POL TREK. W imieniu Rzeczypospolitej - Luiza Dobrzyńska - ebook
PROMOCJA

POL TREK. W imieniu Rzeczypospolitej ebook

Luiza Dobrzyńska

4,4
39,99 zł
29,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 29,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

XXIV wiek. W Galaktyce Drogi Mlecznej zawiązuje się Unia Planet, a wszystkie kraje na naszym błękitnym globie, zostają skonsolidowane w tak zwaną Zjednoczoną Ziemię.

Hmm, wszystkie? ;) Jeden naród ma jak zwykle inny pomysł na siebie i dzielnie broni swojej odrębności. A kiedy Polacy dochodzą do wniosku, że za mało ich jest w kosmosie, postanawiają wziąć sprawy we własne ręce. Bo przecież: Polak potrafi!

Czy zatem statek kosmiczny, zbudowany na częściach z demobilu, załogą z łapanki, przemyconymi zwierzakami i buńczuczną panią kapitan, ma szansę w jakikolwiek sposób przysłużyć się Gwiazdowej Armadzie? Czy to raczej gotowy przepis na pełną absurdalnych przygód awanturników z Polski - katastrofę w Kosmosie? Tam, gdzie na pewno… nikt nie usłyszy Twojego śmiechu!

-----------------------------

Czujecie to? Nic na świecie tak nie pachnie. To polski bimber, dzieci. Raz nasi bombardowali nim 12 godzin. Kiedy było już po akcji, znaleźliśmy wszystkich zalanych w trupa. Kocham zapach bimbru o świcie. A ta książka pachnie bimbrem. Pachnie, jak... zwycięstwo! – płk. Pił Gore.

 

Umarłem ze śmiechu. - C. MacLeod.

-----------------------------

Autorka o "Pol Trek-u": "...moje ulubione dziecię. Jest to pastisz Star Treka, zawierający odniesienia również do innych filmowych uniwersów oraz potężną dawkę fascynacji polskością w jej najzabawniejszych przejawach. Nie ma tam prób uwznioślania naszych wad narodowych, ale też nie są one przedstawiane jako grzech śmiertelny. Ot, Polacy to Polacy... Nawet wśród gwiazd. W Przestrzeni, w której nikt nie usłyszy... naszego śmiechu ;)"

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 434

Oceny
4,4 (14 ocen)
9
3
1
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
BSloboda

Z braku laku…

tak szczerze, przeczytałem bo zacząłem. książka jak dla mnie bez ładu i składu, dużo zapożyczeń ze Star Treka itp, w sumie jak ktoś zna serie, to wie co zaraz się stanie. język taki sobie, mało trafione opisy sprzętu, ludzi itp. mało wyraziste ów w postacie. ogólnie nie polecam.
00

Popularność




POL TREK

W IMIENIU RZECZYPOSPOLITEJ

Tytuł: POL TREK: W Imieniu Rzeczypospolitej

© Copyright: Luiza Dobrzyńska 2021

© Copyright: Wydawnictwo Odmienne Stany Fantastyki „OdeSFa” – Fundacja KIS 2021

Seria wydawnicza: FantaSFa – Fantastyczne Fascynacje (od 2022 roku)

Pozycja w serii: 01

Redaktor serii: Luiza „Eviva” Dobrzyńska

Koncepcja i nazwa serii: Jacek „Franco” Horęzga

Logo serii: Joanna Fijałkowska, Anna Szwajgier

Redaktor tomu: Luiza „Eviva” Dobrzyńska

Korekta: Dominika Świątkowska

Skład, łamanie i przygotowanie do druku: Dominika Świątkowska

Ilustracja na okładce: Anna Szwajgier

Opracowanie graficzne: Joanna Fijałkowska, Anna Szwajgier

Logo Fundacji KIS: Anna Szwajgier

Koncepcja, nazwa i logo wydawnictwa: Jacek „Franco” Horęzga

Redaktor naczelny wydawnictwa: Jacek „Franco” Horęzga

Żadna część tej książki nie może być powielana i kopiowana w jakikolwiek sposób i w jakiejkolwiek formie bez wiedzy i zgody Wydawnictwa OdeSFa, nie licząc krótkich cytatów oraz miniaturki okładki, użytych na potrzeby recenzji i opracowań popularno-naukowych i naukowych.

Wydawnictwo Odmienne Stany Fantastyki „OdeSFa” e-ISBN 43341

Fundacja Kultura-Integracja-Społeczeństwo (Rok powołania – 2012)

KRS 0000438565

[email protected] | www.odesfa.pl

Wydanie I Brzeg 2022

ISBN 978-83-67504-02-7 (ebook)

Podziękowania za pomoc przy tworzeniu postaci i realiów dla userów portalu USS Phoenix o nickach:

Q_, Madame Picard, Kanna, Allucard, Arek, Weronika, R’Cer, Spohkh, Dragon, FederacyjneMSZ, biter, Seybr, Elaan.

Od wydawcy

POL TREK: W Imieniu Rzeczypospolitej jest dojrzałym owocem młodzieńczych fascynacji. Znanych zapewne dobrze wszystkim czytelnikom, którzy, sięgając z zaciekawieniem po niniejszy wolumin, ujrzą siebie samych z czasów, gdy z rumieńcami na twarzach, szybszym biciem serc oraz przyśpieszonymi oddechami, pochłaniali owiane już dziś nimbem kultu, produkcje kinematograficzno-telewizyjne.

Kolonizowały one nasze umysły całymi galeriami mniej lub bardziej fikcyjnych wydarzeń, miejsc i postaci, marginalizując i unieważniając jednocześnie byty i wydarzenia historyczne oraz mityczne. Bohaterowie westernów, przygodówek, filmów grozy, wojennych, sensacyjnych, płaszcza i szpady, kryminałów, komedii i dramatów, a nade wszystko produkcji spod znaku science-ficition – zapładniali (i nadal zapładniają) świadomość miliardów ludzi, czyniąc to jednocześnie w sposób uzależniający i zniewalający. Zawłaszczający. Światy wyobrażone, wymyślone – wrastają tym sposobem w ludzkie dusze, stając się swego rodzaju naroślą, żyjącą własnym życiem i wywierającą niebagatelny wpływ na codzienność widzów zainfekowanych wirusem fascynacji.

W tym wypadku mamy do czynienia z fascynacją prawdziwie kosmiczną. Któż bowiem z nas nie pamięta emocji, jakie towarzyszyły nam podczas oglądania wyczekiwanych tygodniami odcinków serialu Kosmos: 1999, emitowanych w latach 70 XX wieku w Telewizji Polskiej? Ilu z nas ominęły kolejki przed kasami do kin na takie filmy jak Terminator, japońska Godzilla, czy w końcu, na najbardziej chyba typowe dla opisywanego tutaj zjawiska – Gwiezdne Wojny George’a Lucasa?

Star Trek miał nieco mniej szczęścia do Polski. Kultowy od swojej premiery w latach 60 poprzedniego wieku, w Stanach Zjednoczonych i Niemczech serial, któremu towarzyszą do dziś setki komiksów, fanzinów, gadżetów, modeli, produkcji kinowych, a nade wszystko – ogromna rzesza zakochanych w nim po uszy fanów, był u nas długo znany tylko dzięki wzmiankom w prasie i z pirackich kaset video. Dopiero w latach 90 XX stulecia, w polskich kinach pojawiła się produkcja Star Trek: Pokolenia, a w końcówce dekady serial macierzysty zaistniał w programach polskich stacji telewizyjnych. Zyskując jednak grono wiernych wielbicieli.

Jest zatem Pol Trek oczywistym w swojej istocie – owocem fascynacji Star Trekiem. Na co wskazuje chociażby tytuł niniejszej książki. Ale, co również jest udziałem tytułu, Pol Trek zrodził się z fascynacji innym fenomenem – fascynacji swojskością. Polskością. Ukazaną tutaj przez pryzmat zabawnych i jednocześnie, jakże oczywistych, stereotypów.

I ostatecznie, Pol Trek w formie, w jakiej trzymacie go właśnie w rękach, jest owocem jeszcze jednego rodzaju fascynacji. A mianowicie antropologicznej fascynacji fascynacjami. Owym socjologicznym fenomenem recepcji dzieł popkultury, które trafiając do świadomości kreatywnie uposażonych odbiorców, uruchamiają w nich procesy rozbudzające twórcze niepokoje. Owocujące zrzeszaniem się fascynatów w kręgi zainteresowań i zmuszające ich do tworzenia nigdy nie kończących się kolekcji gadżetów, figurek i modeli. A nawet, w nie tak znowu nielicznych wypadkach, prowokujące część miłośników do tworzenia własnych narracji, wyprowadzanych wprost ze światów masowej wyobraźni.

Fantastyczne Fascynacje – nową serię naszego wydawnictwa otwiera niniejszym dojrzały owoc związku młodzieńczych fascynacji Autorki z antropologicznymi inklinacjami badaczy kultury i popkultury, stanowiących sporą część zespołu OdeSFy oraz ludzi z nią już współpracujących. Dając tym samym mglistą zapowiedź roku 2022, w którym planujemy wydać także nasze pierwsze opracowania popularno-naukowe i naukowe. Zrodzone (a jakże!) między innymi z fascynacji. Jak najbardziej – fantastycznych.

Życzymy dobrej zabawy podczas lektury.

W imieniu zespołu: Jacek „Franco” Horęzga

PS. Korzystając z okazji, pragniemy podziękować Autorce za fundamentalny wpływ na doprowadzenie wydawniczej mrzonki do etapu obecnego. Bez Ciebie, droga Luizo, nasza Gwiezdna Włóczęga nigdy by nie wyruszyła w Kosmos. W którym, nawet po lekturze Pol Treka, i tak nikt nie usłyszy czytelniczego śmiechu.

Zespół

Prolog

Stało się to w roku 2315, nie bardzo dawno temu i w zupełnie nieodległej galaktyce, i naprawdę żadne wielkie Imperium nie maczało w tym palców, choć kilka pomniejszych z czasem wmieszało się w akcję.

Kraj w skali globalnej niewielki i niezbyt bogaty, Polska, śledził dokonania Gwiazdowej Armady z niekłamanym zainteresowaniem. Kadetów z tego państwa nie zanotowano w Akademii Kosmicznej zbyt wielu, bowiem mimo odwagi i niepośledniej inteligencji, byli to ludzie tak pełni fantazji, że najlepsi specjaliści od drylu łamali sobie na nich zęby. Mimo to w pewnym momencie Polacy doszli do wniosku, że nie są gorsi od reszty Zjednoczonej Ziemi – prawdę mówiąc, to choć Ziemia jako taka była zjednoczona, niektóre twory państwowe, jak je teraz nazywano, nadal uparcie broniły swej odrębności. Między innymi robiła to właśnie Polska, a w pewnym momencie ktoś tam wpadł na pomysł, by zbudować własnym sumptem statek gwiazdowy klasy Constans, albo choć przestarzały NXY. Na tym ostatnim rozwiązaniu stanęło, gdyż do NXY można było dostać tanio wiele części z demobilu, a kraj nad Wisłą nie grzeszył wysokim budżetem.

Od idei do budowy jednak zawsze droga daleka, a w Polsce tym bardziej. Projekt zatem wlókł się po różnych instancjach i zdawało się już, że utknie na którejś tam z kolei komisji, gdy nagle zdarzyło się coś niespodziewanego. Pewien wysoko postawiony polityk, wiedziony szczątkowym poczuciem obowiązku, po suto zakrapianym bankiecie zamiast do domu – pojechał do kancelarii Rady Państwa i zaczął stemplować zaległe papiery. Choć alkohol tak szumiał mu w głowie, że nie wiedział nawet, co właśnie zatwierdza, później w większości zaakceptowano jego podjęte ad hoc decyzje. Między innymi przyłożył pieczątkę na akcie, który pozwalał rozpocząć budowę statku – a z tego skwapliwie skorzystali wojskowi, którym zależało bardzo na prestiżowym przedsięwzięciu.

Społeczna ocena budowy statku od początku była bardzo różna. Część społeczeństwa wpadła wręcz w euforię, twierdząc, że „jeszcze Polska nie zginęła”, skoro stać ją na takie gesty. Równie duża grupa wyrażała wątpliwości, czy statek w ogóle da się zbudować, skoro jak zwykle połowa materiałów pójdzie „na lewo”. Twierdzono, że jeśli nawet budowa zostanie zakończona, to pozostaje wielkim pytaniem, czy w ogóle poleci i czy nie rozwali go pierwsze wejście w nadświetlną. Znaleźli się też tacy, co stukali się w czoło, jak również bardzo poważna liczba tych, którzy od początku budowy skrupulatnie opijali każdy jej etap i nieomal każdą wkręconą śrubkę, zasilając tym samym budżet państwa via dział monopolowy. Jakby nie było, cała Polska śledziła budowę, a liczne kolektury przyjmowały zakłady na to, czy budowa zostanie ukończona w terminie i co pójdzie nie tak.

W realizacji projektu pomogli Polakom członkowie Unii Planet, a szczególnie delegacja z planety Pandoria. Niebieskoskóra rasa wojowników, ozdobiona charakterystycznymi czułkami nad czołem, już od pierwszego kontaktu z Ziemianami poczuła niewytłumaczalną słabość do zawadiackiego, niezdyscyplinowanego narodu z małego kraju na jednym z kontynentów, które odwiedzili. Delegaci z Pandorii z ochotą pośredniczyli w zakupie części, dostarczyli plany, nawet podarowali Polsce reaktor nadświetlny razem z kryształami paralitu. Ku powszechnemu zdziwieniu do tej pomocy przyłączyli się też najwyżej rozwinięci członkowie Unii, Uoltanie, rasa pozbawiona emocji i niezwykle logiczna. Po nich najprędzej spodziewano się prób storpedowania projektu, jednak stało się inaczej.

Mimo więc nieustannych, choć przejściowych trudności ukończono budowę. Statek był gotów w mniej więcej wyznaczonym czasie, trzymał się kupy i nawet nie najgorzej wyglądał. Na jego części mieszkalno-socjalnej pyszniła się wymalowana czerwoną farbą w białe pasy nazwa „HERMASZ”. Prawdę mówiąc, początkowo miał się zwać „Hermaszewski”, ale w połowie malowania napisu firma, wyłoniona w ramach przetargu, została wzięta pod lupę przez prokuraturę. Ta udowodniła, że cała impreza została ustawiona i w rezultacie malowanie nazwy przerwano, kierownik od razu wyemigrował, a na zrobienie nowego przetargu nie było już czasu. Napis został, jaki był, a że skutkiem planowania go na dłuższy wyszedł niesymetrycznie w stosunku do osi funkcyjnej części statku – sprawiał wrażenie, jakby masywny moduł centralny zastygł w złośliwym półuśmiechu. To jednak nikomu zbytnio nie przeszkadzało.

Znacznie gorzej przedstawiała się sprawa załogi. Wyselekcjonowana kadra oficerska gremialnie nadsyłała zwolnienia lekarskie od lotu pod byle pretekstem zdrowotnym, sam kapitan zaś parę dni przed planowanym startem urżnął się w barze. Wywołał przy tym taką burdę, że trafił do aresztu, co, jak powszechnie twierdzono, było nader zręcznym posunięciem z jego strony. Jedynym logicznym wyjściem zdawało się przełożenie startu Hermasza, ale dla wojska było to nie do pomyślenia. Urządzono więc prawdziwą łapankę na oficerów, którzy mieli cokolwiek wspólnego z lotami w kosmos i udało się w trybie przyspieszonym zmontować sekcję dowodzenia, ale niestety bez kapitana.

Po długim wertowaniu akt generał Jaruzelski, daleki potomek innego słynnego generała o tym nazwisku, znalazł wreszcie kapitana z zaliczonym stażem na statku gwiazdowym. Była to Lilianna Zakrzewska, dowodząca oddziałem obrony naziemnej. Drobna, delikatna z wyglądu i bardzo szczupła, z długim blond warkoczem, wyglądała na wszystko, tylko nie na dowódcę wojsk lotniczych ani tym bardziej kapitana statku gwiazdowego. Mimo to ze wszystkich wyższych oficerów, których kandydatury leżały na generalskim biurku, jej kwalifikacje były najlepsze, a czas przecież naglił.

Nie bawiąc się zatem w dyplomację, generał wezwał kapitan Zakrzewską i powiedział krótko:

– Potrzebujemy pilnie dowódcy Hermasza. Jest pani ochotnikiem. Odmaszerować.

Kapitan Zakrzewska, wychowana w rodzinie o bardzo długich wojskowych tradycjach, ani myślała protestować. Zasalutowała i w ciągu dwudziestu czterech godzin stawiła się na pokładzie statku z podręcznym bagażem oraz swą ulubioną fretką o imieniu Gizia. Teraz duma polskiej myśli technicznej była już gotowa do startu.

I

Na pokładzie Hermasza przebywało stu czterech członków załogi, w znakomitej większości kompletnych nowicjuszy. Większość z nich skusiła kosmiczna przygoda, inni podpisali kontrakt po prostu z nudów. Jedynie oficerowie mieli za sobą prawdziwe, nie symulowane loty kosmiczne, choć przeważnie wewnątrzukładowe. Kapitan Zakrzewska dowiedziała się o tym po nader pobieżnym przestudiowaniu akt załogi i uniosła oczy w niemej grozie.

Potem sięgnęła do akt załogi szkieletowej. Tu nie było wiele lepiej, ale jednak: głównym oficerem medycznym okazała się rodowita Uoltanka, doktor TiShan, osoba młoda i mało doświadczona, ale mająca za sobą trening w Akademii Gwiazdowej Armady. Pierwszym oficerem mianowano komandora Arkadiusza Żydka  – znała go osobiście, służył na statku krótkiego zasięgu, zdymisjonowany po kłótni z kapitanem. Drugim oficerem był porucznik Jürgen von Ravensburg, mający za sobą staż w Armadzie Handlowej (zawsze coś). Szefem sekcji naukowej został niejaki Jędrzej Karpiel-Bagietka, a jego zastępcą i jednocześnie zastępcą szefa ochrony – Uoltanin, komandor podporucznik ArCer, co świadczyło o ingerencji Armady w dobór kadry. Inaczej skąd wzięłoby się w niej aż dwoje Uoltan? Z drugiej strony to nawet dobrze, gdyż gwarantowało odrobinę logiki na pokładzie.

Szefem nawigatorów był Krzysztof Majcher. Jego też kapitan znała osobiście – maniakalny kolekcjoner wszelkiego rodzaju broni, drażliwy i kapryśny, a jednocześnie chyba jedyny na pokładzie astronauta z prawdziwego zdarzenia, taki, który szlify zdobywał daleko od układu Sol, nie wewnątrz niego lub zgoła na symulatorze. Główny inżynier za to, porucznik Karol Michałow, nie postawił jeszcze nigdy stopy na pokładzie statku gwiazdowego, chyba że w stoczni na orbicie, podczas napraw. Według akt nie było lepszego specjalisty od silników nadświetlnych oraz propulsowych, miał też uprawnienia inżyniera antymaterii. Jednak krótka adnotacja „B.A.” w jego aktach wskazywała na nielichy temperament i skłonność do pakowania się w rozmaite awantury.

Dalsze studiowanie akt przerwało pani kapitan energiczne walenie do drzwi, będące pewnie w zamierzeniach delikatnym pukaniem.

– Wlazł! – krzyknęła.

Drzwi rozsunęły się i w progu stanął młody chłopak o ponadprzeciętnych gabarytach, jasnej czuprynie i poczciwej, niezbyt inteligentnej gębie.

– Jo kcioł sie zameldowoć – huknął służbiście. – Jo je Jasiek Gusienica, ichni łordynus, do usług jaśnie panienki.

– Spocznij – odparła kapitan machinalnie. – Chyba raczej ordynans, nie? To po pierwsze, a po drugie, nie jaśnie panienka, tylko pani kapitan. Jesteś z Zakopanego?

– Ni, z Poronina, ale wychowany na Ślunsku.

– Może być. Skoro już tu jesteś, to podejdź i przypatrz się.

Zdjęła z ramienia fretkę i postawiła ją na stole.

– Ło matko, asica – ucieszył się Jasiek, podchodząc bliżej. Gizia obwąchała jego rękę, a potem usiadła i zaczęła myć sobie futerko.

– Nie łasica, tylko fretka – powiedziała Lilianna surowo. – To mój zwierzak i zapamiętaj sobie, że jest nietykalna. Jeśli coś jej się stanie, to niech cię ręka boska broni. Jasne?

– Przisam Bogu, jo byda o nio dboł kiej o włosnego dziecioka.

– Powiedzmy… Dobra, obejrzyj na razie statek i pamiętaj, żeby wszędzie nosić komunikator. Będę cię potrzebować, to wezwę.

– Haj! To je, rozkaz, panicko kapiton!

Jasiek zrobił w tył zwrot, wszedł energicznie w drzwi, zawadził ciemieniem o górną framugę, stęknął „łomatko!” i zniknął w korytarzu.

– Ależ dali mi ordynansa, śląskiego trepa spod Giewontu, lepiej być nie mogło – mruknęła do siebie Zakrzewska i wróciła do studiowania akt.

Stanowczo były mniej zabawne niż jej nowy podwładny. Według pobieżnych obliczeń dziewięćdziesiąt procent jej podwładnych jeszcze nigdy nie było w uczciwej przestrzeni kosmicznej. Tymczasem Gwiazdowa Armada postawiła twarde wymagania – musieli sobie poradzić bez niczyjej pomocy, jeśli chcieli liczyć na przynależność Hermasza do tej formacji i, co za tym szło, wszystkie związane z tym przywileje. Kapitan była dość młoda, ale nie głupia ani zadufana w sobie. Wiedziała dobrze, jak trudne postawiono przed nią zadanie i zastanawiała się, jak zdoła je wykonać, mając do dyspozycji taką załogę.

Wróciła do akt obojga Uoltan. Generał Jaruzelski nie lubił tej rasy i nie ufał jej za grosz, na pewno więc sprzeciwiał się ich obecności na pokładzie. Gwiazdowa Armada postawiła na swoim, a co z tego wyniknie, miał pokazać czas. Akta ArCera przedstawiały się dość jednostajnie: żona i syn, wszechstronne wykształcenie, wieloletnie doświadczenie na stanowisku pierwszego oficera, przebieg służby wzorowy. Natomiast akta doktor TiShan czytało się niczym powieść awanturniczą. Pozostawiona na Ziemi jako pięciolatka, wychowywała się w Polsce, w rodzinie licznej i wesołej. Siedem lat później została zabrana na rodzinną planetę mimo jej sprzeciwu – tak gwałtownego, że trzeba było zatrudnić psychologa do rozwiązania problemu. Gdy skończyła osiemnastkę, uciekła z domu i w jakiś sobie wiadomy sposób przemyciła się na statek lecący na Ziemię. Wróciwszy do przybranej rodziny, ukończyła warszawską Akademię Medyczną i praktykowała w jednym ze stołecznych szpitali. Znana była z bardzo rozrywkowego usposobienia, zupełnie odmiennego niż zwykłe uoltańskie opanowanie.

Po tej lekturze Lilianna poczuła, że ma dość i postanowiła skończyć z czytaniem akt. Zresztą, był już najwyższy czas, by iść na mostek. Wyznaczona godzina startu zbliżała się nieubłaganie.

II

Gdyby kapitan Zakrzewska zajrzała teraz do maszynowni, pewnie zgodziłaby się z poprzednim szefostwem swego głównego inżyniera. Porucznik Michałow, który zaokrętował się już poprzedniego dnia, klął jak szewc z pasji i rozstawiał po kątach swych podwładnych, osobiście sprawdzając każdy dział i grożąc wszystkim najstraszliwszymi konsekwencjami, jeśli znajdzie bodaj jedną niedokręconą śrubkę. Za nim biegało krok w krok radośnie jasnobrązowe stworzenie, przypominające sześcionożnego szopa. Był to oswojony vall, rodzaj szopa z planety Mordasja, ulubieniec Michałowa i jedyna istota, na której mu zależało.

– Szefie, jak nasza stara zobaczy tego szczura, będzie wściekła – odważył się powiedzieć inżynier Józef Stelmach. – Znam oficera z jej jednostki, to diabeł, nie baba.

– Sprawdź pan lepiej przewody plazmowe i nie mądrz się pan – padła odpowiedź. – Dla pańskiej osoby to pani kapitan, nie żadna stara, jasne? A jak mi jedno słówko powie, to ja wysiadam na najbliższej stacji i niech sama buja się z tym złomem! Ten babsztyl może rządzić na całym statku, ale maszynownia to moja działka i nikt mi tu nie będzie nosa wtykał, nawet sam najwyższy admirał Armady. Co się gapicie, durnie?! Do roboty, kończyć przegląd, bo kulasy wam poprzetrącam!

Ekipa inżynierów rozbiegła się po maszynowni jak spłoszone mrówki, a Michałow wziął valla na ręce i poczochrał go po grzbiecie.

– Tak, mój malutki, nikt mi tu nie będzie na ciebie wydziwiał – zamruczał.

Tymczasem na statek ściągali ostatni załoganci – doktor TiShan, pijana w trupa, kilku żołnierzy z ochrony oraz najmłodsza sterniczka, chorąży Weronika Bąk, w towarzystwie ogromnego, kudłatego psa. Podobnie jak kapitan, nie miała z kim zostawić swego zwierzaka i zdecydowała się dyskretnie przemycić go na pokład. Co prawda w tym przypadku „dyskretne przemycenie” raczej nie wchodziło w grę, bo pies ważył z sześćdziesiąt pięć kilo i trudno byłoby go ukryć…

Technik Zdzisław Lalewicz, powszechnie zwany Lalunia, szef transportu, wytrzeszczył oczy ze zdziwieniem na widok nowego załoganta i spytał:

– A ten gdzie ma przydział? – Ale zaraz machnął ręką i sam sobie odpowiedział: – A właściwie, mnie tam co… Mnie tu płacą tyle samo, kogo bym nie teleportował.

Weronika uśmiechnęła się do niego z mieszaniną zażenowania i wdzięczności, usiłując jednocześnie wyglądać na znacznie więcej niż swoje siedemnaście lat.

– Niech pan na razie nie mówi kapitanowi, dobrze? – poprosiła. – Nie mogłam zostawić Miśka, mam tylko jego.

– Jasna sprawa. I tak nasza stara dowie się jeszcze nazbyt wcześnie. Ale spoko Maroko, mała, ona sama wlazła tu z fretką na ramieniu, a główny inżynier z vallem. To nie statek będzie, a latający ogród zoologiczny. Mnie zresztą nie przeszkadza. – Technik odwzajemnił uśmiech i podał Weronice identyfikator. Dziewczyna wzięła go i wybiegła w podskokach z hali transportu, zaś za nią pobiegł owczarek, poszczekując radośnie.

Na konsoli zamigotał kolejny sygnał i Lalewicz zmarszczył czoło z niezadowoleniem. Nie oczekiwał już nikogo. Mimo to wprowadził kod i na podeście zmaterializowała się młoda kobieta o krótko obciętych, czarnych włosach. Nie wdając się w zbyteczne dyskusje, machnęła mu przed nosem swym przydziałem, porwała z podestu dużą torbę z podręcznym bagażem, złapała w locie rzucony jej identyfikator i wybiegła. Jeszcze raz sprawdził listę i znalazł wreszcie nieodkreśloną załogantkę – podporucznik Malwinę Kręcik, dział łączności. Mało brakowało, a zostałaby na Ziemi. Teraz załoga była już naprawdę kompletna i Lalewicz mógł w spokoju ducha usiąść na fotelu dyżurnego technika, pogrążając się w lekturze swej ulubionej książki „Przygody dobrego wojaka Szwejka”.

Poza halą transportu wrzało zamieszanie – załoganci szukali swych kwater, wpadali jeden na drugiego i obrzucali się złośliwościami. Jak się okazało, żaden numer na liście przydziałów nie odpowiadał rzeczywistości, kwatery były albo w ogóle nieoznaczone, albo oznaczone błędnie i w końcu zaszła konieczność wezwania głównego kwatermistrza, który – wściekły, że przerwano mu drzemkę – rozplątał jakoś ten galimatias. Najłatwiej miała się sprawa z parami małżeńskimi i narzeczeńskimi, najtrudniej z singlami, którym nie przysługiwała pojedyncza kwatera. Z góry było wiadomo, że zaraz w pierwszych dniach lotu nastąpią przetasowania, ale chodziło o to, by przynajmniej tymczasowo wszystkich zakwaterować. Udało się to dopiero po kilku godzinach lamentów, narzekań i pogróżek latających w powietrzu niczym groźne insekty.

Hermasz był wreszcie gotów do swego dziewiczego rejsu.

III

Na widok wchodzącej na mostek kapitan komandor ArCer uniósł nieznacznie swe skośne brwi. Miał wrażenie, że dowództwo naziemne robi sobie żarty. Nie dość, że kapitana Mrozika, mężczyznę twardego i doświadczonego, zastępowano kobietą, to do tego jeszcze taką kobietą – wyglądała jak dziewczynka, która dla zabawy ubrała się w replikę munduru rodziców. Na domiar złego na jej ramieniu siedziało gibkie, krótkonogie zwierzątko o płaskim łebku i puszystym ogonie. Nie od dziś ArCer wiedział, że po Ziemianach trudno spodziewać się logiki, jednak Polacy, których dopiero zaczynał poznawać, bili na głowę wszystkich innych.

Obserwował dyskretnie niektórych z załogantów. Było wśród nich młode małżeństwo, które ani na chwilę nie przestawało się kłócić, ponury inżynier gadający do siebie, specjalista od dyplomacji, który od razu pobiegł do kuchni i zabrał się do gotowania. A także, ku jego największemu niezadowoleniu, uoltańska lekarka. Ta przybyła na pokład w stanie takiego upojenia alkoholowego, że jej zastępca, doktor Jakub Żmijewski, natychmiast położył ją spać. Byłoby to zupełnie niezrozumiałe, gdyby ArCer nie wiedział, że pani doktor została wychowana na Ziemi, w Polsce, zatem wszystkiego można się po niej spodziewać. Nie, ArCera nie uszczęśliwiał nowy przydział, ale protestowanie w tej sprawie byłoby nielogiczne. Dowództwo wiedziało, co robić, asygnując go na ten ledwie trzymający się kupy składak. Niewykluczone, że z czasem będzie musiał przejąć tu dowodzenie, by ocalić chociaż część załogi. Ta dziwaczna kapitan nie budziła raczej zaufania.

Widok niebieskoskórej kadetki przy konsoli łączności nie stanowił dla Lilianny szczególnego zaskoczenia. Można było przewidzieć, że Pandorianie, tyle pomógłszy, narzucą Polakom swego obserwatora, choć kapitan oczekiwała raczej kogoś bardziej doświadczonego. Dziewczyna przy radiu wyglądała na bardzo młodą, a mundur wskazywał na to, że nawet nie ukończyła jeszcze Akademii. Czemu więc właśnie ona? Kapitan odłożyła wyjaśnienie tej sprawy na później. Pewnym krokiem podeszła do fotela dowodzenia, usiadła na nim i… natychmiast zjechała na podłogę.

– Nie ma co, ładnie się zaczyna – burknęła, wstając i rozcierając stłuczone pośladki.

Od strony stanowiska pierwszego oficera dobiegł odgłos stłumionego parsknięcia. Arek Żydek, bardzo wesoły młodzieniec, znany był ze skłonności do śmiechu i zabaw.

– Nie śmiej się, bratku, z cudzego upadku – powiedziała kapitan i włączyła komunikator. – Maszynownia, proszę przysłać na mostek kogoś ze śrubokrętem. Fotel dowodzenia nie został przykręcony do podstawy.

– Partacze cholerne – odezwało się warknięcie Michałowa, który nie grzeszył cierpliwością w stosunku do podwładnych. – Zaraz tam kogoś wyślę.

– Silniki gotowe do odpalenia, tak przy okazji?

– Na tyle, na ile cokolwiek może tu być gotowe. Lepiej i tak nie będzie. Przed wejściem w nadświetlną radzę pomodlić się i pożegnać.

Na mostek wpadli jednocześnie mechanik z sekcji inżynieryjnej i czarnowłosa dziewczyna w mundurze działu łączności. Bez ceregieli spędziła Pandoriankę z jej miejsca i usiadła przy konsoli, najwyraźniej bardzo z siebie zadowolona. Teraz wszystko się zgadzało – Malwinka Kręcik, zwana przez kolegów Malwą, której podlegała łączność na statku, według akt osoba mało zdyscyplinowana i niezależna, za to bardzo śmiała.

– Czemu zawdzięczamy ten zaszczyt, że raczyła się pani zjawić? – spytała Lilianna zjadliwie.

– Melduję, pani kapitan, że żegnałam się z przyjaciółmi, a potem wahadłowiec nie chciał poczekać – odparła wesolutko Malwinka. Wyraźnie nie poczuwała się do żadnej winy.

– Włącz swą konsolę, kobito, nie denerwuj mnie – warknął od sterów Krzysztof Majcher.

– Od kiedy jesteśmy na ty? – spytała retorycznie panna Kręcik.

– Żadnych kłótni na mostku – ucięła kapitan, podczas gdy młody chłopak z sekcji inżynieryjnej pospiesznie przykręcał śrubki mocujące fotel dowodzenia do podstawy. – Proszę połączyć mnie z kontrolą lotów, poruczniku.

Porucznik Kręcik usiadła z obrażoną miną i wywołała centrum kontroli lotów.

– Hermasz melduje gotowość do startu – powiedziała Zakrzewska, siadając ponownie w fotelu i konstatując z zadowoleniem, że tym razem wszystko trzyma się kupy.

– Tu kontrola naziemna – zazgrzytało w głośniku. – Hermasz, macie pozwolenie na start. Wysokiej próżni.

Krzysztof Majcher położył ręce na sterach, to samo zrobił Mścisław Czerep na fotelu drugiego pilota. Kapitan przeżegnała się po staroświecku, co spowodowało, że brwi ArCera podjechały aż pod jego typową, uoltańską grzywkę, i nakazała:

– No to w imię boże. Naprzód, nadświetlna pierwszego stopnia.

***

Oczywiście, nikt się nie spodziewał, że pierwsze wejście w nadświetlną odbędzie się bez przygód. W maszynowni snuto ponure rozważania, czy statek rozleci się natychmiast, czy dopiero w drugiej minucie lotu. Wcześniej padła nawet propozycja urządzenia loterii, ale projekt ten upadł, nie było bowiem wiadomo, kto, komu i jak miałby zapłacić w razie wygranej. Jednak nikt, jak się okazało, nie był jakoś przygotowany na to, co się stało. Hermasz wpadł w turbulencje, potem fiknął kozła, aż wszyscy pospadali z foteli, i nagle, wyprostowawszy trajektorię, wystrzelił wprowadzonym kursem niczym zwariowana petarda.

– Pani kapitan, melduję, że mamy nadświetlną siódmego stopnia i nie mogę zejść niżej – zaraportował z nienaganną dykcją Krzysztof Majcher, podczas gdy jego kolega szarpał się ze sterami, przeklinając półgłosem, na czym świat stoi.

– Maszynownia, czemu nie możemy zmniejszyć prędkości? – spytała Lilianna, włączając komunikator.

– Zaciął się obwód regulacji, …jego mać! – krzyknął w głośniku rozwścieczony głos Michałowa. – Naprawa trochę potrwa, ale jeśli się na nic nie wpakujemy, za dwie godzinny powinno wszystko działać.

– Dobra, dwie godziny to dwie godziny… Da pan sobie radę, panie Majcher? – spytała kapitan nawigatora.

– Bez napinki – zapewnił ją niewzruszony Krzysztof. – Trzeba jedynie wzmocnić osłony i nic nam nie będzie.

– Maszynownia, dajcie więcej w osłony!

– Już daliśmy, profilaktycznie przed startem, i dobrze, inaczej dawno by nas coś trafiło – warknął Michałow w odpowiedzi i przerwał połączenie.

Hermasz mknął naprzód, nie wykazując jakoś tendencji do rozsypania się po okolicznej próżni, mimo że był tylko podrasowanym NXY, w dodatku poskładanym ze zdobytych w różnych okolicznościach części. Gdyby na Ziemi wiedziano, że ten statek, zamiast łagodnie przejść do nadświetlnej, od razu skoczy w stopień siódmy, obstawiano by dwieście do jednego, że rozsypie się w pierwszych sekundach. Tymczasem jakoś leciał i nawet nie trzeszczał. Inżynier Michałow dotrzymał słowa – za niecałe dwie godziny obwód regulacji zaczął działać i Hermasz łagodnie zwolnił do rozsądnej prędkości określanej jako nadświetlna trzeciego stopnia. Z tą prędkością statek osiągnął wreszcie punkt, od którego naprawdę zdany był tylko na siebie, gdyż nie obejmowała go już ochrona sieci unijnych placówek, rozsianych po tej części galaktyki.

– Punkt zero – zameldował sternik Czerep.

Lilianna wstała z fotela i przeciągnęła się rozkosznie.

– Arek, przejmuje pan mostek, ja idę na obchód.

„Jaki znowu obchód?” chciał spytać ArCer, ale powstrzymał się. Pani kapitan miała, jak widać, własną koncepcję dowodzenia, ale on jak na razie miał jedynie obserwować.

Zakrzewska przede wszystkim zjechała windą na pokład pierwszy, gdzie mieściło się ambulatorium. Zajrzawszy tam, zobaczyła spory tłumek lamentujących załogantów, z których każdy, sądząc z wydawanych dźwięków, był albo ciężko chory, albo zgoła umierał. Przecisnąwszy się miedzy swymi ludźmi, odnalazła doktora Żmijewskiego, który z pomocą wykwalifikowanej pielęgniarki, siostry Lolity Niemogę, aplikował pacjentom jakieś zastrzyki i udzielał pociechy.

– Co jest, Kuba? – spytała.

– Choroba kosmiczna, co by innego? – odparł doktor. – Przecież to wszystko nowicjusze. Muszą swoje odchorować i będą jak nowi.

– A ta Uoltanka gdzie?

– Odsypia jeszcze pożegnalną bibkę. Na pokład przybyła w takim stanie, że mógłbym jej zrobić operację wątroby bez znieczulenia. Lolita, daj więcej torecanolium.

– Dobra, Kuba, postaw ich na nogi i w razie jakby coś nie a propos się działo, to melduj. Ja muszę coś zjeść.

Na wzmiankę o jedzeniu połowa oczekujących zzieleniała jeszcze bardziej, a jedna z dziewczyn, młodszy technik Tekla Podmokły, galopem dopadła zlewu i na oczach reszty pojechała do Rygi.

– Ech, cywile – mruknęła kapitan z wyczuwalną wzgardą. Jako oficer lotnictwa potrafiła bez żadnych sensacji żołądkowych robić ewolucje typowym myśliwcem albo śmigać z szybkością dwóch machów bez dodatkowych zabezpieczeń.

Przejrzała się w ściennym lustrze i obciągnęła mundur. Uniformy na Hermaszu, choć przypominały krojem i barwą typowe mundury Armady, różniły się od nich „stójką” przy szyi, ozdobioną białym orzełkiem na czerwonym tle i podobnymi mankietami. Uznawszy, że wygląda wystarczająco nienagannie, ruszyła do mesy.

Na zakręcie korytarza została znienacka przewrócona przez górę brązowego futra, która radośnie przejechała jej językiem po twarzy i ogłuszająco zaszczekała.

– O, kurczę – stęknęła kapitan. – Co jest, że psy mnie tu całują?

Gizia, bynajmniej nie speszona, wskoczyła na grzbiet owczarka, który zdawał się nie dostrzegać nic zdrożnego w fakcie służenia fretce za konia.

– Misiek, do nogi! – zabrzmiał z końca korytarza zdyszany głos Weroniki. – Proszę mi wybaczyć, pani kapitan, wyrwał mi się.

– Oboje urwaliście się chyba z księżyca. – Lilianna wstała, otrzepała mundur i zdjęła Gizię z grzbietu Miśka. – Wsadziłabym was do aresztu, ale gdybym tak chciała przestrzegać regulaminu, to musiałabym tam posłać pewnie większą część załogi. Pani pilnuje tego niedźwiedzia, żeby nikogo nie zeżarł na przekąskę, i będzie dobrze.

– Tak jest! – Weronika wyprężyła się służbowo, stuknęła obcasami i zapięła smycz Miśkowi, ziejącemu radośnie rozdziawionym pyskiem. Kapitan poklepała go mimochodem po grzbiecie i ruszyła dalej.

Po kilku minutach dotarła do mesy, gdzie przy stoliku w kącie rozpromieniony Jasiek Gąsienica wsuwał już trzeci talerz kapuśniaku z kartoflami. Kucharz w białym kitlu, zarzuconym niedbale na mundur, awansem nalewał mu właśnie czwarty. Przyjrzawszy się „szefowi kuchni” Lilianna z niemałym zdumieniem rozpoznała w nim Matiasa von Brauna, przydzielonego na Hermasza specjalistę od dyplomacji i prawa międzyplanetarnego.

– Panie Matias, co pan tu robi jako kucharz?! – zawołała.

– Jako kucharz gotuję – zameldował wesoło von Braun. – Póki co i tak nie ma z kim negocjować. Dla pani befsztyczek, pani kapitan, czy makaron z boczkiem?

– Dawaj pan makaron, tylko niech pan doda jeszcze ekstra dużą porcję żółtego sera – zdecydowała kapitan po krótkim namyśle.

– To się rozumie. – Matias szybko zmieszał liofilizowane składniki potrawy i wsunął do automatycznego syntezatora, który w ciągu minuty przetworzył otrzymane produkty na parującą zapiekankę. Podał talerz Liliannie, myśląc jednocześnie, że jeśli odżywia się ona tak na co dzień, to jej drobna postura doprawdy jest cudem natury.

– Smacznego – powiedział życzliwie.

IV

Tymczasem w maszynowni główny inżynier dłubał wściekle w tak zwanej tubie Pawriesa, wyklinając na partaczy ze stoczni, zaś jego zastępca, podporucznik Grzegorz Brzęczyszczykiewicz, naprawiał uszkodzoną konsolę.

– Gdybym tak dostał w ręce tych, co to montowali, urwałbym im łby przy samej dupie – mamrotał wściekle. Konsola opierała się wszelkim próbom nawiązania z nią przyjacielskich kontaktów, w końcu więc zaklął i trzasnął w nią z wierzchu tradycyjnym kluczem francuskim. Urządzenie zgrzytnęło i nagle wszystkie kontrolki zapłonęły równym światłem.

– Przemoc fizyczna jest nielogiczna – wyrecytował sarkastyczny głos w czaszce Grzegorza.

– Zamknij się, SyTar – mruknął inżynier. – Co ty tam wiesz.

Miał czasem dość tego niepożądanego towarzystwa, choć pogodził się z nim już dawno. Był jednym z bardzo nielicznych ludzi, którym wszczepiono uoltańskie serce, przystosowane w specjalnym procesie genolokacji. Jego własną strukturę też nieco zmieniono, tak by organizm nie odrzucił obcego serca – ale sprawa była kuriozalna z innego względu. Grzegorz należał do organizacji Terra First, inne rasy uważał za gorsze gatunkowo, zaś razem z sercem (co było wystarczająco okropne) przeszczepiono mu nieświadomie coś, o czym ziemscy lekarze nie wiedzieli: uoltańską watrę, esencję umysłu zmarłego Uoltanina. SyTar, na domiar złego, był niestabilnym emocjonalnie, złośliwym dupkiem – i jego obecność dawała się inżynierowi czasem we znaki.

Michałow wyczołgał się z tuby Pawriesa, uszargany w smarze od stóp do głów, i popatrzył na Grzegorza sprawdzającego konsolę.

– Działa? – spytał.

– Na razie. Bo nic się nie dzieje. Gdy tylko zacznie być gorąco, to zmęczy się i odmówi posłuszeństwa.

– Made in Taiwan – roześmiał się główny inżynier. – Dobra, ja idę pod prysznic, niech pan pilnuje tej sfory, co udaje ekipę techniczną i w razie czego mnie wezwie.

– Tak jest – uśmiechnął się Grzegorz. Odniósł wrażenie, że z nowym przełożonym będzie mu się dobrze pracowało. Byli całkiem podobni.

Michałow wziął długi, gorący prysznic, przebrał się w czysty mundur i wyszedł z łazienki, za nim zaś pobiegł jego nieodłączny vall. Już za drzwiami higienicznego przybytku natknęli się oboje na Teklę Podmokły, która na widok sześcionogiego zwierzaka rzuciła się w tył i wrzasnęła tak, ze słyszały ją chyba ze trzy okoliczne pokłady:

– Mamusiu, co to za paskuda?!

– Po pierwsze primo, nie jestem mamusią, tylko inżynierem – sprostował z godnością Michałow. – Po drugie primo, to jest vall i nazywa się Vuvu. Po ostatnie zaś primo, wypraszam sobie paskudę! A z pani to znów niby takie cudo? Chce pani zobaczyć paskudę, to proszę spojrzeć do najbliższego lustra.

Na taki komplement, oczywiście, nie pozostało Tekli nic innego, jak tylko wymierzyć interlokutorowi siarczysty policzek. Następnie odrzuciła dumnie głowę do tyłu i weszła do łazienki. Po chwili rozległ się stamtąd jej oburzony krzyk:

– Coś by ci się stało, inżynierze cholerny, gdybyś opuszczał po sobie deskę?!

– Coś by ci się stało, gdybyś patrzyła, na czym siadasz, ty krowo?! – odkrzyknął jej zwycięsko Michałow, po czym wziął Vuvu na ręce i ruszył do swej kwatery. Nienawidził, gdy ktoś obrażał jego ukochane zwierzątko i był już pewny, że nie polubi Tekli.

V

Na mostku Malwinka Kręcik, nudząca się przy konsoli łączności jak diabeł w dzwonnicy, przełączyła linię pomocniczą na kanał prywatny i wywołała jednego ze swych byłych mężów, po czym wdała się z nim w wesołą rozmowę. Drugi oficer Jürgen zmarszczył czoło z niezadowoleniem, ale nic nie powiedział. Póki na mostku znajdował się Pierwszy, reakcja należała do niego. Jednak Arek raczej nie miał zamiaru zaprzątać sobie głowy dyscypliną, a zajął się rzeczą ciekawszą – podsłuchiwaniem, co się gdzie dzieje. Wskutek pośpiechu przy montażu kanał wewnętrzny pozbawiony był standardowych zabezpieczeń i po otworzeniu go w dowolnym punkcie statku można było usłyszeć, o czym mówi się w maszynowni, mesie, ambulatorium… W zależności od ustawienia. Arek wybrał sobie maszynownię, gdyż, jak mówiło mu doświadczenie, tam zazwyczaj dzieje się to, co najciekawsze.

– …czemu to wszystko jest w takim stanie? – burczał z głośnika niezadowolony głos. – Czego byś się, człeku, nie tknął, to się sypie. Teraz te zawory…

– Są chińskie – zaszemrał głos Jolanty Stern, szefowej pierwszej zmiany.

– Zawory chińskie, ekrany koreańskie, komputery z Taiwanu, a jakichś czerwonych Wietnamczyków nie mamy czasem na pokładzie?! Jak to wszystko trzyma się kupy?

– Polacy montowali, to się i trzyma.

– Dobrze chociaż, że reaktor nadświetlny i osprzęt antymaterii dali nam Pandorianie, bo nie wiem, czy opuścilibyśmy orbitę w jednym kawałku. W dodatku ta baba na mostku, co udaje kapitana…

– Jest pan seksistą?

– Nie, skądże! Ale nie będzie mi rozkazywał ktoś, kto siusia na siedząco.

– Nie wiem, co pan z tym zrobi, wysiądzie pan i wróci na Ziemię rakietostopem lub wierzchem na komecie?

– No fakt, tutaj sprawa jest z góry przegrana, ale to pierwszy i ostatni raz.

– Pan kawaler?

– To chyba jasne!

– No to nie dziwota, że jeszcze ma pan jakieś złudzenia.

Arek, rozweselony, przełączył nasłuch na mesę dla żołnierzy ochrony.

– …ty, a widziałeś tego Murzyna, co to pracuje w dziale naukowym?

– Co ty, poważnie? Chyba w charakterze małpy doświadczalnej. Co on tu robi, to polski statek…

– Murzyn też może być Polakiem, nie gorszym niż ja czy ty.

– Bredzisz, stary. Ja tam nie mam uprzedzeń, ale asfalt to powinien leżeć na ulicy.

– Niech no cię stara usłyszy, to będziesz szorował pokłady szczoteczką do zębów.

– Akurat się jej bo… Ooo, pani kapitan, witamy!

W głośniku zaszurało, jakby odsuwano dziesiątki krzeseł.

– Spocznij – to był głos kapitan Zakrzewskiej. – Gdzie porucznik Gwizdak?

– A gdzieś w pobliżu…To znaczy… My nie wiemy dokładnie, pani kapitan… To znaczy, my jej w ogóle nie widzieli. Właśnie myślimy, kto ma nami dowodzić…

– Jeśli okaże się, że została na Ziemi, to po powrocie tak tę Gwizdak gwizdnę w ucho, że ruski rok popamięta. Kto ją zastępuje?

Rozległo się szemranie niespokojnych głosów, ale jakoś nikt się nie wyrywał.

– Co jest, pozapominaliście języka w gębie?! – ryknęła kapitan. – Dobra, póki co rządzi wami pan ArCer. To Uoltanin, ale niech was ręka boska broni, by który na to narzekał, jasne?!

– Ale… ale… po co tu Uoltanin, kapitanko? Sami damy sobie radę… Taki każe pewnie oddychać na komendę… za uśmiech na służbie pośle do aresztu… – odezwały się zaniepokojone głosy.

– I dobrze. Przyda się wam trochę dyscypliny, wy łby gipsowe, bo to, co tu widzę, to pornioński bajzel, nie ochrona! Co ja mówię, w bajzlu panuje porządek i wszystkie zielone dziwki chodzą tam jak w zegarku… Uczyć wam się od nich, wy krowy wspaniałe!

Było tego znacznie więcej, o niezwykłej kwiecistości, aż Jürgen zagapił się na głośnik, nie wiedząc, czy ma zareagować jakoś (na przykład wyłączyć go) czy nie. Arek zatykał sobie usta, żeby nie wybuchnąć śmiechem, zaś ArCer, który oczywiście też to wszystko słyszał, uniósł brwi i potrząsnął lekko głową. Jego ocena sytuacji, w której się znalazł, pogarszała się z minuty na minutę. Gdy otrzymywał ten przydział, jego przełożony uprzedził:

– Znajdzie się pan w otoczeniu ludzi, którzy nie lubią Uoltan, a ponadto są bardzo temperamentni. Będzie panu trudno, proszę jednak wytrwać na posterunku i nie uciekać się do rozwiązań, które będą logiczne, lecz postawią pana w roli uzurpatora.

Teraz rozumiał, czemu go ostrzeżono w ten sposób, ale na razie nie podejmował żadnych działań.

Kontrolka na jego konsoli lekko zamrugała czerwonym światełkiem, co oznaczało przerwę. Postanowił wyjść. I tak nie miał co robić na mostku. Stał za plecami pierwszego oficera naukowego i patrzył mu jedynie na ręce. Miał obecnie podjąć obowiązki szefa ochrony… Wprawdzie nie znał się na tym zbyt dobrze, ale odbył szkolenie bojowe. Teraz wszedł do szybkowindy i pojechał na pokład, na którym znajdowała się dyżurka ochrony. W drzwiach minął się z kapitan, skinął jej głową i wszedł do środka.

W pomieszczeniu zapanowało takie samo poruszenie jak przy wejściu kapitan.

– Siadać – rozkazał. – Jestem komandor ArCer i znajduję się tutaj z polecenia dowództwa Gwiazdowej Armady. Z rozkazu kapitana pełnię też funkcję dowódcy ochrony. Proszę teraz wszystkich o przedstawienie się.

Pomyślał, że tego typu zachowanie będzie dla tych ludzi łatwiejsze do zaakceptowania. Każdy z obecnych wstawał i mówił, jak się nazywa. Uoltanin szybko wyłapał tego, który wyraził swoje rasistowskie poglądy, ale na razie nie okazał tego po sobie.

– Dziękuję. Teraz: jak będzie wyglądać nasza praca. Wszyscy będą podzieleni na cztery grupy. System pracy na trzy zmiany. W razie potrzeby grupa pierwsza i druga oraz trzecia i czwarta będą się łączyć i pracować po dwadzieścia cztery godziny. Ponieważ na razie nie ma nic wielkiego do zrobienia, to grupa czwarta idzie spać i stawi się tutaj rano. Do grupy czwartej należą… – Tutaj wymienił nazwiska sześciu członków ochrony, a następnie przekazał podział na pozostałe trzy grupy. – Grupa czwarta może wyjść.

Poczekał, aż wskazani przez niego żołnierze wyjdą, a następnie powiedział, co mają robić pozostałe trzy grupy. Mieli przeszukać skanerami wszystkie pokłady pod kątem wszelkich możliwych bomb i podsłuchów. Po czym nakazał odmaszerować wszystkim poza jednym człowiekiem.

– A pan, panie Ćwiek – zwrócił się do niewysokiego, barczystego blondyna – weźmie szczoteczkę do zębów i zgłosi się do inżyniera Michałowa do czyszczenia kanałów Pawriesa.

Blondyn wytrzeszczył oczy i szepnął tylko:

– Za co?

– Sam pan do tego doprowadził. Może się panu odechce głośnego wyrażania opinii na temat koloru skóry lub pochodzenia innych członków załogi. To wszystko. Odmaszerować.

ArCer nie wiedział, że na mostku wszyscy słuchali jego przemowy. Bardzo byli ciekawi, co też może Uoltanin wymyślić. Teraz już wiedzieli i półgłosem wymieniali rozbawione uwagi, a Krzysztof Majcher, choć na ogół milkliwy, wypowiedział swoją opinię całkiem na głos:

– Daj kurze grzędę, jeszcze wyżej siędę.

– Sie Navigator, Ich bitte dich, so etwas nichts zu sagen – zwrócił mu uwagę Jürgen.

– Kiedy on ma rację – wtrąciła się buntowniczo Malwa ze swego miejsca. – Co tego spiczastouchego obchodzi, o czym rozmawiają nasi żołnierze, i to prywatnie?

– Po diabła w ogóle wsadzili nam go na głowę? – dodał technik Józef Podmokły od konsoli maszynowni.

– Każdy pakuje ludziom na kark, co może – dowództwo Uoltanina, a pan swoją żonę…

– Zostaw pani Teklę w spokoju. Ma odpowiednie kwalifikacje i przyda się podczas wyprawy.

– Tak, a połowa tego statku co noc będzie wysłuchiwać waszych kłótni…

– Wolę, żeby przyprawiała mi rogi tutaj niż na Ziemi. Będę miał bliżej, gdy będzie trzeba sprać kogo po pysku.

Podczas gdy na mostku trwała ta niezbyt chyba normalna wymiana zdań, ArCer wyszedł z sekcji ochrony i odnalazł czarnoskórego załoganta z działu naukowego

– Pan jest Polakiem? – spytał. Ten otworzył szeroko oczy ze zdziwienia. – Tak, ale mój ojciec pochodzi z Afryki. Dokładnie z Somalii. Nazywam się Jarek Nbeba. – Więc niech pan nie pozwala się poniżać, chorąży – powiedział Uoltanin enigmatycznie, po czym ruszył do szybkowindy, uśmiechając się lekko do siebie.

Nbeba popatrzył za nim i mruknął sam do siebie:

– Jeszcze się pan bardzo zdziwi…

Miał swe powody, by nie mówić, że nie jest właściwie załogantem, a pasażerem…

VI

Jasiek Gąsienica skończył posiłek, po czym, mile rozleniwiony, kontynuował swą „wycieczkę krajoznawczą”, zaglądając wszędzie, gdzie tylko się dało. Zdążył poznać już dział kartografii i analizy danych, skąd przepędzono go bezceremonialnie, gdyż przeszkodził grze w rozbieranego pokera. Wlazł do maszynowni, gdzie zapoznał się z zastępcą głównego inżyniera – Grzesiek od pierwszego wejrzenia ocenił, że ten poczciwy osiłek nie stanowi zagrożenia, za to może być dobrym kumplem i potraktował go po przyjacielsku. Prosto od niego Jasiek podążył do działu naukowego i po drodze natknął się na Jędrzeja Karpiela-Bagietkę, który szedł ostrożnie, trzymając się ściany, a jego mina wskazywała na kaca giganta. Tak było rzeczywiście. Jędrek czcił swój odlot w gronie przyjaciół tak długo, tak gorliwie i tak dogłębnie, że obecnie żałował, iż nie powieszono go czterdzieści osiem godzin wcześniej.

– Witom, panie łoficyjer! – huknął Jasiek w jak najlepszej wierze.

Jędrek jęknął i chwycił się panelu komunikacji na ścianie, mając wrażenie, że jego biedna głowa zaraz eksploduje.

– Ranyjulek, chopie, ciś no krzyne – wymamrotał, ledwie obracając zdrewniałym językiem. – Zarozki mie zemgli na jamen. Jo wczora cosik wypił… łodrobinecke za duzo i żech sie łobalił pode szynkwas. Jo nawet nie wim, jak jo się tu dostoł…

– A, rozumim. – Jasiek pokiwał głową ze zrozumieniem, bardzo zadowolony, że namierzył rodaka spod Giewontu. – Panie łoficyjer, jo cóś mom na takie choróbsko. Łociec mi doł na droga. To jego samogun, mo siedymdzisiont procynta. Przisam Bogu, na tako glontwa klin nolepsy. Napijta sie, panie, dojdzieta do sie.

Podał Karpielowi płaską butelczynę, w której coś mile chlupotało. Karpiel ujął ją drżącą dłonią i pociągnął solidny łyk. Po chwili jego głowa stała się lżejsza, myśli zaczęły układać się w jakimś rozsądniejszym porządku, a koszmarne mdłości uspokoiły się i przestały grozić „gwałtownym wybuchem emocji”, jak mawiano w jego macierzystym instytucie naukowym.

– O, chopie, twój starzyk je geniusz – powiedział, łapiąc oddech. – Nie piłech taky berbeluchy łode studiów, kiedy żech pojechoł na Ukraina… Dzienkujem, zawdzincom ci zycie.

– Cołka przijemność po moja strona – uśmiechnął się Jasiek, odbierając z jego rąk piersiówkę. – Coby jo mioł ka, to by jo móg puścić tu w ruch jako masynka… Receptura to jo znom na pamiyć.

– Dom ci znoć, jak najde kasi spokojny kont, i oba sie za to weźniemy – obiecał mu Jędrek, czując, że całkiem już odzyskuje równowagę.

Pamiętał już całą imprezę, łącznie z tańcem zielonoskórej dziewczyny, która wyskoczyła z tortu, pokazem fajerwerków i przemarszem z pochodniami do przesyłowni, której obsługa, spłoszona takim najazdem, wezwała policję. Majaczyło mu się nawet mgliście, że po przesyle jakiś kędzierzawy blondynek krzyczał na niego w hali transportu:

– Jak pan mógł w tym stanie wleźć na platformę?!

I swoją półprzytomną odpowiedź:

– Ko… koledzy p-p-pomogli…

Teleportacja w stanie wskazującym na spożycie była surowo zabroniona, ale oczywiście mało kto się tym przejmował. Ten chłopak z hali transportu też machnął ręką na całą sprawę i najzwyczajniej w świecie kazał dwóm szeregowcom z ochrony odtransportować pijanego w cztery litery oficera do jego kajuty. Szeregowcy zrobili to, ułożyli go na łóżku i nawet ściągnęli mu buty, okazując daleko posuniętą wyrozumiałość dla ludzkich słabości. Pytanie tylko, czy pani kapitan byłaby równie wyrozumiała.

Nagle korytarzem przemknęło gibkie, krótkonogie zwierzątko.

– Łomatko, asica, toć staro nogi mi z rzyci powyrywo! – krzyknął wniebogłosy Jasiek i rzucił się w pogoń za rozbawioną fretką.

– Nie tak, bydzies jo ganiał, to una bydzie wytykoć jesce warcej! – krzyknął za nim Jędrek, ale Jasiek już zniknął z widoku, machnął więc ręką i poszedł tam, gdzie zmierzał od początku – do działu naukowego. Czekała go nad wyraz niemiła rozmowa z profesorem Dinosławem Trekowskim – szarą eminencją działu. Z góry wiedział, że ten zawsze zrobi, co zechce. Był gwiazdą dwóch instytutów, geniuszem, jak powiadano, ale Jędrek mocno podejrzewał, że oba te instytuty schlały się do nieprzytomności z uciechy, gdy Trekowski dostał delegację na pokład Hermasza. Współpraca z nim przypominała taniec po polu minowym, a nie było żadnych przesłanek, by sądzić, że w kosmosie będzie inaczej niż na Ziemi.

VII

Gdy Grzesiek zobaczył mocno zbudowanego blondyna, który stanął przed nim uzbrojony w szczoteczkę do zębów, w pomieszaniu spytał pierw, nim pomyślał:

– Pan dentysta?

– Nie. Chorąży Ćwiek, do usług – odparł blondyn zgnębionym głosem. – Komandor ArCer wysłał mnie tutaj do czyszczenia kanału Pawriesa.

– Przepraszam… po co panu zatem szczoteczka do zębów?

– No, tym mam czyścić, wedle rozkazu.

– Co takiego?!

– No bo powiedziałem, że Murzyn tu nam po nic… i jeszcze nazwałem go asfaltem… A pan ArCer chce mnie oduczyć takich parszywych poglądów.

– Patrzcie go, a to mądrala spiczastouchy – parsknął gniewnie inżynier. – Bierz pan normalny automat i właź pan z nim do tunelu, a tą szczoteczką tylko aby pan poskrob po wierzchu, dla porządku. W maszynowni jaśnie pan ArCer rządzić się nie będzie, tu rozkazy wydaję ja albo pan Michałow.

– A co on na to powie?

– A czy on musi wiedzieć? Ja mu nie powiem, to chyba jasne. Cholerni zimnokrwiści logicy, wszędzie się wcinają, choć nikt ich o to nie prosi. Pilnowałby taki jeden z drugim swej planety…

– I wzajemnie – odezwał się w jego czaszce głos SyTara, jednak tym razem Grzesiek nie zwrócił na niego uwagi.

Chorąży Ćwiek wyraźnie się odprężył i nawet uśmiechnął.

– Tak jest – powiedział raźnym głosem, wziął podany mu automatyczny mop i wlazł z nim do tunelu Pawriesa, podśpiewując radośnie:

– Jeszcze Polska nie zginęęęęła

póki kura w garku!

Gdy się kura ugotuuuuje

zjemy po kawałku!

Inżynier Brzęczyszczykiewicz uśmiechnął się pod nosem, słysząc tę swobodną przeróbkę hymnu narodowego i wrócił do swej pracy w znacznie lepszym nastroju.

Tymczasem Jasiek Gąsienica dokładał starań, by dogonić rozfiglowaną Gizię, która śmigała wesoło po korytarzach, powiewając puszystym ogonem. Wreszcie udało mu się zapędzić ją w kozi róg i złapać za kark.

– No, no, nie konsaj – powiedział łagodnie. – Bydź grzecno asicka… To je, ni asicka, ino frytka cy jakoś tam… Ucikos, a twojo pani bydzie na mie zła.

Gizia wspięła się na jego ramię, usiadła tam i zaczęła myć pyszczek obiema łapkami. Wydawała się być zupełnie niezmieszana.

Góral myślał przez chwilę, co zrobić z tym fantem, potem udał się na poszukiwanie pani kapitan. Ostatnio była w sekcji ochrony, a teraz? Spytał napotkany patrol, szukający z podręcznymi skanerami wszystkich podejrzanych urządzeń, ale jedyna rada, jaką uzyskał, byłaby bardzo trudna do zrealizowania. Ten, który jej udzielił, był dlaczegoś wściekły i miał wyraźne braki z wiedzy o budowie anatomicznej człowieka. Na szczęście wkrótce potem Jasiek natknął się na Weronikę, która właśnie szła na mostek.

– Kapitan jest w oranżerii – powiedziała dziewczyna wesoło i podrapała Gizię po łebku. – Sztorcuje właśnie naszego ogrodnika, bo zapomniał zabrać z Ziemi sadzonki.

– Dzienkujem, panienko – uśmiechnął się Jasiek i ruszył w stronę oranżerii.

Po drodze minął go krępy, czarnoskóry mężczyzna w mundurze sekcji naukowej. Jasiek obejrzał się za nim i, nie zauważywszy inżyniera Michałowa, wpadł na niego całym swym niepoślednim ciężarem.

– Ty słoniu cholerny, patrz jak chodzisz! – wrzasnął Michałow, zbierając się z podłogi. – Gdzieś oczy podział, ty pawianie w dupę kopany?! Myślisz, że to pustynia Gobi?! Tu ludzie chodzą, trzeba uważać!

– Panie łoficyjer, jo nie kcioł, ino tyn corny mi sie tu cosik nie widzieł – zaczął się tłumaczyć Jasiek i w tym momencie zobaczył Vuvu. – Łojojoj, a cóz to za cudok? Kici, kici…

– Chyba na łeb upadłeś, to nie kot. – Złość zaczęła mijać Michałowowi, gdy zauważył, że jasnowłosy wielkolud o wesołej gębie patrzy na jego Vuvu z sympatią i wyciąga do niego rękę bez strachu.

– Jo wim, panie łoficyjer, mordecke mo inksą i syść nogów… Ino nie wim, jako się na takigo woło.

Vuvu, obwąchawszy jego rękę, doszedł do wniosku, że nic mu nie grozi ze strony tego wielkiego faceta i zaparskał przyjaźnie. Gizia, siedząca na ramieniu Jaśka, zaskrzeczała w odpowiedzi i zaczęła kręcić się niespokojnie.

– Twoja? – spytał Michałow.

– Ni, to nasy starej… pani kapiton znacy. Ło krucabando, jo mioł należć kapitonke! Przeprosom piknie.

I Jasiek pogalopował w stronę oranżerii z takim pośpiechem, jakby startował w Wielkiej Pardubickiej.

– Wiesz, Vuvu – powiedział Michałow do swego ulubieńca. – Czuję, że spodoba mi się na tej łajbie. Nudzić się tu na pewno nie będę.

I udał się w dalszą drogę.

VIII

Malwinka Kręcik nudziła się przy konsoli łączności tak bardzo, że w końcu postanowiła zrobić sobie przerwę. Wezwała na swoje miejsce Ingę Lausch, po czym udała się do mesy. Po drodze omal nie wpadła na mężczyznę w mundurze działu inżynieryjnego, za którym biegł w wesołych podskokach sześcionogi stworek.

– O cie pępek, co to takiego?! – wykrzyknęła, przystając.

– Vall, gryzoń z pewnej bardzo odległej planety – oznajmił jej z dumą mężczyzna. – Kupiłem go od Saviniusa Jonesa, handlarza międzygwiazdowego, gdy zawadził o Ziemię w swych podróżach. Ja jestem Karol Michałow, główny inżynier na tej śmieciarce. A panienka to kto?

Z wyraźną przyjemnością zmierzył wzrokiem czarnowłosą osóbkę o wesołej aparycji, w dodatku wcale przyjemnej dla oka.

– Malwina Kręcik, dla przyjaciół Malwinka lub Malwa, do wyboru. Kieruję łącznością.

– No, w tej chwili chyba kieruje się pani zupełnie gdzie indziej…

– Nudno było, to idę coś zjeść. Kurczę, ależ on fajny.

Przykucnęła i jęła czochrać Vuvu po grzbiecie, aż zaczął pomrukiwać radośnie i wreszcie przewrócił się na grzbiet, wymachując w powietrzu wszystkimi sześcioma łapkami. Michałow uśmiechnął się z zadowoleniem. No, miał już przynajmniej dwoje ludzi na statku, z którymi raczej nie będzie się żarł. To zawsze coś, w dodatku ta dziewczyna, hm… podobała mu się. A był to pewien ewenement, gdyż na ogół wszystkie kobiety, oprócz Jolki Stern, uważał za głupie krowy. Jeśli nie gorzej.

***

Na mostku Krzysztof Majcher zdał główne stery Mścisławowi Czerepowi. Jego miejsce w fotelu drugiego pilota zajęła młodziutka dziewczyna o jasnorudych włosach, a Majcher zjechał do mesy. Wziął porcję befsztyka z frytkami i poszedł do siebie, nie lubił bowiem jeść w towarzystwie większym niż dwuosobowe. Poprzednio, gdy był jednym z pilotów USS Rodan, uważano go za najbardziej nietowarzyskiego faceta na pokładzie. Ceniono jednak jego umiejętności, a kapitan siostrzanego USS Gojira twierdził nawet, że tak dobry pilot powinien wstąpić do wojska i latać w jakiejś eskadrze bojowej.

– Dowódcy osiwieliby w jeden dzień, jakby mieli takich pilotów, co słuchają jedynie własnych rozkazów – powiedziała kapitan Zakrzewska, gdy o tym usłyszała, ale pierwsza poparła kandydaturę Majchra na naczelnego nawigatora Hermasza. Znali się od dziecka i nawet razem odbywali pierwszy lot szkoleniowy na statku dalekiego zasięgu – dla Lilianny, wtedy ledwie podporucznika, był to zresztą jej jedyny taki lot.

Krzysiek kończył właśnie jeść, gdy ktoś zapukał do drzwi. System dzwonków, oczywiście, nie działał, bo jakżeby inaczej?

– Proszę! – zawołał z niezadowoleniem.

Ktoś kopnął w drzwi, które najwyraźniej nie chciały się otworzyć, a potem rozsunął je ręcznie przy akompaniamencie barwnych przekleństw. Majcher poznał po głosie kapitan Zakrzewską i uśmiechnął się lekko. Nie znał większej i bardziej pyskatej złośnicy, a jednak była to jedyna kobieta, w której towarzystwie czuł się swobodnie.

– Jak żyjesz, Krzychu? – spytała, gdy wreszcie udało się jej wejść i klapnąć swobodnie na sofę. – Co u ciebie słychać? Nadal sypiasz z berettą pod poduszką?

– Teraz już z mazerem. Wiesz, że lubię się czuć bezpieczny.

– Wiem, a jakże… A co to za bezpieczeństwo bez całego arsenału pod ręką?

– No właśnie… Pozwolisz mi ozdobić ściany moją kolekcją?

– Jak ją przemyciłeś? Przecież to zakazane. A zresztą nie mów, nie chcę wiedzieć. Wieszaj sobie na ścianach, co chcesz, nawet armatę z krążownika Aurora.

Nawigator uśmiechnął się ponownie, słysząc tę nonszalancką wypowiedź. Pani kapitan nie słynęła ze ślepego posłuszeństwa regulaminowi, a żołnierze z jej jednostki mawiali, że choć dużo ryczy, w razie czego zawsze staje za swoimi.

– Czy to prawda, że spoliczkowałaś admirała Cormacka? – spytał, łowiąc na widelec ostatnią frytkę. – Żołnierze z twej jednostki mówili: „Nasza stara dupa to największej szychy się nie zlęknie, trzeba było widzieć, jak strzeliła w papę samego najwyższego admirała Gwiazdowej Armady…”.

– Już się rozeszło, co? Należało się dziadowi. Niby na inspekcję przyjechał, niby cacy cacy, a zachciało mu się podszczypywać polską żołnierkę. Za wysokie progi. Długo zapamięta moją rękę.

Roześmiali się oboje. Wychowana praktycznie w wojskowej jednostce Lilianna – jej ojciec był majorem lotnictwa, a matka jednym z jego pilotów – była od dziecka otrzaskana z wojskowym językiem i żadne klątwy nie robiły na niej wrażenia. Wiedziała, jak między sobą nazywają ją jej żołnierze i miała świadomość, że było to po prostu żeńskim odpowiednikiem epitetu „dziadyga”, którym obdarzano zazwyczaj lubianych dowódców. Polskie wojsko niewiele zmieniło się pod tym względem od czasów Szwejka.

– Ale dowództwo ci dali.

– Bo nie było innego kandydata. Tylko ja miałam zaliczony lot międzygwiazdowy i jakoś nikomu nie przeszkadzało, że byłam na pokładzie w charakterze „przynieś, podaj, pozamiataj”, a nie jako oficer pokładowy.

Krzysztof pomyślał z pewną nostalgią o tych dniach. Cóż, teraz przynajmniej znowu służyli razem. To był plus całego układu.

IX

Miłą rozmowę o dawnych czasach przerwał Liliannie pisk jej osobistego komunikatora.

– Czego tam? – rzuciła do małego urządzenia.

– Pani kapitan, kurs statku na asteroidzie! – zameldował podekscytowany Arek. – To jest, statek na asteroidzie kursu! To znaczy…

– Już wiem, domyślam się. Zaraz będę na mostku. Bez odbioru.

Wyłączyła komunikator, zerwała się z sofy i wybiegła. Wpadła do pierwszej napotkanej windy, przesunęła dźwignię rozruchu i zakomenderowała głośno:

– Mostek.

Winda ruszyła ze zgrzytem, po to tylko, by zaraz stanąć. Pani kapitan spróbowała uruchomić ją ręcznie, potem zaklęła w najwyższej pasji, wlazła na poręcz zamontowaną w połowie wysokości windy i otworzyła górną klapę. Miała do wyboru – czekać, aż ktoś naprawi windę lub spróbować dostać się na mostek drogą alternatywną. Wybrała to drugie. Udało się jej wspiąć po linie zabezpieczającej do otworu tunelu wentylacyjnego i po dłuższym czołganiu, wyważywszy kratkę, wpełzła na mostek w charakterze zmiętej i umorusanej ofiary losu. Wszyscy obecni, nie wyłączając opanowanego ArCera, wytrzeszczyli na nią oczy.

– No czego, czego? – burknęła, wstając, i ocierając twarz rękawem munduru, co zresztą dało skutek przeciwny do zamierzonego. – Ta durna winda rozkraczyła się w połowie drogi. Co to za asteroida?

– Jest duża – odparł zwięźle Jürgen. – A według naszych odczytów nie jest to wcale asteroida, tylko statek kosmiczny.

– Na pewno?

– No, chyba że asteroidy są puste w środku i zawierają nitronium – wtrącił się Arek, dzielnie walcząc z chichotem. Widok wyszarganej w smarach kapitan uznał za niezwykle zabawny, ale nie wypadało okazywać tego otwarcie.

– Nie tylko to. Ta asteroida nie leci ślepym kursem, a w sposób planowy – zameldował pochylony nad skanerem dalekiego zasięgu ArCer. W jakiś sposób przypominał teraz słynnego Spoxa z USS Superprice. Miał podobne, oszczędne ruchy i taki sam sposób mówienia, cechowała go ta sama godność i opanowanie. Chociażby z tego powodu znaczna część załogi na dzień dobry poczuła do niego gwałtowną niechęć.

– Ha! – Kapitan Zakrzewska zastanowiła się, a potem spojrzała na sterników. – Panie Czerep, panno Bąk, kurs przechwytujący. Zbadamy tę niby asteroidę. Skład zwiadu: ja, pan Jürgen, pan ArCer. Panie Żydek, przejmuje pan mostek. Ja idę się przebrać w coś mniej umorusanego, a panów proszę o przygotowanie skafandrów uniwersalnych dla nas trojga. Diabli wiedzą, z czym się tam zetkniemy.

– Jeśli można, pani kapitan, to nie powinna pani iść na tak niebezpieczny zwiad – powiedział ArCer. – Miejsce kapitana jest na statku. Regulamin Gwiazdowej Armady uległ ostatnio waloryzacji i…

– Baju baju, będziesz w raju, a tam cię czekają spiczastouche anioły – przerwała mu kapitan. – Póki co jeszcze ja tu dowodzę. Proszę przestać ględzić i zameldować się w transporterze.

Brwi ArCera drgnęły, ale opanował się szybko. Skoro ta kobieta ma ochotę zginąć, to może rzeczywiście tak będzie najlepiej. Dla całej załogi byłoby najbezpieczniej, gdyby to on przejął dowodzenie.

Kapitan zjechała na trzeci pokład jedną z awaryjnych tub Pawriesa (wolała tym razem nie zawierzać windzie), umyła się szybko i przebrała w czysty mundur. Znalazła jeszcze chwilę, by połączyć się z maszynownią i nakazać sprawdzenie wszystkich wind, po czym udała się do hali transportu. Po raz pierwszy miała okazję przyjrzeć się jej z zewnątrz, przedtem tylko ją w pośpiechu opuściła i nie obejrzała się na drzwi. Teraz dopiero zobaczyła, że zdobi je wielki napis „Hala Transportu im. Ferdynanda Kiepskiego”. Pracownicy stoczni musieli mieć poczucie humoru – wcześniej już widziała, że nad dyżurką ochrony wisi napis „13 Posterunek”, a nad jadalnią – „M jak Mesa”. Podejrzewała, że takich napisów jest na statku znacznie więcej i postanowiła wynotować sobie je wszystkie, gdy wróci już ze zwiadu. Na razie trzeba było zbadać tę osobliwą asteroidę.

X

W hali przesyłu czekali ArCer i Jürgen. Obaj zdążyli już przygotować uniwersalne skafandry – takie, co to chronią i przed promieniowaniem, i przed innymi nieprzyjemnościami – oraz podstawowe zestawy zwiadowcze.

– Co tak stoicie jak żony Lota? – ofuknęła ich kapitan. – Ubierajcie się, ale już.

Zwinęła swój warkocz w prowizoryczny węzeł, tak by zmieścił się pod hełm, i szybko nałożyła swój skafander. Obaj mężczyźni poszli za jej przykładem bez słowa, nie chcąc narażać się na dalsze kąśliwości.

– Lalunia, oblicz parametry przesyłu do środka tej podrabianej asteroidy. Trzymaj namiar i bądź gotów na każde nasze zawołanie – poleciła kapitan technikowi, wchodząc na platformę.

– Spoko kiecka, znam swoje robotę, nie dali mi dyplomu za machanie pałaszem – burknął Lalewicz, pstrykając przełącznikami na konsoli.

ArCer ledwie powstrzymał się przed uniesieniem oczu ku niebu (co byłoby trudne, gdyż miał nad sobą tylko sklepienie przesyłowni). Nie tylko kapitan była tu, no, nietypowa – wyglądało na to, że cała załoga jest jej warta.

– Czy wydała pani dyspozycje na wypadek, gdyby pani nie wróciła? – spytał, stając obok Lilianny.

– O to niech pana głowa nie boli – odparła sarkastycznie. – I w takim wypadku nie radzę panu, by próbował przejąć dowodzenie. Nikt pana nie posłucha.

– Wcale nie pragnę przejmować dowodzenia.

– Nie chodzi o to, czego pan pragnie, a o to, co wyda się panu logiczne. Wśród Polaków logika nie jest w modzie, a jak załoga dojdzie do wniosku, że zachciało się panu dowodzić, to marna pana godzina. Lalunia, transport!

Zwiad zmaterializował się pod powierzchnią sztucznej asteroidy, które to wnętrze wyglądało rzeczywiście dość osobliwie. Przypominało plątaninę tuneli, w których poniewierało się mnóstwo jakiegoś złomu. Co ciekawe, działało tam oświetlenie, choć nie mogli wypatrzeć jego źródła. Jürgen włączył swój skaner, jedyny któremu ufał. Był to jego osobisty sprzęt, żaden tam przydziałowy południowokoreański składak, a solidny przyrząd firmy Osram-i-Oleje.

– Pani kapitan, rejestruję sygnały życia – powiedział po chwili. – Są dość osobliwe, tej konfiguracji nie ma w bazie danych… Jednak obok niej mamy też sygnaturę wyraźnie uoltańską!

Spojrzał na ArCera, skierował skaner na niego, a potem w poprzednim kierunku.

– Tak, nie ulega wątpliwości – potwierdził. – To Uoltanin, w bardzo złym stanie fizycznym.

Lilianna włączyła swój komunikator.

– Hermasz, jak mnie słyszycie? – spytała.

– Doskonale, kapitanko – pisnęła Inga Lausch od konsoli łączności. – Melduję, że pierwszy oficer mnie molestuje!

– Nie szkodzi. Strzel go w pysk, to przestanie. Trzymajcie cały czas namiar na zwiad i nie ważcie się nas zgubić, jasne?

– Tak jest. Panie Arek, co pan robi…?

– Arek, bo po powrocie wyślę jaśnie pana do zmywania garów! Proszę molestować załogantki po godzinach służby, jasne?!

– Tak jest, pani kapitan!

Lilianna wyłączyła komunikator i rozejrzała się uważnie. Jej skaner, choć zwykły przydziałowy złom, również wychwytywał sygnały życia. Dochodziły one gdzieś z dolnych pokładów, gdzie prowadziła głęboka studnia, pewnie pozostałość po jakiejś zdemontowanej windzie.

– Schodzimy – zadecydowała. – Ja pierwsza.

– Dlaczego? – wyrwało się ArCerowi.

– Po pierwsze dlatego, że jestem doświadczoną alpinistką, a po drugie dlatego, żeby miał się pan o co pytać.