Polowanie na Hitlera - Steve Matthews - ebook + audiobook + książka

Polowanie na Hitlera ebook

Matthews Steve

4,4

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Nazistowskie Niemcy zostały zrównane z ziemią, ale czy wojna naprawdę się skończyła?

Klara, osobista kucharka Hitlera, przysięga, że widziała go, jak uciekał tajnym tunelem z berlińskiego bunkra.

Świat potrzebuje niezaprzeczalnych dowodów śmierci Führera, ale to nie jest takie proste. Podczas gdy agenci alianckiego wywiadu przeczesują Europę, aby znaleźć taki dowód, a sobowtór Hitlera – „Wilk” – zostawia fałszywy ślad na dwóch kontynentach, prawdziwy Hitler ukrywa się w polskim klasztorze, desperacko poszukując swojego złotego pociągu, aby odbudować Czwartą Rzeszę.

Klara jest jedną z niezliczonych kobiet brutalnie zgwałconych, gdy wojska rosyjskie zajmują Berlin. Poroniła i nie może przestać się zastanawiać, czy kiedykolwiek uwolni się od ciężaru wojny.

Tymczasem jej siostra Natalka współpracuje z polskim rządem, tropiąc i wykonując egzekucje nazistowskich zbiegów. Lokalizuje Klarę i rekrutuje ją do pomocy w wytropieniu Hitlera. Führer, osłabiony i odizolowany, jest zachwycony, że wróciła jako jego kucharka – i towarzyszka. Nie czuje z jej strony zagrożenia, ale Klara – głęboko zszokowana wojną, obozami zagłady, gwałtem i poronieniem – nie może już tego znieść. Po decydującym akcie sumienia w końcu zyskuje zamknięcie, zarówno dla siebie, jak i dla okaleczonego świata.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 435

Oceny
4,4 (20 ocen)
12
6
1
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
kifm2666

Nie polecam

Dno!
00

Popularność




Część 1

Nowe początki

Rozdział 1

1

Jej krzyki, w któ­rych fizyczny ból mie­szał się z psy­chiczną udręką, roz­brzmie­wały pośród ruin ber­liń­skiego zoo, a towa­rzy­szyły im pijac­kie śmie­chy rosyj­skich żoł­nie­rzy, nie­cier­pli­wie cze­ka­ją­cych na swoją kolej. Roze­brali ją do naga i przy­wią­zali z roz­ło­żo­nymi ramio­nami i nogami do mar­twego wiel­błąda. Widok ten tak roz­ba­wił rosyj­skich zdo­byw­ców, że sfo­to­gra­fo­wali go apa­ra­tem zna­le­zio­nym w opusz­czo­nym biu­rze sek­tora admi­ni­stra­cyj­nego ogrodu.

– Jedno ruchanko czy dwa? – ryk­nął jeden z nich, opusz­cza­jąc spodnie i przy­go­to­wu­jąc się, by wejść na kobietę.

– Ilia, w twoim wypadku jedno, wię­cej nie dasz rady!

Rosja­nin uniósł kara­bin maszy­nowy i wystrze­lił kilka serii w pobli­skie drzewo, roz­pę­dza­jąc stadko małp, które prze­żyły wcze­śniej­szy ostrzał mia­sta.

– Te małe sukin­syny nie będą się gapić na moją owło­sioną dupę, gdy nadej­dzie moja kolej.

– Ej, Jaro­sław, wezmą cię za swo­jego kuzyna i może zechcą się przy­łą­czyć! To dopiero byłaby fota: ty ruchasz kurwę, a małpa rucha cie­bie!

Pozo­stali męż­czyźni roze­śmiali się rubasz­nie, gdy Ilia zro­bił swoje i zszedł z kobiety, a Jaro­sław szy­ko­wał się do akcji. Ci, któ­rzy wciąż cze­kali w kolejce, pili, dopin­go­wali kole­gów i pry­mi­tyw­nie oka­zy­wali swój entu­zjazm.

Tak mijała noc po pod­da­niu przez Niem­ców tego, co pozo­stało z Ber­lina: Rosja­nie świę­to­wali w jedyny znany sobie spo­sób. Po raz pierw­szy od, zda­wało się, lat w mie­ście pano­wały bez­ruch i nie­mal upiorna cisza. Zie­mia prze­stała dud­nić, ustał ostrzał, czołgi nie toczyły się z łosko­tem po uli­cach, serie z kara­bi­nów maszy­no­wych nie ter­ko­tały w zruj­no­wa­nych budyn­kach. Sły­chać było jedy­nie krzyki i jęki kobiety, które umil­kły dopiero wtedy, gdy Rosja­nie prze­stali sobie uży­wać.

Wcze­śniej tego dnia żoł­nie­rze Armii Czer­wo­nej zna­leźli się w ogro­dach na tyłach gma­chu Kan­ce­la­rii Rze­szy, tam, gdzie Eva Braun spo­ty­kała się daw­niej z innymi kobie­tami na poga­wędkę i papie­rosa. Odkryli wyj­ścia z bun­kra Führera. W ciągu godziny splą­dro­wali schron, a póź­niej któ­ryś ze zwierzch­ni­ków prze­rwał gra­bież, zdano sobie bowiem sprawę z wagi zna­le­zi­ska.

W trak­cie prze­cze­sy­wa­nia labi­ryntu pomiesz­czeń natknęli się na sku­loną w kącie daw­nego gabi­netu Mar­tina Bor­manna kobietę, kur­czowo ści­ska­jącą w ręku gesta­pow­ski doku­ment.

– To Niemka, zastrzel ją i chodźmy dalej. W zoo mają wódkę, świę­tują, nie chcę, żeby omi­nęła mnie zabawa – powie­dział jeden z Rosjan.

– Nie jestem Niemką – wymam­ro­tała kobieta w nadziei, że zro­zu­mieją. – Gestapo powie­działo, że jestem Polką. Polką!

Z wyra­zem udręki na twa­rzy poka­zy­wała im doku­ment.

– Niemka… Polka… Mnie tam wsio rawno, i tak same kurwy. Co tutaj robisz, dziwko?

– Ukry­wam się. Drzwi były otwarte, pomy­śla­łam, że pod zie­mią będę bez­pieczna.

Dwóch Rosjan nara­dzało się po cichu.

– Można ją krop­nąć od razu albo naj­pierw się zaba­wić, a póź­niej krop­nąć. Co ty na to, towa­rzy­szu?

– Dawno nie mia­łem kobiety…

Decy­zja zapa­dła bez trudu, wywle­kli dziew­czynę z bun­kra, siłą wepchnęli do cię­ża­rówki i powieźli przez spu­sto­szone mia­sto do ruin ber­liń­skiego ogrodu zoo­lo­gicz­nego w Tier­gar­ten. Zie­mia była zasłana tru­pami zwie­rząt, wszę­dzie znaj­do­wali się Rosja­nie świę­tu­jący zwy­cię­stwo. Kilka żoł­nie­rek o pro­stac­kich twa­rzach wykrzy­ki­wało spro­śno­ści, gdy ich towa­rzy­sze broni wycią­gali z cię­ża­rówki bro­niącą się kobietę i przy­wią­zy­wali ją do padłego wiel­błąda.

W innych czę­ściach Ber­lina noc upły­wała w ciszy – mia­sto od dawna nie zaznało takiej mar­twoty. Armia Czer­wona prak­tycz­nie okrą­żyła sto­licę, rzu­ca­jąc nie­miec­kie woj­ska na kolana po mie­siącu zacię­tych walk. W ciągu pierw­szych sze­ściu dni bitwy wystrze­liła w Ber­li­nie milion dwie­ście trzy­dzie­ści sześć tysięcy poci­sków, rów­no­war­tość stu tysięcy ton stali. Teraz wstrzy­mała bom­bar­do­wa­nia, Bry­tyj­czycy i Ame­ry­ka­nie też ich zaprze­stali. Odgłosy wojny prze­to­czyły się przez mia­sto falą eks­plo­zji i ognia, pozo­sta­wia­jąc ruiny i nędzę. Fasady bar­dziej wytrzy­ma­łych budyn­ków oca­lały, pło­mie­nie wciąż lizały tu i ówdzie okop­cone i roz­trza­skane okna, z innych zabu­do­wań uno­sił się dym, wszyst­kie wyglą­dały tak, jakby lada chwila miały runąć. Gruzy, poła­mane meble, cegły i szkło wysy­py­wały się na chod­niki, na uli­cach dopa­lały się powoli porzu­cone cię­ża­rówki, tram­waje i pojazdy woj­skowe, wstęgi gry­zą­cego dymu wiły się na ciem­nym noc­nym nie­bie. Wokół leżały zasty­głe w dzi­wacz­nych pozy­cjach pokur­czone i poła­mane ciała żoł­nie­rzy, cywi­lów, upiorne pyski mar­twych koni. Kra­jo­braz jak po apo­ka­lip­sie.

Poprzed­niego dnia rze­sze nie­miec­kich żoł­nie­rzy wypeł­zały ze swo­ich kry­jó­wek, wyma­chu­jąc bia­łymi fla­gami: mie­sza­nina zapra­wio­nych w boju eses­ma­nów i prze­ra­żo­nej mło­dzieży, która wal­czyła u boku wyczer­pa­nych eme­ry­tów z Volks­sturm – Szturmu Ludo­wego Józefa Goeb­belsa. Rosja­nie zaata­ko­wali Ber­lin sze­ściu­set czoł­gami, sied­mioma tysią­cami samo­lo­tów, czter­dzie­stoma jeden tysią­cami dział arty­le­ryj­skich oraz woj­skiem liczą­cym dwa i pół miliona żoł­nie­rzy. Niem­com udało się zebrać milion żoł­nie­rzy i osiem­set czoł­gów. Doszło do krwa­wej rzezi, wkrótce ukła­dano zwłoki na uli­cach, rząd za rzę­dem. Mia­sto wydzie­lało odór śmierci i roz­kładu, oca­la­łych nie­miec­kich żoł­nie­rzy zbi­jano w cia­sne grupki i odbie­rano im broń, która leżała teraz w wiel­kich, nie­pil­no­wa­nych przez nikogo ster­tach: kara­biny, działa prze­ciw­czoł­gowe, lor­netki, hełmy, szty­lety. Ofi­ce­rów SS oddzie­lano od sze­re­go­wych żoł­nie­rzy i prze­słu­chi­wano, z wie­loma roz­pra­wiano się na miej­scu: Rosja­nie ich roz­strze­li­wali. Pozo­stali jeńcy stali w gru­pach, obser­wu­jąc, jak żywio­łowa Armia Czer­wona świę­tuje zwy­cię­stwo oso­bli­wym tań­cem: sple­ceni ramio­nami przy­ku­cali, wyrzu­cali do przodu nogi i pod­ska­ki­wali w rytm śpiewu i kla­ska­nia swo­ich towa­rzy­szy. Kto jak kto, ale Armia Czer­wona bez wąt­pie­nia umiała się bawić.

Wojna była długa, ciężka i straszna, a noc po zwy­cię­stwie prze­zna­czono na feto­wa­nie, choć Sta­lin wydał już surowe ostrze­że­nie mar­szał­kowi Żuko­wowi, rosyj­skiemu dowódcy odpo­wie­dzial­nemu za zdo­by­cie Ber­lina. Chur­chill i pre­zy­dent Tru­man mieli poważne obawy co do ewen­tu­al­nego odwetu Rosjan na nie­miec­kiej lud­no­ści cywil­nej, Sta­lin zaś chciał być postrze­gany jako dostojny mąż stanu.

Żukowa nie inte­re­so­wała poli­tyka.

– Towa­rzy­szu Sta­li­nie, w tej jed­nej bitwie moja Armia Czer­wona doznała strat w licz­bie trzy­stu sześć­dzie­się­ciu tysięcy zabi­tych i ran­nych. Podobno cały kon­flikt będzie kosz­to­wał Rosję dwa­dzie­ścia sie­dem milio­nów ludz­kich ist­nień, cywili i żoł­nie­rzy. – Żukow roz­ma­wiał przez tele­fon, miał szczę­ście, że Sta­lin nie widział gniewu w jego oczach. – Liczba ofiar prze­kro­czyła nasze naj­śmiel­sze wyobra­że­nia. Nie­miec­kie hordy zaata­ko­wały naszą ojczy­znę w roku tysiąc dzie­więć­set czter­dzie­stym pierw­szym, mor­du­jąc, gwał­cąc i plą­dru­jąc nasz wspa­niały kraj, nie oka­zu­jąc żad­nego sza­cunku lud­no­ści cywil­nej oraz naszej histo­rii, a wy chce­cie, by teraz moi ludzie grzecz­nie ich trak­to­wali?

– Wasi dzielni żoł­nie­rze nie muszą być grzeczni, towa­rzy­szu Żukow, muszą jedy­nie się tacy wyda­wać. – Sta­lin oka­zy­wał swo­jemu dowódcy nie­zwy­kłą cier­pli­wość. Osta­tecz­nie wojna się skoń­czyła, a zwy­cię­stwo przy­pa­dło Rosja­nom. – Wydam pisemny roz­kaz zabra­nia­jący odwetu na cywi­lach i przyjmę ostrą kry­tykę Chur­chilla i Ame­ry­ka­nów, gdyby doszło do pogwał­ce­nia zakazu. Zna­ko­mi­cie rozu­miemy się z Chur­chil­lem. Ten czło­wiek potrafi pić, myślę, że ma w sobie domieszkę rosyj­skiej krwi. Zro­zu­mie, że wasi ludzie muszą się roz­ła­do­wać, a ja zała­twię to tak, by na wszel­kie, nazwijmy je, „incy­denty” zare­ago­wano w spo­sób, który usa­tys­fak­cjo­nuje naszych sojusz­ni­ków.

* * *

Gdy Rosja­nie pouży­wali sobie z dziew­czyną, część z nich roz­pa­liła ogni­sko i pozbie­rała kilka mar­twych sztuk bydła Hecka ze zbom­bar­do­wa­nego wybiegu. Roz­człon­ko­wali jedno ze zwie­rząt, upie­kli mięso na otwar­tym ogniu i zachłan­nie jedli.

– Ilia, to lep­sze od koniny!

– Koń, pies, szczur, kto by się przej­mo­wał? Mięso to mięso. Za to wódka to co innego, do niej trzeba pod­cho­dzić poważ­nie.

– Przy­ja­cielu, nie odróż­nił­byś dobrej wódki od oślej szczyny!

– E, odróż­nił­bym, gdy­bym widział, że to ty ją butel­ku­jesz!

Po godzi­nie wszy­scy naje­dli się do syta i zebrało się im na figle, strze­lali więc w powie­trze, pró­bo­wali też tra­fić kilka wie­wió­rek buszu­ją­cych w pobli­skich drze­wach. Póź­niej wró­cili do liba­cji – pili wszystko, co udało im się zna­leźć w oko­licz­nych ruinach. Śpiewy i tańce trwały w naj­lep­sze, póki nie padli, szcze­rząc zęby jak banda głup­ków i klnąc jak szewcy. Zasy­piali tam, gdzie upa­dli, w gru­zach wspa­nia­łego nie­gdyś ber­liń­skiego zoo, szczę­śliwi, że prze­żyli wojnę, śniąc o żonach i dzie­ciach. Nie­długo powrócą na ojczy­stą zie­mię.

Młoda kobieta ock­nęła się następ­nego dnia rano, posi­nia­czona i zakrwa­wiona. Małpa badała jej twarz, wsu­wała do uszu miękki, skó­rza­sty palec. Uświa­do­miw­szy sobie, że nie ma już skrę­po­wa­nych rąk, kobieta zdo­łała odsu­nąć cie­kaw­skie zwie­rzę ku jego wiel­kiemu nie­za­do­wo­le­niu – z wrza­skiem czmych­nęło na drzewo. Na miej­scu zja­wiło się dwóch mło­dych Koza­ków na koniach, zaalar­mo­wa­nych piskli­wym krzy­kiem małpy.

Rosyj­scy żoł­nie­rze opu­ścili zoo o świ­cie, nato­miast Kozacy nale­żeli do jed­nostki patro­lo­wej prze­cze­su­ją­cej mia­sto w poszu­ki­wa­niu ewen­tu­al­nych pozo­sta­łych ognisk oporu i mel­du­ją­cej o obsza­rach wyma­ga­ją­cych pil­nego oczysz­cze­nia. Przy tak wielu zwło­kach leżą­cych na uli­cach i uwię­zio­nych pod gru­zami ist­niało ryzyko roz­prze­strze­nia­nia się cho­rób. Na każ­dym naj­mniej­szym choćby skrawku trawy albo podwórka stał przy­naj­mniej jeden biały krzyż, trzeba było zebrać resztę ciał i jak naj­szyb­ciej je pogrze­bać. Doty­czyło to rów­nież mar­twych zwie­rząt, stąd obec­ność dwóch Koza­ków na tere­nie ogrodu zoo­lo­gicz­nego.

Jeden z nich zsiadł z konia i obej­rzał kobietę, prze­ci­na­jąc resztę krę­pu­ją­cych ją wię­zów.

– Ona żyje, Alek­siej, ale dość z nią kiep­sko.

– Dziwka dostała to, na co zasłu­żyła. Zresztą mamy waż­niej­sze sprawy na gło­wie: jak, do cho­lery, usu­nąć te trupy zwie­rząt? Grób dla sło­nia to jedno, wystar­czy wyko­pać dół, no dobra, duży dół, ale co z żyrafą? Dobrze, że nie musimy zbi­jać tru­mien!

Drugi z męż­czyzn na­dal przy­glą­dał się kobie­cie.

– Jest bar­dzo młoda, Alek­siej, coś mam­ro­cze, nie mogę zro­zu­mieć. Znasz nie­miecki? Wydaje mi się, że mówi po nie­miecku. Co robić?

– Wró­cić do sztabu i popro­sić o bul­do­żer i gra­ba­rza, żeby upo­rać się z tymi wszyst­kimi tru­chłami.

– Pytam o dziew­czynę, co mam z nią zro­bić?

– Co chcesz. Zabaw się, jeśli masz ochotę, byle szybko. Mamy robotę.

Dzie­sięć minut póź­niej Kozak truch­tał zruj­no­wa­nymi uli­cami Ber­lina z nagą kobietą prze­wie­szoną przez sio­dło z przodu. Z piw­nic zaczy­nali wyła­niać się brudni, obsy­pani pyłem ludzie o sza­rych twa­rzach i prze­ra­żo­nych, zapad­nię­tych oczach. Na wielu uli­cach wyro­sły hydranty, cywile cicho usta­wiali się z ron­dlami i wia­drami w kolejce, ze zdzi­wie­niem spo­glą­da­jąc na Kozaka i jego pasa­żerkę.

W pierw­szych dniach po bitwie o Ber­lin zapro­wa­dze­nie porządku publicz­nego było decy­du­jącą kwe­stią, biu­ro­kraci już roz­glą­dali się za miej­scem pracy, tasz­cząc uli­cami sfa­ty­go­wane szafy na doku­menty, biurka, sta­rali się zna­leźć miej­sce na zało­że­nie biura. Na gumowe pie­czątki i fir­mowy papier przyj­dzie jesz­cze pocze­kać, odręczne notatki i zaufa­nie muszą na razie wystar­czyć. Trzeba było wydru­ko­wać kartki żyw­no­ściowe – zapew­nie­nie wystar­cza­ją­cych racji pod­sta­wo­wej żyw­no­ści, wody oraz środ­ków medycz­nych sta­no­wiło prio­ry­tet. Splą­dro­wano każdy bank w mie­ście, a mimo to kilka z nich wznowi dzia­łal­ność w ciągu zale­d­wie tygo­dnia.

Miej­scowi urzęd­nicy wypeł­nia­jący rosyj­skie roz­kazy zor­ga­ni­zo­wali już kobiece bry­gady uliczne do usu­wa­nia gruzu z dróg i chod­ni­ków – roz­po­częło się wiel­kie sprzą­ta­nie. Pod­łą­cze­nie elek­trycz­no­ści i wody miało potrwać jesz­cze chwilę, ale część pie­ka­rzy z odle­głych przed­mieść pra­co­wała już nocami w pocie czoła, by dostar­czyć mia­stu chleb i nakar­mić bez­dom­nych oraz pozba­wio­nych środ­ków do życia.

Dzieci poszu­ki­wały w ruinach zagu­bio­nych zaba­wek i domo­wych pupili, stare kobiety pchały przed sobą dzie­cięce wózki, wypa­tru­jąc drewna na opał oraz resz­tek jedze­nia, dzie­siątki tysięcy pozba­wio­nych dachu nad głową ludzi gro­ma­dziły się wokół małych, nędz­nych ognisk, spo­glą­da­jąc na sie­bie nawza­jem, cze­ka­jąc na zago­to­wa­nie wody i zaga­je­nie roz­mowy. Gdy uprząt­nięto ulice, poja­wiły się na nich fur­manki i wozy, cią­gnięte zwy­kle przez konie, cza­sem przez star­szych męż­czyzn. Dzieci sie­działy na sto­sach mebli i innego dobytku, obok nich błą­kały się leciwe kobiety, zmie­rza­jąc nie wia­domo dokąd – cały kraj legł w gru­zach.

Kozak jechał powoli, koń od czasu do czasu pod­rzu­cał głową, prze­stra­szony walą­cym się znie­nacka budyn­kiem. Towa­rzy­szył temu huk jak pod­czas trzę­sie­nia ziemi, powie­trze wypeł­niał duszący pył, sypały się iskry i popiół, koń i jeź­dziec omi­jali pobo­jo­wi­sko.

W końcu dotarł pod szpi­tal Charité Uni­ver­si­tat­sme­di­zin na ber­liń­skim Uni­wer­sy­te­cie Hum­boldta. Więk­sza część szpi­tala i sąsied­niego wydziału ucier­piała od bomb, ale leka­rze i per­so­nel Armii Czer­wo­nej prze­no­sili się już do kilku nie­na­ru­szo­nych budyn­ków, by zająć się spo­dzie­wa­nym napły­wem pacjen­tów.

Zawa­liła się więk­sza część sek­tora admi­ni­stra­cyj­nego szpi­tala, ale oddziały aż tak nie ucier­piały. Ludzie uwi­jali się jak w ukro­pie, nie­któ­rzy w bia­łych kitlach, roz­ła­do­wy­wali cię­ża­rówki, nosili sprzęt szpi­talny na oddziały i sale ope­ra­cyjne. Nad mia­stem prze­la­ty­wały nisko samo­loty, ryk sil­ni­ków odbi­jał się pośród ruin, ludzie instynk­tow­nie kulili się i kryli. Koń znów sta­nął dęba. Kozak chwy­cił kobietę za włosy, by nie spa­dła na zie­mię.

– Co tu macie, towa­rzy­szu? – zapy­tała pie­lę­gniarka.

– Zna­leź­li­śmy ją w zoo. Nasi żoł­nie­rze zaba­wili się w nocy. Jest w złym sta­nie, prawdę mówiąc, nie wiem, czy w ogóle jesz­cze żyje.

– Niech no rzucę okiem. – Pie­lę­gniarka unio­sła powiekę kobiety, po czym orze­kła: – Żyje i tym gorzej dla niej. Nie utwo­rzy­li­śmy jesz­cze oddziału dla ofiar gwałtu, Bóg jeden wie, gdzie ją poło­żyć.

Kozak zsiadł z konia, ścią­gnął kobietę z sio­dła, trzy­ma­jąc w ramio­nach bez­władne ciało.

– Gdzie ją zanieść?

Pie­lę­gniarka poszła przo­dem, wda­jąc się po dro­dze w roz­mowę.

– Mie­li­ście z kole­gami roz­rywkę, jak widzę?

– Nie ja, byłem na patrolu od pół­nocy, kolega został w zoo i pró­buje roz­wią­zać pro­blem mar­twych zwie­rząt. Straszne tam pobo­jo­wi­sko. Jeśli ich szybko nie pogrze­biemy, w całym mie­ście będzie cuch­nąć roz­kła­da­ją­cym się mię­sem.

– Wie­dzie­li­ście, że rano łaził tu lew?

– Lew?

– Tak, musiał uciec z zoo i się tutaj zabłą­kać. Straż­nik oczy­wi­ście go zastrze­lił, nikomu nic się nie stało, ale nie mamy poję­cia, co to zwie­rzę zmaj­stro­wało po dro­dze. Dowiemy się, jeśli ktoś został potur­bo­wany.

Zatrzy­mała się pod drzwiami pro­wi­zo­rycz­nego oddziału.

– Na razie połóż­cie ją na jed­nym z tych łóżek. Póź­niej do niej zaj­rzę.

* * *

Młoda kobieta leżała samot­nie przez kilka godzin, nim ponow­nie zja­wiła się przy niej pie­lę­gniarka. Nie zro­biła nic poza prze­nie­sie­niem jej na inny oddział, gdzie na drzwiach wywie­szono napi­saną odręcz­nie kartkę: „Gwałty”.

Ponie­waż nie spo­dzie­wano się, że ofiary gwałtu zaczną tak szybko napły­wać, oddział był nie­go­towy – rosyj­skich leka­rzy bar­dziej inte­re­so­wało lecze­nie boha­te­rów Armii Czer­wo­nej niż nie­miec­kich dzi­wek. Nie­mniej Sta­lin zarzą­dził, że w każ­dym szpi­talu musi powstać taki oddział, przy­stą­piono zatem do ich two­rze­nia po linii naj­mniej­szego oporu. Miano wyko­ny­wać tam abor­cje, leczyć rze­żączkę oraz inne cho­roby wene­ryczne, choć bra­ko­wało anty­bio­ty­ków i wciąż cze­kano na dostawę narzę­dzi gine­ko­lo­gicz­nych. Nie­ba­wem zacznie się nawał nie­miec­kich kobiet i dziew­cząt, cza­sem jesz­cze nie­doj­rza­łych płciowo, ofiar gwał­tów doko­ny­wa­nych przez Armię Czer­woną. Rosyj­ski per­so­nel medyczny nie okaże im żad­nego współ­czu­cia.

Do pie­lę­gniarki sto­ją­cej przy łóżku pacjentki dołą­czył lekarz.

– Ock­nęła się na chwilę, ale teraz znów jest nie­przy­tomna – poin­for­mo­wała pie­lę­gniarka. – Poda­łam jej wodę. Trzy­mała w ręku ten papier, jakiś doku­ment Gestapo, tak mi to wygląda. Potrzebny nam ktoś, kto zna nie­miecki, by nam go prze­tłu­ma­czył.

– Podobno wkrótce będą dostępni tłu­ma­cze z Czer­wo­nego Krzyża – oznaj­mił dok­tor.

– Jest mło­dziutka i strasz­nie ją zmal­tre­to­wali, dok­to­rze. Nie podoba mi się jej stan. Cały czas mam­ro­cze coś o dziecku.

– Było z nią dziecko?

– Nic mi o tym nie wia­domo. Naprawdę z nią kiep­sko. Maja­czy.

Rosyj­ski lekarz pobież­nie rzu­cił okiem na pacjentkę, spraw­dził puls, osłu­chał serce.

– Kilka zadra­pań i sinia­ków, roz­cięta warga, może zła­mane żebra albo nos; z cza­sem doj­dzie do sie­bie. Widzę, że wciąż krwawi z pochwy.

Pie­lę­gniarka poki­wała głową i wzru­szyła ramio­nami.

– Niech ją sio­stra jak naj­do­kład­niej umyje, a ja wrócę tu póź­niej, spraw­dzę, czy nie trzeba szyć. Cza­sem nasi chłopcy są nie­po­trzeb­nie bru­talni, ale mają za sobą ciężką wojnę, zasłu­gują na tro­chę roz­rywki.

Godzinę póź­niej pie­lę­gniarka zapu­kała do gabi­netu leka­rza, infor­mu­jąc, że kobieta poro­niła. Dok­tor wes­tchnął.

– Więc stąd to krwa­wie­nie. Czyli nie muszę jej badać. Skoro poro­niła, nie trzeba prze­ry­wać ciąży. Niech ją pani sama pozszywa w razie potrzeby; prak­tyka nie pój­dzie na marne. Odpocz­nie parę dni, potem zwrócę się do Czer­wo­nego Krzyża, żeby zna­leźli jej coś do ubra­nia, i będziemy mogli ją wypi­sać. – Otwo­rzył kar­to­tekę, zapa­lił fajkę i poło­żył nogi na biurku. Nad jego głową zebrał się obłok cuch­ną­cego dymu. – Znamy jej nazwi­sko?

Pie­lę­gniarka zer­k­nęła do nota­tek.

– Zna­la­złam kogoś, kto zna nie­miecki. Według papie­rów, które miała przy sobie, nawia­sem mówiąc, jest to raport Gestapo, ma na imię Klara. Klara Fili­pek, kucharka.

* * *

Trzy dni póź­niej stan Klary się popra­wił. Nie mogła mówić, ponie­waż zdia­gno­zo­wane przez leka­rza roz­cię­cie wargi oka­zało się zła­ma­niem szczęki, którą w rezul­ta­cie cia­sno oban­da­żo­wano, unie­moż­li­wia­jąc poru­sza­nie ustami. Kar­miono ją przez słomkę. Kilka dni póź­niej udało jej się poro­zu­mieć z przed­sta­wi­cielką Czer­wo­nego Krzyża za pomocą języka migo­wego, pisa­nia na kartce i mruk­nięć.

– Zała­twię doku­menty, by mogła pani swo­bod­nie poru­szać się po mie­ście – poin­for­mo­wała przy­słana przez Czer­wony Krzyż kobieta. – Co zamie­rza pani zro­bić, dokąd osta­tecz­nie chce się pani udać?

Klara wzru­szyła ramio­nami i wymam­ro­tała przez zaci­śnięte zęby:

– Chyba do Pol­ski.

– Dla­czego aku­rat tam? Jest tam rów­nie źle jak tutaj. Kraj w ruinie, mia­sta i mia­steczka obró­cone w gruzy, ludzie bez gro­sza, bez jedze­nia, pracy czy dachu nad głową. Pałę­tają się uchodźcy, nie mają dokąd pójść, nocami okra­dają się nawza­jem, by wyży­wić sie­bie i dzieci. Bez­piecz­niej jest w Ber­li­nie niż w War­sza­wie. Tutaj przy­naj­mniej Ame­ry­ka­nie i Anglicy pró­bują zapro­wa­dzić jakiś sen­sowny porzą­dek.

– Sio­stra… moja sio­stra… pomoże. Na pewno.

– Zna pani adres?

– Na początku wojny miesz­kała w Kra­ko­wie, tyle wiem. Znam nazwi­sko, adresu nie.

– Pod koniec tygo­dnia jedzie trans­port do War­szawy, a potem do Kra­kowa. Jeśli lekarz zezwoli na podróż, mogę zała­twić pasz­port i wizę, zabie­rze się pani któ­rąś z cię­ża­ró­wek. Wiozą zaopa­trze­nie medyczne i ubra­nia do naszych maga­zy­nów w Pol­sce.

Klara z wes­tchnie­niem zamknęła oczy, podzię­ko­wała przed­sta­wi­cielce Czer­wo­nego Krzyża i oświad­czyła, że wsią­dzie do tej cię­ża­rówki bez względu na decy­zję dok­tora. Zgod­nie z obiet­nicą Czer­wony Krzyż dostar­czył pasz­port i wizę dla pol­skiej oby­wa­telki o nazwi­sku Klara Fili­pek wraz z kil­koma w miarę odpo­wia­da­ją­cymi roz­mia­rem ubra­niami. Kilka dni póź­niej ode­brała ją ze szpi­tala cię­ża­rówka. Klara sie­działa z tyłu pośród pudeł i skrzyń, mosz­cząc się naj­wy­god­niej, jak się dało na kilku kocach zna­le­zio­nych w dużej tor­bie na pra­nie.

Po dłu­giej i nie­wy­god­nej podróży prze­ka­zano ją Czer­wo­nemu Krzy­żowi w Kra­ko­wie, a następ­nie prze­wie­ziono do szpi­tala. Tam zba­dano jej szczękę i krwa­wie­nie z dróg rod­nych, które znów poja­wiło się po kil­ku­dnio­wej podróży. Tym razem opie­ko­wał się nią znacz­nie deli­kat­niej­szy ame­ry­kań­ski lekarz, który naka­zał co naj­mniej dwu­ty­go­dniowy odpo­czy­nek w łóżku.

– Rzeź­nik, który zaj­mo­wał się panią w Ber­li­nie, powi­nien mieć zakaz wyko­ny­wa­nia zawodu – oznaj­mił lekarz po bada­niu. – Ma pani bar­dzo dużo szczę­ścia. Jestem zasko­czony, że pani prze­żyła, ponie­waż stra­ciła pani bar­dzo dużo krwi. W dodatku krwa­wie­nie na­dal się utrzy­muje. Myślę jed­nak, że panu­jemy nad sytu­acją. Co się stało?

– Żoł­nie­rze, rosyj­scy żoł­nie­rze – wymam­ro­tała z zamknię­tymi oczami.

– Teraz zapew­nimy pani wła­ściwą opiekę, żadni Rosja­nie nie będą mieli do pani dostępu, ani leka­rze, ani żoł­nie­rze.

– Dzię­kuję – rze­kła Klara z wes­tchnie­niem.

– Muszę panią poin­for­mo­wać o pew­nej rze­czy… Nie jest to łatwe, pro­szę więc wyba­czyć, jeśli moje słowa zabrzmią nieco obce­sowo. Widzę, że rodziła pani w prze­szło­ści, oba­wiam się jed­nak, że nie będzie pani mogła mieć wię­cej dzieci. Tych obra­żeń wewnętrz­nych nie da się napra­wić.

– Tak podej­rze­wa­łam – odparła, nie otwie­ra­jąc oczu. Drżała jej dolna warga, z kącika oka spły­nęła łza.

– Przy­naj­mniej pani prze­żyła.

– Powin­nam być za to wdzięczna losowi? – zapy­tała, odwra­ca­jąc głowę.

Rozdział 2

2

Her­mann Göring wes­tchnął, gdy jego limu­zyna nie­spo­dzie­wa­nie zatrzy­mała się we wsi Bruck-Fusch w Bawa­rii. Pochy­lił się i postu­kał kie­rowcę w ramię.

– Hans, co się dzieje, dla­czego sto­imy?

– Nie wiem, Reich­smar­schallu, ale wygląda na to, że gdzieś przed nami jest blo­kada na dro­dze. – Kie­rowca wysta­wił głowę przez okno i zauwa­żył kilku żoł­nie­rzy idą­cych wzdłuż sznura cię­ża­ró­wek w stronę mer­ce­desa. – Ktoś tu idzie.

– Mam nadzieję, że nie Rosja­nie – powie­dział Göring, chi­cho­cząc ner­wowo.

– Wyglą­dają na Ame­ry­ka­nów – padła odpo­wiedź.

Za bocz­nym oknem z tyłu poja­wiła się twarz, uprzej­mie zapu­kały oble­czone ręka­wiczką knyk­cie, dając Göringowi znak, by odsu­nął szybę.

– Ojej, zdaje się, że to może być koniec mojej podróży – rzekł Her­mann z ujmu­ją­cym uśmie­chem.

– Zga­dza się, Reich­smar­schallu – przy­znał ame­ry­kań­ski ofi­cer, a następ­nie otwo­rzył drzwi, dając Göringowi znak, by wysiadł.

Zapro­wa­dzono go do znaj­du­ją­cego się w pobli­skim budynku biura, gdzie uro­czy­ście zdał pisto­let oraz szty­let gene­ra­łowi Rober­towi Stac­kowi z Trzy­dzie­stej Szó­stej Tek­sań­skiej Dywi­zji Pie­choty i gdzie zro­biono zdję­cia dla potom­no­ści. Potrak­to­wano go z god­no­ścią, Göring był zado­wo­lony z oka­zy­wa­nego mu przez Ame­ry­ka­nów sza­cunku.

– Wolno spy­tać, Reich­smar­schallu, dokąd się pan uda­wał?

– Do Szwaj­ca­rii, sza­nowny panie.

– Dla­czego towa­rzy­szy panu tak wiele pojaz­dów? Doli­czy­li­śmy się co naj­mniej dwu­dzie­stu w pań­skiej kolum­nie.

– Och, wiozą moje rze­czy oso­bi­ste; kilka nie­zbęd­nych przed­mio­tów na naj­bliż­sze mie­siące. Poza tym mam obo­wią­zek zapew­nie­nia mojemu per­so­ne­lowi zatrud­nie­nia. Kucha­rzom, loka­jom, poko­jówce i sprzą­taczce, a także ogrod­ni­kowi. Z pew­no­ścią pan rozu­mie, gene­rale. Należy zacho­wy­wać stan­dardy.

– Cóż, obec­nie jest pan naszym więź­niem, prze­ję­li­śmy pań­ski doby­tek i zatrzy­ma­li­śmy służbę do prze­słu­cha­nia. Ze względu na pań­ską rangę oraz sta­tus nie wyślemy pana do obozu jeniec­kiego, co zapewne przyj­mie pan z ulgą. O ile mi wia­domo, mamy dostęp do hotelu Palace w Luk­sem­burgu, gdzie czeka na pana pokój. Będzie pan pod­le­gał aresz­towi domo­wemu i może pan liczyć na trak­to­wa­nie z należ­nym sza­cun­kiem. Nasi ludzie zada­dzą panu kilka pytań, a współ­praca z nami leży w pań­skim inte­re­sie.

– Bo co? Będzie­cie mnie tor­tu­ro­wać?

– Nie jeste­śmy z Gestapo, Reich­smar­schallu. Na miej­scu będą psy­cho­lo­go­wie i leka­rze prak­tycy, oczy­wi­ście wyłącz­nie woj­skowi. Zapew­niam, że nikt nie zamie­rza się nad panem w żaden spo­sób znę­cać.

Reich­smar­schall z uzna­niem poki­wał głową i uśmiech­nął się do sie­bie. Może Ame­ry­ka­nie zechcą, by pomógł w odbu­do­wie Nie­miec. Miało to sens – przy­naj­mniej zda­niem Her­manna Göringa.

* * *

Hotel Palace w luk­sem­bur­skim Mon­dorf-les-Bains był nie­gdyś repre­zen­ta­cyj­nym hote­lem uzdro­wi­sko­wym dla sław­nych i boga­tych, obec­nie zaś słu­żył za punkt prze­chodni dla wyso­kich rangą nazi­stów poj­ma­nych po zakoń­cze­niu wojny. Impo­nu­jący czte­ro­kon­dy­gna­cyjny gmach stał się fak­tycz­nie ele­ganc­kim obo­zem jeniec­kim oto­czo­nym elek­trycz­nym ogro­dze­niem z drutu kol­cza­stego, z wie­żami straż­ni­czymi i rucho­mymi reflek­to­rami. Luk­su­sowe arma­tury i sprzęty w więk­szo­ści usu­nięto, pokoje na pię­trach dru­gim i trze­cim zamie­niono w cele. Każdy był wypo­sa­żony w łóżko, biurko i krze­sło. Ame­ry­ka­nie nazy­wali to miej­sce obo­zem Ash­can – „Popiel­niczką”.

Cen­nym więź­niom, takim jak Her­mann Göring, przy­dzie­lano psy­cho­loga, który miał im towa­rzy­szyć w spa­ce­rach po tere­nie obozu, poma­gać w codzien­nych zaję­ciach i adap­ta­cji oraz roz­ma­wiać z nimi o co cie­kaw­szych aspek­tach wojny i odgry­wa­nej przez nich roli.

Już kilka dni po przy­by­ciu do hotelu Göring zna­lazł się w towa­rzy­stwie innych nazi­stow­skich nota­bli, takich jak Joachim von Rib­ben­trop, mini­ster spraw zagra­nicz­nych Hitlera, i wysocy rangą ofi­ce­ro­wie Wehr­machtu – Gene­ral­feld­mar­schall Wil­helm Keitel oraz Gene­ra­lo­berst Alfred Jodl. Był tam rów­nież Gros­sad­mi­ral Karl Dönitz, dowódca Krieg­sma­rine, nomi­no­wany przez Hitlera w testa­men­cie na następcę. Prócz nich do obozu tra­fili ban­kie­rzy i urzęd­nicy pań­stwowi wyso­kiego szcze­bla z roz­ma­itych orga­ni­za­cji nazi­stow­skiego reżimu oraz z rządu Rze­szy. Na końcu listy, ku wiel­kiemu zasko­cze­niu Her­manna Göringa, figu­ro­wała nader dobrze znana mu postać – jego brat Albert.

Żywiono nadzieję, że umiesz­czeni w przy­jem­nym oto­cze­niu i god­nie trak­to­wani człon­ko­wie nazi­stow­skiej elity odzy­skają zdro­wie i siły, odpoczną i zaczną otwar­cie opo­wia­dać o swo­ich rolach w woj­nie oraz o pro­ce­sach decy­zyj­nych i filo­zo­fii Hitlera. Zada­niem psy­cho­lo­gów było zaprzy­jaź­nie­nie się z nimi i prze­ka­zy­wa­nie ame­ry­kań­skiemu dowódz­twu naczel­nemu wszel­kich cen­nych infor­ma­cji, które zdo­łają pozy­skać.

Johna Gil­lena, ame­ry­kań­skiego ofi­cera wywiadu, przy­pi­sano Her­man­nowi Göringowi. Reich­smar­schall oka­zał się zaska­ku­jąco uprzej­mym czło­wie­kiem i miłym kom­pa­nem. Nie było naj­mniej­szych wąt­pli­wo­ści co do jego inte­li­gen­cji oraz pra­gnie­nia zacho­wa­nia god­no­ści w nie­woli. W końcu ustę­po­wał w hie­rar­chii tylko Hitle­rowi i zda­wał się chętny do współ­pracy w zamian za pewne przy­wi­leje i swo­body pod­czas pobytu w kom­plek­sie hote­lo­wym. Był naj­wyż­szy rangą spo­śród poj­ma­nych nazi­stów. Gil­len zano­to­wał w rapor­tach, że Göring cierpi na uro­je­nia.

– Wie pan, John, rozu­miem, dla­czego wszy­scy tu jeste­śmy: mini­stro­wie Führera i doradcy woj­skowi. Może­cie prze­słu­chi­wać nas do woli, ale ni­gdy nie zmieni to faktu, że wy wygra­li­ście, a my prze­gra­li­śmy; czy to ważne jak albo dla­czego? Już ni­gdy nie będzie tak wiel­kiej wojny, ponie­waż ktoś taki jak Adolf Hitler drugi raz się nie naro­dzi. Co wy, psy­cho­lo­go­wie, powie­cie na taki pogląd, na tę dozę rze­czy­wi­sto­ści?

– Dosko­nale, Reich­smar­schallu. Zawsze to jakiś począ­tek, który wiele mówi o pań­skim sta­nie umy­słu i prze­my­śle­niach. Oka­zał pan goto­wość do współ­pracy, za co panu dzię­kuję.

– Skoro nawią­za­li­śmy dobre rela­cje, John, chciał­bym poroz­ma­wiać z panem o czymś, co mnie mar­twi i co, mam nadzieję, potrak­tuje pan poważ­nie.

– Skoro coś pana nie­po­koi, Reich­smar­schallu, natu­ral­nie, że potrak­tuję sprawę poważ­nie.

– Czę­sto sły­szę roz­mowy waszych ludzi, straż­ni­ków i tak dalej, kiedy wyko­nują swoje codzienne obo­wiązki, a ja sie­dzę zamknięty w pokoju. Zupeł­nie nie­po­trzeb­nie są nie­grzeczni. Nazy­wają mnie Fet­ter Junge, wie pan.

– Fet­ter Junge?

– Tak. To zna­czy „gru­bas”. Okrop­nie to nie­uprzejme, zby­teczna znie­waga. Jestem nieco kor­pu­lentny, zawsze taki byłem, ale nie­wiele się zyska, trak­tu­jąc kogoś mojego pokroju, kto zna­lazł się w tak nie­for­tun­nym poło­że­niu, z tak zwaną podwór­kową ogładą. Szy­ka­nują mnie, ja zaś sobie tego nie życzę!

– Rozu­miem.

– Nie uważa pan, że jak dotąd byłem bar­dziej niż uczynny? Czy nie przed­sta­wiam wam sto­sow­nych fak­tów i liczb, nie udzie­lam infor­ma­cji, które pozwa­lają wam zro­zu­mieć taj­niki dzia­ła­nia gabi­netu Hitlera i nie­miec­kiej machiny wojen­nej?

– Ow­szem, rzekł­bym nawet, że mówił pan o tym dość otwar­cie. Zga­dzam się i przyj­muję to z zado­wo­le­niem.

– Pro­szę więc, John, nie chcę wię­cej sły­szeć o „gru­ba­sie”, w prze­ciw­nym razie może przy­tra­fić mi się atak amne­zji.

Gil­len chciał się wydać życz­liwy, lecz musiał rów­nież wziąć pod uwagę realia sytu­acji Göringa.

– Cał­ko­wi­cie rozu­miem, Reich­smar­schallu. Musi pan jed­nak zmie­rzyć się z fak­tem, że wojna się skoń­czyła, a wy, nazi­ści, macie sporo na sumie­niu. Zgi­nęło mnó­stwo ludzi, trzeba odbu­do­wać cały kon­ty­nent, nim będzie można zacząć życie od nowa. Wycho­dzą na jaw różne sprawy, potwor­no­ści, o któ­rych dotąd nie sły­szano, rze­czy abso­lut­nie nie­wy­obra­żalne. Oba­wiam się, że ludzie nie mają już sza­cunku dla pań­skiej rangi.

– Och, drogi Joh­nie… – Z twa­rzy Göringa znikł uśmiech. – My, Niemcy, co prawda prze­gra­li­śmy tę drobną potyczkę, ale nazi­stami pozo­sta­niemy po wsze czasy, pro­szę nie mieć co do tego złu­dzeń. Za sto lat ludzie na­dal będą mówić o Hitle­rze jako o Führerze, a ja na zawsze pozo­stanę Reich­smar­schal­lem Göringiem, dru­gim naj­waż­niej­szym czło­wie­kiem Rze­szy. Powi­nie­nem panu powie­dzieć, że od początku opo­wia­da­łem się prze­ciwko woj­nie. Nasz naród nie szu­kał kon­fliktu, lecz nasz przy­wódca zagrzał ludzi do dzia­ła­nia. Niby dla­czego jakiś wał­ko­niący się chłop miałby ryzy­ko­wać życie, skoro naj­lep­sze, na co mógł liczyć w tej woj­nie, to powrót do domu w jed­nym kawałku? Ani Bry­tyj­czycy, ani Ame­ry­ka­nie, ani Rosja­nie nie chcieli iść na wojnę, ale decy­zje podej­mują przy­wódcy. Bez względu na to, czy wybrano ich demo­kra­tycz­nie, czy prze­jęli kon­trolę nad kra­jem, wcią­gnię­cie mas do boju zawsze jest pro­stą sprawą. Wystar­czy powie­dzieć, że zaata­kuje ich wróg, a tych, któ­rzy wciąż się opie­rają, potę­pić za brak patrio­ty­zmu i nara­ża­nie wła­snego kraju na nie­bez­pie­czeń­stwo. Tak się to robi. – Wymow­nie pokrę­cił głową. – Nic trud­nego.

Göring lubił spa­ce­ro­wać z Gil­le­nem po pięk­nych ogro­dach. Dużo roz­ma­wiali o woj­nie i Hitle­rze.

– Trak­tat wer­sal­ski był począt­kiem tego wszyst­kiego, widzi pan. Gdyby nie jego dra­koń­skie posta­no­wie­nia, nie widziano by w Hitle­rze zbawcy kraju. Niemcy tonęły, ponie­waż po pierw­szej woj­nie świa­to­wej alianci nas cie­mię­żyli. Nasz naród doznał upo­ko­rzeń, gospo­darka została spa­ra­li­żo­wana. Miejmy nadzieję, że kiedy doj­dzie do osta­tecz­nych roz­strzy­gnięć po tej woj­nie, alianci nie popeł­nią tego samego błędu, bo jeśli tak, pozo­sta­wią pomost, na któ­rym zosta­nie zbu­do­wana Czwarta Rze­sza.

– Ale Niem­com potrzebny jest przy­wódca, a wasz nie żyje. Hitler zgi­nął w swoim bun­krze trzy­dzie­stego kwiet­nia.

Göring nagle zatrzy­mał się w pół kroku i z uśmie­chem odwró­cił do Ame­ry­ka­nina.

– Niech pan w to wie­rzy, jeśli chce, John, ale są wśród nas tacy, któ­rzy wie­dzą swoje.

* * *

Klarę trzy­mano w kra­kow­skim szpi­talu jesz­cze przez kilka tygo­dni. Rekon­wa­le­scen­cja prze­bie­gała powoli, a dziew­czyna musiała prze­cież odzy­skać siły przed wyru­sze­niem na poszu­ki­wa­nia rodziny. Zja­wiła się u niej przed­sta­wi­cielka Czer­wo­nego Krzyża, by zorien­to­wać się, czy mogą jej pomóc. Mieli w reje­strach ogromną liczbę osób prze­sie­dlo­nych oraz uchodź­ców; może jest wśród nich jej sio­stra? Klara poka­zała przed­sta­wi­cielce zmięty doku­ment Gestapo.

– Skąd pani to ma?

Trzeba było skła­mać.

– Goto­wa­łam w sto­łówce Kan­ce­la­rii Rze­szy, schro­ni­łam się w opusz­czo­nym bun­krze, a Rosja­nie powie­dzieli, że był to schron Führera. Ukry­wa­łam się w pomiesz­cze­niu biu­ro­wym i tam się na to natknę­łam. Zdaje się, że z jakie­goś powodu prze­świe­tlało mnie Gestapo; może myśleli, że jestem Żydówką albo szpie­giem. – Klara czuła, jak się czer­wieni: nie umiała kła­mać, ale uznała to za bar­dziej bez­pieczne niż przy­zna­nie się, że była kucharką Hitlera i do nie­dawna nosiła w łonie dziecko Mar­tina Bor­manna. – Wiem tylko tyle, że moja sio­stra ma na imię Natalka i że obie nosimy nazwi­sko Fili­pek.

Infor­ma­cje były skąpe, ale dawały jakiś punkt zacze­pie­nia i Czer­wony Krzyż zgo­dził się pomóc w szu­ka­niu Natalki. Kra­ków w prze­ci­wień­stwie do wielu pol­skich miast nie ucier­piał w woj­nie. Był jed­nym z nie­licz­nych wspa­nia­łych miast, które zasad­ni­czo pozo­stało nie­tknięte, to zaś ozna­czało, że łatwo dało się zlo­ka­li­zo­wać adres. Za to zna­leźć miesz­ka­jące tam przed wojną osoby? To zupeł­nie inne przed­się­wzię­cie. Po Kra­ko­wie wędro­wały masy prze­sie­dleń­ców z całej Pol­ski, cią­gną­cych do mia­sta w poszu­ki­wa­niu pracy, bez­pie­czeń­stwa i dachu nad głową.

Odna­le­zie­nie w tak dużym mie­ście osoby o nazwi­sku Natalka Fili­pek to nie lada wyczyn, ale przed­sta­wi­cielka Czer­wo­nego Krzyża pod­czas roz­mowy z Klarą spo­rzą­dziła szcze­gó­łowe notatki i już następ­nego dnia roz­po­częto poszu­ki­wa­nia.

* * *

Mun­dur SS Ralfa Fuchsa wisiał przez kilka tygo­dni w cedro­wej sza­fie na wysoki połysk, sta­ran­nie wypra­so­wany, bez plam. Fuchs nie potra­fił się zdo­być na jego znisz­cze­nie, choć wie­dział, na jakie naraża się przez to ryzyko – jed­nak lada chwila spo­dzie­wał się infor­ma­cji o ucieczce do Ame­ryki Połu­dnio­wej. Już wkrótce znów będzie para­do­wał w peł­nym rynsz­tunku, gdy tylko znaj­dzie się wśród swo­ich. Na razie nie mar­twił się prze­sad­nie moż­li­wo­ścią prze­słu­cha­nia, gdyby zatrzy­mano go na ulicy. Wła­dał pol­skim bez śladu nie­miec­kiego akcentu, co oka­zało się pomocne, kiedy polo­wał na Żydów w War­sza­wie, z pew­no­ścią więc przyda się i teraz. Jak dotąd wszystko ukła­dało się po myśli leut­nanta Fuchsa. W cza­sach obław na Żydów udało mu się zdo­być kilka nie­opra­wio­nych bry­lan­tów, tro­chę biżu­te­rii i cał­kiem sporo gotówki – wystar­czy na kilka naj­bliż­szych lat. Miał nadzieję dostać się do Ame­ryki Połu­dnio­wej i roz­po­cząć nowe życie w kraju, gdzie wszystko jest tanie, łącz­nie z kobie­tami – jego naj­więk­szą sła­bo­ścią.

Kiedy nie pił w obskur­nych barach Kra­kowa, czaił się w swoim miesz­ka­niu na placu Szcze­pań­skim, korzy­sta­jąc z dobrego jedze­nia i alko­holu kupo­wa­nych na czar­nym rynku. Ludzie uwa­żali go za pol­skiego ofi­cera arty­le­rii na urlo­pie po zakoń­czo­nej woj­nie, który wróci do domu w War­sza­wie, gdy mia­sto znów będzie się nada­wało do zamiesz­ka­nia. Wszy­scy wie­dzieli, że co naj­mniej osiem­dzie­siąt pro­cent War­szawy leży w gru­zach, zatem nikt nie dzi­wił się jego obec­no­ści w Kra­ko­wie. W dodatku był przy­stojny, sym­pa­tyczny i dobrze pła­cił – sły­nął z hoj­nych napiw­ków. Gospo­dyni była zado­wo­lona z tak porząd­nego loka­tora.

Gdy Fuchs przy­był do mia­sta, znał nazwi­sko pew­nego kato­lic­kiego księ­dza sym­pa­ty­zu­ją­cego z nazi­stami, który pomógł innym nie­miec­kim woj­sko­wym w potrze­bie. Ralf namie­rzył go bez trudu. Wie­lebny Dra­ga­no­vić napo­mknął, że być może zdoła mu pomóc pod­czas swo­jego pobytu w Pol­sce. Wyja­śnił, że Kościół oba­wia się bar­dzo real­nej per­spek­tywy anek­sji Pol­ski przez Rosję na wzór anek­sji Austrii doko­na­nej przez Hitlera. Podli nowi rzą­dzący bez waha­nia zli­kwi­do­wa­liby Kościół kato­licki. W struk­tu­rach kościel­nych byli tacy – mówiło się nawet o sto­ją­cych w hie­rar­chii tak wysoko jak papież – któ­rzy ocho­czo uwi­liby sobie gniazdka, poma­ga­jąc nazi­stom roz­po­cząć nowe życie. Przy­sługa za przy­sługę, powie­dział Dra­ga­no­vić z bły­skiem w oku.

Fuchs czy­tał gazetę przy lampce wina, gdy usły­szał prze­krę­ca­nie klu­cza w zamku. Uśmiech­nął się i wstał, by się przy­wi­tać. Ode­brał od kobiety płaszcz i zapro­po­no­wał kie­li­szek wina. Jedną z naj­więk­szych przy­jem­no­ści, jakich zazna­wał w Kra­ko­wie, było ciało tej kobiety. Ele­ganc­kiej, szczu­płej, wyż­szej od niego o kilka cen­ty­me­trów, jed­nak nie dostrze­gał w tym pro­blemu, ponie­waż dobrze czuł się w restau­ra­cjach, mając ją u swego boku. Tak wielu męż­czyzn z zazdro­ścią poże­rało ją wzro­kiem – nie­które kobiety rów­nież – co nie­sły­cha­nie go eks­cy­to­wało. Poznali się ponad mie­siąc temu i natych­miast mię­dzy nimi zaiskrzyło. Trzy tygo­dnie póź­niej wrę­czył jej klucz do swo­jego miesz­ka­nia, gdzie odwie­dzała go dwa razy w tygo­dniu, zosta­wała na noc, goto­wała dla niego i zaspo­ka­jała go tak, jak żadna inna kobieta.

– Ależ mia­łam dzień, Ralf – wes­tchnęła zmę­czona.

– Napij się i wszystko mi opo­wiedz – popro­sił, poda­jąc jej kie­li­szek czer­wo­nego wina.

– Możemy poroz­ma­wiać w łóżku?

– Jest dopiero czwarta po połu­dniu.

– Od kiedy to obo­wią­zuje godzina poli­cyjna na miłość? – zapy­tała, uno­sząc piękne łuki brwi i suge­styw­nie się uśmie­cha­jąc.

Poja­wiła się w jego życiu kilka dni po tym, jak wstęp­nie zasię­gnął u duchow­nych języka w spra­wie wyjazdu do Ame­ryki Połu­dnio­wej – wyja­śniła, że jest pośred­niczką i robiła to już dla kilku nazi­stów. Wspo­mniała o uła­twie­niu wyjazdu Adol­fowi Eich­man­nowi, nazi­ście wyso­kiego szcze­bla i jed­nemu z naj­bar­dziej poszu­ki­wa­nych ludzi na świe­cie, który był już w dro­dze do Argen­tyny. Wywarło to na Fuch­sie duże wra­że­nie.

– Byłam dziś rano u pew­nego biskupa, Ralf, roz­ma­wia­li­śmy o two­ich doku­men­tach. Mówił, że zanim Kościół ci pomoże, musisz udo­wod­nić, że słu­ży­łeś w SS.

Pod­niósł prawe ramię, poka­zu­jąc pod pachą tatuaż z grupą krwi – pewną oznakę jego zasze­re­go­wa­nia. Następ­nie pod­szedł do szafy i ją otwo­rzył, wyjął szary mun­dur z bły­ska­wi­cami SS na kla­pach i go jej zapre­zen­to­wał.

– Potrze­bu­jesz cze­goś jesz­cze?

Odparła, że musi dostar­czyć Kościo­łowi dowody w for­mie foto­gra­fii, ponie­waż robią się ner­wowi z powodu rosną­cej liczby Niem­ców ucie­ka­ją­cych do Ame­ryki Połu­dnio­wej.

– Skom­bi­nuję apa­rat na przy­szły tydzień. Nie­ła­two zdo­być sprzęt i rolkę filmu, więc pro­szę, bądź cier­pliwy. Zro­bimy zdję­cie do two­jego nowego pasz­portu, speł­nimy pozo­stałe wyma­ga­nia Kościoła i w drogę! A, zaraz, musisz jesz­cze wybrać doce­lowy kraj, bo trzeba zała­twić wizę i zezwo­le­nie na podróż. Wszystko da się zro­bić, ale nie ma pośpie­chu…

Przy­tu­liła się do niego od tyłu, roz­myśl­nie przy­ci­ska­jąc piersi do jego ple­ców.

– Ale ja już jestem znu­dzony i sfru­stro­wany. Co mam robić z cza­sem?

– Nie opro­wa­dzam wycie­czek po mie­ście – szep­nęła mu do ucha.

– Myśla­łem o czymś cie­kaw­szym niż szwen­da­nie się po uli­cach i gapie­nie na stare domy…

Pięć minut póź­niej patrzył, jak kobieta powoli się roz­biera, a myśli o Argen­ty­nie czy Boli­wii zepchnął na tył głowy.

– Na co się tak gapisz? – zagru­chała, pozwa­la­jąc sukience opaść na pod­łogę.

– Podzi­wiam widoki.

Prze­krzy­wiła głowę, jakby zdzi­wiona jego odpo­wie­dzią, ale uśmiech na jej ustach dowo­dził, że dokład­nie wie, co robi i czego on pra­nie.

– Skąd bie­rzesz tak piękną bie­li­znę? – zapy­tał, pocią­ga­jąc duży łyk wina.

– Kobieta musi mieć swoje spo­soby w tych trud­nych cza­sach – odparła, roz­pi­na­jąc biu­sto­nosz. Wie­działa, jak usi­dlić męż­czy­znę, jak zarzu­cić przy­nętę, uda­jąc nie­śmiałą i odro­binę nie­winną, ale przy­pra­wia­jąc to zawsze deli­katną zapo­wie­dzią tego, co nastąpi. Kiedy się poznali, pozo­wała na osobę skromną i powścią­gliwą, nie miał jed­nak wąt­pli­wo­ści, że za tą fasadą kryje się ciało obie­cu­jące roz­ko­sze, o któ­rych więk­szość męż­czyzn z tem­pe­ra­men­tem może tylko poma­rzyć.

Przy­glą­dał się jej pier­siom, prze­łknął ślinę, gdy zsu­nął się z nich biu­sto­nosz, napa­wał się tym, jak się koły­szą, gdy oparła stopę o krze­sło i pochy­liła się, by odpiąć pod­wiązki. Powoli rolo­wała na udzie jedwabną poń­czo­chę i niżej, w dół łydki. Miała gładką, miękką skórę, uwiel­biał wodzić języ­kiem po jej udach, za każ­dym razem wywo­łu­jąc jęk roz­ko­szy.

Wkrótce oboje wylą­do­wali w łóżku, nadzy, pod pościelą. Fuchs ciężko dyszał, gdy wtur­lała się na niego i wypro­sto­wała ramiona, odchy­la­jąc się w tył i wpa­tru­jąc w jego twarz. Lubiła widzieć tę jego zado­wo­loną, próżną minę, aro­gan­cję cha­rak­te­ry­styczną dla więk­szo­ści eses­ma­nów. Zamknęła oczy i łagod­nie się na niego osu­nęła. Gdy w nią wszedł, poru­szała bio­drami bar­dzo powoli, zabie­ra­jąc go w to szcze­gólne miej­sce, za które nie­któ­rzy męż­czyźni daliby się zabić.

Przy ich pierw­szym spo­tka­niu wycho­dził ze skóry, by się z nią prze­spać. Przez kilka dni uda­wała, że się opiera, mówiła o moral­no­ści i roli kościel­nej pośred­niczki. Powie­działa, że od tej pory to ona będzie prze­ka­zy­wać wia­do­mo­ści, naj­le­piej więc, by nie odwie­dzał kościoła – to koniecz­ność, by unik­nąć podej­rzeń. Wie­dział, że po woj­nie pol­skie kobiety mają nie­wiele do zaofe­ro­wa­nia poza swoim cia­łem, i chęt­nie sza­stał pie­niędzmi. Osta­tecz­nie pie­nią­dze mają siłę prze­ko­ny­wa­nia. Kupił jej kosz­towne pre­zenty, luk­su­sowe towary prak­tycz­nie nie­do­stępne w Pol­sce w owym cza­sie. Zdo­był je dla niej, była zachwy­cona, spo­tka­nie skoń­czyło się w łóżku.

Ujeż­dżała go teraz, sie­dząc na nim okra­kiem, powoli uno­sząc się i opa­da­jąc, przy­pa­tru­jąc się jego twa­rzy. Nagle prze­stała się poru­szać. Otwo­rzył oczy.

– Nie prze­ry­waj, co się stało?

– Nic się nie stało, Ralf, po pro­stu chcę spró­bo­wać cze­goś nowego.

Wyśli­znęła się z łóżka i pode­szła do torebki. Uśmiech­nął się z zado­wo­le­niem, obser­wu­jąc, jak przy każ­dym kroku koły­sze jędrną pupą w kształ­cie gruszki. Co za kobieta! Wró­ciła rów­nie znie­nacka, jak się odda­liła, poło­żyła coś na noc­nym sto­liku, a potem poka­zała maseczkę.

– To opa­ska zaciem­nia­jąca, wiesz, taka dla osób, które mają kło­pot z zasy­pia­niem i muszą odciąć wszel­kie źró­dła świa­tła.

– Kto ją zakłada, ty czy ja? I co tam jesz­cze masz? Co poło­ży­łaś na sto­liku?

– Tyle pytań, Ralf! – dro­czyła się i uszczyp­nęła go w nos. – Nie bądź nie­grzecz­nym chłop­cem. Kiedy zało­żysz maskę, nie będziesz widział, co zamie­rzam. Czy to nie przed­nia zabawa? Ero­tyczna wer­sja „mor­der­stwa w ciem­no­ści”! – Ści­snęła mu prawy sutek i się roze­śmiała. – Bawisz się czy nie?

– Dobrze, dobrze, jestem gotowy! Tylko się pospiesz. Nie drocz się tak ze mną, bo zaraz będzie po wszyst­kim! I trzeba będzie zaczy­nać całą grę od nowa.

Zacho­wy­wał się jak dziecko w cza­sie Bożego Naro­dze­nia, które nie może zasnąć, bo chce zoba­czyć, co przy­niósł mu Święty Miko­łaj.

– Unieś głowę.

Ode­rwał głowę od poduszki, a ona zasło­niła mu oczy i zawią­zała prze­pa­skę z tyłu.

– Widzisz?

– Lubię patrzeć, prze­cież wiesz.

– Ale czy teraz coś widzisz?

– Nie, za to mam fan­ta­styczną wyobraź­nię i zna­ko­mitą pamięć! – Znów go dosia­dła i zaczęła się wier­cić. – No, dalej – nie­cier­pli­wił się. – Znam to aż za dobrze, w opa­sce czy bez. Nie stać cię na wię­cej?

– Och, i ow­szem – zamru­czała jak kotka, się­gnęła do noc­nej szafki i wzięła do ręki pawie pióro, które poło­żyła tam kilka minut wcze­śniej.

– Co się dzieje? – zapy­tał.

Musnęła pió­rem jego usta, powio­dła nim po szyi i piersi, a potem poła­sko­tała pępek.

– Teraz dużo lepiej! – pochwa­lił, wijąc się pod jej doty­kiem.

– Chcesz jesz­cze, Ralf? Chcesz wię­cej?

– Chcę wszystko! – powie­dział znie­cier­pli­wiony niczym roz­piesz­czone dziecko.

– I dosta­niesz, porucz­niku SS, Ral­fie Fuch­sie.

Pomału wycią­gnęła z dudki pawiego pióra meta­lowy szpi­ku­lec do mięsa, wepchnęła go po sko­sie w prze­strzeń mię­dzy żebrami, prze­bi­ja­jąc serce. Zdjęła mu opa­skę. Sze­roko otwo­rzył oczy, spoj­rzał na nią w głę­bo­kim szoku, jak gdyby chciał zapy­tać: „Dla­czego to zro­bi­łaś?”. Lekko wierz­gnął, jego ciało zadrżało, wyrzę­ził coś, czego nie mogła zro­zu­mieć, a potem wyzio­nął ducha.

Rozdział 3

3

Her­mann Göring miło spę­dzał czas w hotelu Palace. Co prawda na noc zamy­kano go w pokoju, za to w ciągu dnia mógł zaży­wać ruchu w ogro­dach, co pozwa­lało mu łago­dzić objawy abs­ty­nen­cyjne spo­wo­do­wane bra­kiem dostępu do mor­finy oraz innych sil­nych nar­ko­ty­ków. Z początku było trudno, ale potra­fił wyka­zać się deter­mi­na­cją; Ame­ry­ka­nie wypo­sa­żyli go w mate­riały piśmienne, mógł więc spo­rzą­dzać dla nich notatki i wysy­łać listy. I rze­czy­wi­ście pisał do swo­jej żony Emmy na adres domu jej rodzi­ców w Szwaj­ca­rii. Listy otwie­rano, cen­zu­ro­wano, a wysy­łały je organy wła­dzy.

Prze­słu­cha­nia roz­po­częły się wkrótce po przy­by­ciu Göringa do hotelu i odby­wały się codzien­nie, cza­sem nie­for­mal­nie pod­czas spa­ce­rów z Gil­le­nem, innym razem przy­bie­rały bar­dziej ofi­cjalną formę w gabi­ne­cie ame­ry­kań­skiego majora i w obec­no­ści notu­ją­cej prze­bieg roz­mowy sekre­tarki. Her­mann trak­to­wał te sesje jak rodzaj gry, uwa­żał, że co naj­mniej dorów­ny­wał inte­lek­tem oso­bom zada­ją­cym pyta­nia, a bywało, że je prze­wyż­szał.

– A więc, Herr Göring…

– Reich­smar­schall Göring, jeśli pan pozwoli, majo­rze.

– Wie pan, że po zakoń­cze­niu wojny pań­ska ranga jest bez zna­cze­nia. Utra­cił pan swoje tytuły.

– Tylko w pań­skiej obec­no­ści, majo­rze. Wystar­czy zagad­nąć przy­pad­ko­wego Niemca na ulicy, a będzie wie­dział, kim jestem.

– Pozwolę sobie zapy­tać o dzieła sztuki, które zna­leź­li­śmy w pań­skim kon­woju. Co ma pan do powie­dze­nia na ich temat, jak pan wszedł w ich posia­da­nie?

Göring się uśmiech­nął.

– Kupi­łem je legal­nie.

– Dys­po­nuje pan pokwi­to­wa­niami?

– Gdzieś je mam, jak sądzę. Ale doszły mnie słu­chy, że mój dom zbom­bar­do­wano, ośmielę się więc przy­pusz­czać, że ule­gły znisz­cze­niu.

– Te dzieła zostały zagra­bione, prawda, Herr Göring? Mamy spis muzeów, z któ­rych je zabrano, łącz­nie z datą i godziną. Pokaźny łup.

– Były prze­zna­czone dla Führera, miały tra­fić do jego gale­rii i słu­żyć jego oso­bi­stej przy­jem­no­ści, rozu­mie pan. Ja mam tylko odrzuty. – Her­mann nie potra­fił oprzeć się oka­zji, by pouczyć kogoś w kwe­stiach wyra­fi­no­wa­nia i dobrego smaku. – Wie pan, moja kolek­cja zawiera wiele sztuki współ­cze­snej, Hitler nią gar­dził. Uwa­żał, że to styl przej­ściowy, chwi­lowa moda, która znik­nie rów­nie szybko, jak się poja­wiła.

– Posiada pan kilka prac arty­stów żydow­skich, prawda? Co pan powie na ten temat?

– Jak już wspo­mnia­łem, Führer nie uzna­wał sztuki zde­ge­ne­ro­wa­nej, ja jed­nak dostrze­ga­łem war­tość w abs­trak­cji. I na­dal dostrze­gam. Picasso okaże się zna­ko­mitą inwe­sty­cją, majo­rze, jeśli to pana inte­re­suje.

– Mamy dział eks­per­tów zaj­mu­jący się poszu­ki­wa­niem zra­bo­wa­nych dzieł sztuki, Herr Göring. Ogrom­nie by nam pan pomógł, a praw­do­po­dob­nie rów­nież sobie, gdyby wska­zał nam pan wła­ściwy kie­ru­nek. Wciąż nie­znany jest los bar­dzo wielu dzieł.

Göring ser­decz­nie się roze­śmiał.

– Nie sądzę, bym mógł pomóc, majo­rze! Widzi pan, prze­jęte przez nas dzieła sztuki prze­cho­dziły pod bez­po­śred­nią kon­trolę Führera. To on decy­do­wał, dokąd mają tra­fić, nie ja. Wiem znacz­nie mniej o ich miej­scu prze­zna­cze­nia, niż pan suge­ruje.

– Sądzę, że pan wie, Herr Göring. Zna pan miej­sca ukry­cia ogrom­nej liczby zra­bo­wa­nych skar­bów.

– Drogi majo­rze, pozwoli pan, że wyja­śnię. W isto­cie jestem znacz­nie lepiej poin­for­mo­wany, niż mógłby pan sobie wyobra­zić, tyle że w innych kwe­stiach, nie­do­ty­czą­cych skra­dzio­nej sztuki. – Göring z iro­nicz­nym uśmiesz­kiem spoj­rzał w dal, po czym wymam­ro­tał: – Gdyby pan wie­dział choćby w poło­wie to, co wiem ja…

Tego samego dnia bra­cia Göringowie, Her­mann i Albert, wypili razem popo­łu­dniową her­batę w ogro­dzie.

– Och, Alber­cie, oba­wiam się, że czasy świet­no­ści fami­lii Göringów minęły bez­pow­rot­nie. Tamte cudowne dni wina i róż są obec­nie odle­głym wspo­mnie­niem.

– Ni­gdy nie uwa­ża­łem ich za chlubne, Her­man­nie.

– Bo ni­gdy nie żyłeś tak dobrze jak ja, drogi bra­cie. Wie­dzia­łeś, że trzy­ma­łem kie­dyś w domu lwiątka? – Albert pokrę­cił głową. Nie przy­po­mi­nał sobie. – Tak było. To zna­czy dopóki za bar­dzo nie uro­sły. Wtedy musie­li­śmy się ich pozbyć, ale zawsze zastę­po­wa­li­śmy je mniej­szymi. Wspa­niale było patrzeć, jak te małe bestie wałę­sają się po domu i ogro­dach. Emmy je ubó­stwiała.

– Czy kie­dy­kol­wiek pod­li­czy­łeś, ile pie­nię­dzy wyda­łeś na Carin­hall? A raczej zmar­no­wa­łeś?

Her­mann odparł, że pie­nią­dze ni­gdy nie sta­no­wiły pro­blemu, po czym nalał sobie kolejną fili­żankę her­baty, choć w rze­czy­wi­sto­ści marzył o czymś moc­niej­szym.

– Mój drogi bra­cie, gdy­bym miał opo­wie­dzieć ci o bogac­twach, z któ­rych korzy­sta­łem, ni­gdy byś mi nie uwie­rzył. Ale coś ci powiem. – Zlu­stro­wał wzro­kiem naj­bliż­sze oto­cze­nie, by upew­nić się, że nikt go nie usły­szy. – Tyle samo, ile wyda­łem, jeśli nie wię­cej, czeka na mnie, kiedy się stąd wydo­stanę. A tak mię­dzy nami… – Ponow­nie rozej­rzał się po ogro­dzie. – Znam miej­sce ukry­cia pociągu wypeł­nio­nego po dach zło­tem, klej­no­tami i dzie­łami sztuki. Czeka na mnie w zamknię­tym i zabez­pie­czo­nym tunelu, któ­rego loka­li­za­cja znana jest tylko mnie.

Albert nalał sobie her­baty, Her­mann pod­su­nął mu cukier­nicę.

– Nie sło­dzę. Jestem na die­cie.

Her­mann gło­śno się roze­śmiał.

– Ach tak, ja także ogra­ni­czam jedze­nie, z tą róż­nicą, że moja dieta jest przy­mu­sowa, podob­nie jak odsta­wie­nie pew­nych sub­stan­cji, które są tu nie­do­stępne z jakichś zupeł­nie nie­zro­zu­mia­łych powo­dów! – Podał Alber­towi mlecz­nik z deli­kat­nej por­ce­lany. – Pozwól, że opo­wiem ci o tym pociągu. Może cię zain­te­re­so­wać.

Z twa­rzy Her­manna znik­nął cha­rak­te­ry­styczny uśmiech, zastą­piony przez poważną minę.

– Tuż przed koń­cem wojny Führer wziął mnie na stronę i podzie­lił się ze mną nad­zwy­czaj pouf­nymi infor­ma­cjami, Alber­cie. Muszę przy­znać, że o ile wyra­zi­łem żywe zain­te­re­so­wa­nie jego ambi­cjami nukle­ar­nymi…

– Chciał mieć bombę ato­mową?

– Ow­szem, a mówiąc mię­dzy nami, był na dobrej dro­dze do zre­ali­zo­wa­nia tych ambi­cji, lecz prze­szko­dziło mu w tym zakoń­cze­nie wojny. Wie­dział, że musi mieć plan B, i wtedy poja­wiło się zada­nie dla mnie, ponie­waż on sam wów­czas zaan­ga­żo­wał się w bar­dzo ryzy­kowny trans­fer fun­du­szy. Złoto miało być wysłane do Ame­ryki Połu­dnio­wej, Hisz­pa­nii, Włoch, wszę­dzie. Następ­nie spie­nię­żone i prze­ka­zane orga­ni­za­cjom dostar­cza­ją­cym okre­ślone towary i usługi, które zesta­wione ze sobą i połą­czone stwo­rzy­łyby broń zdolną do znisz­cze­nia świata!

Her­mann prze­rwał opo­wieść i uśmiech­nął się jak zaafe­ro­wany dzie­ciak. Albert patrzył ze zdzi­wie­niem, a tym­cza­sem jego brat naj­spo­koj­niej w świe­cie kon­ty­nu­ował opo­wieść.

– Czy to nie absur­dalne? Hitler zamie­rzał obró­cić w perzynę te same kraje, któ­rymi chciał rzą­dzić: Rosję, Wielką Bry­ta­nię i Ame­rykę!

– Her­man­nie, nie zaska­kuje mnie nic, co ten czło­wiek zro­bił lub o czym marzył, nato­miast wiele z tych pomy­słów jeży mi włosy na gło­wie. Nazi­ści prze­szli od napa­ści do obrony i, chwała Bogu, prze­grali.

Her­mann zapew­nił Alberta, że jest tego samego zda­nia. Plan był absur­dalny, strata pie­nię­dzy i zaso­bów.

– Środki, które w to wło­żono, nie miesz­czą się w two­jej wyobraźni, Alber­cie! Ba, nie­mal wykra­czają poza moją! A teraz coś, o czym chcę z tobą poroz­ma­wiać. Skie­ro­wa­łem pociąg Führera w miej­sce, o któ­rym wie­dzie­li­śmy tylko ja i ten dureń Bor­mann. Ponie­waż Bor­mann nie żyje, wyłącz­nie ja znam współ­rzędne. Gdy­bym ci je podał, mógł­byś mnie stąd wycią­gnąć i prze­rzu­cić do Szwaj­ca­rii? Musiał­byś prze­ku­pić kilka osób, to prawda, ale tobie zaufa­liby bar­dziej niż mnie. Na­dal jesteś sza­no­wa­nym biz­nes­me­nem, pod­czas gdy ja zwy­kłym prze­stępcą. Dla­czego mie­liby uwie­rzyć w uczci­wość moich inten­cji?

Albert drwiąco prych­nął.

– Her­man­nie, zdaje się, że jak zwy­kle tra­cisz czas.

– Ależ Alber­cie, po pro­stu rzu­cam pomysł. Jesz­cze nie wiesz, o jakim majątku mowa. Mogę ci udo­stęp­nić… powiedzmy… trzy miliony dola­rów ame­ry­kań­skich. W gotówce, zło­cie albo w jed­nym i dru­gim. Zor­ga­ni­zu­jesz łapówki, wydo­sta­niesz mnie stąd i razem odbie­rzemy łup. Przy­się­gam na życie mojej żony i córki, dam ci wtedy kolejne pięć milio­nów. Drogi bra­cie, to wię­cej, niż­byś zaro­bił przez dwa życia.

Albert uprzej­mie się uśmiech­nął i odsta­wił fili­żankę na stół.

– Nawet gdy­bym ci wie­rzył, i tak nie był­bym w sta­nie pomóc. Widzisz, Her­man­nie, poin­for­mo­wano mnie dziś po połu­dniu, że opusz­czam to miej­sce jutro o wscho­dzie słońca. Pusz­czają mnie wolno, ponie­waż nie przed­sta­wiam sobą nic, co by ich inte­re­so­wało, poza nazwi­skiem. Nie nale­ża­łem do par­tii nazi­stow­skiej i ni­gdy nie chcia­łem do niej wstą­pić.

Her­mann zmru­żył oczy, zaci­snął usta.

– Czyli szmu­glo­wa­nie Żydów się opła­ciło?

– Skoro chcesz na to patrzeć w ten spo­sób, to ow­szem, opła­ciło się. Był­byś głup­cem, sądząc, że zgi­nęli wszy­scy Żydzi. Nie­któ­rzy z powo­dze­niem ukry­wali się w Ber­li­nie oraz innych dużych mia­stach. – Her­mann patrzył na brata w osłu­pie­niu. – A ja? Ja w porów­na­niu z tobą ina­czej patrzę na sprawy. Uczy­nię, co w mojej mocy, by strzą­snąć z sie­bie klą­twę Göringów. Życzę ci powo­dze­nia w mrzon­kach i sza­lo­nych złu­dze­niach, Her­mannie. Wra­cam do codzien­no­ści, by znów zbić for­tunę, i to w spo­sób nie­wy­ma­ga­jący korup­cji ani krę­tactw czy też, jak w twoim wypadku, jaw­nej kra­dzieży.

Następ­nego dnia Albert opu­ścił obóz Ash­can i wró­cił do Nie­miec. Już ni­gdy nie zaro­bił majątku, a jego rolę w oca­le­niu setek Żydów doce­niono dopiero u schyłku jego życia. Zmarł bez gro­sza przy duszy.

* * *

Józef Sta­lin był bar­dzo zado­wo­lony, gdy ustała pre­sja wojny w Euro­pie. Kil­ka­krot­nie spo­ty­kał się z Chur­chil­lem i następcą Roose­velta, Har­rym S. Tru­ma­nem, by zde­cy­do­wać o podziale Ber­lina. Sta­lin zawsze pra­gnął zdo­być nie­miecką sto­licę, a Bry­tyj­czycy i Ame­ry­ka­nie mu na to pozwo­lili – liczba ofiar była wysoka.

– Niech Sta­lin ma swoją chlubę; my musimy roz­strzy­gnąć wojnę na Pacy­fiku – powie­dział Tru­man.

Pod­czas ostat­niego spo­tka­nia Tru­man odcią­gnął na stronę Sta­lina i jego tłu­ma­cza.

– Niech mi pan powie, Józe­fie, co stało się z Hitle­rem? Armia Czer­wona zdo­była w Ber­li­nie bun­kier Führera pod kan­ce­la­rią Rze­szy, wszy­scy mówią, że popeł­nił samo­bój­stwo.

– Hitler? Nie wiem. Mamy za to zwłoki Goeb­belsa, tyle mogę powie­dzieć. Jego żona i dzieci? Nie, oni nas nie inte­re­so­wali.

– Ale co z Hitle­rem, Józe­fie? Z Hitle­rem i Evą Braun?

Sta­lin gło­śno się zaśmiał. Bar­dzo mu się podo­bała ta zabawa w kotka i myszkę.

– Powie­dzia­łem panu: nie wiem, gdzie on jest. Praw­do­po­dob­nie mieszka teraz w Argen­ty­nie pod jakąś skałą – rzekł z szel­mow­skim uśmie­chem.

Po kil­ku­dnio­wych prze­szu­ki­wa­niach bun­kra i prze­słu­chi­wa­niach osób poj­ma­nych w schro­nie i jego przy­le­gło­ściach Rosja­nie w końcu zna­leźli domnie­mane zwę­glone szczątki Hitlera i Evy Braun. Bez­po­średni roz­kaz Sta­lina gwa­ran­to­wał prze­wie­zie­nie ich do Moskwy. Sta­lin z upodo­ba­niem czy­tał o wysił­kach Ame­ry­ka­nów i Bry­tyj­czy­ków, czy­nią­cych próby prze­śle­dze­nia ostat­nich ruchów Hitlera. Zało­że­nie było pro­ste – ponie­waż bra­ko­wało ciała, nie mieli dowodu, że Hitler rze­czy­wi­ście nie żyje. Sta­lin wie­dział swoje.

* * *

J. Edgar Hoover rzą­dził FBI żela­zną ręką. Wie­dział, co się dzieje w każ­dym oddziale i z każ­dym agen­tem. Teczki z aktami co mie­siąc prze­cho­dziły przez jego biurko, a krą­żące po świe­cie „pogło­ski” i „uliczne plotki” ugrun­to­wały w nim prze­ko­na­nie, że Hitler praw­do­po­dob­nie żyje. Oso­bi­ście wysto­so­wał list do pre­zy­denta, który prze­ka­zał mu komen­ta­rze Sta­lina na temat Hitlera i Ame­ryki Połu­dnio­wej. Było tajem­nicą poli­szy­nela, że widziano U-Booty u wybrzeży Argen­tyny, rze­komo neu­tral­nego kraju, co naj­mniej rok przed zakoń­cze­niem wojny. Miej­scowi agenci twier­dzili, że Niemcy prze­rzu­cają tam złoto i waluty wszel­kich nomi­na­łów, toru­jąc sobie z pew­no­ścią drogę ewa­ku­acji, ponie­waż już w roku tysiąc dzie­więć­set czter­dzie­stym czwar­tym stało się jasne, kto wygra wojnę. I nie miały to być Niemcy.

W poło­wie wojny utwo­rzono Biuro Usług Stra­te­gicz­nych (OSS) w celu zbie­ra­nia infor­ma­cji wywia­dow­czych o nie­miec­kich dzia­ła­niach. Agenci rekru­to­wani w klu­czo­wych kra­jach mieli prze­ka­zy­wać infor­ma­cje Waszyng­to­nowi. Pre­zy­dent Tru­man posta­no­wił sfor­ma­li­zo­wać rolę OSS i zmie­nił nazwę biura na Cen­tralną Agen­cję Wywia­dow­czą (CIA), wydział, który miał dzia­łać nie­za­leż­nie od FBI. FBI z kolei miało na powrót zaj­mo­wać się wyłącz­nie bez­pie­czeń­stwem kra­jo­wym. CIA powie­rzono zada­nie dotar­cia do prawdy – Hitler żyje czy nie? Gdyby mogli udo­wod­nić, że fak­tycz­nie zgi­nął w ber­liń­skim bun­krze, ta kon­kretna teczka zosta­łaby raz na zawsze zamknięta, ale gdyby jakimś tra­fem oca­lał…

Naj­pierw nale­żało zlo­ka­li­zo­wać Hitlera, a potem zde­cy­do­wać, co zro­bić z naj­bar­dziej znie­na­wi­dzo­nym i nik­czem­nym czło­wie­kiem zna­nym ludz­ko­ści. Uwa­żano, że upro­wa­dze­nie go wkrótce po zakoń­cze­niu wojny będzie nie­moż­liwe. Eks­tra­dy­cja rów­nież nie wcho­dziła w grę, zwłasz­cza jeśli prze­by­wał gdzieś w Ame­ryce Połu­dnio­wej. Pozo­sta­wała tylko jedna alter­na­tywa – skry­to­bój­stwo. Na początku trzeba było dowieść, że Hitler żyje, lecz wytro­pie­nie go nie nale­żało do łatwych zadań, na świe­cie znaj­do­wało się bowiem mnó­stwo sym­pa­ty­ków nazi­stów, goto­wych udzie­lić im schro­nie­nia.

– Jeśli rze­czy­wi­ście go znajdą – powie­dział Tru­man – lepiej, żeby zabili sukin­syna.

* * *

Irene, żona agenta Joego Wal­kera, ogrom­nie się cie­szyła, że jej mąż prze­trwał wojnę bez szwanku. Praca dla FBI i polo­wa­nie na ewen­tu­al­nych dywer­san­tów w Sta­nach Zjed­no­czo­nych to znacz­nie bez­piecz­niej­sze zada­nia niż zna­le­zie­nie się w Nor­man­dii pod­czas lądo­wa­nia alian­tów. Ostat­nio jed­nak prze­nie­siono go do CIA i wybrano do taj­nej misji zagra­nicz­nej, z czego Irene nie była zado­wo­lona.

– Muszę to zro­bić dla kraju, kocha­nie, prze­cież wiesz. Wojna się skoń­czyła, wysy­łają mnie do ści­ga­nia nazi­stów. To jedyna taka szansa w życiu. Żad­nego szpie­go­wa­nia, żadna wielka sprawa. Nazi­stow­scy prze­stępcy roz­pierz­chają się po całej Euro­pie, naj­wy­raź­niej są wszę­dzie, jak plaga szczu­rów. Musimy zało­żyć biuro, ziden­ty­fi­ko­wać klu­czowe jed­nostki, a potem je namie­rzyć. Będę tam głów­nie urzęd­ni­kiem, obie­cuję. Bez­pieczna posadka jak w Empire State Buil­ding i mam nadzieję, że kiedy już wszystko zacznie funk­cjo­no­wać, będziesz mogła odwie­dzić mnie w Ber­li­nie. Podobno widok tego znisz­czo­nego mia­sta o zacho­dzie słońca jest nie­za­po­mniany.

Ta próba roz­ła­do­wa­nia napię­cia nie została doce­niona.

– Ucie­ki­nie­rzy bywają zde­spe­ro­wani, Joe, dobrze wiesz, a prze­cież mamy tu do czy­nie­nia z bez­względ­nymi nazi­stami. W razie potrzeby zabiją cie­bie czy kogoś innego bez skru­pu­łów. Wystar­czy spoj­rzeć na obozy kon­cen­tra­cyjne: zgroza, po pro­stu zgroza. Nie, mam naprawdę złe prze­czu­cia, a wiesz, że intu­icja zwy­kle mnie nie zawo­dzi. Zresztą co będziemy robić tutaj z Cukie­recz­kiem, gdy wyje­dziesz?

Joe popa­trzył na swoją czte­ro­let­nią córkę, tak słodką, że jej praw­dziwe imię, Isa­belle, zastą­piono prze­zwi­skiem Cukie­re­czek. Wycią­gnął do niej ramiona, a dziew­czynka od razu rzu­ciła się mu w obję­cia.

– Jak długo cię nie będzie, tatu­siu?

– Nie wiem, skar­bie, ale wrócę, nim się obej­rzysz.

Zanu­rzył twarz w gęstych brą­zo­wych wło­sach dziew­czynki i poczuł cie­pło bijące z drob­nego ciałka. Mocno przy­tu­lił córeczkę. Nie wypu­ścił jej z ramion, gdy zaczęła się wier­cić i wyry­wać, a Irene ze łzami w oczach dołą­czyła do rodzin­nego uści­sku.

– Nie jedź, Joe, pro­szę – szep­tała mu bła­gal­nie do ucha.

Posta­wił Cukie­reczka na pod­ło­dze, jesz­cze raz przy­cią­gnął do sie­bie żonę i poca­ło­wał ją w szyję. Następ­nie odsu­nął się, posy­ła­jąc jej pełne deter­mi­na­cji spoj­rze­nie. Joe nie dawał sobie w kaszę dmu­chać.

Poże­gna­nie było łzawe, Joe przy­glą­dał się swoim „dwóm ulu­bio­nym dziew­czy­nom” z tyl­nego okna tak­sówki wio­zą­cej go na waszyng­toń­skie lot­ni­sko w Gra­velly Point. Była to jego pierw­sza misja zagra­niczna i posta­no­wił zakoń­czyć ją suk­ce­sem. Gdyby się udało, ist­niała szansa, że po kilku latach cze­ka­łaby go lukra­tywna posadka za biur­kiem w Pen­ta­go­nie, a może nawet w Bia­łym Domu.

Joe otrzy­mał wcze­śniej instruk­cje, a mówiąc żonie, że ściga nazi­stów, nie wyja­wił całej prawdy. Poszu­ki­wał bowiem kon­kret­nej osoby na pole­ce­nie samego pre­zy­denta Harry’ego S. Tru­mana, który miał oso­bi­ście otrzy­my­wać raporty od kontr­ad­mi­rała Sid­neya Souersa, nowo mia­no­wa­nego dyrek­tora CIA.

Tak­sów­karz wysa­dził Joego przy han­ga­rze Ame­ri­can Over­seas Air­ways, gdzie powi­tał go drugi agent misji, Paul Rivera. Rivera miał trzy­dzie­ści kilka lat, wła­dał wie­loma języ­kami i był kawa­le­rem cał­ko­wi­cie odda­nym swo­jej pracy – karie­rze agenta, który uwiel­biał ści­gać „złych” i dzia­łać pota­jem­nie pod roz­ma­itymi przy­bra­nymi nazwi­skami, posłu­gu­jąc się fał­szy­wymi doku­men­tami. Ponie­waż w cza­sie wojny z powo­dze­niem szpie­go­wał w Euro­pie dla OSS, po wezwa­niu do Waszyng­tonu i oso­bi­stej odpra­wie u Souersa miał objąć sta­no­wi­sko star­szego agenta misji. Powie­rzone zada­nie nie onie­śmie­lało Rivery. Podob­nie jak więk­szość ludzi uwa­żał, że Hitler nie żyje, cie­szył się zatem per­spek­tywą łatwej misji, spo­tkań z dono­si­cie­lami i kapu­siami wszel­kiej maści w podej­rza­nym prze­stęp­czym światku Europy i Ame­ryki Połu­dnio­wej. Z pew­no­ścią będzie tam mnó­stwo ner­wo­wych nazi­stów ukry­wa­ją­cych się pod kamie­niami, w piw­ni­cach i za zamknię­tymi drzwiami. Bar­dzo moż­liwe, że w nad­cho­dzą­cych tygo­dniach lub mie­sią­cach natknie się na kilku z nich, ale, jak sądził, nic gor­szego go nie czeka.

Przy­glą­dał się Joemu Wal­ke­rowi, który sta­wiał wiel­kie kroki po pły­cie lot­ni­ska, zmie­rza­jąc w jego stronę: młody, równe zęby, które nie­mal skrzyły się przy uśmie­chu, tani gar­ni­tur, biała koszula, czarny kra­wat i stu­dencka fry­zura. Była to jego pierw­sza misja, co od razu rzu­cało się w oczy. Bar­dziej przy­po­mi­nał jele­nia ośle­pio­nego reflek­to­rami samo­chodu niż agenta CIA.

Wal­ke­rowi znana była repu­ta­cja Rivery: ucho­dził za czło­wieka, który zawsze dopro­wa­dza zada­nie do końca, czę­sto zosta­wia­jąc po sobie bała­gan, który inni muszą uprząt­nąć – nie­mniej osiąga wyniki, a w osta­tecz­nym roz­ra­chunku dla Waszyng­tonu liczyły się wła­śnie one. Hoover go uwiel­biał i Rivera o tym wie­dział. W jego słow­niku nie wystę­po­wało słowo „skrom­ność”.

Pierw­szym spo­strze­że­niem Rivery po uści­sku dłoni Wal­kera było wra­że­nie, że ten czło­wiek zna się na papier­ko­wej robo­cie za biur­kiem. Na nie­wiele się zda, gdyby sprawy przy­brały ostrzej­szy obrót, na co Rivera miał nadzieję – uwiel­biał intrygi oraz chaos i kocioł, które czę­sto im towa­rzy­szyły. Miał w sobie butę i aro­gan­cję, dawał tym samym innym jasny komu­ni­kat: „Byłem tam, zro­bi­łem swoje”. Kil­ka­krot­nie okrą­żył świat, nie raz wplą­ty­wał się po dro­dze w paskudne sprawy, sumien­nie słu­żył kra­jowi. Zda­niem Rivery wypadki i potknię­cia zda­rzały się innym agen­tom; on miał zbyt duże doświad­cze­nie, by dać się sfau­lo­wać jakie­muś ama­to­rowi w obcym kraju.

Po wymia­nie uści­sków dłoni Rivera powie­dział:

– Miło cię poznać, Joe. Souers mówił, że kiedy pra­co­wa­łeś w FBI, bra­łeś udział w likwi­da­cji komu­ni­stycz­nej komórki na tere­nie portu w Jer­sey?

– To było śledz­two zza biurka, nic wię­cej. Znasz zasadę: podą­żaj za pie­nią­dzem. Misja była dość pro­sta, choć zajęła nieco czasu. Ale w końcu osią­gnę­li­śmy, co chcie­li­śmy. Pod­czas wojny byłeś ponoć w Euro­pie, głów­nie poma­ga­jąc fran­cu­skiemu i pol­skiemu pod­zie­miu?

– I podo­bała mi się każda spę­dzona tam chwila, choć stra­ci­łem przez Szko­pów kilku dobrych kum­pli. Cza­sem robiło się groź­nie, myślę, że ta misja będzie znacz­nie mniej ryzy­kowna.

– Mam nadzieję, że się nie mylisz, Paul.

– Zazwy­czaj mam rację.

Rozdział 4

4

Win­ston Chur­chill dys­ku­to­wał z Tru­ma­nem o ewen­tu­al­nym miej­scu pobytu Hitlera, zgo­dzili się bowiem, że nie­miecki przy­wódca mógł oca­leć.

– Win­sto­nie, wie pan, że Sta­lin rze­komo nie jest w posia­da­niu zwłok Hitlera i on także uważa, że Führer mógł zbiec, naj­praw­do­po­dob­niej do Ame­ryki Połu­dnio­wej?

– W isto­cie, sły­sza­łem o tym, panie pre­zy­den­cie, sądzę wszak, że potrzebny nam dowód. Poj­mał pan wielu jego poplecz­ni­ków – Göringa, Dönitza i tak dalej. Co oni mówią?

– Żaden z nich nie odkrywa kart, ale wydaje mi się, że Göring wie znacz­nie wię­cej, niż daje po sobie poznać. Jest nadęty jak zwy­kle, jed­nak każ­dego dnia zdo­by­wamy okru­chy cen­nych infor­ma­cji. Zresztą on też czę­sto czyni alu­zje, że Hitler się ura­to­wał.

Po zakoń­cze­niu roz­mowy Chur­chill zadzwo­nił do Richarda Moore’a, szefa MI6. Orga­ni­za­cja wciąż miała stu czter­dzie­stu pię­ciu agen­tów roz­lo­ko­wa­nych na całym świe­cie, kilku w Niem­czech i Ame­ryce Połu­dnio­wej, regu­lar­nie dostar­cza­ją­cych infor­ma­cji wywia­dow­czych o wro­gach, przy­ja­cio­łach i sojusz­ni­kach Wiel­kiej Bry­ta­nii.

– Kto jest naszym czło­wie­kiem w Niem­czech? – zapy­tał Chur­chill.

– Mamy tam dwóch, Win­sto­nie. Agenta Jeremy’ego Rho­desa, zna­nego pod pseu­do­ni­mem Dusty. Przez ostat­nie dwa lata wojny pra­co­wał jako star­szy refe­rent w mona­chij­skim biu­rze Him­m­lera i oka­zał się jed­nym z naszych naj­bar­dziej sku­tecz­nych szpie­gów. Pod­jął ogromne ryzyko, ale udało mu się zdo­być wiele cen­nych infor­ma­cji o ruchach Him­m­lera, dał nam też wgląd w jego pro­cesy decy­zyjne. Działa ści­śle wedle zasad, tro­chę z niego służ­bi­sta, włada kil­koma języ­kami i tak dalej. Solidny czło­wiek, wytrawny pro­fe­sjo­na­li­sta.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki