Wiedźma z Podhala t. 2 - Nie jestem już dzieckiem - Luiza Dobrzyńska - ebook

Wiedźma z Podhala t. 2 - Nie jestem już dzieckiem ebook

Luiza Dobrzyńska

5,0

Opis

„Nie jestem już dzieckiem” to znakomita kontynuacja przygód Edyty Gwerskiej, którą czytelnicy poznali w pierwszej części „Wiedźmy z Podhala” – „Jesteś na to zbyt młoda”.

Po tragicznej śmierci rodziców piętnastoletnia Edi przeprowadza się z Warszawy do niewielkiej wsi pod Krakowem. Trafia pod opiekę swych jedynych krewnych, o istnieniu których nie miała wcześniej pojęcia – ciotki Janiny i wuja Freda. Ciotka jest weterynarzem, wuj prowadzi wiejską bibliotekę. Wkrótce wychodzi na jaw kim naprawdę są oboje i kim jest Edyta, która odziedziczyła po matce nadprzyrodzony dar.

Dziewczyna żyje w dwóch światach. Chodzi do zwyczajnej szkoły, przygotowuje się do matury, pomaga ciotce w opiece nad zwierzętami, uczy się jak być wiedźmą, bierze udział w walce z łowcami wampirów i zmaganiach z groźnymi symbiotykami, którzy pojawiają się w okolicy i zagrażają bezpieczeństwu jej przyjaciół.

Magiczny świat wykreowany przez autorkę, cała plejada niedostrzegalnych ludzkim okiem istot rodem z baśni, legend i prasłowiańskich wierzeń, zagadki, tajemnice, chwile grozy i niezwykłe przygody bohaterów tej powieści – wszystko to sprawia, że od drugiego tomu „Wiedźmy z Podhala” nie sposób się oderwać

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 355

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Wiedźma z Podhala, t. II. Nie jestem już dzieckiem

© Copyright: Luiza „Eviva” Dobrzyńska 2013–2023

© Copyright: Wydawnictwo „OdeSFa” – Fundacja KIS 2023

Redakcja, korekta, DTP: Dorota ReszkeIlustracja na okładce: Anna SzwajgierRedaktor naczelny wydawnictwa:Jacek „Franco” Horęzga

Żadna część tej książki nie może być powielana i kopiowana w jakikolwiek sposób i w jakiejkolwiek formie bez wiedzy i zgody Wydawnictwa OdeSFa, nie licząc krótkich cytatów oraz miniaturki okładki, użytych na potrzeby recenzji i opracowań popularnonaukowych i naukowych.

Wydawnictwo Odmienne Stany Fantastyki „OdeSFa” e–ISBN 43341

Fundacja Kultura–Integracja–Społeczeństwo (rok powołania – 2012)KRS 0000438565

[email protected] | www.odesfa.pl

Wydanie II (poprawione i rozszerzone)Brzeg 2023

ISBN 978-83-67504-47-8 (e–book)

LuizaDobrzyńska

Wiedźmaz Podhala

TOM 2

Nie jestem już dzieckiem

Spis treści

Rozdział I

Rozdział II

Rozdział III

Rozdział IV

Rozdział V

Rozdział VI

Rozdział VII

Rozdział VIII

Rozdział IX

Rozdział X

Rozdział XI

Rozdział XII

Rozdział XIII

Rozdział XIV

Rozdział XV

Rozdział I

Janina Batory stała przy oknie i patrzyła w niebo, na którym kłębiły się nisko wiszące, sinogranatowe chmury. Było wściekle duszno i gorąco, mimo że od rana nie było widać ani promyka słońca. Wampiry z okolic Krakowa korzystały z tego, ciesząc się, że choć to biały dzień, mogą odwiedzić urzędy i pozałatwiać wszystkie zaległe sprawy. Takie dni były dla nich niczym święto. Nawet Fronda, bardziej niż większość jego pobratymców wrażliwy na promieniowanie słoneczne, korzystał z okazji i oglądał dzienne miasto w towarzystwie Herrenferein.

Wesoły Francuz bardzo szybko zdobył sobie sympatię polskich „krewniaków”. Szczególnie Stasiek i Łukasz Kowal zasmakowali w jego towarzystwie i bardzo często wybierali się w trójkę na jakąś całonocną włóczęgę. Marta Mokrzycka godziła się jakoś z faktem, że nieśmiertelny kochanek rzadko kiedy przebywa w ich wspólnym mieszkaniu – był niczym płomień, który pojawiał się, ogrzewał ją, a następnie i znikał i nie było wiadomo, kiedy wróci. Frondy nie można było nigdzie zamknąć ani uwiązać do jednego miejsca. Był niespokojnym duchem, nawet jak na wampira. Budził powszechną sympatię i tylko doktor Batory go nie lubiła. Dla niej stanowił symbol kłopotów i nic więcej.

W przedpokoju trzasnęły drzwi.

– Zdejmij buty! – krzyknęła lekarka machinalnie.

Edi zajrzała do salonu.

– Już, już – burknęła, ciskając plecakiem na szafkę.

– Coś taka wściekła?

– Ta nowa polonistka obniżyła mi stopień!

– Tak sama z siebie obniżyła? Wybacz, ale to mało możliwe.

– No, sama z siebie, to może nie całkiem – zreflektowała się dziewczyna – Spytała mnie, czyje muzeum jest w Atmie, a ja jej na to, że Kasprowicza.

– Szymanowskiego!

– Ale Stasiek mówił, że Kasprowicza! Wie ciocia, wtedy, gdy tam ciocię Symbiotycy zwabili.

– Stasiek taka znowu encyklopedia... Wierzyć mi się nie chce, że nie sprawdziłaś tego w swym ukochanym internecie. Stasio nie odróżnia Kasprowicza od Szymanowskiego, a ich obu od Szopena. To nieuk i abnegat, ale ty powinnaś być mądrzejsza.

– Skąd mogłam wiedzieć, że ta stara małpa spyta mnie akurat z tego... – złość zaczęła Edi przechodzić, odgarnęła grzywkę z oczu i zagadnęła już zupełnie zwykłym tonem. – O czym ciocia tak myśli?

Janina ponownie odwróciła się w stronę okna.

– O tych chmurach. Zwiastują burzę gradową, a o tej porze roku to fatalna sprawa.

– Czemu?

– Jest jeszcze za wcześnie na żniwa. Jeśli teraz sypnie gradem, zbiory przepadną. Dla wielu małych gospodarstw oznacza to ruinę, a i w skali całego regionu nie będzie to pomyślne.

Dziewczyna podeszła do okna i też popatrzyła w niebo. Nie znała się na chmurach, o gradowych zaś wiedziała tylko tyle, ile przeczytała w „Panu Tadeuszu”:

„Chmura z gradem, jak balon, prędko z wiatrem leciKrągła, ciemnobłękitna, w środku żółto świeci…”.

Te chmury, wiszące nisko nad Małą Świerkową, nie wyglądały może dokładnie tak, jak opisał poeta, ale wystarczająco groźnie, by wiedzieć, że nie zwiastują nic dobrego.

– Można coś z tym zrobić?

– Nie powinno się, ale tym razem chyba musimy. Posłałam już wiadomość do Matki, czekam na odpowiedź. Jeśli będzie pomyślna, zobaczysz prawdziwe czary.

– Ja?

– Oczywiście. Wciąż nie mamy Siódmej Siostry, ty musisz ją zastępować.

Edi omal nie klasnęła w ręce na te słowa, powstrzymała się w ostatniej chwili. W głębi serca żywiła nadzieję, że jej ciotka nie znajdzie w ogóle siódmej czarownicy do Kręgu i że ona będzie mogła na stałe zostać członkinią tego siostrzanego bractwa. Z jednej strony rozumiała tłumaczenia, że nie jest jeszcze wystarczająco dorosła do roli wiedźmy, nie była przecież głupia, z drugiej zaś buntowała się mimo wszystko przeciw tym ograniczeniom. W XXI wieku jakieś staroświeckie tabu robiło z niej dzidziusia, podczas gdy ona sama czuła się już dorosła! Miała jednak dość rozumu, by nie poruszać tego tematu.

O szybę coś uderzyło. Jakiś mały ptak, podobny do sikorki, tłukł skrzydełkami, póki Janina nie otworzyła okna i nie wpuściła go do środka. Zatoczył koło po bawialni i przysiadł na wyciągniętej dłoni lekarki. Wtedy dopiero Edi zobaczyła, że nie jest to żadne żywe stworzenie, tylko sztuczny twór, złożony z liści i patyków, z grubsza przypominający ptaszka. Przywarłszy do dłoni lekarki wydał kilka skrzypiących tonów i znieruchomiał, rozsypując się w kolorowe strzępki.

– Mamy zielone światło – oznajmiła Janina. – Szykuj się. Lecimy na punkt zborny, wyślę tylko wiadomość do innych Sióstr.

– A Symbiotycy nam nie przeszkodzą?

– Nie sądzę. Przycichli ostatnio. Paskal, ten którego postrzeliłaś, siedzi w więzieniu, a Patryk Bielski, jego bezpośredni przełożony, gdzieś zniknął. Moim zdaniem albo szykuje coś naprawdę grubego, albo – co też jest możliwe – zrezygnował ze swej działalności. Nie myśl teraz o tym, zajmijmy się sprawami bieżącymi.

Wyjęła szybko z szafy swe srebrne zwierciadło i pięć pojedynczych kolczyków o zawiłych kształtach. Położyła je na stole, ustawiła zwierciadło na samym środku i zapaliła cztery świece z czarnego wosku. Szósty kolczyk wpięła sobie w lewe ucho. Po chwili starannie opaliła w płomyku każdej ze świec małe drewienko. Odczekała chwilę, zanuciła coś i nakreśliła zwęglonym końcem drewienka na tafli zwierciadła znak runiczny. Potem chuchnęła z bliska na taflę i szybkim ruchem starła ją gołą dłonią do czysta.

– Edi, lecimy! – zawołała. – Gdzie jest Fred?!

– W ogrodzie, ciociu! Co to za manele?

– Tak jakby nasz messenger. Przez wieki, ba, przez tysiąclecia nie potrzebowałyśmy nic więcej, by mieć ze sobą kontakt.

– Nie rozumiem… – Edi pokręciła bezradnie głową, patrząc na rząd kolczyków i lustro.

– Każda czarownica z Kręgu nosi takie kolczyki przez siedem dni. Siedem par, siedem tygodni. Potem wymieniają się nimi – tłumaczyła jej ciotka cierpliwie, choć widać było, że myślami błądzi gdzie indziej. – Po zakończonym cyklu każda ma jeden ze swoich i sześć pochodzących od Sióstr. Dzięki nim nie tylko może porozumieć się z pozostałymi, ale i dowiedzieć się, gdy z którąś jest coś nie tak. Kiedyś nauczysz się, jak interpretować zachodzące w nich zmiany, ale jeszcze nie dziś. Nie ma na to czasu.

Janina wychyliła się przez okno i zawołała brata. Fred zjawił się po chwili, a razem z nim Fronda, jak zwykle roześmiany od ucha do ucha i wesoło podskakująca nimfa Alinka. Jej wspaniałe, złociste włosy tańczyły wokół zgrabnej główki, niebieskie oczy błyszczały radością.

– O co chodzi, siostrzyczko?

– Lecę z Edi na Górę Zebrań. Pilnuj domu i przestrzeż wszystkich swoich kumpli, bo jak tam skończymy, może pokazać się słońce. Nie chcę tu mieć tłumu poparzonych i lamentujących wampirów, zwłaszcza że odpowiednia dla nich maść już mi się skończyła.

– Co ty u diabła chcesz zrobić?

– Przepędzić trochę dalej te chmurzyska. Nie chcę, żeby grad zniszczył zbiory, a tylko go patrzeć.

Fred odwrócił się do swych towarzyszy i coś im cicho powiedział.

– To zostaniemy w domu! – wykrzyknęła w odpowiedzi Alinka, radośnie klaszcząc w dłonie. – Możemy zrobić prywatkę i zaprosimy Herrenferein, i ja zadzwonię do moich kuzynek...! Janeczko, prawda, że możemy?

Lekarka machnęła ręką. Nie od dziś wiedziała, że nimfy są „nad wyraz rozrywkowe”, jak określiła to jej siostrzenica i uwielbiają zabawy, potańcówki i tym podobne rzeczy. Można odnieść wrażenie, że całe ich życie to jedna zabawa.

– Znowu zrujnujecie pół domu – westchnęła.

– Que c’est qui’ce passe?1 – zapytał Fronda, który nadal niewiele rozumiał z polskiego języka.

– Będzie zabawa, rycerzu! – odpowiedział mu wesoło Fred.

– Wchodź do środka, zaraz wydzwonimy całą paczkę.

– Nie tak szybko – powstrzymała go siostra. – Poczekaj z kwadransik, aż odlecimy. Potem róbcie, co chcecie, ja was terroryzować nie będę. Tylko nie puśćcie całej posesji z dymem! Znam ja was, łobuzów...

Lot w nocy, a lot w ciągu dnia – to dwie różne rzeczy. Ze względów bezpieczeństwa Janina od razu skierowała miotłę wysoko, ponad chmury i Edi musiała zamknąć na dłuższą chwilę oczy. Zaskoczyło ją trochę, że ponad chmurami jest tak słonecznie, a niebo ma barwę błękitną jak w najpogodniejszy dzień, a także to, że im dalej od ziemi i bliżej słońca, tym zimniej.

– Trzymaj się mocno! – zawołała do niej ciotka. – Z tej wysokości naprawdę lepiej nie spaść, a ty jeszcze nie umiesz lewitować!

– Piękne dzięki za przypomnienie, ciociu! Strasznie tu jasno, szkoda, że nie wzięłam ciemnych okularów!

– Nie wolno brać ze sobą nic sztucznego, przecież ci tłumaczyłam!

– Szkoda.

Edi wstrząsnęła się mimo woli, bo ponad chmurami mimo ostro operującego słońca było naprawdę bardzo zimno. Szybki lot w stratosferze odczuwała zupełnie inaczej niż tamten pierwszy, lekki i bajkowy. Ten przypominał przedzieranie się pod prąd wody w górskim potoku i na pewno nie był tak przyjemny, jak sobie kiedyś wyobrażała. Zwłaszcza że miała na sobie tylko cienką, jedwabną koszulkę...

Gdy wylądowały na polanie, były tam już Malina i Jagoda, drobnokościste bliźniaczki o popielatoblond włosach, identyczne niczym dwa groszki z jednego strączka. Chociaż Edi dość często spotykała je na mieście (pracowały w jednym z biur podróży) i niejeden raz rozmawiała z nimi na różne tematy, nadal nie umiała ich od siebie odróżnić. Powodowane kaprysem ubierały się i czesały tak samo, nosiły nawet identyczną biżuterię, bawiąc się świetnie, gdy ludzie je mylili i nie wiedzieli, która jest która. Teraz stały pod drzewami w swoich lekkich, błękitnych koszulkach i wesoło rozmawiały z Kazo. Sylen miał na głowie wieniec z powojów, ukrywający małe różki, a jego grzywę ktoś posplatał starannie w dziesiątki warkoczyków. Asystowała im driada w sukience ze świeżych liści, bujająca się na gałęzi kosodrzewiny. Oczy leśnej strażniczki lśniły jak polerowany brąz, jej półprzejrzysta skóra miała barwę kwiatów jabłoni i zdawała się być z zamszu, a włosy ukrywał rodzaj peruki z drobnych gałązek paproci. Driady rzadko są widywane przez ludzi, umieją bowiem dobrze się kamuflować, lepiej niż jakikolwiek komandos we wrogiej dżungli.

– Ciociu, a jeśli ktoś nas tu nakryje? – spytała Edi, schodząc z miotły i rozcierając zziębnięte ramiona. – W końcu jest biały dzień. Może tu trafić jakiś niedzielny turysta albo co...

– Kazo o to zadba. Można mu zaufać.

– Oczywiście – świsnął uspokajająco sylen. – Ludzi łatwo zwieść, pięknotko. Możecie spokojnie odprawiać swoje obrzędy, ja już zmobilizowałem wszystkie driady z okolicy. To Stinna, ich przywódczyni. Możesz być spokojna, żaden człowiek nawet nie zbliży się do tej polany, póki nie zakończycie obrzędu. Prawda?

Stinna zaśpiewała coś w odpowiedzi. Podobnie jak inne przedstawicielki jej gatunku nie lubiła używać ludzkiej mowy. Język driad był dwojaki – czasem mówiły w sposób względnie normalny, choć niezrozumiale, a czasem śpiewały i wtedy można było odczytać to, co mówią, po intonacji. Młoda kandydatka na wiedźmę jeszcze tego nie umiała, w każdym razie często się myliła. Teraz jednak zrozumiała, że Stinna przyrzeka czujność i uśmiechnęła się do niej.

Po chwili na polanie zaczęły lądować pozostałe Siostry – okryta płaszczem lśniącobrązowych włosów Barbara, wysoka i pełna gracji, za nią przysadzista Łucja o pyzatej twarzy cherubina z renesansowego obrazu i na końcu ruda, piegowata, zbudowana jak chłopak Fideli. Edi po raz pierwszy miała okazję obejrzeć je wszystkie w dziennym świetle i stwierdziła z pewną satysfakcją, że jej ciotka jest wśród nich chyba najładniejsza. Nawet Barbara nie mogła się z nią równać, choć jej uroda wydawała się może bardziej efektowna. Z jakiegoś powodu sprawiło to dziewczynie przyjemność.

– Zmykaj, Kazo. To, czym się teraz zajmiemy, będzie babską magią, nie dla męskich oczu – zarządziła Janina i sylen posłusznie znikł w lesie. – Basiu, wzięłaś mapę?

– Jasne.

Barbara wyciągnęła spod koszulki wielokrotnie złożony papier i rozpostarła go na polanie. Czarownice pochyliły się nad nim i zaczęły pilnie studiować.

– Gdzie chcesz przegnać burzę? – spytała Fideli.

– Właśnie się zastanawiam... Jak już się za to zabieramy, to tam, gdzie nie narobi większych szkód.

– Wiesz chociaż, jaki będzie miała zasięg?

– Tak, oczywiście. Obliczyłam to jeszcze w domu. Może się rozciągnąć na obszarze dziesięciu do piętnastu kilometrów kwadratowych. Na pewno nie więcej. Trzeba znaleźć jakiś kawałek ziemi, który będzie miał te wymiary i gdzie grad będzie mógł sobie padać, ile wlezie.

– Ciężko będzie.

– Wiem. Jednak musimy to zrobić, i to szybko, bo chmury konsolidują się w sposób, oznaczający bliski wybuch – powiedziała z troską Łucja, patrząc w niebo. Była z zawodu synoptykiem i znała się na chmurach najlepiej ze wszystkich Sióstr.

Janina przypatrzyła się mapie i zakreśliła mazakiem jakiś jej fragment.

– Tutaj – rzekła. – Na połoninach grad nie wyrządzi większych szkód, a juhasi z pewnością zdążą zapędzić owce w bezpieczne miejsce. Wszystkie widziały? Zatem bierzemy się za ręce i zaczynamy.

Złożyła mapę, schowała ją pod krzakiem i zrzuciła koszulę. Za jej przykładem poszły inne, Edi zdjęła swoją na końcu. Wciąż krępowało ją to, że przed przystąpieniem do poważniejszych czarów trzeba było rozbierać się do naga i nie umiała tego zrobić bez rumieńca wstydu.

Tym razem czary wyglądały inaczej niż podczas Ceremonii Przywołania. Skomplikowany obrzęd trwał długo i był tak wyczerpujący, że gdy w końcu Janina dała sygnał do rozplecenia złączonych dłoni, Edi ledwie trzymała się na nogach. Oddychała ciężko, jak podczas ataku astmy, dygotała, a strużki potu spływały po jej ciele niczym deszcz. Nie miała nawet sił, by podnieść koszulę z trawy i założyć ją na rozpalone ciało.

– Do licha, ty masz gorączkę – zmartwiła się Janina, kładąc siostrzenicy dłoń na czole. – Mówiłam, że nie dorosłaś jeszcze do tych spraw. Mam wyrzuty sumienia, że cię w to wszystko wmieszałam.

– Nie miałaś wyjścia – mruknęła Edi, nie mogąc opanować szczękania zębami.

– Wiem. Jednak teraz wracamy do domu, a ty idziesz do łóżka na kilka dni.

Spojrzała w niebo. Czary zaczęły już skutkować i chmury odpłynęły w bok, kierując się na południe. Polanę zalał blask słońca i zrobiło się gorąco.

– Do stu diabłów... tego nie przewidziałam. Jak my wrócimy do domu?

– Zejdziemy na dół i złapiemy okazję – zaproponowała Barbara. – Wszystkie umiemy posługiwać się zaklęciem opończy, więc nie szkodzi, że mamy tylko nasze koszule.

– No tak... Nie ma chyba wyjścia. Pomóżcie mi, moja siostrzenica potrzebuje trochę dodatkowych sił.

Edi wiedziała już, jak to jest uczestniczyć w czarach. Nigdy jednak do tej pory nie była „obiektem czarów”, poza mało znaczącym zaklęciem dodatkowych sił. Teraz jednak nie byłoby ono wystarczające. Sześć wiedźm otoczyło młodą dziewczynę i rozpoczęło chóralną melorecytację, dotykając jej rąk, pleców, nóg i wreszcie głowy. Kiedy skończyły, poczuła się tak, jakby właśnie wzięła długi prysznic po dobrze przespanej nocy. To było cudowne, orzeźwiające uczucie i ciało Edi przepełniła jakaś nieznana dotąd siła.

– Teraz dasz radę dotrzeć do domu – powiedziała ciotka. – Nie krępuj się iść w samej koszuli i boso, zaklęcie opończy stworzy pełną iluzję przyzwoitego ubrania. A zaklęcie zbroi ochroni twe stopy nie gorzej niż skórzane buty.

Zawiązała wokół szyi siostrzenicy sznurek ze splecionych naprędce źdźbeł trawy.

– To będzie nośnik czaru – wyjaśniła. – Sama nie umiałabyś utrzymać iluzji i długo jeszcze się nie nauczysz.

Czarownice założyły swe koszule, wymówiły odpowiednie zaklęcia i śmiało ruszyły do lasu. Za pierwszą linią drzew zobaczyły Kazo, Stinnę i kilka innych driad, wyglądających z koron drzew. Rozmawiały z sylenem, przywarłszy do pni drzew w zabawnej pozycji, przybieranej zwykle przez gekony pełznące po ścianach. Edi widziała te jaszczurki kiedyś na kanale Animal Planet i teraz od razu skojarzyły się jej z tymi małymi drzewnymi rusałeczkami. Na widok wiedźm przerwały pogawędkę i pozdrowiły je niezrozumiałymi słowami.

– Było spokojnie? – spytała wesoło Janina.

– Niezupełnie – odparł Kazo, wstając z pnia ściętej sosny i wskazał na pobliskie krzewy wilczych jagód.

– Marek... – szepnęła Edi ze zdumieniem. Nie mogła się pomylić. Od razu poznała tę lalusiowatą postać, jasne loki i jak zwykle eleganckie ubranie, choć twarz nieprzytomnego chłopca była ubrudzona piaskiem i żywicą.

– Co to za jeden? – spytała Barbara.

– To mój kolega z klasy – wyjaśniła Edi z zażenowaniem. – Pochodzi z rodziny, w której są Łowcy Wampirów i sam jest trochę nie tego... Dziwny, znaczy się jest. Nigdy go nie lubiłam.

– Co on tu robił? Skąd w ogóle się tu wziął?

– Nie wiadomo. Mógł po prostu wybrać się na wycieczkę – powiedziała niepewnie Jagoda.

– Nie bądź śmieszna. Ja nie wierzę w zbiegi okoliczności, a już na pewno nie w takie – parsknęła jej siostra.

Janina pokręciła głową. Jej też nie podobała się ta sprawa, ale teraz wolała się w to nie wgłębiać. Musiała zabrać wyczerpaną siostrzenicę do domu, nim zaklęcia przestaną działać, postanowiła jednak zwrócić w przyszłości większą uwagę na młodego Mokrzyckiego. Driady szczebiotały coś jedna przez drugą, jednak zbyła je machnięciem ręki. Nie miała teraz głowy by rozszyfrowywać ich skomplikowany język.

– Co mamy z nim zrobić? – spytał Kazo, przestępując z kopyta na kopyto. – Urok rzucony przez driady będzie działał do zachodu słońca, a co potem?

Jego trochę końska, a trochę koźla twarz wyglądała na mocno zatroskaną.

– Nic nie róbcie – odparła szorstko lekarka. – Niech sam dojdzie do siebie, pilnujcie tylko dyskretnie, żeby nic mu się nie stało. Nie wiadomo, kto tu może się na niego natknąć. Kiedy zauważycie, że się budzi, uciekajcie. Diabli wiedzą tego smarkacza, może widzieć i wiedzieć więcej, niż się nam zdaje.

– W porządku, Janinko – sylen skinął głową, aż wieniec spadł mu z rogów, a driady zaćwierkały potakująco. – Szczęśliwej podróży, dziewczęta!

Edi nie brała udziału w tej rozmowie, pochłonięta rozpatrywaniem zmian, jakie pod wpływem czarów zaszły w jej ciele. Było ono jakby lżejsze i jednocześnie bardziej sprężyste, miała też wrażenie, że mogłaby teraz stanąć do walki w zawodach wrestlingu i pokonać wszystkie zawodniczki, jedną po drugiej. To było znacznie ciekawsze niż obecność Marka na Górze Zebrań, choć musiała przyznać, że ten fakt był nieco niepokojący. Nie poświęcała mu jednak większej uwagi – w końcu były już prawie wakacje, te góry chętnie odwiedzali turyści, więc i on mógł tu się znaleźć. To niekoniecznie musiało oznaczać kłopoty.

Zejście z góry okazało się niełatwe, mimo zaklęć. Przede wszystkim Edi nie zdążyła jeszcze obyć się z użytymi przez wiedźmy czarami, a jak się wkrótce przekonała, chodzić w takim uzbrojeniu trzeba było umieć. Młodziutka kandydatka na czarownicę jeszcze tego nie potrafiła i musiała mocno trzymać swoją ciotkę za rękę, żeby się nie przewrócić. Miała wrażenie, że stąpa po chmurach – bardzo poetyckie porównanie, które w zderzeniu w rzeczywistością mocno traciło na uroku. Dla Edi oznaczało ono po prostu, że nie wyczuwała gruntu zaklętymi stopami i potykała się o każdą większą nierówność terenu. W dodatku wciąż odczuwała zażenowanie, gdy mijali ich turyści lub miejscowi, mimo zapewnień towarzyszek, że nie widzą oni na niej zwiewnej koszulki, tylko normalne dżinsy i bluzkę.

– Zachowuj się naturalnie – upominała ją szeptem Janina. – Nie próbuj co chwilę chować się za moje plecy. Zaklęcie opończy jest szczelne, nikt nie zauważy, że jesteś niekompletnie ubrana.

– Dobrze, ciociu. Postaram się. Powiedz, często robicie takie czary?

– Tylko wtedy, gdy Matka na to pozwoli. Nie wolno wtrącać się do spraw pogody ot, tak sobie, to niebezpieczne. Jednak Żywia zawsze wie, gdy może okazać nieco miłosierdzia rolnikom, chociaż trzeba przyznać, że nie zawsze chce.

– Ludzie dziś nie zasługują na łaskę Żywii – dodała Łucja. – Są pyszni i małostkowi, pomaganie im dużo kosztuje naszą Matkę. Jednak, gdyby tego nie robiła, to nie wiem, czy jeszcze by się coś w Polsce rodziło.

Edi przystanęła.

– Jest aż tak źle?

– Gorzej niż myślisz, mała. Ludzie zmuszają ziemię, by wydawała z siebie plony niewłaściwe dla danej strefy klimatycznej, by rodziła bez przerwy, marnują jej zasoby na hodowlę roślin o właściwościach narkotycznych – nie po to, by się najeść i nakarmić zwierzęta, ale po to, by się odurzyć i stracić zdrowie. Po to, by dorobić się na cudzym nieszczęściu. Kiedyś to się boleśnie zemści na całej ludzkości, być może już niedługo. Staramy się to powstrzymać, ale w pewnym momencie nie damy rady. Nie zatrzymuj się, musimy wszystkie dotrzeć do swych domów, nim iluzja przestanie działać.

Dziewczyna ruszyła posłusznie w dalszą drogę, ale jej myśli zajęło teraz to, co powiedziała Łucja. Jak to, nic by się nie rodziło? Ziemia była aż tak wyjałowiona mimo używania sztucznych nawozów? Przypomniała sobie nagle słowa słyszanej kiedyś piosenki:

Gdy cytryna skierniewicka nie wychodzi

a wśród zboża ukrywane są przebiegle pola maku...

Kiedy chłopu Matka Ziemia nie urodzi

bo go nie stać na posianie większej dawki saletrzaku...2

– Mówisz, że nie byłoby zbiorów, gdyby nie Żywia? – spytała z przerażeniem.

– Sama popatrz, co ludzie robią tej ziemi. Zatruwają ją, eksploatują do granic możliwości, w ogóle jej nie szanują. Tak dzieje się nie tylko u nas, a wszędzie. Gdyby nie istniały siły, którym dzisiejsza nauka zaprzecza, ludzie już dawno nie mieliby co jeść ani co pić. I zawdzięczaliby to wyłącznie sobie.

Edi nie mogła nie przyznać Łucji racji i zaczęła się zastanawiać, czy ludzie kiedykolwiek zmądrzeją. Po chwili doszła do smutnego wniosku, że marne są na to widoki i westchnęła głęboko, koncentrując się na tym, by odpowiednio stawiać stopy na górskiej dróżce. Cały czas obawiała się, że zaklęcia przestaną działać – usiana kamykami ścieżka wyglądała jak tor przeszkód dla bosych stóp.

Jeszcze kilka minut i za zakrętem ukazał się przystanek PKS. Obok zdezelowanej wiaty stało dwóch zarośniętych mężczyzn, popijając piwo z puszek i paląc papierosy. Poza nimi, jak okiem sięgnąć, było pusto.

– Świetnie! – ucieszyła się Janina. – Teraz już bez trudu dotrzemy do Krakowa, a stamtąd każda do siebie. Wystarczy poczekać na autobus.

– Nie mamy pieniędzy na bilety. – zauważyła Edi, siadając ciężko na ławce pod wiatą.

– Trudno. To wyjątkowa sytuacja, więc możemy trochę nagiąć zasady – Janina poklepała ją lekko po ramieniu i spojrzała na tablicę z rozkładem jazdy. – PKS tu będzie za jedenaście minut. Usiądźmy i starajmy się wyglądać na w miarę normalną grupę psiapsiółek, które w niesprzyjający dzień wybrały się na piknik.

– Żeby tylko zaklęcia nie przestały działać.

– O to niech cię już głowa nie boli.

PKS rzeczywiście nadjechał po kilkunastu minutach, ale droga do Krakowa, a stamtąd do Małej Świerkowy dłużyła się Edi niemożliwie. Magia użyta przez Siostry pomagała jej wytrzymać, jednak powoli wyczerpywało się jej działanie pobudzające. Dziewczyna czuła, że coraz bardziej zaczyna ciążyć jej głowa, pojawiają się trudności ze zogniskowaniem wzroku i słyszy jak przez watę. Nawet nie zauważyła, jak na różnych przystankach powysiadały koleżanki ciotki, spiesząc do swoich domów, a one zostały same. Janina musiała ją objąć i podeprzeć, gdy przyszła pora na przesiadkę do autobusu, kursującego z Krakowa do Małej Świerkowy.

– Jeszcze trochę – pocieszyła ją. – Zaraz będziemy w domu i położysz się do łóżka.

– Mam nadzieję, ciociu. Tak źle nie czułam się nawet wtedy, gdy zostałam pobita przez bandę Julka – wyznała Edi, z trudem zmuszając się, żeby iść prosto.

– Mam nadzieję, że teraz rozumiesz, czemu nie chciałam cię tak szybko wtajemniczać. Tyle, że los spłatał mi paskudnego figla.

Przystanek od Jodełki dzielił spory kawałek pieszej drogi, szczęśliwie jednak Fred, jak zawsze nieoceniony, wyczuł, że będzie potrzebny. Zjawił się na przystanku swym skuterem akurat wtedy, gdy wysiadały z autobusu i tylko pokiwał głową na ich widok.

– Ładne rzeczy – powiedział. – Dobrze, że ludzki wzrok tak łatwo oszukać, inaczej za taką wycieczkę mogliby was aresztować. Siadaj za mną, mała i trzymaj się mocno. Podwiozę cię. Przykro mi, Janka, ty się już nie zmieścisz.

– Wcale też nie muszę. Jedź, pogwiździelcze i dopilnuj, by położyła się do łóżka. Ledwie żyje. Mam nadzieję, że twoi kumple nie roznieśli całego domu, tańcując sobie z nimfami.

– Nie. Tak naprawdę nie było żadnej zabawy. Cała paczka poszła do kina na najnowszy „Star Trek” i co tam jeszcze będzie. Wyjdą po ostatnim seansie, bo chcą się podobno ukulturalnić. U nas jest tylko Alinka i Fronda.

– On akurat to mógłby sobie pójść w diabły, wcale bym się nie obraziła. Co robi?

– On nic, siedzi na wersalce. Alinka pokazuje mu taniec brzucha.

– Jak go znam, łobuza, to jest zachwycony.

Fred roześmiał się i kopnął w starter. Przytulona do jego pleców Edi nie słuchała tej wymiany zdań, marzyła tylko, by być już w domu, we własnym łóżku. Czuła się coraz gorzej, choć cieszyła ją myśl, że udało się ocalić okoliczne zbiory. Wychowała się w mieście, lecz obecnie problemy wsi zajmowały ją równie mocno, jakby całe życie przeżyła w Małej Świerkowie. To było jej miejsce i kochała je z całego serca.

***

Marek obudził się o zachodzie słońca. Bolała go głowa i czuł się jak ktoś, kto zbyt długo nurkował w jeziorze. Z trudem wstał. Pojękując z bólu, powlókł się na polanę i rozejrzał dookoła. Było pusto i cicho, nawet ptaki milczały. Niezrażony tym przeszukał krzaki dookoła trawiastego kręgu i wyciągnął spod jednego z nich mapę. Przyjrzał się jej uważnie i zatrzymał wzrok na zakreślonym fragmencie terenu.

– Ciekawe. Bardzo ciekawe – mruknął do siebie i spojrzał podejrzliwie w niebo, które niespodziewanie stało się czyste i teraz miało piękny, ciemnobłękitny kolor. Zanim stracił przytomność, było przesłonięte ciemnymi chmurami, dobrze to pamiętał. Spojrzał jeszcze raz na mapę, złożył ją troskliwie i schował do chlebaka. Obejrzał jeszcze porzucone wśród krzaków miotły – wyglądały całkiem zwyczajnie, ale skąd się tu wzięły? Ktoś chciał zamiatać góry? Marek pokręcił obolałą głową, zaciskając mocno usta, potem odwrócił się i zaczął schodzić w dół. Zapadał zmrok, a nie uśmiechało mu się nocowanie w lesie.

Rozdział II

Edi porządnie odchorowała zaklinanie burzy. Właściwie nawet nie samo „przepędzanie” dało się jej we znaki, a to, że przeciążenie magią zaowocowało spadkiem odporności organizmu. Skutkiem tego zachorowała na... zwykłą szkarlatynę. Zarazić się musiała już wcześniej, ale wysiłek, jaki włożyła we wspólne przeganianie chmur, wyczerpał ją do cna i jeszcze tego samego wieczoru była nieprzytomna z gorączki. Przechodziła szkarlatynę na tyle ciężko, że zastanawiano się nawet, czy nie zabrać jej do szpitala, ale ostatecznie doktor Rudnicki, który był lekarzem pierwszego kontaktu w Małej Świerkowie, zdecydował, że dziewczyna może zostać w domu. Stwierdził też, że musiała złapać chorobę od Tosi, która odwiedziła ją jeszcze przed wyprawą na Górę Zebrań, a dwa dni później – jak się okazało – sama też się rozchorowała.

– Czy pan zwariował, by nie zaszczepić małej, gdy był na to czas? – złościła się Janina na pana Dziekońskiego, który w odpowiedzi tylko rozłożył ręce.

– Sabina powinna o to zadbać, ale widać nie zadbała – powiedział na swe usprawiedliwienie.

Jego żona, która rok przed wypadkiem zostawiła męża z dzieckiem i wyjechała do Anglii na kontrakt, była zajadłą przeciwniczką obowiązkowych szczepień ochronnych i obecna choroba Tosi dobitnie świadczyła o tym, że konsekwentnie stosowała swe zasady.

– Postawisz Edi na nogi, by mogła wziąć udział w zakończeniu roku szkolnego? – spytał Fred, podczas gdy Janina przygotowywała mieszankę ziołową dla chorej siostrzenicy.

Chociaż doceniała osiągnięcia współczesnej medycyny, nie gardziła też starymi metodami, znanymi każdej wiejskiej wiedźmie, a na ziołach znała się przecież wyśmienicie.

– Wykluczone. Już rozmawiałam z dyrektorem, ty pójdziesz odebrać jej świadectwo.

– Ale na Ceremonię Przywołania to ją zabierzesz?

– Muszę! Ciągle szukam Siódmej do naszego Kręgu, ale to nie takie łatwe. W dzisiejszych czasach czarownice są na wagę złota, a już znaleźć taką, która uwierzy w swój Dar, jest trudniej niż przepłynąć „z marszu” kanał La Manche. I to w ołowianych butach.

Janina spróbowała przygotowanego naparu, zastanowiła się i dodała do niego niewielkie zaklęcie. Gorący płyn spienił się, przybrał barwę ciemnego rubinu, a potem pojaśniał aż do odcienia słabej herbaty.

– Gdyby nie przepędzanie chmur, mogłaby nie zachorować – mruknęła lekarka po chwili. – Wiem, że Jadwiga wierzyła w szczepienia ochronne.

– Czemu więc w ogóle dzieciak nam się rozłożył na łopatki?

– Magia zakłóca te sprawy, szczególnie u młodocianych... czasowo blokuje przeciwciała wytworzone w wyniku szczepień. No trudno. Edi zachorowała, to i wyzdrowieje. Mam już oficjalne pozwolenie na to, żeby ją zatrudnić jako swoją pomocnicę podczas wakacji.

– No to ładne będzie miała wakacje. Zaharuje się na śmierć!

– Lepiej niech się zawczasu dowie, co to znaczy praca ze zwierzętami. I to nie przy czesaniu pudelków, tylko dojeniu krów, strzyżeniu owiec i innych pracach gospodarskich. Weterynarz powinien to wszystko umieć, zwłaszcza gdy chce praktykować na wsi, jak ona. Jeśli ma się zniechęcić, to lepiej, żeby stało się to teraz, nie podczas studiów.

– Nie zniechęci się.

– Zobaczymy.

Janina wzruszyła ramionami. Już wcześniej zauważyła, że jej brat dał się całkowicie zawojować siostrzenicy i uważa ją za przysłowiowy ósmy cud świata. Sama była ostrożniejsza w formułowaniu opinii o kandydatkach na czarownice. Nie raz i nie dwa miała pod opieką adeptkę, która rezygnowała w połowie nauki. Czasem nie mogła znieść tego, jak wiele poświęcenia wymaga nauka magii, a czasem spotykała swego księcia i odchodziła, by założyć własne ognisko domowe. Bywało, że córki takich kobiet dziedziczyły Dar, choć nie zawsze, ale nawet jeżeli, to zwykle nie wiedziały o rodzinnej tajemnicy. Byłe adeptki bardzo rzadko godziły się na to, by ich latorośle zostały wciągnięte w sprawy inne niż zwyczajne, codzienne ludzkie zainteresowania. Do tego w niezwykle zaborczy sposób chroniły córki przed odnalezieniem przez czynne wiedźmy. Janina nie powiedziała tego Edi, ale była prawie pewna, że jej ukraińska niania, Tamara Suchotina, miała pełną świadomość tego, kim się opiekuje. Świadczył o tym prezent pożegnalny, ten rozwidlony koral oprawny w srebro. Taki właśnie wieszały swym dzieciom na szyi byłe wiedźmy, te które zrezygnowały z Daru, by móc założyć normalną rodzinę. Prawdopodobnie gosposia robiła to na polecenie Jadwigi Gwerskiej, chociaż teraz już nie można było tego potwierdzić ani wykluczyć. Nie było kogo spytać. Gwerscy nie żyli, a Tamara wyjechała nie wiadomo, dokąd.

– Dlaczego magiczne napoje są takie niesmaczne? – spytała żałośnie Edi, popijając małymi łykami przyniesiony przez jej ciotkę napar. Smakował jak bardzo mocna, gorzka kawa zbożowa z dodatkiem jałowca i terpentyny.

– Smaczne lekarstwo nie uleczy, a skuteczne przyprawia o mdłości – odparła Janina surowo. – W dzisiejszych czasach to powiedzenie straciło na aktualności, ale do mieszanek ziołowych nadal jest adekwatne. Szczególnie do magicznych. Zaklęcia dodawane do leków mają wyrazisty, niemiły smak i nie ma na to rady.

– Musiała ciocia dodać magii?

– Może nie musiałam, ale to ci pozwoli szybciej wyzdrowieć.

– Czuję się okropnie.

– To zrozumiałe, cierpisz na chorobę, która jeszcze niedawno potrafiła się źle skończyć. Teraz szczęśliwie dzieci się szczepi, a i samą chorobę można wyleczyć.

– Nie jest już taka groźna, prawda?

– Nie aż tak. Ospa wietrzna, odra, różyczka, to już gorzej, wciąż jeszcze mogą zaowocować zapaleniem mózgu i opon mózgowych, zapaleniem wsierdzia lub mięśnia sercowego, nawet… doprowadzić do śmierci. Wielu rodziców niestety tego nie rozumie.

Janina poprawiła poduszkę pod głową chorej i otarła jej czoło. Z zadowoleniem skonstatowała, że gorączka spadła o kilka kresek, a odcień skóry Edi nieco przybladł. Wszystko wskazywało na to, że kryzys minął i młoda dziewczyna wraca do zdrowia szybciej, niż oczekiwał tego lekarz. W dużej części była to zasługa leków Janiny i dobrej, fachowej opieki, jaką otoczyła siostrzenicę.

Dopiero teraz okazało się, jak dalece baśniowi znajomi lekarki interesują się jej życiem. O chorą nastolatkę codziennie ktoś pytał – płanetniki, mamuny, skrzaty wpadały z pytaniem, czy mogą jakoś pomóc. Nimfy, kuzynki Aliny, przychodziły do Jodełki, ofiarowując drobne prezenty i swą pomoc przy pielęgnacji chorej, a Kurt godzinami siedział przy jej łóżku, opowiadając stare podania. Nawet rusałka Herta zjawiła się któregoś dnia z zapytaniem, czy Janina nie potrzebuje czasem jakichś podwodnych ziół do swoich leków. Ta wizyta zdziwiła lekarkę najbardziej ze wszystkich. Herta należała do istot, które omija się szerokim łukiem i Janina, choć jako doświadczona wiedźma umiała sobie radzić z nie–ludźmi, wolała nie wchodzić jej w drogę. Rusałka mieszkała w pobliskim jeziorze i była bardzo niebezpieczna dla młodych pływaków obojga płci. Mówiono o niej, że nie gardzi ludzkim mięsem i doktor Batory była skłonna w to wierzyć. Nie jedynym powodem, dla którego posądzała ją o takie krwiożercze skłonności, były rusałczane zęby – długie, ostre i przypominające uzębienie szczupaka. Herta wyglądała zupełnie zwyczajnie, dopóki się nie uśmiechnęła i nie pokazała tych przerażających zębisk. A teraz stała na progu Jodełki owinięta tiulową zarzutką niczym indyjskim sari i patrzyła na lekarkę wyzywająco jasnozielonymi jak woda w leśnym stawie oczami, przejrzystymi niczym szkło i sprawiającymi wrażenie, że zajmują pół twarzy.

– Dziękuję, Herto, na razie nie potrzebuję pomocy – powiedziała Janina, gdy odzyskała głos. – Czy mogę cię spytać, skąd właściwie znasz moją siostrzenicę?

Rusałka poprawiła niedbałym ruchem wodną lilię, zdobiącą jej bladozłote włosy, spadające gładkimi pasmami prawie do krzyża.

– Powiedzmy, że mam wobec niej dług – odparła afektowanym, cienkim głosem kapryśnej księżniczki. – Gdyby potrzebowała czegokolwiek z głębi wód, daj mi znać. Wiesz, gdzie można mnie znaleźć.

– Wiem. Oczywiście, że wiem. Herto, ja cię bardzo proszę, powiedz, jak ją poznałaś.

Rusałka uśmiechnęła się, z premedytacją, pokazując swoje okropne zęby. Dobrze wiedziała, że ludzie się ich boją, nawet wiedźmy czują na ich widok respekt.

– Dobrze. To było wczesną wiosną, wtedy zawsze jestem trochę niemrawa. Niepotrzebnie poszłam do lasu, by zobaczyć się z zaprzyjaźnionymi driadami. Z dala od jeziora zaskoczył mnie jeden łobuz i uderzył od tyłu w głowę. Musiał mieć przy sobie kwiat przytulii, bo go nie wyczułam. Wiadomo, czego chciał... Twoja siostrzenica akurat szła do szkoły. Zobaczyła, co tamten robi i narobiła takiego krzyku, że uciekł. Edi ocuciła mnie i pomogła mi dojść do jeziora. Gdyby mnie zostawiła na pastwę losu, mogłabym mieć poważne kłopoty. Wiedźmo Janino, ja wiem, co myślisz i masz rację. Jestem, jaka jestem i inna nie będę. Ludzie są gorsi od rusałek i dobrze o tym wiesz, choć i to prawda, że nie jesteśmy sentymentalne ani czułostkowe. Jednak ja, w odróżnieniu od ludzi, jestem uczciwa. Twoja siostrzenica oddała mi ogromną przysługę, jest więc mi przyjaciółką i nigdy ani ja, ani żadna z moich sióstr nie będzie jej wrogiem.

Janina skinęła głową, nie spuszczając oczu z Herty i nagle, spontanicznym ruchem, wyciągnęła do niej rękę.

– Dziękuję ci – powiedziała.

Rusałka dotknęła niepewnie jej dłoni swymi długimi, wiotkimi, jakby bezkostnymi palcami, a potem odwróciła się i zniknęła w mroku wieczoru. Janina odetchnęła głęboko, wstrząsnęła się, a potem poszła na górę.

– Edi! – zawołała surowo, stając przy łóżku chorej. – Dlaczego nie powiedziałaś mi o spotkaniu z Hertą? Wyraźnie ci zabroniłam zadawania się z wszelkimi wodnicami!

Skruszona mina Edi była w tym momencie całkowicie szczera. Dziewczyna zdawała sobie sprawę z tego, że przekroczyła ciotczyny zakaz i to w bardzo poważnej sprawie.

– Chciałam powiedzieć, ale nie wiedziałam, jak... czekałam na odpowiednią chwilę...

– Kiedy się czeka na odpowiednią chwilę, by coś wyznać, to ta chwila zwykle nigdy nie nadchodzi. Herta tu była i opowiedziała mi o tym, jak ją uratowałaś przed jakimś napastnikiem.

Edi westchnęła i poprawiła się na posłaniu.

– No to już wiesz o wszystkim – rzekła z rezygnacją. – Wierzę ci, że rusałki są niebezpieczne, ale ona w tym momencie była zupełnie bezbronna. Nie mogłam jej nie pomóc, prześladowałoby mnie to.

– Co ja z tobą mam... A gdyby to był podstęp? Rusałki umieją tworzyć iluzje i to takie, że nie odróżnisz ich od rzeczywistości! Żadna wiedźma i żaden mag im w tej sztuce nie dorówna. Postąpiłaś bardzo lekkomyślnie, choć przyznaję, że z właściwym dla głupców łutem szczęścia dużo na tym zyskałaś. Wodnice porozumiewają się między sobą telepatycznie, jakby działały w sieci. Pomagając jednej z nich zyskałaś wdzięczność wszystkich i nigdy już nie będzie ci grozić z ich strony żadne niebezpieczeństwo. Coś ci jednak powiem: mam dość tego wszystkiego. Nie mogę już brać za ciebie pełnej odpowiedzialności. Gdy tylko wstaniesz z tego przeklętego łóżka, rozpoczynamy naukę zaklęć uniwersalnych.

– Co takiego? Mówiłaś, że...

– ...I powiedziałam prawdę. Jednak oprócz zaklęć indywidualnych istnieją też takie, które stanowią schemat, coś jakby fantom do nauki wymowy. Mówi się na to czasem „rybka”. Tak w dwudziestoleciu międzywojennym nazywano absurdalny wiersz, będący podłożem rytmicznym do stworzenia tekstu kabaretowej piosenki. Jeśli prawidłowo wyrecytujesz taki fantom, możesz rzucić niewielki urok. Oczywiście, trzeba to umieć. To dość ograniczona pula, ale każda wiedźma je zna i ty też będziesz. Jeszcze nie możesz zastosować w praktyce nawet takich mikroczarów, ale nic nie stoi na przeszkodzie, żebyś nauczyła się ich niejako „na sucho”. W potrzebie, gdy ujawni się twoja moc, będziesz przynajmniej wiedziała, co robić.

– Ale fajnie!

Edi klasnęła w dłonie z radością, z trudem opanowując się, by od razu nie wyskoczyć z łóżka.

– Nie bądź niemądra. Na razie znajomość techniki zaklęcia i tak zwanej inwokacji da ci akurat tyle, co klepanie z pamięci „Litwo, ojczyzno moja”. To działa dopiero w połączeniu z rzeczywistą mocą, a ty na razie nią jeszcze nie dysponujesz. Masz Dar, ale pozostaje on w uśpieniu czekając, aż dojrzejesz i wzmocnisz się.

– Tak, zauważyłam już, że wymaga to dużej siły fizycznej i końskiego zdrowia.

– Sama widzisz – Janina położyła dłoń na czole młodej dziewczyny.

– Sądzę, że już ci o wiele lepiej – stwierdziła po chwili. – Jeszcze kilka dni i staniesz na nogi. Na wszelki wypadek przygotuję ci dziś specjalny wywar z dziewięćsiłu i krwawnika. Coś mi mówi, że będziesz potrzebowała w najbliższym czasie mnóstwa energii... nie wspominając już o twoich letnich praktykach.

– Dostała ciocia zgodę?

– No, oczywiście, że tak. Wakacje spędzisz ciężko pracując od świtu do nocy. Cieszysz się?

– Jeszcze jak!

– Gdybym nie wiedziała, jak bardzo różnisz się od swych rówieśników, od razu zabrałabym cię po tych słowach do najbliższego psychiatry.

Janina roześmiała się mimo woli, złość już jej przeszła. Nie chciała mówić tego głośno, ale była dumna ze swej siostrzenicy i przewidywała, że „ta nieznośna smarkata” ma przed sobą wielką przyszłość. O ile rzecz jasna jej dożyje.

Gdy ciotka wyszła, Edi włączyła laptop, weszła do internetu i zajrzała na ulubione forum. W skrzynce zastała wiadomość od Malutkiej1 i od jakiegoś Gamory, którego jeszcze nie znała – proponował jej wymianę numerami GG. Odpowiedziała mu, że się zastanowi i przeszła do bloga. Roiło się na nim od komentarzy pod ostatnim wpisem, tym w którym opisała awanturę na lekcji matematyki. Nauczycielka uderzyła jednego z uczniów, ten pobiegł do dyrektora – rzecz w tym, że prowokacja wyszła od niego i tak naprawdę klasa była po stronie profesorki. Lubiano ją, gdyż wykładała jasno i była na ogół sprawiedliwa. Dyrektor nie zajął żadnego stanowiska, zlekceważył całą kwestię wiedząc, że rodzice młodego chuligana i tak nie przyjdą do szkoły – syn ich nic nie obchodził. Tak czy inaczej, ta kwestia była już zakończona i można było przejść do świeższych spraw. Pomyślawszy chwilę dziewczyna napisała:

Szkoła się kończy, wakacje za progiem. Żegnam wszystkich na dwa miesiące, bo tam, dokąd ciotka mnie zabiera, nie będzie czasu na blogi. Mam pracować jako asystentka weterynaryjna. Ciocia chce mnie zniechęcić do swego zawodu, ale to się jej nie uda. Gdy wrócę, napiszę, jak było.

***

– Janka, słyszałaś o Kamilu Jaroszu? Tym, który tak skatował psa, że musiałaś go uśpić? – spytał Fred, czesząc się przed lustrem. Wybierał się z Alinką do dyskoteki i właśnie się zastanawiał, czy powinien już podciąć włosy, czy jeszcze nie. Ze swą zwykłą fryzurą przypominał Benedicta Cumberbatcha z miniserialu „Sherlock”, a teraz (jak sam głośno stwierdził) zaczynał być podobny raczej do jego hipotetycznej siostry. Z westchnieniem sięgnął po nożyczki.

– Nawet mi nie mów o tym bydlaku! – parsknęła Janina z wściekłością. Edi spojrzała na nią kątem oka. Zmywała właśnie naczynia, podczas gdy ciotka kroiła mięso na potrawkę. Słowa Freda musiały lekarkę zdenerwować, bo aż odłożyła nóż i wytarła machinalnie ręce o fartuch.

– Pojechał na mecz Górnika Zabrze z Cracowią – mówił dalej jej brat, obcinając starannie swe ciemne loki na wysokości ucha. – Była bójka między kibicami i oberwał pałką do baseballa.

– Mocno?

– Solidnie. Ma złamany kręgosłup, i to w dwóch miejscach. Jego ortopeda mówi, że nie stanie na nogi.

– Dobrze mu tak! – wyrwało się Edi. Wuj nie zwrócił na nią uwagi.

– Sprawców, póki co nie wykryto. Janka, powiedz szczerze, miałaś coś z tym wspólnego?

Lekarka wzruszyła ramionami.

– Też pytanie.

– Ano pytanie. Ja cię znam nie od dziś.

– Jak ciocia mogła mieć coś wspólnego z zadymą kibiców? – zapytała Edi z niedowierzaniem. – Oni nie potrzebują magii, by się nawalać po głowach, czym popadnie.

– Spytaj ją o zaklęcia rewertywne, a będziesz wiedzieć.

– Ciociu?

– Zaklęcia rewertywne to takie, które przyciągają odpłatę za jakiś czyn – wyjaśniła niechętnie Janina. – Wiesz, na los pod tym względem trudno jest liczyć bezkrytycznie. Takie zaklęcie może podziałać za dzień, miesiąc, rok, ale zawsze się w końcu uaktywni. Jarosz połamał kręgosłup swemu psu, więc ktoś okaleczył go dokładnie w taki sam sposób. Ja jedynie rzuciłam urok, więcej nie musiałam nic robić.

Fred odwrócił się od lustra i spojrzał surowo na siostrę.

– Wiesz, że takie wykorzystywanie swych umiejętności i mocy nie jest rzeczą właściwą – rzekł ostro.

Doktor Batory z wściekłością rzuciła o ścianę wazą na owoce, aż ta rozprysła się w kawałki. Edi skuliła się odruchowo, upuszczając wycierany właśnie talerz. Jeszcze nigdy nie widziała ciotki tak rozzłoszczonej i poczuła irracjonalny lęk. Wiedziała, że nic jej nie grozi, a jednak widok zagniewanej wiedźmy był dla niej przerażający. Janina wyglądała teraz jak zły duch, jak zjawa z horroru, a nie jak jej najbliższa krewna, którą widuje na co dzień. Co gorsza, podłoga wokół jej nóg, blat kuchennego stołu od jej strony i pobliski taboret zaczęły powoli czernieć, tak jakby nadtrawiał je niewidoczny płomień, a w kuchni pociemniało mimo włączonego światła.

– Do jasnej cholery, jestem czarownicą, nie Matką Teresą z Kalkuty! – wrzasnęła lekarka. – Czego się po mnie spodziewasz?!

Jej włosy stanęły wokół głowy jak uniesione podmuchem wiatru, skóra na twarzy pobladła i napięła się niczym rozciągnięta guma. Żarówka w lampie zasyczała i pękła, sypiąc odłamkami, naczynia na półkach rozdzwoniły się ostro i zgrzytliwie. Edi skuliła się jeszcze bardziej i wcisnęła w kąt obok zlewu, zaciskając dłonie przy uszach. Niewiele to pomagało, nadal słyszała wściekły głos wiedźmy, wykrzykującej teraz coś w nieznanym jej języku. Nie mogąc się powstrzymać jęknęła cicho ze strachu. Fred wzruszył z rezygnacją ramionami, odłożył nożyczki i podszedł spokojnie do ziejącej gniewem siostry. Objął ją, przytulił i poklepał delikatnie po plecach.

– Już dobrze – powiedział. – W gruncie rzeczy miałaś rację, boję się tylko, żebyś znowu nie wpadła w jakieś tarapaty. Wiesz, jak było ostatnim razem, gdy oskarżono cię o czary.Janina powoli uspokajała się, wyrównując wzburzony oddech i odzyskując swój normalny wygląd.

– Mamy XXI wiek – rzekła wreszcie. – Ludzie z Europy są teraz mniej zabobonni niż wtedy. Nikt nie powiąże mnie z wypadkiem Jarosza.

Rozejrzała się po kuchni i nakreśliła wyprostowaną dłonią kilka znaków w powietrzu, szepcząc jednocześnie formuły magiczne. Zaczernienia powoli znikły z podłogi, stołu i taboretu, choć drewno wyglądało teraz trochę inaczej, jak wybielone jakimś środkiem chemicznym.

– Żebym to ja tak umiała... – mruknęła Edi, odejmując dłonie od uszu.

– Kiedyś się nauczysz. No, co tak siedzisz w kącie jak mysz pod miotłą? – Janina była wyraźnie zawstydzona, ale starała się pokryć to energiczną szorstkością. – Sama widzisz, co się dzieje, gdy wykwalifikowana wiedźma traci panowanie nad sobą.

Chciała powiedzieć coś jeszcze, ale w tym momencie rozległ się dzwonek przy furtce. Fred wybiegł do przedpokoju i po chwili krzyknął stamtąd:

– Janka, to chyba do ciebie! Jakaś mała stoi za płotem, boi się wejść!

Lekarka uniosła brwi w niemym zdziwieniu i wyszła, a Edi poszła za nią.

Przy furtce stała może dziesięcioletnia dziewczynka w wytartych spodniach i bawełnianym t–shircie. Na jej chude plecy spadały potargane warkoczyki, a piegowata buzia nosiła wyraźne ślady łez.

– Pani doktor! – zawołała na widok Janiny. – Proszę pójść ze mną! Tu niedaleko leży ranny jelonek!

– Na pewno jest ranny? – spytała surowo lekarka. – Pamiętasz, Kasiu, moją pogadankę w świetlicy, tę o rzekomo porzuconych sarenkach? Nie wolno ich dotykać, trzeba zostawić je tam, gdzie są. Ich matka prawie zawsze jest w pobliżu i nie wolno jej spłoszyć.

– Ja wiem, pani doktor! To nie tak! On naprawdę jest ranny! Wpadł pod samochód!

– Edi, przynieś moją torbę – zwróciła się Janina do siostrzenicy. – Zobaczymy tego zwierzaka.

Dziewczyna pobiegła po torbę lekarską, w której jej ciotka trzymała cały swój podręczny arsenał i wróciła najszybciej, jak mogła. Razem ruszyły za Kasią, z trudem nadążając za wciąż zapłakanym dzieckiem. Edi przeszło przez głowę, że jak na osobę, która podobno nie znosi dzieci, to jej ciotka poświęca im stanowczo zbyt wiele uwagi. Zapytana zawsze twierdziła, że ich nie lubi, a po cichu przyznawała czasem, że je kocha i zawsze mimo swego zapracowania miała dla nich czas. Nie tylko prowadziła pogadanki w świetlicy szkolnej. Nie zdarzyło się, by odmówiła pomocy wiejskiemu berbeciowi, przynoszącemu jej szczeniaka z rozerwanym uchem albo ulubionego króliczka, który nie chciał jeść. Często leczyła tych małych pieszczoszków za darmo lub za jakieś śmieszne grosze. Jej siostrzenicę, wychowaną w wielkim mieście, najbardziej dziwiło to, że wiejskie dzieciaki, od małego przyzwyczajone do utylitarnego traktowania zwierząt, będące świadkami świniobicia lub ucinania kurom głów, też potrafią kochać psa, kózkę, a nawet kurczaka czy kaczkę.

– Tak jak wszędzie, są łobuzy, są i dobre dzieci – powiedziała jej kiedyś ciotka. – Nie wrzucaj wszystkich do jednego worka. W każdej Sodomie znajdzie się dziesięciu sprawiedliwych.

Ta piegowata jak indycze jajo Kasia, którą Edi znała zaledwie z widzenia, była tego najlepszym przykładem.

Jelonek leżał w krzakach na poboczu. Jego piękne oczy były matowe i bezmyślne, na jasnobrązowym futerku widać było plamy krwi. Ciężko oddychał i ślinił się, a na ludzi niemal nie zwrócił uwagi.

– Niedobrze – mruknęła Janina, klękając obok rannego zwierzęcia.

Wyciągnęła stetoskop i osłuchała jelonka, delikatnie dotykając jego drżącego ciałka. Uważnie obejrzała smukłe, podgięte nogi i przy pomocy małej latarki zajrzała w źrenice oczu.

– Nie ma nawet roku... Nie chcę cię martwić, Kasiu, ale to przegrana sprawa – powiedziała. – Wygląda bardzo źle. Szok, obrażenia wewnętrzna, prawa przednia noga jest złamana. Mogę go zabrać do swego szpitalika, ale on i tak nie przeżyje nocy. Przykro mi, ale muszę go uśpić.

Dziewczynka wybuchnęła nowym płaczem. Edi, wiedziona odruchem, przytuliła ją do siebie, chcąc ją choć trochę uspokoić.

– Nie płacz, malutka, przestań. Jeśli moja ciocia mówi, że tak trzeba, to znaczy, że naprawdę nic nie da się zrobić. Mnie też żal tego stworzonka, ale nie możemy pozwolić, żeby tak cierpiał. Przecież jego to boli…

Kasia szlochała, wtulona w bluzkę Edi. Janina pokręciła głową i wyjęła ze swej torby ampułkę oraz strzykawkę z igłą.

– Zabierz stąd małą – poleciła siostrzenicy. – Weź ją do naszego domu i daj jej coś słodkiego. Najlepiej te ciasteczka z niebieskiego słoja. Ja muszę jeszcze zadzwonić do nadleśnictwa i służb weterynaryjnych.

Edi posłuchała bez słowa. Wiedziała, o co chodzi ciotce. Ciasteczka w niebieskim słoju zawierały dodatek magii szczególnego rodzaju. Działały uspokajająco i rozweselająco. Wystarczyło zjeść jedno, by poczuć przypływ energii i optymizmu, który utrzymywał się przez cały dzień. Były przeznaczone tylko dla ludzi, czarownice ich nie ruszały, więc i Edi nie dawała się skusić apetycznym wyglądem i zapachem. Choć nie była jeszcze wiedźmą, czuła się nią na równi z innymi.

Zabrana do kuchni w Jodełce Kasia dała się namówić na ciastko i trochę coli, a po chwili uspokoiła się wyraźnie. Siedzący na szafce Kurt, udający w tym momencie miotełkę do odkurzania ścian, obserwował ją spod grzywy skudłaconych włosów i pomrugiwał porozumiewawczo do Edi. Jak zwykle świetnie się bawił tym, że jakiś człowiek, nawet tak jeszcze mały (a więc dysponujący szerszym spektrum postrzegania niż dorosły), patrzy prosto na niego i nie widzi, z kim ma do czynienia. Zjadłszy magiczne ciastko, dziewczynka przestała myśleć o jelonku i zaczęła rozglądać się ciekawie. Choć prawie wszyscy mieszkańcy Małej Świerkowy korzystali z usług doktor Batory, mało kto wszedł za ogrodzenie Jodełki, a chyba żaden z nich nie gościł jeszcze w domu. Najwyżej odwiedzał część, w której Janina urządziła klinikę, ale na pewno nie tę prywatną. Tam dopuszczani byli tylko wybrańcy. Kasia dobrze o tym wiedziała i czuła się wyróżniona, że siostrzenica ważnej pani doktor, którą szanowała cała okolica, zaprosiła ją do ich własnej kuchni. Musiała też przyznać, że była to bardzo elegancka kuchnia, ze stylowymi meblami, ładniejszymi niż w niejednym salonie i nieskazitelnie czysta. W dodatku na parapecie okna leżał wspaniały, puszysty kot i spoglądał na gościa złotymi oczami.

– Jaki on śliczny – nie wytrzymała wreszcie. – Mogę go trochę pogłaskać?

– Spróbuj – odparła Edi. – Jeśli nie będzie chciał poufałości, po prostu wstanie i odejdzie. Popo nie drapie.

Kasia delikatnie pogładziła grzbiet kocura swą opaloną rączką. Przymrużył oczy i lekko zamruczał, jakby dając znak, że nie jest zdegustowany tą pieszczotą.

Żadne stworzenie nie ma w sobie tyle poczucia godności, co kot. Pewnie dlatego niektórzy ludzie tak bardzo nienawidzą tych zwierząt, pomyślała Edi, obserwując tę scenę. Nigdy nie mogła zrozumieć tych, którzy żywili niechęć do kotów. W jej oczach byli to ludzie o niskim poziomie intelektualnym i nie mający bladego pojęcia o etyce. Nic nie byłoby jej w stanie przekonać, że może być inaczej. Ktoś taki mógłby sobie być naukowcem o światowej sławie, uznanym działaczem społecznym, a w jej oczach i tak byłby nikim. Istotą o wiele marniejszą niż ta wiejska dziewczynka o nakrapianej żółtymi piegami buzi i brudnych łapkach z obgryzionymi paznokciami.

W korytarzu trzasnęły drzwi i do kuchni wpadł Fred. Miał na sobie swój motocyklowy strój, a w ręku trzymał kask. Skinął przyjaźnie głową Kasi i zwrócił się do Edi:

– Gdzie Janka?

– Pewnie wróci niedługo, a co?

– To ja już pójdę – Kasia zerwała się od stołu, zręcznie ściągnęła jeszcze jedno ciasteczko na drogę i wybiegła. Edi ledwie zwróciła na to uwagę, zajęta wujem.

– Gdzie znowu chcesz zniknąć?

– Po prostu powiedz Janeczce, że umówiłem się z Frondą na wycieczkę. Nie będzie mnie parę dni.

– A „Oxygen”?

– Malowanie ścian. Karolina i Piotrek przypilnują robotników. No to cześć, znikam.

– Wujku!

Edi chciała zapytać, czy wziął komórkę, czy na pewno wie, co robi, przestrzec przed Łowcami, ale już go nie było. Fred nie obawiał się tych, co na niego polowali, a to właśnie było takie niebezpieczne. Edi wiedziała już, że lęk jest jednym z czynników emocjonalnych działających na korzyść człowieka, a nawet i nie-człowieka: bez niego łatwo wpaść w jakąś pułapkę.

– Bohater, który nie odczuwa strachu, ginie zbyt szybko, by go zapamiętano – powiedział jej filozoficznie kiedyś Stasiek.

Ten nieatrakcyjny fizycznie, nieokrzesany wampir zdawał się odczuwać jakąś sympatię dla młodziutkiej kandydatki na wiedźmę. Zaimponowała mu swoją odwagą i walecznością, ale nie chodziło tylko o to. Po prostu ją polubił i nie czuł się z tym wcale komfortowo.

– Jeśli się do kogoś przywiązujesz, będąc wampirem, prędzej czy później to się źle skończy – wytłumaczył jej. – Albo ty będziesz cierpieć, albo ta druga osoba. Nie może być inaczej. Ale mię nikt nie oszwabi.

– Masz złe doświadczenia

– Bardzo złe. Urodziłem się w dziewiętnastowiecznej Warszawie, jeszcze za Ruska i bardzo dużo widziałem. Jednak rozumię, że panna nie jesteś zwykła dziewucha i to mię pociesza. Zbyt pannę polubiłem. Morowa babka z panny i na dodatek umisz grać w planszówki!

Sympatia Staśka ugruntowała się właśnie podczas gier, w których brała udział cała Herrenferein. Planszówki były ich pasją, a „Gawra” miała wydzieloną salę i całą szafę pełną akcesoriów do gier. Edi, która jeszcze w poprzedniej szkole nauczyła się reguł Warhammera, z ochotą do nich dołączyła, a Janina w końcu zgodziła się (choć niechętnie) na to, by w soboty po południu jeździła do Gawry.

– Nastolatki muszą się czasem zabawić – powiedziała z westchnieniem, gdy Fred poruszył ten temat i jej brat zrozumiał, że postanowiła przestać być taka nadopiekuńcza w stosunku do siostrzenicy. Skoro Edi wbrew jej radom postanowiła „zadawać się” z wampirami, nie było sensu jej tego zabraniać. Szczęśliwie te miejscowe były stosunkowo mało niebezpieczne...

Teraz jednak planszówki się skończyły. Nadeszło lato, Maura i Maciek wyjechali do Niemiec na wakacje, Paweł miał nową dziewczynę i poważnie zastanawiał się, czy by jej nie „przemienić”, a Kowal, Stasiek i ich nowy kolega o ksywce Czati zajęli się jakąś robotą, o której nic nikomu nie powiedzieli. Edi brakowało trochę cotygodniowych spotkań, ale pozostało mało czasu, by o tym myśleć. Niedługo miała rozpocząć pracę wakacyjną u boku ciotki i nie mogła już się tego doczekać.

Rozdział III

Wszystko dookoła wyglądało normalnie.

Właśnie to było dla Edi takie dziwne. Wiedziała już, jakie zagrożenia wszędzie się czają, jakie istoty kryją się w mroku i czego ludzie na ogół nie widzą, a mimo to okolica pozostawała na pozór taka zwyczajna. Zwykła wieś, zwykłe przedmieście, zwyczajna szkoła... i koledzy też zwyczajni. Tylko ona się zmieniła. Czuła to. Nawet Ada, kochana przyjaciółka, była teraz dla niej jak istota innego gatunku, w najlepszym razie jak młoda chińska chłopka dla osiemnastowiecznej Europejki z dobrego domu. Fred uprzedzał ją, że tak będzie, bo „wszystko ma swoją cenę”, jak powiedział. Tą ceną okazało się rosnące uczucie wyobcowania.

Prawdę mówiąc młoda Gwerska od początku różniła się od innych nastolatek. Nawet jako dziecko była poważniejsza niż jej koleżanki, nie tak rozbrykana, choć czasem doprowadzała poczciwą Tamarę do rozpaczy swymi pomysłami. Teraz stało się to jeszcze bardziej widoczne. Obecnie Edi wiedziała już, jak to jest nie czuć więzi z resztą ludzkości, jak to jest być zupełnie inną. W nowej szkole od początku uważano ją za beznadziejną kujonkę i dziwaczkę, ale to było coś więcej. Bogini Żywia wspominała o wielkiej samotności i młoda dziewczyna zaczynała już rozumieć, jak ona smakuje. Starała się o tym nie myśleć. Wiedziała, że ciężko jej będzie ukryć przed kolegami swoja przemianę i to, kim jest w rzeczywistości, a przecież oni nie powinni powziąć najmniejszego podejrzenia. W te wakacje wiele się nauczyła i wzięła nawet udział w drugiej Ceremonii Przywołania – Janinie wciąż nie udawało się znaleźć siódmej czarownicy do Kręgu. Tym razem zniosła to lepiej, choć i tak następnego dnia bolały ją wszystkie kości.

– Wolałabym, żebyś więcej tego nie robiła – powiedziała tego dnia ciotka. – Przynajmniej na razie. Chyba że chcesz wyglądać jak nastolatka przez następne paręset lat.

Ceremonia zatrzymywała rozwój fizyczny. Przez cały ubiegły rok Edi nie urosła ani o centymetr, nie przytyła też ani nie schudła. Nawet jej włosy zachowywały tę samą długość, choć Janina twierdziła, że ten akurat efekt jest krótkotrwały. Włosy i paznokcie rosły wiedźmom na ogół normalnie. Edi miała nadzieję, że tak jest w istocie, bo skrycie zazdrościła Adzie Bielawskiej jej pięknych, falujących splotów. Sama chciała mieć takie i ciotka obiecała jej w końcu, że gdy „minie okres karencji” (Edi nie miała pojęcia, co to znaczy), zadba o jej włosy przy pomocy odpowiednich środków magicznych. Na razie było podobno za wcześnie na takie wspomaganie.

Autobus zatrzymał się pod szkołą. Na boisku tłum nastolatków w odświętnych ubraniach czekał na rozpoczęcie uroczystej akademii, rozmawiając, śmiejąc się lub kłócąc. Edi patrzyła na kolegów jak na rój barwnych ptaków, wśród których czuła się teraz jak mroczny cień. Nie działo się tak tylko z powodu jej wyglądu – owszem, ubrała się jak zwykle na czarno, podkreśliła oczy tuszem, co robiła, odkąd skończyła jedenaście lat i przez co ciągle obrywała burę od nauczycieli w warszawskiej podstawówce. Pasowało jej to. Mimo biegania po górach, nie opaliła się ani trochę, za to jej włosy jakoś ściemniały przez te wakacje. Przestała regulować brwi, które stały się gęstsze i bardziej wyraziste. Tyle, że nie miała dziś trupich czaszek ze stali chirurgicznej w uszach ani na szyi, tylko kryształy od Kriosa, rozjaśniające nieco mroczną aparycję. Mimo to wyglądała jeszcze bardziej gotycko i tajemniczo niż przed wakacjami. Powinna być zadowolona ze swego odbicia w lustrze, ale poświęciła mu ledwie tyle uwagi, ile musiała. Nie miała teraz nastroju do mizdrzenia się przed lustrem.

Wbrew jej obawom, nikt nic nie zauważył. W powietrzu krzyżowały się okrzyki powitalne typu „Yoł, kolo!”, Hejka!” czy „Halo alo!”. Młodzi ludzie przekrzykiwali się opowiadaniem wspomnień z wakacji, pokazywaniem sobie nowej biżuterii, iPhonów, pamiątek z obcych krajów i tym podobnych gadżetów, niektórzy ukradkiem palili e–papierosa, ukrywając elektroniczne urządzenie w rękawie. Edi kiedyś próbowała palić po kryjomu, bardziej z ciekawości niż młodzieńczego buntu, ale szybko przestała. Papierosy, czy to w wersji tradycyjnej, czy elektronicznej, po prostu jej nie smakowały i nie bardzo mogła zrozumieć, jak komukolwiek może sprawiać przyjemność wdychanie śmierdzącego dymu czy pary z atomizera. Przystanęła niedaleko bramy i przez chwilę przysłuchiwała się kolegom z pewnym zdziwieniem. Jak oni mogli interesować się takimi głupstwami? Co zajmowało ich umysły? Nagle rówieśnicy, a nawet starsi od niej chłopcy i dziewczyny wydali się jej zabawni jak stado przedszkolaków.

– Witaj, Edi! A ty jak spędziłaś wakacje? – zawołała Ada Bielawska, oderwawszy się na chwilę od rozmowy ze swym zespołem i rzuciła się przyjaciółce na szyję, ściskając ją wylewnie. Wokalistka „Szczurków” wyglądała ślicznie i nikt by w niej teraz nie poznał zastraszonej, nijakiej dziewczynki sprzed roku. Nie to, żeby jej buzia stała się ładniejsza, przybyło jej jednak pewności siebie i blasku w oczach, a nowa fryzura pasowała do niej o wiele bardziej niż noszone wcześniej warkocze.

– Pracowałam z ciocią – odparła Edi, odwzajemniając jej uścisk. – Jeździłam z nią na objazdy i do nagłych wezwań, opiekowałam się zwierzętami w szpitalu, gdy byłyśmy w domu...

– Czyli że niby wsadzałaś rękę w krowie tyłki zamiast wylegiwać się na plaży? – zaśmiał się Szkrab, trącając łokciem Waldka Łozińskiego. Zespół „Szczurki” trzymał się teraz razem nie tylko na próbach.

– Nie no, tego akurat nie robiłam. To trzeba umieć, żeby nie zrobić krowie krzywdy i żeby przy tym nie kopnęła człowieka. Ciocia nie pozwala mi na wiele rzeczy, bo jeszcze nic nie umiem. Robiłam to, co mi kazała. Asystowałam jej, podawałam narzędzia, przytrzymywałam zwierzęta.... różnie.

– Harowałaś jak wół. Patrzcie, patrzcie, niewolnica! – Jancio Jedrecki, basista zespołu, wykrzywił się i zaczął „strugać marcheweczkę”. Właściwie miał na imię Janusz, podobnie jak stryj Marka, ale wszyscy mówili do niego „Jancio”.

– No to co? Podoba mi się taka praca. Ciocia mi płaciła. Zresztą lubię małe cielaczki, źrebaki i jagnięta. Są takie śliczne, kiedy się rodzą... Chcę być weterynarzem, jak ciocia i pracować w Bieszczadach albo gdzieś tutaj.

– Edi, co ty wygadujesz? – przestraszyła się Ada. – To znaczy, rozumiem, że chcesz leczyć zwierzęta, ale mogłabyś pracować w jakiejś klinice w mieście, z psami i kotami!

– Phi, w mieście! – prychnął Marek Mokrzycki. – Nie widzisz, że ona chce być zwykłym krowim doktorem i babrać się w gnoju? Jak to się mówi, właściwy człowiek na właściwym miejscu.

Posypały się żarty i docinki, na które Edi odpowiadała spokojnie i bez urazy, z bezwiedną wyższością. Zamiast ją rozdrażnić, przypomniały o cudownych chwilach, spędzonych z ciotką w górach, gdzie szczepiły owce i krowy. To była ciężka praca. Wstawały przed świtem, gospodarze musieli pomagać im przy łapaniu zwierząt, przytrzymywać, gdy się wyrywały, no a poza tym obie uchodziły nogi po pas w górach.

Najtrudniej było, gdy zajmowały się prosiakami. Dorosłe świnie bywały agresywne, a w dodatku lekarka i jej asystentka kończyły taką pracę wytarzane w ich łajnie i przeraźliwie śmierdzące. Zmycie z siebie świńskiego odoru to rzecz niełatwa, choć używały specjalnej mieszanki. W jej skład wchodził tradycyjny żel pod prysznic, płyn do mycia naczyń, kwasek cytrynowy i olejek różany, a Janina dodawała do niej specjalne zaklęcie.

Najgorzej miała się sprawa z dłońmi. Co prawda Edi używała lateksowych rękawiczek, ale szybko szły w strzępy, gdy trzeba było łapać i przytrzymywać wyrywające się prosięta. Najlepiej to robić gołymi rękami, więc potem nie sposób było jeść, bo zapach fekaliów wżerał się w skórę i odbierał apetyt. Nie bacząc na zdrowy rozsądek Edi nauczyła się myć wreszcie dłonie w roztworze wybielacza do tkanin i to pomagało, choć skóra od tego piekła nieznośnie.

Jednak żadne niedogodności nie były w stanie przesłonić uroku tych dziwacznych wakacji. Nigdy wcześniej nie była w Tatrach, jeśli nie liczyć jednej nocnej wyprawy do Zakopanego po ciotkę.

Słyszała, że są to najpiękniejsze góry świata, ale nie wierzyła w to, póki sama nie zobaczyła. Zakochała się od razu, całym sercem. Nie chodziło jedynie o cudowny widok. Te góry przesycał urok nie do opisania. Szczególnie widać to było rano, o wschodzie słońca, gdy rzednąca, różowozłota mgła powoli odsłaniała wyniosłe szczyty.

Bywało, że Edi szła wtedy z ciotką ścieżką pod reglami, obok drogi ciągnęły się ciemnozielone lasy świerkowe, w których zaczynały ćwierkać budzące się ptaki. Kamienistą ścieżką przemykały jaszczurki, obok szemrał kryształowy potok, zimny jak lód. Zapach gór był niewiarygodny, oszałamiał niczym wino.

Gdzieś tam mieszkali Krios i Hyperion. Swą siedzibę ukrywali przed wszystkimi, nawet Janina nie znała jej położenia. Jednak dwukrotnie spotkały braci tytanów – raz, gdy zaszły wysoko w góry, i Edi odkryła z pewnym zdziwieniem, że na co dzień starożytni bogowie hodują niewielkie stadko owiec i kilka kóz. Pilnowali ich na zboczach, jakby byli zwykłymi góralami. Drugi raz zobaczyły ich na Krupówkach, jak żartowali wesoło z jakimiś turystkami. Rozchichotane miejskie elegantki nawet nie podejrzewały, z kim rozmawiają.... Krios zauważył Edi i puścił do niej perskie oko, nie przerywając sobie flirtu. Dziewczyna uśmiechnęła się do niego w odpowiedzi, ale poprzestała na tym. Lepiej było nie podchodzić. Ona i Janina miały za sobą cały dzień ciężkiej pracy, a na sobie uszargane. robocze ubrania i marzyły jedynie o gorącej kąpieli. Co za wspomnienia…

– Spoważniała jeszcze bardziej. Zrobiła się taka „stara malutka”. Mam wątpliwości, czy ona kiedykolwiek była naprawdę młoda – powiedział Waldek do Marka, który tylko wzruszył ramionami.

W przeciwieństwie do reszty uczniów spoglądał na Edi koso, jakby z jakąś tajoną urazą. Dziewczyna widziała to i na wszelki wypadek trzymała się od niego z daleka. Ten chłopak wyraźnie coś wiedział.