożą. To raz. A po drugie żeby nie wierzono złym ludzkim językom, iż prowadzi szacherki z diabłem. To jest człowiek nieszczęśliwy...

— Nieszczęśliwy? Po jakiemu? — zdziwił się Gryszczyk i aż bliżej przysiadł do księdza dziekana.

— Nieszczęśliwy, powiadam! — podjął ksiądz dziekan, rad, że może wszystko opowiedzieć. I teraz dopiero Joanka dowiedziała się całej prawdy o ponurym Goduli. A więc, że urodził się w Makoszowach pod Zabrzem w roku 1771. A gdy miał lat pięć, przyszła cholera i zabrała mu ojca, matkę i rodzeństwo. Ponieważ zaś ojciec był tylko biednym fornalem dworskim, przeto nie zostawił po sobie żadnego majątku. Od małego Karolka stronili ludzie, gdyż lękali się cholery. Poszedł więc do Polski, gdzie przez dwa lata pasał bydło. Potem wrócił na Śląsk i najął się w służbę u pewnego karczmarza w Toszku. Był chłopcem stajennym. Jednego razu zatrzymał się w tej karczmie graf Karol Franciszek Ballestrem, dziedziczny pan na Pławniowicach. Młody Goduloszek wyczyścił mu tak pięknie jego konie, że graf Ballestrem był zachwycony. A ponieważ chłopiec przypadł mu do gustu, przeto zabrał go z sobą na pławniowicki zamek i tam kazał mu chodzić do szkoły parafialnej. Lecz po roku rechtor orzekł, że nie będzie tego chłopca uczył, gdyż on więcej wie aniżeli on, rechtor. Graf pozwolił przeto, by młody Goduloszek uczył się z jego dziećmi u zamkowego nauczyciela. Pilnie uczył się Goduloszek, bardzo pilnie, a zwłaszcza czynił niezwykłe postępy w matematyce i chemii. A gdy się jako tako poduczył, nauczyciel zamkowy zaś nie wiedział, co z nim począć, gdyż już wszystkie jego rozumy pozjadał, pan graf Ballestrem zastanawiał się, czyby chłopca nie wysłać na wyższe studia do Wrocławia. Lecz było mu żal pieniędzy i uczynił go gajowym. Karol Godula chodził teraz z flintą po pławniowickich lasach i ścigał raubczyków i biedotę wiejską, co przychodziła do lasu na grzyby czy po suche gałązki. Karol Godula stał się wiernym pieseczkiem pańskim. Ale to tak: kto panu służy wiernie, ten mu za to pierdnie! W końcu się przebrała miarka cierpliwości ludzkiej. Raubczycy napadli na gajowego Godulę, zbili go ciężko i poranionego, ze złamanymi rękami i ze złamaną nogą oraz pozbawionego męskości powiesili za nogi na drzewie. I poszli. Byłby skonał haniebnie, gdyby nie ludzie idący wczesnym rankiem do kościoła. Ujrzeli biedaka na drzewie, spuścili go, zanieśli do zamku. Karol Godula chorował. Zdawało się, że pójdzie na drugi świat. Opatrzność Boska chciała jednak inaczej, by wylizał się z dwudziestu i trzech ran, połamane ręce i nogi zrosły się, wygoiły i w końcu wstał niepodobny do dawnego Karola Goduli. Chudy, krzywy, kulawy, z bezwładną lewą ręką, brzydki na twarzy, bo oszpecony bliznami, zamknięty w sobie, milczący, nigdy się nie uśmiechający jak na ten przykład Wallenstein15i brzydki jak ten Quasimodo16z wieży Notre Dame w Paryżu. I coś mu padło na rozum. Stał się dziwakiem, samojednikiem, odludkiem. Siedział teraz po nocach, jak to i dzisiaj czyni, ślęczał nad księgami, coś mierzył, ważył, obliczał, sumował, smażył w retortach na wielkim ogniu, przelewał, pod światło przepatrywał, grzebał w hałdzie przy cynkowej hucie, a potem poszedł do grafa Ballestrema i powiedział, że kupi starą hałdę żużlową obok jego huty cynkowej.

— A dlaczego chcesz ją kupić? — pytał graf Ballestrem. — Bo w tej hałdzie jest cynk! — Głupiś, nie ma cynku! Hałdy ci nie sprzedam, bo godzi się tylko jako żwir na drogę! Weź za darmo! — Nie chcę za darmo! — To daj pięćdziesiąt talarów, a nie zawracaj mi głowy! — Karol Godula wypłacił pięćdziesiąt talarów i hałda stała się jego własnością. I co się okazało? Karol Godula ze starej hałdy wytopił jeszcze cynk za pięćdziesiąt tysięcy talarów... A potem jął skupować czynne już kopalnie rudy cynkowej, skupował huty, wsie i zamki. Kupił Bobrek, Szombierki, Orzegów, Bujaków, już ma siedem zamków, pieniądze mu rosną, aże rosną, a mieszka w takiej mizernej chałupie w Rudzie!...

— A czemu mieszko w Rudzie, jeśli mo tyle zómków i tyle pieniędzy? — zapytał Gryszczyk. — Moja staro warzy mu jedzenie to samo, co my jemy, pierze mu bieliznę, pochranio w jego dwóch izbach, a do trzeciej nie pozwoli jej wstąpić. Mnie też nie!... Nikomu!...

— W tej trzeciej izbie pracuje nad chemią!...

— Nie wiem, nad czym tam pracuje, bo mnie to mało obchodzi. Wiem tylko, że coś tam pracuje i smaży, smrodu tam i dymu, że aż przez szpary w dźwierzach wychodzi i krztusi jak sto diabłów!...

— Gryszczyku!

— ...jak sto diasków. Mnie to tam nic nie obchodzi, lecz boję się, że kiedyś chałupę spoli. Roz mu tam coś strzeliło jak sto diabłów...

— Gryszczyku! — upomniał go po raz wtóry ksiądz dziekan.

— ... jak sto diasków, a Godula wyszedł z izby czorny po gębie, z opalonymi brwiami i kudłami. Mnie to tam nic nie obchodzi. Jo tylko strzegę jego chałupy, narąbię drzewa, zajdę po pocztę, dopilnuję, żeby było wszystko w porządku.

Ksiądz dziekan powiedział Gryszczykowi, że aczkolwiek Karol Godula, śląski król cynkowy, nie jest unus multorum17to jednak jest nieszczęśliwy. Oszydził się na ludziach, oszydził na pieniądzach. Ludzie go skrzywdzili, pozbawili męskości, uczynili kaleką. I teraz cierpi z tego powodu. On bowiem nie może zaznać tego szczęścia, które jest pisane najprostszemu człowiekowi i najbiedniejszemu człowiekowi. Nikt go nie kocha, nikogo nie ma, dzieci przed nim uciekają, cięży mu samotność, słowem, to jest człowiek bardzo nieszczęśliwy. Myślał, że za pieniądze kupi wszystko. Niczego nie kupi, prócz tego żarcia i dachu nad głową... Ho, ho, Gryszczyku!... Trudno człowiekowi dotrzeć per aspera ad astra!...18

— Co takiego wielebny pón mówią?

— Nic, nic!...

Ksiądz dziekan poszedł nie doczekawszy się powrotu Goduli. A wieczorem, gdy już zmrok zapadł, Godula przyszedł i zamknął się w swej tajemniczej izbie. Wtedy Joasia pobiegła do ogrodu, narwała po ciemku kwiatów i poszła do drzwi. Przypomina sobie teraz ów ogromny lęk, gdy skradała się do nich na palcach. Dotarła wreszcie, zapukała nieśmiało, leciutko. I już chciała uciec, przerażona swoją zuchwałością, gdy znienacka tamte tajemnicze, straszne drzwi otworzyły się i w progu stanął Godula z wysoko podniesionym kagankiem.

— Czego chcesz? — zapytał chrapliwie.

— Kwiaty wam przyniosłam, panie Godula... Nie bijcie mnie, bo ja wam kwiaty przyniosłam... Bo jesteście nieszczęśliwy... A ja was chcę kochać, panie Godula...

I stała się dziwna, przedziwna rzecz. Oto Godula schylił się nie wierzący, oświecił Joasię, postawił kaganek na progu, wyciągnął do niej ramię, pogłaskał nieśmiało po głowie. A potem ujął ostrożnie jej dłoń i poprowadził do izby. Cofał się i patrzył zdumiony na Joannę. Jakby własnym oczom nie dowierzał.

A potem zapytał zdziwiony:

— Joanko, ty się mnie nie boisz?

— Trochę, ale bardzo nie, panie Godula...

Gdy zaniepokojona matka wstąpiła do Godulowej izby, zastała go siedzącego na niskim stołeczku, opowiadającego zasłuchanej Joance jakąś słoneczną bajkę... Bo się oboje śmiali.

Grefina Joanna Gryszczyk von Schömberg-Godula obejrzała się, bo zdawało się jej, że sporo czasu minęło jak stoi przed swoim pokładem węgla. Inżynierowie rozłożyli pokreślone papiery na spągu, nachylili się nisko nad nimi, a gdy jedni świecili, drudzy wodzili palcami po liniach. Bergrat Kuderich stał obok i wymieniał jakieś cyfry hrabiemu Schaffgotschowi. Nic z tego nie rozumiała. Przypuszczała tylko, że obliczają, jakie zyski przyniesie odkryty pokład. Niech obliczają!...

Ujrzała się znowu między dwoma szeregami żołnierzy w królewskim zamku w Berlinie. Żołnierze stoją wyprostowani, sztywni, nieruchomi jak te dwa rzędy stempli w przekopie. Frejliny i oficerowie zawiedli ją przed króla Fryderyka Wilhelma II, który czekał w ostatniej sali. Nie pamięta, jak zdołała wykonać ów wyuczony ukłon dworski, co mówił do niej król pruski. Pamięta tylko, że podał jej jakiś zwinięty pergamin, z którego poprzednio czytał, iż ją mianuje grefiną Joanną Gryszczyk von Schomberg-Godula na Rudzie Śląskiej. Dziewięć lat mijało wtedy od chwili, gdy stary, 77 lat liczący Karol Godula, śląski król cynkowy, schlesischer Zinkkönig, zmarł we wrocławskim hotelu „Pod Złotą Gęsią” w roku 1848, chroniąc się tam przed grasującą na Śląsku cholerą. W testamencie mianował ją wtedy spadkobierczynią swego majątku. Przypadły jej kopalnie rudy cynkowej i kopalnie węgla, huty cynkowe, kilka wsi, kilka zamków, papiery wartościowe, kosztowności, stała się dziedziczką majątku wartości 14 milionów talarów. A za co?... Za tamten uśmiech darowany nieszczęśliwemu człowiekowi i za tych kilka kwiatów!... A że została grefiną, sprawa to zubożałego hrabiego Hansa Ulricha Schaffgotscha. Pojutrze ma zostać jego żoną! Wzdrygnęła się bezwiednie, gdy spojrzała na jego łysą czaszkę z żabimi oczami. Odwróciła się do górników stojących pod ścianą. Tamten chłopak z twarzą matoła wciąż wykrzywia usta znaczone obrzydliwą wargą zajęczą. Jakby się uśmiechał szyderczo!... Inni stoją pokorni i patrzą na nią psim wzrokiem. Mierzi ją widok ich uległych, pańszczyźnianych oczu! Jeden z nich tylko, młody o czarnej czuprynie, ma oczy twarde, spokojne i zimne. Patrzy w nią uparcie, wyzywająco. Zrozumiała jego spojrzenie.

Zrzuciła kapuzę z głowy, rozsypały się jasne, puszyste włosy koło jej twarzy. Tego uwodzicielskiego gestu nauczyła się przed zwierciadłem w swym szombierskim zamku. Smukła, wysoka, o urodzie jakby pastelowej, lecz zmysłowej, podeszła do niego. Światło padało na jej twarz od dołu. Górnik jął się cofać, lecz nie spuszczał z niej oczu.

Teraz oczy Joanny skupiły się, jego zaś stawały się ciepłe i płonące.

— Ja wiem, co wy myślicie! — rzekła do niego półgłosem.— Lecz wierzcie mi, że...

Nie dokończyła, bo przegrodził ich hrabia Schaffgotsch. Śmieszny był z tą swoją chudą szyją tkwiącą w wysokim kołnierzu, z tym pstrokatym fontaziem pod wydłużoną brodą, z tym brylantem w fontaziu, z rudawymi bokobrodami, z cienkimi ustami wykrzywionymi w pogardliwym grymasie. Joanna odrzuciła głowę i zmierzyła go chłodnymi oczami, jak nauczyła się tego u wrocławskich sióstr zakonnych u świętej Jadwigi.

— Proszę mi, hrabio, nie przeszkadzać! — wycedziła gniewnie po francusku.

Hrabia Schaffgotsch prychnął krótkim śmiechem i odsunął się na bok. W jego oczach zapełgał gniew. Joanna chciała teraz dokończyć przerwanej rozmowy z owym dziwnym górnikiem o oszałamiającej męskiej urodzie. Chciała mu powiedzieć, że... Nie! Teraz już nie wiedziała, co mu pragnęła powiedzieć. Miała przed sobą sformułowane słowa gładkie i ozdobne, a już ich nie ma! Ich cień pląta się tylko we wspomnieniu. Zleciały się wspomnienia. Hrabina Joasia Gryszczykówna, susząca się nad piecem bielizna, von Schomberg-Godula, zapach ojcowskiego ubrania, „godu, godu, godula, kaj jest moja złoto kula...”, łzy ponurego czarownika Goduli kapiące na jej włosy, białe, chłodne salki we wrocławskim pensjonacie świętej Jadwigi, szeroka, szeleszcząca suknia z najprzedniejszego jedwabiu, ujmowana koniuszkami palców u dołu, rozpostarta szeroko, niski, bardzo niski ukłon dworski przed pruskim królem z bokobrodami, cuchnącym tabaką, pieniądze, pieniądze i jeszcze raz pieniądze, ogromna hałda pieniędzy, przykry zapach spoconych ciał ludzkich schylonych nisko w prażelniach cynku, zapach kiszonej kapusty na przypiecku w rudzkiej chałupie Godulowej...

Poszukała oczami górnika o drapieżnych, zniewalających oczach. Oczy jego są już ciepłe, płonące, urzeczone i przebaczające... O, tak! Przebaczające!...

Cóż ja temu winna? — zrodziła się znienacka jedna jedyna myśl, śmieszna i tragiczna.

Dostrzegła, że wyszedł na rusztowanie pod kapą odgraniczającą przekop od zaczętego chodnika. Uśmiechnęła się do niego. Odpowiedział jej również lekkim uśmiechem. Doznała wrażenia, że uśmiecha się nie do obcego górnika, lecz do Karola Goduli.

Hrabia Schaffgotsch wyszpiegował ich uśmiechy.

— Joanna Gryszczykówna z kurnej chałupy Godulowej! — uświadomił sobie zjadliwie. Nachylił się do dyrektora kopalni i coś mu szeptał wskazując nieznacznie na zuchwałego górnika pod stropem. Dyrektor przymrużył oczy, kiwnął głową na znak, że rozumie, i nachylił się do sztygara. Teraz coś szepce, a sztygar wyjmuje służbowy notes z kieszeni, przewraca kartki i szuka. Sam pan dyrektor świeci, a jego ekscelencja hrabia von Schaffgotsch patrzy mu przez ramię. Sztygar podkreślił nazwisko, podkreślił imię, dopisał do nazwiska, co mu nakazał dyrektor.

— A teraz, wasza ekscelencjo... — zaczął bergrat Kuderich swym mlaszczącym głosem, zwracając się do Joanny.— Teraz wasza ekscelencja pozwoli, że dla uczczenia tak wielkiej chwili, iż odkryty pokład... oby rozpoczął się pod szczęśliwymi aspektami!... Iż odkryty pokład jest najbogatszym pokładem we wszystkich kopalniach waszej ekscelencji... że ten pokład zabrany nieszczęsnemu Plutonowi19, żeby ludzkości przyniósł Prometeuszowy20... eh, tego... co chciałem powiedzieć... Że ten pokład nazwiemy dostojnym imieniem waszej ekscelencji... Będzie się odtąd nazywał pokładem Joanny...

— Hoch! Hoch! Hoch!...21— wrzaśli wszyscy za panem bergratem Kuderichem, podnieśli lampy wysoko, a górnik na rusztowaniu schylił się, ujął czarną tabliczkę i jął przybijać do kapy. Na tabliczce bieliły się gotyckie litery ułożone w napis: Johanna-Flöz22.

I gdy hrabia Schaffgotsch, bergrat Kuderich, dyrektor, inżynierowie i sztygar podchodzili do grefiny Joanny i składali jej życzenia dotykając jej dłoni w niskich i przesadnych ukłonach, Joanna patrzyła nad nimi na rusztowanie, gdzie pod stropem stał jeszcze ów dziwny górnik o męskich, buntowniczych oczach. Uśmiechnął się znowu do niej i skłonił głowę. Joanna wyczuła w sobie wzbierającą radość.

I teraz wszyscy szwargotali i rzekomo ogromnie się radowali, górnicy zaś wyciągali pokornie dłonie po talary, które im rozdawał sztygar. Podał talara i tamtemu górnikowi pod stropem. Musiał ramię wysoko podnieść trzymając pieniądz w koniuszkach palców. Górnik schylił się, podjął pieniądz, przez chwilę wahał się, a następnie cisnął w rumowisko węglowe. Z pasją, z nienawiścią i wzgardą.

Joanna dostrzegła jego pogardliwy gest. Chciała się jeszcze raz do niego uśmiechnąć, lecz już nie potrafiła. Radość w niej umarła.

 

Złota kula

 

Z powodu talara ciśniętego w rumowisko węglowe towarzysze kopacza Joachima Strandelli, cudzoziemskiego przybusia, Italoka, przezwanego zrozumiałej Strządałą, potracili głowy, grefina Joanna zaś dostała spazmów w windzie. Uciszyła się raptownie, gdy nachylił się nad nią graf Schaffgotsch i objął ramieniem. Winda leciała pod górę, klekotała, obijała z łoskotem o dębowe ślizgi, wicher szumiał, a Joanna uległa złudzeniu, że unosi się w ciemnej, rozwichrzonej nocy, a naokoło czają się diabły. Ujrzała jednego z nich!... Podłużna czaszka, żabie, wyłupiaste oczy, oślinione usta wykrzywione w dziwnym uśmiechu!... Odtrąciła gwałtownie Schaffgotscha. Byłaby splunęła z obrzydzenia, lecz przypomniała sobie na czas, że to zbyt gminny sposób ujawniania uczuć. Tak ją uczono we Wrocławiu w pensjonacie. Odwróciła się tylko i patrzyła na uciekające belki ocembrowania. Ich rytmiczne przepadanie w głąb szybu uciszało ją stopniowo.

A towarzysze Strandelli krzyczeli, przepychali się do rumowiska, roztrącali łokciami, szukali gorączkowo, grzebali paluchami w kęsach węgla, Strandella zaś siedział na rusztowaniu pod kapą, ponury i zawzięty żul jakieś przekleństwa w swoim języku i mocował się ze wspomnieniem dziwnych oczu grefiny Joanny. Urzekły go i teraz musi o nich myśleć.

Grefina Joanna zamknęła się w sypialni i nie chciała przyjąć hrabiego Schaffgotscha.

— Nie chcę!... Nie chcę!... Nie chcę!... — wzbraniała się, gdy lekarz, stary Urbaintschyk, tłumaczył, że wpłynie to kojąco na jej melancholię, jeżeli przyjdzie jego ekscelencja graf von Schaffgotsch.

— Przecież wasza miłość nie może wzbraniać... Narzeczony waszej miłości dostanie palpitacji serca, jeżeli...— tłumaczył oględnie, a w duchu radował się, że grefina taka zawzięta.

— Nie chcę!... — krzyczała już Joanna zakrywając oczy dłonią.

Doktor Urbaintschyk wzruszył ramionami i podreptał do okna. Jeżeli jaśnie grefina nie chce, wola pańska... On na jej miejscu także by nie chciał! Na stoliku pod oknem stały flaszeczki i flakoniki. Urbaintschyk jął odliczać krople, cedzić, mieszać, po czym pachnącą miksturę wlał w malutki kryształowy kubek i przyniósł grefinie. Joanna wypiła z ulgą. Znowu się uciszała.

— Godu, godu, godula, kaj jest moja złoto kula... — jęła skandować szeptem.

Zleciał do niej dawny świat wraz z aniołem z Godulowej izby. Anioł miał ogromne skrzydła i prowadził malutką dziewczynkę nad czarną przepaścią. Przepaść sięgała do żółtej ramki, a prawe skrzydło anioła koniuszkiem swym także dotykało ramki.

— Kto to jest? — zapytała ponurego Godulę.

— To jest Anioł Stróż!...

— A ta dziewczynka?

— To ty jesteś, Joanko!

Ponurego Goduli już nie ma, ludzie o nim zapominają, dzieci już nie lękają się jego nazwiska. Powiadali, że ona jest córką Goduli. Śmieszni ludzie!... Przecież Godula nie mógł być ojcem... Zapłoniła się po dziewczęcemu przy tym wspomnieniu, gdyż przypomniała sobie jedną noc pełną zwierzeń, gdy przytuliła się do czarnowłosej Hildegardy w pensjonatowej sypialni. Hildegarda była duża i rosła. Hildegarda wiedziała bardzo dużo i bardzo dużo jej powiedziała. Nawet umiała jej wytłumaczyć, dlaczego Godula nie mógł być jej ojcem.

— Wykastrowali go jak wieprzka! — słyszała Joanna w karczmie, gdy przyszła po pijanego ojca.

Chudy karczmarz na krzywych nogach, w śmiesznej magierce z czerwonym kutasikiem na głowie, biegał po sali z wódką i zachęcał do picia. Oczy jego były chytre, lisie, kaprawe. Zapiszczał cienkim chichotem, lecz potem psyknął, przyłożył brudny palec do ust i jął kiwać głową.

— Nic nie mówcie o panu Goduli!... Że wykastrowany, nic was to nie obchodzi!... Gdy się dowie, że tak źle o nim mówicie, będzie i z wami źle. Ja wam to powiadam!... To jest wielki, to jest możny pan!... Co on winien, że raubczyki z pławniowickiego lasu tacy niedobrzy ludzie!... Ja wam co powiem! Wy nic nie wiecie, ja nic nie wiem i sza!...

Hildegarda zaśmiewała się do łez w tamtą księżycową noc wrocławską, gdy Joanka powtórzyła jej wszystko, co słyszała. A potem przytuliła się do niej i długo jej szeptała o tajemniczych misteriach miłości. Jak ona dziwnie mówiła!... Jej słowa były jak pożar w czarnej nocy. Jej słowa paliły, rozniecały ogień w ospałej krwi, smagały jak języki płomieni.

Teraz tamte płomienie ożyły, zerwały się, buchnęły wysoko, zasłoniły cały świat. Pożądanie miłości przemienia serce Joanny w żagiew. Żagiew nieci pożar... Każda myśl o tamtym dziwnym człowieku w pokładzie Joanny jest płonącą żagwią.

 

Godu, godu, godula,

Kaj jest moja złoto kula?...

Pojada przez morze,

Znajda ją w komorze!...

 

Szeptane słowa sypią się w ciszy jak szelest liści osiki nad wodą.

— Pojada przez morze... znajdę ją w pokładzie Joanny!... — uprzytomniła sobie znienacka. Odurzyła ją ta myśl, poraziła nadludzkim szczęściem. Wychyla się do niej smagła twarz mocnego człowieka z pokładu Joanny, rozwierają się jego ramiona, przygarniają mocno, że aż tchu brakuje, usta rozgniatają jej usta, krew wzburzona szumi, świat zapada się w purpurową nicość.

— Moja złoto kula... — szepce w omdleniu i zamyka w dłoniach odszukaną kulę z dziecięcych lat. Usnęła.

Doktor Urbaintschyk czekał na tę chwilę. Siedział w fotelu z ubocza i usiłował czytać jej myśli. Niczego nie wyczytał. Pokiwał przeto capią głową, wstał, pokolebał się do drzwi, otworzył je lekko, skinął palcem na korytarz. W ich odchyleniu wynurzyła się podłużna twarz Schaffgotscha. Spojrzał na śpiącą Joannę, przez chwilę mrugał oczami o grubych, ociężałych powiekach.

— Nie umrze? — zapytał szeptem.

Doktor zachichotał. Gdzieżby tam umarła. Biedaczysko hrabia, świszczypała niemrawy, lęka się, żeby mu nie przepadły miliony grefiny Joanny. Świntuch obrzydliwy! Kilka razy dopytywał się, czy... czy Joanna jest virgo intatta?...23Łajdak cieszył się potem, że posiędzie prawiczkę!... No, i miliony talarów!...

Urbaintschyk pomyślał, że Joanna umrze, lecz z obrzydzenia, gdy za trzy dni hrabia będzie ją całował w małżeńskiej łożnicy. Głośno zaś zapewniał go, że to nic, że to chwilowe humory niewieście, że jutro, pojutrze wszystko minie, a na trzeci dzień będzie już zdrowa jak ryba.

Jak złota rybka, którą ty, wyżyta pokrako, w swoje sieci złowiłeś! — pomyślał znowu, lecz głośno powiedział, że jego ekscelencja może być spokojny. O tak!... Może być spokojny!

Hrabia Schaffgotsch mrugnął wtedy porozumiewawczo i rzucił mu talara. Jak psu ogryzioną kość. Urbaintschyk złapał go w powietrzu i zachichotał. Potem chuchnął nań trzykrotnie i schował do kieszonki w kamizeli.

I rzecz dziwna. Joanna w ostatniej chwili zmieniła postanowienie. Oświadczyła hrabiemu po burzliwej rozmowie, że odkłada termin ślubu. Powstało stąd wielkie zamieszanie, lecz Joanna postawiła na swoim.

Po tygodniu zjechała do kopalni.

— Chcę zobaczyć swój pokład! — rzekła dyrektorowi. Dyrektor sprzeciwiał się, tłumaczył, że to niestosowna pora, że praca w toku, że to i tamto.

— Chcę zobaczyć swój pokład! — powtórzyła twardo.

Dyrektor ustąpił. Usiłując zatrzeć niemiłe wrażenie, jakie mogło u grefiny wywołać jego sprzeciwianie się, jął omawiać szeroko wartość pokładu i tłumaczyć plany tyczące jego odbudowy.

Oto pokład Joanny jest najlepszym pokładem. Takiego węgla nie ma w żadnym szybie grefiny. A jest ich przecież aż czterdzieści. W żadnym też szybie nie dotarli górnicy tak głęboko w ziemię jak w szybie Arnolda. Dwieście i piętnaście metrów!... Szyb jest czworoboczny, ocembrowany dębowymi jarzmami, opierzony dębowymi deskami, aczkolwiek na kurzawkę nie natrafiono, za co niech Bogu będą dzięki!... Dotychczas wszystkie pokłady węgla wybierano systemem odkrywkowym, a potem pędzono w nich upadnice coraz głębiej. Lecz wydobycie węgla było kosztowne. Wózki z urobkiem było trzeba wyciągać kołowrotami. Szyb Arnolda zaś jest pierwszym szybem na Śląsku, na którym zmontowano parową machinę wyciągową sprowadzoną za wielkie pieniądze z Anglii.

— Dobrze, dobrze, a pokład? — niecierpliwiła się Joanna.

— Pokład Joanny gruby przeszło cztery metry. Dokładnie cztery metry dwadzieścia centymetrów. Węgiel tłusty. Z przekopu pędzi się teraz główny ganek przewozowy w pokładzie. Odbudowa dużo kosztuje, bo musi wytrzymać lata. Strop, stemple i stropnice...

— Co takiego?

— Że strop słaby, czyli powała. Strop jest z łupku. Warstwa łupku gruba ponad metr, oddzielona od piaskowca w piętrze decymetrową warstewką węgla. Łamie się i kruszy. Łamie stemple i stopnice...

— Co takiego?

— Stemple i stropnice. Spąg znowu jest miękki i wybrzusza się...

— Co robi? — zapytała Joanna dusząc w sobie śmiech. Rozśmieszyło ją bowiem tamto określenie.

— Wybrzusza się... To znaczy, wasza miłość, że spąg wyzbyty nacisku warstwy węgla wydyma się środkiem chodnika na kształt skiby. W ogóle piętro jest słabe, spąg miękki i dlatego filary nie będą duże. Poprowadzi się ich odbudowę nie systemem polskim, lecz niemieckim. Z wybierką, z „nogami” i z „organami”.

— Nic nie rozumiem. A ludzie?

— Co wasza ekscelencja raczy rozumieć...

— Ludzie! Przecież mówię wyraźnie! Co ludzie, jeżeli strop słaby?... Chyba grozi śmierć?...

— Górnikowi zawsze grozi śmierć w kopalni! — odparł sentencjonalnie.

— Zjeżdżamy do kopalni! — rzekła sucho i wstała.

W biurze pełgała oschła woń starych szpargałów, swąd tytoniowego dymu i słodkawy zapach pyłu węglowego. Przez zakurzone szybki sączyło się poszarzałe słońce. Joanna z niechęcią spojrzała na ściany, na zakurzone mapy kopalni, na biurko zawalone papierami.

Dyrektor zdołał jeszcze wyjaśnić, że główny chodnik nie jest długi, bo dopiero od tygodnia pracują w nim górnicy na dwie zmiany. Użył wyrażenia niemieckiego Grundstrecke.

— Co takiego? — zapytała znowu Joanna.

— Grundstrecke. To jest główny chodnik, proszę waszej miłości.

— Pan dyrektor wspominał, że górnicy pracują na dwie zmiany. Jak to rozumieć?

— Szychta trwa u nas, jak na wszystkich kopalniach, dwanaście godzin. Z faraniem... z wychodzeniem i schodzeniem po drabinach,— poprawił — czternaście godzin.

— A ludzie? Ile zarobią?

Dyrektor uśmiechnął się nieznacznie. Pomyślał, co by się stało, gdyby odpowiedział, że zarobią więcej, aniżeli zarabiał jej ojciec, rębacz Gryszczyk.

— Jak gdzie indziej. Ani mniej, ani więcej!... — rzekł i pragnąc już zakończyć wypytywania, ukłonił się głęboko i otworzył szeroko drzwi na korytarz.

— Są wprawdzie niecni ludzie, rebelianci — dodał jeszcze jakby na usprawiedliwienie — którzy buntują nam górnika. Zresztą, czy zarobią mniej lub więcej, i tak wszystko przepiją! — dorzucił z przekąsem.

Joannę obeszła boleśnie ostatnia uwaga dyrektora. W dalekim i jakby przymglonym wspomnieniu ujrzała swego ojca pijanego w rudzkiej karczmie. Ojciec słaniał się niemrawie za stołem, krzyczał, bił pięścią w szynkwas i obiecywał mordować pasibrzuchów. Przypomniał się jej zapach oparów karczemnych, dymu fajkowego, ludzkiego potu i kwaśnego piwa. W oparach majaczyły ludzkie twarze podobne do maszkar. Nic przeto nie odpowiedziała. Zagryzła usta i pozwoliła zarzucić na siebie ciemny, szorstki płócienny płaszcz z kapuzą. Gdy dyrektor pomagał jej włożyć na głowę kapuzę, z lubością wciągnął w nozdrza zapach jej włosów i ciała. Z nawyku obleciał spojrzeniem jej smukłą, prawie chłopięcą postać. Zatrzymał się na jej biodrach w szarej obcisłej sukni i bezwiednie mlasnął językiem. Joanna podniosła ramiona ponad głowę, by wsunąć włosy pod kapuzę. Wtedy dyrektor odkrył w sobie zuchwałe pragnienie: porwie tę głupią smarkulę w ramiona i... I co? Żachnął się, przerażony swoim zuchwalstwem, odstąpił od niej pełen udanej rewerencji. A gdy potem szedł za nią ku szybowi, słuchał z niepokojem drażniącego szelestu jej sukni. Spostrzegł się, że ulega urokowi Joanny, i jął się zżymać i oburzać.

Głupia smarkula! — myślał ze starczą złością. — Gęsi kiedyś pasała, brudna i kudłata, o zawszonych włosach na głowie, a dzisiaj z niej jaśnie grefina!... W jej bzdurnej głowie lęgną się jakieś rebelianckie urojenia!... „Ludziom grozi śmierć!” „Ile zarobią?” Dziwi się i roztkliwia, że pracują dwanaście godzin!... Głupia! Po stokroć głupia!... Gdyby nie pracowali po dwanaście godzin, nie byłaby jaśnie grefiną... A ja nie byłbym dyrektorem! — uświadomił sobie z lękiem.

— Co pan dyrektor mruczy? Może się panu dyrektorowi coś nie podoba? — zapytała, odwracając się i patrząc wyzywająco w jego rozbiegane oczy. Ściągnęła brwi, zagryzła usta.

— Ależ wasza ekscelencjo! Jestem szczęśliwy, że mam honor...

— Niech pan dyrektor prowadzi! — przerwała oschle, przepuszczając go przodem. Wyczuwała jego niechęć do siebie, jak wyczuwała ją u wszystkich naokoło. Zdawała sobie sprawę, że odziedziczone Godulowe talary osaczyły ją ludzką wrogością. Po raz pierwszy zaznała goryczy ich istnienia w pensjonacie wrocławskim, gdy jedna z koleżanek, córka bogatego patrycjusza ze Starego Rynku, cisnęła jej ze wzgardą podczas drobnej sprzeczki:

— Ty pozłacana kobielo żebracza!...

Była to bolesna aluzja do jej pochodzenia z nędzarzy.

Godulowe talary budziły zawiść wśród ludzi z jej dawnego, dziecięcego świata. Ci zaś, do których kręgu wstąpiła z takim niesłychanym triumfem, z trudem godzą się z jej obecnością, okazują jej wyniosłą, aczkolwiek maskowaną pogardę. Nawet jej narzeczony, Hans Ulrich von Schaffgotsch na Kopicach, nie umie ukryć owej pogardy. Joanna już teraz wie, że jemu chodzi przede wszystkim o Godulowy majątek i o jej młode ciało. Wszak posłyszała pod drzwiami rozmowę jego z doktorem Urbaintschykiem, gdy się upewniał, czy jest dziewicą!... A teraz taki dyrektor Kuderich, stary mamut, pożerający starczymi ślepiami kształt jej piersi i bioder!... Kłania się w pas, sepleni obieranymi słówkami, płaszczy przed nią, a równocześnie nienawidzi jej... Wszyscy są tacy! Już ich zdołała przejrzeć! Uświadomiła sobie już dawno, że Godulowe talary zyskała za swój uśmiech, a dzisiaj za te same talary stała się grefiną i stanie się żoną hrabiego Schaffgotscha. I one sprawiają, że czuje się tak bardzo opuszczona i łaknąca czyjegoś bezinteresownego uśmiechu, jak ongiś pragnął tego osamotniony Godula.

— Dziękuję ci aksamicie, kłaniają się Wadowicie!...— przypomniał się jej ów dziwny dwuwiersz z lekcji starego profesora Szkryły we wrocławskim pensjonacie. To był piękny, chociaż dziwny człowiek. Chwilami aż śmieszny. Podczas lekcji sięgał ukradkiem do kieszeni spencera i wyciągał książkę w czarnych, podartych okładkach.

— Cicho, silentium24 moje dziewki!... — mówił z namaszczeniem. — Przeczytam wam coś...

Nastawała cisza, a stary Szkryła czytał to „coś” w dziwnie swojskim języku. Powiadał, że to szlachetna polszczyzna. Długo czytał i pociągał czerwonym nosem ze wzruszenia. A potem książkę zamykał z nabożeństwem, jak ksiądz na ambonie zamyka ewangelię, wsuwał do kieszeni tabaczkowego spencera i wracał do Klopstocka25 lub młodszego odeń Uhlanda.26

 

. . . . . wszystkim się zdawało,

Że Wojski wciąż gra jeszcze, a to echo grało!...

 

Na tym „grającym echu” skończył Szkryła swoje przedziwne godziny niemieckiej poezji, zamieniane na czytanie wierszy z czarnej książeczki wypełnionej „szlachetną polszczyzną”. Nazajutrz umarł, a za trzy dni miał śliczny pogrzeb.

Gdy czytał z czarnej książeczki, często podnosił zmęczone oczy i patrzył uśmiechnięty na Joasię. A gdy wychodził z ostatniej swej lekcji, stanął w progu i znowu się dziwnie uśmiechnął do niej. Wspomnienie tego uśmiechu przywiodło jej przed oczy uśmiech tajemniczego górnika z pokładu Joanny. Jak bardzo jest podobny do Otella z wrocławskiego teatru!... Widząc Otella, po raz pierwszy zrozumiała istotę miłości. Potem przyszedł hrabia Schaffgotsch do loży. Teraz już wie, że to było z góry ukartowane. Stał przed nią skropiony pachnidłami, ułożony, gładki, prawiący napuszone słowa, cuchnący winem, o mętnych, żabich oczach. Och, te oczy!... Otrząsnęła się z obrzydzenia i z radością wróciła do przerwanych myśli o ślicznym górniku w jej pokładzie. To chyba nie jest zwykły górnik?... Przekona się dzisiaj! Jakżeż mu teraz wdzięczna, że cisnął ze wzgardą ofiarowanym mu talarem. A ileż uwielbienia i nieśmiałej prośby o miłość było w jego oczach!...

Uderzyły w nią ognie, serce załomotało, jak wtenczas, gdy ujrzała Otella27 na scenie.

Zjechali windą. Pod szybem dyrektor wyszedł pierwszy i podał jej rękę, by nie potknęła się na szynach. Potem wiódł ją przekopem. Sprawiało jej to jakieś przykre zadowolenie, gdy mijała górników spoconych i umorusanych, o tak błyszczących białkach oczu, że twarze ich stawały się podobne do greckich masek wyrażających zastygły krzyk tragiczny. I równocześnie z niechęcią patrzała, jak usuwają się pokornie pod ściany, jak zdejmują przepocone magierki, jak kłaniają się nisko i bełkoczą zalęknieni: — Szczęść Boże!...

Zapomniała o nich, gdy zastąpił jej drogę znajomy zapach kopalni, słodkawy, ciepły i również tajemniczy. Ujrzała w nim swojego ojca i wróciły do niej pierwsze przeżycia, naiwne i patetyczne, gdy usiłowała wyobrazić sobie podziemie kopalni i Ziemskiego Ducha, i śmierć górników pod obwałem, w pożarze lub w gazach. Słuchała ojcowych opowiadań z trwogą, a wieczorami modliła się żarliwie za górników i za Godulę, sprawującego samojednie jakieś czary w zamkniętej komorze.

Minęli niski pokład Fryderyka, minęli podobny pokład Wacława, doszli do pokładu Joanny. W głębi przekopu tkwiły w mroku drobne światła i dochodził stamtąd stłumiony szczęk świdrów wgryzających się w piaskowiec.

— Co tam? — zapytała Joanna wskazując na światła.

Dyrektor uradował się, że może rozproszyć niechęć grefiny do siebie. Jął przeto skwapliwie wtajemniczać ją w zawiłe sprawy kopalni. A więc oba pokłady, Fryderyka i Wacława, będą skąpe, gdyż węgiel w nich nieczysty, przerastany łupkiem. Przyniosą małe zyski. A tam w głębi, na co wasza miłość raczyła zwrócić uwagę, to przedłużanie przekopu. Ponieważ pokłady węgla leżą ukośnie, przeto naprzeciwko nie odkrytych pokładów pędzi się przekop w piaskowcowej caliźnie. Dojdzie się nim do nowego pokładu i rozpocznie się jego odbudowę. Potem dojdzie się do następnego i znowu rozpocznie się odbudowę. Potem jeszcze do następnego i jeszcze do następnego... A jak wykazało wiercenie, węgiel w tamtych nie odkrytych pokładach zdaje się być równie dobry i tłusty jak w pokładzie Joanny. W pokładzie Joanny zaś pędzi się główny chodnik, Grundstrecke, z lewej strony przekopu. Będzie doprowadzony do granicy albo do uskoku. Górnicy mówią: do szprungu. To jeszcze się zobaczy...

Schylił się i jął rysować kilofem w pyle plan przyszłych prac. Pociągnął grubą kreskę. Bardzo grubą. To jest przekop. Zaznaczył na niej pokłady Fryderyka i Wacława. Zatrzymał się na pokładzie Joanny. Pociągnął teraz z lewej strony długą, równą linię. To jest Grundstrecke, czyli główny chodnik. Z linii tej wyprowadził prostopadłe i równoległe kreski, mające przedstawiać pochylnie, chodniki pomocnicze, przecinki... Powstała szachownica prostokątnych pól, licznych, gęstych, równomiernych.

— To są filary, proszę waszej miłości — objaśnił.

Joanna usiłowała zrozumieć. Zapatrzona w powstający rysunek zapomniała o wielkopańskich manierach, wyuczonych u sióstr urszulanek we Wrocławiu. Schyliła się, potem ukucnęła nisko, jak to zwykła czynić w dzieciństwie, gdy patyczkiem rysowała w piasku zamki i konie. Ujęła się oburącz za kolana i śledziła ruchy okutego końca kilofa. Rysunek wywoływał w niej wizję ponurego kretowiska, w którym będą się mozolili ludzie i z którego potoczą się talary.

— Więc tak to będzie?... — dziwiła się, pokrzykując czasem w zdumieniu.

Dyrektor spojrzał na nią i w tej samej chwili pozbył się zawziętości. Rozbroiła go swym wdziękiem prostoty, zdziwionymi oczami, podniesionymi lukami brwi, rozchylonymi lekko ustami. Jaka ona śliczna! Ona chyba nie jest córką górnika Gryszczyka?... — pomyślał z ulgą. A uradowany, że wykład o kopalni wzbudził u grefiny Schomberg-Godula tak wiele zainteresowania, jął teraz tłumaczyć ze swadą, iż nie wie, jak długie i jak szerokie będą owe filary, gdyż strop jest słaby, spąg miękki i dlatego dzisiaj trudno przewidzieć ich rozmiary. A musi jeszcze o jednym powiedzieć, co waszą miłość wielce uraduje. Oto węgiel w pokładzie Joanny jest koksujący!...

— I cóż z tego? — wyprysło irytujące wielkopańskie pytanie.

— Czy wasza miłość nie wie, co to znaczy?... To znaczy, że z pokładu waszej miłości potoczą się talary, talary!... Węgiel z pokładu Joanny będzie bowiem niesłychanie bogatym nabytkiem dla pieców hutniczych wszelkiego rodzaju! A przede wszystkim dla hut żelaznych! Jego ekscelencja graf von Schaffgotsch już obliczył wszystko dokumentnie. Jeżeli dobrze pójdzie, jeżeli górnicy nie będą się jeżyli, jeżeli będą radzi z tego zarobku, jaki teraz mają, to dochody z kopalni Arnolda przyniosą krociowe talary!... Tylko jedno — dodał szybko, bo zauważył, że grefina Joanna czegoś się zżyma. — Tylko jedno, lecz niechaj wasza miłość nie przejmuje się, nie!...

Dyrektor przeszedł teraz w ton ojcowski. Robiło to wrażenie, że oto za chwilę wyciągnie dłoń i pogłaska ją po głowie, by się zbytnio nie martwiła.

— Co takiego?

— Oto, proszę waszej miłości, pył węglowy, a raczej miał węglowy i skruszony węgiel w pokładzie waszej miłości jest łatwo zapalny. To znaczy, że będzie ulegał samozapaleniu. Trzeba będzie liczyć się z możliwością pożarów. A potem jeszcze gazy, nie mówiąc już o wodzie!... Przeklęte gazy!... Metanu, Bogu najwyższemu niechaj będą dzięki, jeszcze nie ma i dałby Bóg, żeby nie było!... Lecz jest kwasorodek węgla i bezwodnik węglowy...

— CO i CO2 — zawołała Joanna uradowana, że może się popisać przed dyrektorem znajomością znaków chemicznych, jak radowała się w pensjonacie wrocławskim, gdy recytowała je na lekcji profesora historii naturalnej, pana Idzikowskyego. Profesor Idzikowsky cmokał wtedy z wielkiego ukontentowania.

— Tak jest comtesse!28— pochwalił ją dyrektor i tak samo cmoknął, jak ongiś cmokał profesor Idzikowsky. — I tych zasmolonych gazów trzeba się najbardziej lękać. Lecz chociażby ich była nie wiem jaka siła, nie pozwolimy się!... Nie skapitulujemy!...— zawołał podniecony i z tą dziwną pasją górnika, wobec której wszystkie inne sprawy tracą swą wartość.

Pasja dyrektora porwała Joannę. I gdy jeszcze spostrzegła, że w zapalczywości zaczął stukać kilofem po spągu, dziurawiąc swój misternie wyrysowany plan pokładu, Joanna poczuła się związana z nim jednym wspólnym pragnieniem człowieka prostego, podejmującego się walki z żywiołem. Pożar, gazy, obwały, woda!... To wszystko synonimy śmierci chytrej, głupiej, podstępnej!... A przede wszystkim głupiej!... Po stokroć, po tysiąckroć głupszej aniżeli ta, którą oglądała na Holbeinowych29 drzeworytach w pensjonatowej kaplicy świętej Jadwigi. Nawet po wielokroć głupszej aniżeli ta z obrazu Hansa Baldunga Griena w szombierskim zamku!... Ileż to razy widziała się w postaci owej nagiej dziewczyny na obrazie, którą śmierć ujmuje za rozplecione włosy!... Zawsze ją przechodził lęk, gdy musiała nań spojrzeć!... Teraz wszystko minęło. Obraz kazała wyrzucić na strych zamku, a przed nią rozwiera się życie!...

Wyczuła radosny dreszcz na grzbiecie, na ramionach i na nogach. Taki sam, jaki wyczuwała po raz pierwszy, słuchając we wrocławskim „Konzerthausie”30 piątej symfonii Beethovena!...31 Nie, to było w Królewskiej Operze Berlińskiej!...

— Dziękuję, panie dyrektorze! — rzekła. Wstała znad zniszczonego planu jakby odmieniona. Oczy jej płonęły. Podała mu rękę, on zaś przez drobną chwileczkę zapatrzył się w jej kształt spoczywający w jego szerokiej i grubej dłoni. Podniósł ją i z kawalerskim gestem cmoknął głośno, dotykając jej palców twardymi wąsami. A potem rzeki z ukłonem:

— Wasza miłość pozwoli!... — i wskazał na wejście do pokładu.

Wstąpili w chodnik. Stemple i stropnice były jeszcze świeże, wilgotne własnym, pachnącym sokiem i woniejące żywicą. W głębi kłębił się łoskot pracy. Zamarł raptownie, gdy górnicy zauważyli przed sobą dyrektora z jaśnie grefiną Schomberg-Godula.

— Szczęść Boże! — pozdrowili nieskładnie, zdejmując magierki z głów, znowu z tym obmierzłym, pokornym gestem, mającym wyrazić ich wiernopoddaństwo.

— Szczęść Boże! — odpowiedziała Joanna. Spochmurniała, bo jej było wstyd za nich wobec dyrektora. Mierziła ją pokora tych ludzi wciąż jeszcze bliskich jej sercu.

— Jak idzie? — zapytał dyrektor szorstko.

I znowu było jej przykro, że przemawia do nich w takim ubliżającym tonie. Z tumanów czarnego pyłu wynurzył się dozorca. Jego towarzysze byli nadzy do pasa, spoceni i czarni, on zaś był ubrany w kitel górniczy z aksamitnymi wyłożkami na kołnierzu. Na wyłożkach srebrzyły się dwa znaki górnicze, młotek skrzyżowany z kilofem. Dozorca stanął przed dyrektorem w służbowej postawie — widać, nauczył się tego w wojsku — zdjął czapkę i zameldował, że długość chodnika wynosi już piętnaście metrów, że węgiel łatwy do łupania, wysokość stropu wynosi dwa metry, w stropie zostawiają resztę lagi węglowej grubości przeszło dwa metry.

— A szerokość?

— Szerokość, pięknie proszą, panie dyrechtor, jak mi naporęczono! Cztery metry i dwacet centymetrów!

— Gazy?

— Ni ma gazów, pieknie proszą, panie dyrechtor. Ale jutro już budujemy szalunki.

— Co to jest? — zapytała Joanna po francusku.

Dyrektor objaśnił łamaną francuszczyzną, że środkiem chodnika przeprowadzi się przepierzenie z desek nakładanych na siebie jak dachówki na dachu. Przepierzenie będzie się kończyło, a raczej rozpoczynało drzwiami na przekopie, a to dlatego, by doprowadzić wiatry do przodka.

Joanna zadała owo pytanie dyrektorowi, by utaić swoje wzruszenie. Wszak w tamtym opadającym pyle stoi jej umiłowany i czeka... Zdawało się jej, że dyrektor powinien chyba słyszeć, jak jej serce szaleje. Tak mocno, że aż dech zapiera. Pył węglowy opadł, ona zaś szuka znajomych zuchwałych oczu. Podeszła bliżej do grupy górników, podniosła kaganek, poświeciła. Widzi wpatrzone w siebie oczy ludzi zalęknionych, pokornych, przymilających się w niezdarnym uśmiechu. Nie ma tamtych umiłowanych oczu!... Po drugiej stronie przodka jeszcze jeden górnik. Może to on?... Podeszła, poświeciła. Nie!...

— To cała załoga? — zapytała dyrektora. Dyrektor wyczuł w jej głosie zawód. Już teraz wszystko rozumiał. Uśmiechnął się w poczuciu swej przewagi nad jaśnie grefiną Schomberg-Godula z domu Gryszczykówną, która kiedyś pasała kozy na hałdzie.

— To cała załoga? — zwrócił się dla niepoznaki do dozorcy.

— Cało, pieknie proszą, panie dyrechtor. Chybio Balarusa, ale ten wczora ożarł się w karczmie i nie przyszoł na szychta. Wziąłech za niego Szewieczka, pieknie proszą, panie dyrechtor!...

Joanna zawahała się, szukała z wysiłkiem słów obojętnych, niezdradliwych.

— A gdzie jest...

— O kogo chodzi waszej miłości? — zapytał z przesadną uprzejmością dyrektor.

— ...ten górnik, co wtedy... co wtedy tabliczkę przybijał do kapy?

— A, Strządała!... Ho, ho!... Ten, pieknie proszą jaśnie konteski, ten chachar pieroński siedzi już w hareszcie! — pośpieszył z odpowiedzią dozorca.

— Co takiego! — zawołała wzburzona Joanna. — Panie dyrektorze, co to znaczy?

Dyrektor patrzył na jej wzburzenie ze złośliwym zadowoleniem. Oto przed chwilą była jeszcze potulnym dziewczątkiem, naiwną gąską z pensjonatu, a teraz stała się znowu grefiną!... Oto przed chwilą podziwiał jej prostotę, gdy przykucnęła nad planem podobna do zwykłej dziewczyny-pastuszki czy do młodej robotnicy na powierzchni kopalni, gdy się grzeje nad ogniskiem, a tu znienacka taka wielkopańskość!...

— Panie dyrektorze, proszę o wyjaśnienie! — powtórzyła twardo, wyniośle.

— To był, pieknie proszą jaśnie konteski, to był taki jeden rebeliant, co nóm ludzi w robocie bańtowoł!... — wtrącił dozorca lizusowskim sposobem.

— Milcz, du blöder Hund!...32— krzyknął dyrektor. A potem zwracając się do Joanny jął ją przepraszać w swej koślawej francuszczyźnie za to, że się uniósł, przepraszał za niemrawego dozorcę, za wszystko...

— Wasza ekscelencja raczy pozwolić — bełkotał. — Wyjaśnię wszystko. Tu ludzie słuchają... Wasza ekscelencja pozwoli...— i wyprowadził ją na przekop.

— Niech wasza ekscelencja raczy wybaczyć — zaczął znowu tłumaczyć. — Ten Strządała vei Strandella to obcokrajowiec, jakiś farmazon i nihilista!... To niebezpieczny libertyn i rebeliant!... Robotników buntował, hasła rewolucyjne szerzył, to łajdak...

— Dosyć! Niech pan dyrektor odpowiada na moje pytania! Gdzie się znajduje?

— Już powiedział dozorca! — wycedził zjadliwie, gdyż uradowanie z klęski Joanny było w nim większe aniżeli lęk przed jej gniewem.

— Za co!

— Już waszej ekscelencji powiedziałem!

Nastała cisza. Strzępił ją uwiędły krzyk świdrów w przekopie, rytmiczny stukot kilofów w chodniku, daleki roztrzęsiony zgiełk toczących się wagoników z urobkiem. Joanna słuchała z trwogą. Dostrzegła w splątanym rytmie kopalni osaczającą ją wrogość. Przemogła lęk, odrzuciła hardo głowę, kapuza obsunęła się na plecy, jej włosy rozpłynęły się po ramionach. W świetle kaganków łyskały złotem, oczy zaś były czarne i głębokie. Czaił się w nich gniew.

— Panie dyrektorze — zaczęła spokojnie. Zdziwiła się, że głos jej taki spokojny. — Panie dyrektorze! — podjęła znowu z naciskiem. — Niech pan słucha uważnie, co powiem. Nie chcę żadnych wyjaśnień! Albo Strandella, czy jak go tam nazywacie, wróci do pracy w moim pokładzie, albo pan dyrektor odejdzie! Jeżeli pan dyrektor zechce się namyślić, proszę mnie jutro uwiadomić. Proszę iść przodem! Wracamy!...

To tak! — myślała z gniewem. — To tak!...

I znowu ujrzała się samotna i opuszczona, jak samotny i opuszczony był Godula na olbrzymiej kupie talarów. Wszędzie koło niej obłudnicy i ludzie zakłamani, przychlebne uśmiechy i jadowite myśli, nienawiść i strach!... Godulowe talary temu winne!...

 

Jago33

 

Doczekała się wreszcie. Wyczuła gwałtowny, słodki skurcz serca. Wzruszona oparła się dłonią o kominek. Przymknęła oczy. Ujrzała się na ogromnym rozstaju, gdzie zbiegają się drogi z całego świata, gdzie przelatują ogromne wichry, gdzie rodzi się szczęście, takie wielkie, oszałamiające szczęście, że aż obłęd ogarnia.

— Dobrze! Dobrze!... — szepnęła z wysiłkiem, odprawiając dyrektora. A potem rzuciła się na kozetkę, ukryła twarz w dłoniach i zaniosła się radosnym szlochem.

Tak długo musiała czekać na tę wiadomość!

Codziennie przychodził dyrektor i codziennie jej głosił, że Strandelli jeszcze nie ma. Mówił jej szeroko o swoich staraniach, by go wypuszczono na wolność. Sprawa rzekomo oparła się o Wrocław. Prezydium policji zwleka z jego zwolnieniem. Wyszukuje wciąż nowe przeszkody. Joanna już teraz wiedziała, że to podstępna robota Ulricha Schaffgotscha. Utwierdzały ją w tym przekonaniu rozmowy urywane z chwilą, gdy wchodziła do salonu, gdzie czekali na nią goście z nieodstępnym hrabią Schaffgotschem. W jego żabich oczach czytała obawę, że przepadną mu Godulowe talary. Mijały trzy tygodnie, a dyrektor wciąż donosił, że Strandella jeszcze jest w więzieniu. Nadmieniał, że grozi mu wydalenie z Niemiec, aczkolwiek jest obywatelem niemieckim. Ojciec jego był Włochem z północnej Italii, a więc cudzoziemcem.

Zniecierpliwiona wreszcie, rzekła:

— Jeżeli pan dyrektor do tygodnia nie spowoduje jego zwolnienia, to ja pana zwalniam ze stanowiska na moich kopalniach!

Dyrektor załamał ramiona.

— Ja, mein Gott, przecież ja tu jestem bezsilny! — zabiadolił płaczliwym głosem.

— Dlaczego?

— Hrabia Schaffgotsch zakazał mi, groził... że w przeciwnym razie...

Łajdak!... — pomyślała z nienawiścią. A potem rzekła: — Niech pan dyrektor czyni to, co poleciłam. Pan chyba wie, że ja tu decyduję o wszystkim.

— Tak, wasza miłość! Lecz...

— I nawet wtedy będę decydowała, gdy hrabia Schaffgotsch stanie się współwłaścicielem mojego majątku. Pan dyrektor mnie zrozumiał?

— Zrozumiałem, wasza miłość!

Joanna podeszła do niego. Oczy jej stawały się powoli łagodne i proszące. Przez chwilę mocowała się z sobą, potem ujęła dłoń dyrektora i głaszcząc ją mówiła:

— Panie dyrektorze! Ja będę panu wdzięczna!

— Nie trzeba! Nie trzeba, wasza miłość!... Ja wszystko rozumiem!... Ja wszystko uczynię, by Strandella był zwolniony... Ja...

— Zna go pan dyrektor? — zapytała znienacka.

Dyrektor zamrugał śmiesznie powiekami, przytaknął skwapliwie.

— Tak, wasza miłość! To nie jest zwykły, ordynarny górnik! To nie jest pospolity człowiek. To nie jest człowiek z gminu...

— Tylko co?...

— To jest dziwny człowiek! To jest taki cudzoziemski Uhland. On gra, on śpiewa, on gada łaciną, to jest dziwny człowiek! On zna Homera34