Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Dwie siostry zostają brutalnie rozdzielone przez wojnę. Anna trafia do nazistowskiego obozu koncentracyjnego. Danuta nie przestaje starać się o jej ocalenie, nawiązując bardzo ryzykowany kontakt z polskim podziemiem. Marzenie o ponownym spotkaniu zostaje niestety udaremnione. Szansa na zemstę pojawia się sześćdziesiąt lat później… Tragiczna i zarazem porywająca opowieść o oszustwie, odwadze i sile przetrwania.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 472
Część 1
Anna i Stella
7 lutego 2000 Paterson, New Jersey, USA
Kiedy to się stało, Stella Lombardo miała pięćdziesiąt dziewięć lat. Już nigdy nie wróci do pracy, już nigdy się nie otrząśnie i zawsze będzie zadawała sobie oraz Bogu pytania, dlaczego taka okropność w ogóle się wydarzyła i czy mogła temu w jakikolwiek sposób zapobiec.
Tego samego dnia po południu pod drzwiami jej domu zebrał się tłumek reporterów. Powiedziała im, że „w życiu nie widziała czegoś podobnego”, a później głupio się poczuła, bo to oczywiste, że nie widziała – kto widział? Pytano ją, jak dobrze zna tamtą kobietę, a ona, chowając twarz w dłoniach, odparła:
– Jak dobrze? Jest dla mnie jak siostra. Jak siostra!
Stella i Anna pracowały razem w domu opieki Paterson Manor w New Jersey przez ponad czterdzieści lat – w sumie tak długo, jak długo były sąsiadkami. Stella powie później reporterom, że Anna i jej mąż Leo wpadli do niej poprzedniego wieczoru, szóstego lutego, by wspólnie świętować z nią rocznicę ślubu.
Mąż Stelli, Joe, też bardzo lubił Annę i gdy dziennikarze rozmawiali w drzwiach z jego żoną, pojawił się w tle, prosto spod prysznica, świeżo ogolony, w spodniach, które nosił do pracy, i nieskazitelnie białym podkoszulku. Jeden z reporterów zapytał głośno, co o tym wszystkim myśli pan Lombardo, a on odpowiedział:
– Słuchajcie, coś wam powiem. Powiem wam to: zawsze była dobrą sąsiadką, dobrą pracownicą i dobrą kobietą.
– To nie są srebrne, złote ani brylantowe gody, to tak zwana plastikowa rocznica – powiedział Joe podczas swojej krótkiej mowy na wczorajszym przyjęciu.
Wyjął tandetny pierścionek z czerwonym oczkiem – kupiony w lokalnym dyskoncie Five and Dime w dziale dziecięcych strojów karnawałowych – i wsunął go Stelli na palec. Wszyscy uznali to za przedni żart, ale Stella wiedziała, że nic prócz tej dziecięcej błyskotki nie dostanie. Joe niechętnie sięgał do portfela, a już zwłaszcza gdy chodziło o wydawanie pieniędzy na nią. Zakończył swoją przemowę, odwracając się do Stelli ze słowami, że przede wszystkim – poza byciem wspaniałą matką i troskliwą żoną – jest jego najlepszą przyjaciółką. Wszyscy wzdychali i kiwali głowami, kilka kobiet nawet ścisnęło czule dłonie swoich mężów. Wszyscy prócz Stelli. Gdyby ktoś nie znał jej wystarczająco dobrze, toby jej wybaczył, sądząc, że nie dosłyszała wszystkiego, co powiedział Joe. Ona jednak słyszała, a prawda była taka, że nie uważała męża za swojego najlepszego przyjaciela.
Najlepszą przyjaciółką Stelli była Anna, od zawsze, od początku. A Joe? Był ojcem i żywicielem rodziny, nikim więcej. Zdaniem Stelli tylko kobiety wiedzą, czym jest prawdziwa przyjaźń. Nie można być jednocześnie rodzicem i przyjacielem własnych dzieci, tak jak nie sposób być mężem i przyjacielem własnej żony.
Przez lata zwierzała się Annie z rzeczy, o których nigdy nie powiedziałaby Joemu. Nie tylko z tych poufnych, dzieliła się z nią także plotkami na temat ich rodzin, opowiadała o sprawach, które wywołałyby wielkie niezadowolenie Joego, gdyby znał prawdziwe odczucia żony.
Stella często się skarżyła, że mąż nieustannie wytyka jej błędy.
– Nie potrafi się powstrzymać od komentarza, zanim powie mi, jak coś naprawić. Nie potrzebuję jego opinii ani rozwiązań; gdybym potrzebowała, tobym o nie poprosiła, prawda?
Anna zawsze wysłuchiwała żali przyjaciółki i taką samą gotowość miała w sobie Stella. Kiedy tylko Anna chciała się wygadać, Stella była pod ręką. A zapotrzebowanie okazało się spore, ponieważ Leo, mąż Anny, był równie do niczego jak Joe!
Stella nie miała najłatwiejszego życia, ale to i tak nic w porównaniu z Anną. Opowieści o wojennych losach przyjaciółki nieodmiennie budziły w niej przerażenie oraz wdzięczność, że ona sama nie musiała nigdy znosić takich potworności. Anna widziała i robiła rzeczy, które większości ludzi nie mieściły się w głowie, a Stella wiedziała, że najgorszego z pewnością jeszcze nie usłyszała – Anna nigdy nie ujawniała wszystkiego.
Kobiety często żartowały, że lokalny ksiądz jest zbędny, ponieważ żadna z nich nie potrzebowała ani jego, ani konfesjonału – miały siebie nawzajem i na tym polegała prawdziwa przyjaźń.
Anna i Leo nie doczekali się potomka i kiedy dzieci Stelli były małe, Anna pożyczała je z wielką radością. Jeśli podczas szkolnych ferii nie zabierała ich do kina, zwykle spędzali czas na plaży. Uwielbiała je rozpieszczać, twierdziła bowiem, że nie ma na kogo wydawać pieniędzy – Leo się nie liczył.
W gruncie rzeczy stała się dla latorośli Stelli drugą mamą i nic nie cieszyło jej bardziej niż wprawianie ich w zakłopotanie. Z upodobaniem tańczyła do muzyki puszczanej w galeriach handlowych albo przebierała się i chodziła z nimi w Halloween od domu do domu zbierać słodycze. Choć mieszkali dosłownie drzwi w drzwi, dzieci nocowały czasem u cioci Anny, wypożyczały filmy Disneya na wideo, zajadały się popcornem i czytały straszne książki przy latarce. Od czasu do czasu Anna pomagała im w lekcjach, a gdy w wieku czterech i pół roku Joe junior zaczął przejawiać zainteresowanie liczbami, to właśnie Anna kibicowała mu najbardziej. Bardzo szybko nauczył się rozpoznawać cyfry cztery i trzy, a także siedem, dziewięć i osiem – Anna chichotała i skarżyła się, że ją łaskocze, gdy wodził małymi paluszkami po tatuażu na jej lewym przedramieniu.
Gdy dzieci Stelli weszły w trudny wiek nastoletni, zwracały się po radę do cioci Anny i to ona kazała im wracać do domu i przepraszać mamę za sposób, w jaki się do niej odnosili. Anna miała w sobie tyle mądrości i zdrowego rozsądku, że to, co wydarzyło się w domu opieki dzień po przyjęciu rocznicowym u Stelli i Joego, wydawało się tym bardziej niezrozumiałe.
Nie ulegało wątpliwości, że jak na swój wiek Anna wciąż była niezwykle atrakcyjną kobietą. Metr sześćdziesiąt pięć wzrostu, srebrzyste włosy średniej długości, niegdyś czarne i lśniące, figura, która nadal nosiła znamiona dawnej świetności. Zaokrągliła się nieco tu i ówdzie, jak to się zwykle dzieje z wiekiem, lecz sylwetka klepsydry i zmysłowe krągłości nadal rzucały się w oczy. Zachowała idealne proporcje, była tylko odrobinę pełniejsza. Pomimo długich godzin w ogrodzie pod palącym letnim słońcem New Jersey miała nieskazitelną cerę, zmarszczki na twarzy uwidaczniały się tylko przy uśmiechu. Nic dziwnego, że gdy wkładała kostium kąpielowy, przyciągała spojrzenia, nie znosiła jednak komentarzy i wlepionych w nią męskich oczu na plaży albo basenie. Pewna kobieta powiedziała kiedyś, że oddałaby lewe ramię, by mężczyźni patrzyli na nią tak, jak patrzą na Annę.
– Ty to masz szczęście!
Anna smutno się uśmiechała.
– Ja? Szczęście? Gdybyś tylko wiedziała…
Wydawało się, że jednym z nielicznych ustępstw Anny wobec starzenia się było noszenie soczewek kontaktowych. Co dziwne, jedna była brązowa, druga przezroczysta. Oczywiście soczewki bardzo poprawiały jej wzrok, lecz prawdziwym powodem, dla którego postanowiła je nosić, była chęć ukrycia się za nimi – zerkając co rano w lustro, nie chciała widzieć swojego prawdziwego ja. Zdarzały się jednak chwile, gdy maska opadała, oczy z niewiadomych przyczyn traciły blask, kąciki ust wyginały się w podkowę. Działo się tak zwykle wtedy, gdy coś uruchomiło odległe wspomnienia z czasów, gdy życie wyglądało całkowicie inaczej.
Anna Braniewska miała swoje tajemnice.
Maleńki domek zamieszkiwany przez Annę i Leo był dość ascetyczny i nieskazitelnie czysty, ale gdyby Anna nie kosiła trawy i nie myła okien, wątpliwe, czy kiedykolwiek zostałoby to zrobione.
Umeblowanie było skromne, ponieważ Leo uważał, że meble nie są czymś istotnym. Te, z którymi się tam wprowadzili, służyły dopóty, dopóki się nie rozpadły, a i wtedy Leo stawał na głowie, by je naprawić, zamiast wydawać pieniądze na nowe.
Wazon był tylko jeden, ustawiony zawsze na środku kuchennego stołu, zwykle wypełniony różami z ogrodu Anny. Parapety i półki lśniły nienaganną czystością, nie zagracały ich typowe domowe bibeloty – nie uświadczyło się tam lalek, imbryczków ani malowanych talerzy, żadne zbędne przedmioty nie zbierały kurzu.
Rzeczy nieużywane na co dzień chowano, usuwano z widoku. W kuchennej szufladzie leżały na przykład tylko dwa noże, dwa widelce i dwie łyżki. W kredensie dwa kubki stały obok dwóch talerzy obiadowych i deserowych miseczek. Gdy potrzebne były dodatkowe sztućce albo naczynia stołowe, wyjmowano je z plastikowych pojemników ustawionych jeden na drugim pod zlewem.
Wnętrze było pozbawione niepotrzebnych mebli, podłóg nie zaścielały żadne dywany czy chodniki, na ścianach nie wisiały reprodukcje, fotografie ani obrazy. Jedyny wyjątek znajdował się w kuchni (saloniku, jak nazywała ją Anna): oprawiona w ramki fotografia nad małym laminowanym kredensem. Przedstawiała Stellę z dziećmi stojącą obok Anny na Coney Island. Wszyscy mrużą oczy przed oślepiającym słońcem, dzieciom ściekają po brodach roztopione lody, Stella i Anna mają na głowach kolorowe kapelusze, uśmiechają się jak szczęśliwe turystki. Na odwrocie zdjęcia odręczny podpis Anny: Ja i moja rodzina, lato 1992.
Dzieci Stelli zawsze ciekawiła przeszłość Anny. Zadały kiedyś pytanie, dlaczego w jej domu nie ma innych zdjęć. Chciały wiedzieć, jak Anna wyglądała w dzieciństwie, kiedy była w ich wieku. Odpowiedziała im, że z powodu wojny nie miała dzieciństwa – jej życie zaczęło się dopiero w dniu, gdy przyjechała do Ameryki jako uchodźczyni, po zakończeniu działań wojennych.
– I dlatego nie masz w domu żadnych zdjęć ani rzeczy, ciociu Anno? Z powodu wojny?
Joe junior zawsze był dzieckiem, które nie wstydzi się pytać i wyrażać własnych opinii.
Anna głęboko westchnęła, odrzuciła pierwszą myśl, by zbyć to pytanie, posadziła dociekliwego chłopca przed sobą i wzięła go za ręce. Wyjaśniła, że podczas wojny mieszkała w Europie, a kiedy wojna się skończyła, pozostały tylko ruiny. Całe miasta i miasteczka zostały obrócone w gruzy. W niektórych miejscach nie ostało się kompletnie nic, ani jeden budynek.
– Po wojnie większość ludzi nie miała do czego wracać. Nie było pracy, wiele osób nie miało nawet domu.
– Jak to? Tak wcale?
– Tak. Ani wychodka, ani budy dla psa.
Chłopiec skrzywił się, próbując pojąć potworność tego wszystkiego. Otworzył usta, chcąc zadać kolejne pytanie, lecz tym razem zabrakło mu słów. Anna ciągnęła:
– Trudno to sobie wyobrazić, Joey, ale po wojnie niektórzy ludzie nie mieli nic prócz tego, co na sobie. Wszystko zostało zniszczone.
W kąciku prawego oka Anny wezbrała łza i spłynęła po policzku. Chłopiec wyciągnął rękę, by ją otrzeć, a wtedy Anna chwyciła jego drobne dłonie i wyszeptała:
– Niektórzy z nas stracili w tej wojnie wszystko, Joey.
Stella i Anna rzadko się ze sobą nie zgadzały, ale jeden temat był nieustannym przedmiotem dyskusji: który kraj wydał najbardziej leniwych mężczyzn, Włochy czy Polska? Uzgodniły, że pojedynek jest wyrównany, ponieważ obie mają za mężów beznadziejnych wałkoni!
Joe działał w branży budowlanej, Leo znalazł swoje powołanie za kierownicą taksówki, obaj starali się pracować na czarno, kiedy tylko się dało. Leo trzymał pieniądze w kuchni, w starej puszce po herbacie, Joe chował swoje w szufladzie ze skarpetami („Absolutnie ostatnie miejsce, do którego zajrzałby włamywacz, daję słowo, wiem coś o tym!”). Obu panów łączyła jeszcze jedna wspólna cecha: upodobanie do tradycyjnego samogonu. Grappa Joego miała wielkie wzięcie i była powszechnie ceniona, Leo pędził bimber z ziemniaków, które Anna uprawiała w ogródku warzywnym za domem. Ponoć według rodzinnej receptury, ponadstuletniej, lecz zdaniem Anny „i tak smakuje jak płyn do udrażniania rur”.
Jeszcze jedna rzecz przypominała Leo ojczyznę: wędzarnia za domem. Wychowując się w przedwojennej Polsce, widział czasem, jak ojciec idzie na targ, kupuje małego świniaka, a potem zarzyna go i wędzi. Przez lata Leo udoskonalił własną technikę, przerzucając się na wędzenie ryb. Na specjalne okazje wstawał o świcie, ruszał na targ rybny Fulton w Bronksie, kupował najlepszego łososia i po mistrzowsku preparował go na podwórku za domem. Ryby Leo słynęły na całą okolicę, zdarzało się nawet, że ludzie byli gotowi pić jego ohydną wódkę, byle mieć dostęp do wybornej ryby.
Choć Leo uparcie podtrzymywał tradycje wiążące go z ojczystym krajem, jakoś dziwnie uwierało go to dziedzictwo i na pewnym etapie rozważał nawet zmianę nazwiska. Niemal się obrażał, gdy Joe nazywał go amerykańskim Polakiem.
– Jestem Amerykaninem, na litość boską. Nie różnię się od kowboja z westernu, takiego Johna Wayne’a!
– Miano Polaka nie jest zniewagą, przyjacielu. Hej, szkoda, że nie słyszałeś, jak nazywają u mnie w pracy Anglików. Brytolskie dranie! No ale – teatralnie zawiesił głos – większość z nich to prawdziwe dranie… – A potem parsknął śmiechem. – Daj sobie spokój, chłopie. Co jest z tobą, kurwa? Można by pomyśleć, że wstydzisz się swojej polskości!
Stella i Joe przyjechali do Ameryki przed wojną. Ich rodzice bez grosza przy duszy pracowali, gdzie popadnie, nawet w ogródkach sąsiadów, w których uprawiali warzywa i sprzedawali je później przy drodze. Poznali się typowymi w owych czasach kanałami – przedstawili ich sobie przyjaciele włoskich przyjaciół, których rodzina znała ich włoskich przyjaciół i włoskie rodziny przyjaciół.
Wiele lat później Stella i Joe wydawali przyjęcie z okazji rocznicy ślubu w maleńkim ogródku ich własnego domu w Paterson w stanie New Jersey. Joe poszedł na całość, przygotowując jubileuszową imprezę, w przeddzień pomalował nawet beton świeżą warstwą zielonej farby. Gdy tylko skończył, znikąd pojawił się bezdomny kot, przeskoczył ogrodzenie z tyłu i przebiegł po świeżej farbie. Pomimo protestów Joego Stella uparła się, by pozostawić odciski łap dla upamiętnienia tej okazji.
Pogoda w dniu przyjęcia była wyjątkowo łagodna jak na tę porę roku, wszyscy zebrali się więc na werandzie za domem, co pozwoliło zaoszczędzić na prądzie, ponieważ ku niezmiernemu zadowoleniu Joego nie trzeba było włączać klimatyzacji. Stella pichciła w kuchni od tygodnia, a mimo to martwiła się, czy nie zabraknie jedzenia. Na szczęście, jak nakazywała tradycja, każdy przyszedł z półmiskiem.
Oczywiście zjawiły się też dzieci Stelli i Joego ze swoimi partnerami. Anna przyniosła jakieś faszerowane liście kapusty, ale większość osób tylko je skubnęła, gdyż Włosi nie jadają polskich potraw. Leo przyszedł z foliowym zawiniątkiem oraz dwiema flaszkami swojej ohydnej wódki z ziemniaków. Joe otworzył butelki, ponieważ Włosi piją darmowy alkohol.
Po pierwszym kieliszku Joe oznajmił:
– Nic dziwnego, że wy, Polacy, wyglądacie na takich skwaszonych, skoro jecie te mdłe gołąbki i pijecie siuśki wielbłąda!
Wszyscy się roześmiali, trącili kieliszkami, ale szerokie uśmiechy błyskawicznie zamieniły się w grymas, gdy paskudny bimber Leo wlał się w niczego niepodejrzewające włoskie gardła.
Leo udał, że uraziły go komentarze na temat trunku, i urządził przedstawienie z wychodzeniem z przyjęcia.
– Idę sobie i zabieram swoje jedzenie, przynajmniej docenią mnie we własnym domu!
Machnął Joemu pod nosem foliowym zawiniątkiem.
– Co tam masz? Mam nadzieję, że nie kapustę?
– A skąd, w każdym razie nic, co by cię zainteresowało. Tylko kilka pstrągów kupionych wczoraj w Bronksie. Uwędziłem je przez noc!
Cmoknął czubki kciuka i palca wskazującego na znak, że palce lizać.
Joe natychmiast zmienił ton.
– Leo! Leo, przyjacielu, błagam, nie zabieraj swoich pstrągów. Proszę! Ty sam możesz się stąd zmyć razem ze swoją wódką, żałosny polski jebańcu, ale zostaw nam te wspaniałe ryby! Leo, proszę. Błagam cię!
Otoczył barki Leo wielkim włochatym łapskiem i zaprowadził go do kuchni. Obaj szczerzyli zęby, a reszta miała ubaw.
Przyjęcie udało się wspaniale, a o siódmej Joe zaczął domagać się tańca młodej pary.
– Z moją żoneczką, jak na naszym weselu.
Uśmiechnięci małżonkowie sunęli po werandzie do piosenki Deana Martina That’s Amore. Goście śpiewali, kołysząc się do muzyki, Joe coraz mocniej przytulał swoją pannę młodą. Stellę wzruszyła ta chwila, choć na krótko, ponieważ przeniosła ją do odległego dnia ślubu, dźwięków akordeonu, śmiechów i słońca w ogrodzie rodziców. Prócz tańca zapamiętała, jak musiała całować swojego świeżo upieczonego męża za każdym razem, gdy ktoś stuknął nożem o talerz – albo pocałunek, albo wychylenie kieliszka, który dziwnym trafem ciągle był pełny! Cóż to było za wesele… tak wiele lat temu.
Takie magiczne chwile jak ta z dnia ich zaślubin dawno przeminęły, zastąpiły je szara codzienność i nuda długiego, monotonnego, ale za to wiernego związku. To, że Joe chciał zatańczyć na ich rocznicowym przyjęciu, było miłą niespodzianką i Stella raz jeszcze poczuła sprężystość jego kroku, gdy tuląc ją w tańcu, nieoczekiwanie położył dłoń na jej pośladkach.
– Hej, Giuseppe Lombardo, jeśli liczysz na seks tej nocy, lepiej dobrze się zastanów! – krzyknęła ku uciesze wszystkich. Nawet dzieci się śmiały. Mama i tata byli tacy uroczy, kiedy się wstawili.
Po kilku kolejnych kieliszkach przyciszono muzykę i powrócono do pogawędek. Potem zaczęto namawiać Annę, by wykonała swój popisowy numer, słynną historię „ostralijską”. Zgodziła się, acz niechętnie.
– Macie trzy miejsca do wyboru. Ameryka, Australia albo Kanada. Co wybieracie?
Brytyjski urzędnik, który zwrócił się do niej z tym pytaniem w tysiąc dziewięćset czterdziestym piątym roku, bardzo się spieszył. Kolejka była długa i wydawało się, że większość ludzi, którzy przeżyli wojnę, chce wyjechać z Polski, zanim brutalni Rosjanie przejmą pełną kontrolę.
Krążyła pogłoska, że małżeństwom przyznawane jest pierwszeństwo w migracji, więc Leo i Anna dołączyli do kolejki tuż po tym, jak Leo się jej przedstawił. Oczywiście nie dysponowali żadnym aktem ślubu, ale nie było to niczym wyjątkowym w spustoszonej wojną Polsce. Dość łatwo dało się przekonać urzędnika, że są mężem i żoną, ponieważ bardziej interesowało go skrócenie kolejki niż oficjalne potwierdzanie wszystkiego, co mu powiedziano.
Leo wydał się Annie dość sympatycznym człowiekiem. Jemu z kolei spotkanie jej było bardzo na rękę, nie mówiąc już o tym, że przedstawiała miły dla oka widok. Wiedział o jej związkach z Niemcami i nie bardzo mu to pasowało. Uważał jednak, że razem mają większe szanse na rozpoczęcie nowego życia w miejscu, gdzie komunizm jest jedynie hasłem w słowniku.
– Według alfabetu – powiedziała Anna do brytyjskiego urzędnika. – Idźmy według alfabetu.
– W porządku. Zrobione. W ciągu trzech tygodni znajdziecie się w drodze do Australii, państwo Braniewscy. A teraz proszę dołączyć do tamtej kolejki i podać urzędnikowi ten dokument, gdy was wywoła.
Przybił stempel na zadrukowanej jednostronnie kartce papieru, na dole złożył swój podpis i wyciągnął do nich rękę z papierem. Anna i Leo nie ruszyli się z miejsca.
– Tam. Tamten stolik! – Poirytowany oficer ruchem głowy wskazał im kierunek, lecz Anna i Leo jakby wrośli w ziemię. – Co jest? Coś nie w porządku? Rozumiecie angielski, prawda?
Anna była zła.
– Ostralia? Żadna Ostralia. Powiedziałam: według alfabetu. Ameryka jest na pierwszym miejscu!
– Proszę pani, pozwoli pani, że wyjaśnię zasady angielszczyzny. Stany Zjednoczone Ameryki figurują w słowniku za Australią. W naszym języku litera „S” zawsze znajdowała się za literą „A”, choć w polskim może być inaczej i niewiele mnie to obchodzi. Proszę stąd odejść i dołączyć do tamtej kolejki!
Pstryknął palcami w dokument, a Anna wyrwała mu go z ręki, mamrocząc na odchodne: „Ostralia? Jaka, kurwa, Ostralia?”. Wszystko wskazywało na to, że całkiem dobrze opanowała niektóre słowa standardowej angielszczyzny.
Anna klęła wyłącznie przy opowiadaniu ostralijskiej historii i za każdym razem się rumieniła. Ponieważ jednak opowieść nie brzmiała tak samo bez słowa na „k”, na prośbę Stelli zdecydowała się je zachować. Gdy tamtego wieczoru raczyła wszystkich anegdotą, która wzbudziła śmiech i spontaniczne oklaski, Stella widziała, że jej najlepsza przyjaciółka jest myślami gdzie indziej. Przez cały tydzień Anna była w pracy jakaś nieobecna, Stella zaś tkwiła w przekonaniu, że przyjaciółka jej unika. Dlaczego?
Opowieść o Ostralii jeszcze się nie skończyła, lecz ktoś zdołał przekrzyczeć gwar.
– Zaraz, zaraz. Mówisz, że wysłano was do Australii, więc jakim cudem wylądowaliście tutaj, w Stanach?
Anna kontynuowała opowieść.
– Myśleliśmy, że jesteśmy skazani na Australię, ale kiedy przybyliśmy do portu, przy nabrzeżu stały dwa statki, a tysiące ludzi próbowały się dostać na pokład. Wybadaliśmy, który statek dokąd płynie, wemknęliśmy się po trapie i wyczekiwaliśmy na odpowiedni moment, by przecisnąć się obok urzędników i wmieszać w tłum na pokładzie. Nim zdążyliśmy się obejrzeć, byliśmy w drodze do Ameryki! W każdej kabinie znajdowało się sześć koi, wkrótce ludzie zaczęli zajmować je parami, żeby przytulać się do siebie nocą, skorzystaliśmy więc z wolnego miejsca. Kilka tygodni później staliśmy w kolejce na Ellis Island.
– Przecież musieli sprawdzać wam dokumenty po przyjeździe?
– Oczywiście. Ale był koniec wojny i tłumy uchodźców do skontrolowania. Przybyły nas tam tysiące! Przez kilka tygodni tłoczyliśmy się na statku, gdzie brakowało sanitariatów, potem staliśmy ramię przy ramieniu w hali przyjęć na Ellis Island. Tyle ludzi, zrobiło się okropnie gorąco, smród trudny do zniesienia, mówię wam. Odkryli, że Leo i ja mamy niewłaściwe dokumenty, ale zauważyli też, że przyjechaliśmy z obozu koncentracyjnego. Strugaliśmy wariata, udawaliśmy, że to musi być jakaś pomyłka. Z początku zamierzali odesłać nas z powrotem do Polski, ale ja wybuchnęłam płaczem, Leo zaczął ciskać gromy na Niemców i pokrzykiwać, że gdyby nie zaangażowanie Amerykanów, nigdy by nie skapitulowali. „Boże, błogosław Amerykę!” A potem ze szczerą łzą w oku zaczął mówić o demokracji. Oczywiście wtedy żadne z nas nie wiedziało zbyt wiele o Stanach Zjednoczonych, ale Leo słyszał o prezydencie Lincolnie, nowojorskich Jankesach, Myszce Miki i hot dogach, więc wymienił to wszystko jednym tchem w bardzo emocjonalnej przemowie. Ja płakałam, Leo płakał, wokół rejwach, zamieszanie i wrzawa. Wszyscy się dołączyli. „Wpuśćcie ich, na miłość boską, dość już przeszli”. Podniósł się taki jazgot, że celnicy się poddali. W przeciwnym razie powstałby jeszcze większy chaos. Ktoś uścisnął nam dłonie i powiedział: „Witajcie w Stanach Zjednoczonych Ameryki”, a potem podstemplował dokumenty. I po sprawie!
O jedenastej, kiedy wszyscy się już rozeszli, Stella zastała Annę samą w kuchni. Zmywała naczynia z zamyślonym, nieobecnym wyrazem twarzy. Stella uznała, że oto nadarza się okazja, by zapytać, dlaczego tak dziwnie się ostatnio zachowuje, jednak gdy tylko zaczęły rozmawiać, wtoczył się Joe i nie ulegało wątpliwości, że nadal jest w sentymentalnym nastroju. Zakradł się za jej plecami, chwycił ją w pasie, a potem wycisnął na szyi żony ckliwy pocałunek.
Pół godziny później, nadal objęci, pożegnali się z Anną. Joe musiał praktycznie wypchnąć ją za drzwi i choć Stella martwiła się o przyjaciółkę, on nie zamierzał na ten temat dyskutować. Mogą sobie porozmawiać następnego dnia. A teraz trzeba się zająć pewnymi męskimi sprawami.
Jeszcze drzwi się dobrze nie zamknęły, a Joe już prowadził żonę do sypialni. Stella nie miała innego wyboru, jak ulec, zgodziła się więc odłożyć resztę porządków do rana i pójść do łóżka z adorującym ją pijanym mężem. Zanim się rozebrała i wśliznęła do pościeli, Joe już prawie spał. Puścił bąka, mruknął: „To ty?” i zasnął na dobre, nie doczekawszy się odpowiedzi – chrapał jak stary borsuk z przyklejonym do twarzy uśmiechem samozadowolenia. Wieczór był wspaniały, przyjęcie niezapomniane, ale wszystko to miało zblednąć przy wydarzeniach następnego dnia.
Anna musiała odejść na emeryturę z domu opieki Paterson Manor, osiągnąwszy piękny wiek siedemdziesięciu lat. Lecz wkrótce potem poproszono ją o powrót, kierownictwo w swojej mądrości postanowiło bowiem zorganizować obwoźną bibliotekę. Do jej obsługi potrzebowano godnych zaufania wolontariuszy, a tylko jedna osoba spełniała te oczekiwania. To zajęcie ocaliło Annie życie, tak przynajmniej utrzymywała, ponieważ nie zniosłaby ciągłej obecności Leo. Nadal jeździł taksówką, ale robił tylko krótkie kursy parę dni w tygodniu, więc zazwyczaj plątał się jej w domu pod nogami. Anna twierdziła, że po dwóch tygodniach miała niemal myśli samobójcze, dlatego telefon w sprawie obwoźnej biblioteki okazał się prawdziwym darem losu.
Anna miała wrażenie, że tylko wyjechała na wakacje. Zapach środków dezynfekcyjnych w korytarzach, brak klimatyzacji latem oraz przenikliwa wilgoć szarego kamiennego budynku zimą – wszystko to kochała. Choć nie było jej tam zaledwie kilka tygodni, bez niej Skrzydło Wolności bezsprzecznie nie wyglądało tak samo. „Element wyposażenia”, tak opisała ją kierowniczka zmiany w mowie pożegnalnej. „Zawsze trzeba dbać o wysoką jakość wyposażenia” – oto, co powiedziała kilka tygodni później, gdy Anna wróciła.
– O nie! Znowu! Kto nie zamknął tej cholernej szatni?
Po tym okrzyku nastąpił kolejny:
– Jezu Święty, Chryste Panie, tym razem ta stara małpa przesadziła!
Stella ruszyła w kierunku głosu i stanęła w progu jak wryta. Sharron Ward, jedna z pomocnic, trzymała w dwóch palcach jaskrawoczerwoną torebkę, odsuwając ją od siebie na długość ramienia. Wykrzywiła z obrzydzeniem twarz, gdy z dolnego rogu zaczęła wyciekać strużka jakiegoś paskudztwa.
Drzwiczki kilku szafek były otwarte (nietypowo, ponieważ wszystkie powinny zostać zamknięte na klucz), a urocza wiekowa Joan Nevin, pensjonariuszka z pokoju numer trzy, siedziała przy stole w koszuli nocnej i miała zdecydowanie podejrzaną minę.
Podczas indagacji nikt nie przyznał się do pozostawienia szatni personelu otwartej. Typowe zachowanie pracowników Paterson Manor – gdy coś poszło źle, nikt nie chciał brać na siebie odpowiedzialności.
– Płacą mi za sprzątanie, nie za myślenie – burknęła zapytana o ten incydent jamajska sprzątaczka. – Zresztą kto obnosi się w takim miejscu z taką torebką? To nie pokaz mody.
Sprzątaczka miała oczywiście rację, ale Sharron Ward lubiła, gdy cały świat wiedział, że ma pieniądze – po byłym mężu. Twierdziła, że nie ma potrzeby pracować, „ale kobieta musi przecież robić coś pożytecznego ze swoim wolnym czasem, prawda?”. Pensja zapewniała jej pieniądze na drobne przyjemności, a częste podróże do Vegas oraz stary, przekrzywiony na bok cadillac, którym przyjeżdżała codziennie na parking, dowodziły, że kiedyś miała pewnie masę forsy. Problem polegał na tym, że obecnie chyba kończyły się jej zasoby, ale nie miała ochoty się do tego przyznawać.
Sharron często wspominała o swojej nieruchomości w modnym kwartale Tribeca – twierdziła, że to część ugody rozwodowej – a mieszkanie nad czyimś garażem w Jersey wynajmowała tylko tymczasowo. W jej lofcie trwa remont, ale wkrótce się do niego wprowadzi. Tak przynajmniej mówiła dwa lata temu i zdaniem wszystkich osób w pracy musi to być jakiś cholernie gigantyczny remont! Sharron przechadzała się po korytarzach i częściach wspólnych budynku z tak arogancką miną i zadartym nosem, jakby to miejsce było jej własnością. Kruczoczarne włosy (ani chybi peruka), mocno upudrowana twarz, oczy jak paciorki i ściągnięte w dzióbek usta, które nasuwały skojarzenie z uszminkowanym na czerwono psim odbytem.
Od tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego piątego roku dom opieki Paterson Manor miał nowych właścicieli. Obiecywali przeprowadzić remont i pozbyć się okropnej, łuszczącej się, bladozielonej farby, którą pomalowano ściany w czasie powstania budynku, w tysiąc dziewięćset czterdziestym drugim roku. Większość podłóg przykrywało popękane szare linoleum, nieustannie naprawiane od lat, trudno było znaleźć łazienkę bez wilgoci lub pleśni przynajmniej w jednym z narożników sufitu. Nowi właściciele wprowadzili statut oraz tak zwane założenia misji placówki, oba dokumenty starannie oprawili w ramy i wywiesili w holu recepcji, gdzie wszyscy je ignorowali.
Większość personelu wykonywała swoją pracę z wystarczającym szacunkiem i troską, niektórzy bardziej sumiennie niż inni. Sharron Ward miała skłonność do złośliwości i bywało, że pozwalała sobie na zbyt wiele wobec sędziwych pensjonariuszy zamieszkujących Skrzydło Wolności, ale jakoś zawsze uchodziło jej to płazem. Zdołała utrzymać się w pracy, ponieważ – jak często słusznie zauważała – „kto będzie robił coś takiego za niecałe piętnaście dolców na godzinę?”.
Do incydentu doszło niedawno, kiedy Sharron zmieniała Joan Nevin pampersa. Tuż po zdjęciu brudnej pieluchy pani Nevin zorientowała się, że nie do końca opróżniła pęcherz, a nie miała absolutnie żadnej kontroli nad tą funkcją fizjologiczną. W wyniku tego niefortunnego wypadku Sharron musiała się przebrać, a także zmienić pościel i koszulę nocną Joan. Zajmowanie się rzeczami wykraczającymi poza zakres tygodniowych obowiązków nie odpowiadało Sharron Ward, podobnie jak nie odpowiadał jej zapach moczu.
Słowa, jakie padły wówczas w pokoju numer trzy, z pewnością nie były wymienione w statucie placówki, a kiedy Anna przyszła sprawdzić, co wywołało całą awanturę, starsza pani siedziała zalana łzami. Później Anna odkryła kilka paskudnych siniaków na ramieniu Joan Nevin, które wedle Sharron Ward powstały wskutek nieporozumienia, kiedy „ta głupia starucha o mało nie upadła pod prysznicem”.
Kilka dni później pani Nevin najwyraźniej pomyliła szatnię personelu z toaletą, choć odpowiedź na pytanie, dlaczego postanowiła oddać mocz akurat do należącej do Sharron Ward nowiutkiej torebki firmy Coach z jaskrawoczerwonej skóry, pozostawała tajemnicą dla niektórych osób z Paterson Manor… lecz nie dla wszystkich.
– Słyszałem, co zrobiła, słyszałem! – Korytarzem niósł się rechot, a tyczkowaty mężczyzna na bocianich nogach wielkimi susami wparował do pokoju akurat w chwili, gdy Anna układała Joanie w łóżku. – Wspaniałe wiadomości! Nadawali przed chwilą w CNN! Znów byliśmy niegrzeczni, staruszko, co? Podobno pierwszorzędne trafienie, w sam środek tarczy za pierwszym razem! – Wydobył z siebie odgłos bomby spadającej z dużej wysokości.
Podczas pierwszego miesiąca pobytu Lesa Howella w Paterson Manor trzykrotnie przyłapano go w łóżku z trzema różnymi, bardzo zdezorientowanymi starszymi paniami. W kolejnym tygodniu zastano go w dość jednoznacznej pozycji z jeszcze inną pensjonariuszką, która wydawała się tym dużo mniej przejęta niż inne kobiety. Ostro sprzeciwiła się wypuszczeniu go z pokoju, póki „cholernie dobrze jej nie dogodzi” – były to jej słowa, nie jego, jak ujawniono w raporcie z incydentu, który czekał na opinię dochodzącego psychologa klinicznego. Pan Howell utrzymywał, że doszło do nieporozumienia i że on sam ma problemy z orientacją. W każdym razie absolutnie nie był w stanie „dogodzić” jakiejkolwiek kobiecie, choć przyznał, że chętnie by spróbował.
Większość pensjonariuszy domu opieki wywodziła się z klasy średniej, opłaty za pobyt były pokrywane z ich ograniczonych zasobów osobistych i uzupełniane przez hojne rodziny. Kilka dolarów miesięcznie to niewygórowana cena za pozbycie się irytujących starych pryków.
Ci najbardziej samotni spędzali czas na patrzeniu na ogród, odgrzebywaniu utraconych wspomnień i dawnych miłości, inni udawali, że czytają gazety albo rozwiązują krzyżówki, lecz i oni byli pogrążeni w przeszłości. Zdarzali się wśród nich karciarze i układacze puzzli, gaduły i plotkarze, spokojni i małomówni, którzy lubili kolorowanki i robótki na drutach, żywotne kobiety jak Joanie Nevin i niesforni, hałaśliwi mężczyźni jak Les Howell. Stanowili zróżnicowaną grupę, a Anna kochała ich wszystkich, podobnie jak oni ją. Zawsze znajdowała czas na pogawędkę albo pomoc w znalezieniu opuszczonego oczka czy zagubionego elementu układanki. Chętnie oglądała z nimi telenowele i uwielbiała słuchać opowieści ze szczęśliwszych czasów. Nikt nie powiedziałby na nią złego słowa. Nikt, prócz nowego mieszkańca z pokoju dwadzieścia cztery, Pawła Michalika, który podawał się za Polaka.
Paweł Michalik przeżył ostatnie dwa lata drugiej wojny światowej, kiedy eksterminacja Żydów osiągnęła kulminację, w obozie koncentracyjnym. Był kimś w rodzaju bohatera, uwielbiał opowiadać o swoich wyczynach każdemu, kto chciał słuchać, choć jego schorowana publiczność nierzadko zasypiała, gdy ględził o trudnych doświadczeniach i niedoli tamtych strasznych lat.
Kiedy w ośrodku przycichło początkowe poruszenie wywołane obecnością bohatera wojennego, większość jego mieszkańców zaczęła omijać Polaka szerokim łukiem. Był człowiekiem trudnym, odrobinę zbyt wybuchowym i zarozumiałym jak na gust innych, w końcu zaczął więc przesiadywać w swoim pokoju, spędzając większość czasu w łóżku, gdzie w dalszym ciągu oddawał się przeszukiwaniu pamięci.
Czasem jednak podejmował wysiłek pojawienia się na obiedzie, ponieważ wiedział, że będzie miał tam mimowolnych słuchaczy. Drugim stałym towarzyszem Polaka – obok wybujałego ego – była srebrna piersiówka, tak zwany ożywiacz. Posiadanie alkoholu w niedozwolonym naczyniu było ściśle zabronione w Paterson Manor, ale Polak był przekonany, że personel nie ma pojęcia o sprytnie ukrywanym przez niego trunku. Mylił się – wiedzieli, lecz postanowili przymknąć oko. Kierowniczka zmiany zdecydowała się traktować Polaka trochę luźniej; nie dość, że był bohaterem wojennym, to w jego karcie wspomniano o możliwej demencji oraz początkach przedwczesnej utraty pamięci.
Polak był nowy w okolicach New Jersey, wcześniej zamieszkiwał z rodziną duży dom w ekskluzywnej części Florydy. Nie było jasne, jak ani dlaczego przybył do zawilgoconego, podupadłego domu opieki w Paterson, wziąwszy pod uwagę, że to właśnie Florydę uważano za amerykańską stolicę emerytów. Przypisywano to kwestiom finansowym i ludzie błędnie przypuszczali, że nie stać go już na dobre życie w Słonecznym Stanie.
Wkrótce po zjawieniu się Michalika w Paterson Manor kierownictwo puściło w obieg artykuł o jego doświadczeniach obozowych, wychodząc z założenia, że może on zainteresować pozostałych mieszkańców. Opatrzony fotografiami tekst ukazał się we „Florida Times” kilka miesięcy wcześniej pod skromnym nagłówkiem Bohater z obozu koncentracyjnego.
Polak twierdził, że po zatrzymaniu przez Niemców harował w fabryce, a w gazecie napisano, że jest polskim Żydem. Sharron Ward szybko zwróciła uwagę zainteresowanych, że zgodnie z dokumentacją medyczną Paweł Michalik nie został obrzezany. „Może miał niepraktykujących rodziców”, wywnioskowała.
Pomimo zaawansowanego wieku Michalik miał w sobie jakąś dystynkcję oraz autorytatywność i gdyby nie podupadające zdrowie, można by było powiedzieć, że trzymał się po wojskowemu.
Mówiąc, ledwie poruszał ustami, zmuszał tym samym słuchaczy do koncentracji, a to dawało mu poczucie ważności. Cerę miał poszarzałą, ziemistą, czasem przybierającą niemal trupi odcień, i gdy jakieś dziecko odwiedzało krewnego w Skrzydle Wolności, to albo gapiło się na Polaka z bezpiecznej odległości, albo uciekało przerażone – zwykle wybierało tę drugą opcję.
Anna unikała go jak ognia. Kiedy Stella zauważyła, że on zawsze siedzi zwrócony plecami do ściany, jakby ciągle obserwując, Anna zaczęła przyglądać mu się po kryjomu i przekonała się, że przyjaciółka ma rację. Towarzystwo Michalika niektórych wytrącało z równowagi.
Florydzka gazeta donosiła, że zdumiewająca historia Polaka zostanie przedstawiona w dwóch częściach, i rzeczywiście: w kolejnym numerze pojawił się znowu, z dokumentem, który rzekomo ocalił z tlącego się stosu akt niszczonych w pośpiechu przez niemieckich strażników przed wyzwoleniem. Polak utrzymywał, że zdobył go potajemnie. Nie tylko zawierał ziarniste zdjęcie jego udręczonej twarzy zrobione w dniu przyjazdu do obozu, lecz także wyszczególniał miasto pochodzenia, kolor włosów, skóry i tak dalej. W rubryce zawód z jakiegoś powodu wpisano „urzędnik”, a nie „robotnik fabryczny”. Na dokumencie przybito pieczątkę ze słowem „Juden” wypisanym złowróżbnie wielkimi literami.
Wedle Ellen Randolph, niezależnej dziennikarki, autorki artykułu we „Florida Times”, Polak był więziony w Wiśnicy, jednym z pomocniczych obozów gigantycznego kompleksu Auschwitz-Birkenau. Wiśnica dostarczała drewno, wapno, żwir oraz, co istotniejsze, siłę roboczą. Badania potwierdziły, że nie różniła się istotnie od wielu innych ówczesnych obozów, była miejscem przeznaczonym do karania wrogów Rzeszy, intelektualistów, artystów, sporadycznie jeńców, Romów i homoseksualistów. Wraz z intensyfikacją działań wojennych i krystalizowaniem się hitlerowskiego „ostatecznego rozwiązania” Wiśnica potroiła swoje rozmiary, by pomóc w radzeniu sobie z ogromnym napływem europejskich Żydów. Stała się obozem zagłady, takim jak Auschwitz.
Paweł Michalik mówił, że przebywał tam w czasie, gdy do obozu zaczęły przybywać tysiące węgierskich Żydów. Chełpił się, że był zupełnie inny niż oni. O ile tamci szli na spotkanie swego losu „cicho i bezwolnie”, on przyjął samozwańczą rolę „agitatora”, by jak najbardziej krzyżować Niemcom szyki, a zarazem utrzymać się przy życiu.
Twierdził, że ukrywał się pośród hord przybyszów, robiąc uniki, lawirując i przemykając po terenie obozu, sypiając co noc w innym baraku, unikając apeli, gdy tylko się dało, robiąc wszystko, by ocalić życie. Biegle opanował sztukę nieprzebywania nigdy w niewłaściwym miejscu o niewłaściwym czasie, acz wiedział, że kiedyś wyczerpie mu się szczęście. „Niemcy mieli pełne ręce roboty”, zacytowano jego słowa. „Na końcu było po prostu za dużo więźniów. Na każdy tysiąc wysłany do komór gazowych następnego dnia przyjeżdżały dwa tysiące. Nietrudno było zgubić się w tym tłumie, jeśli miało się głowę na karku”.
Michalik opowiadał, że każdą godzinę poświęcał sabotowaniu wysiłków wroga. Choć było to skrajnie niebezpieczne, robił, „co trzeba”, żeby spowolnić niemiecką machinę śmierci. Dzięki niemu jego żydowscy bracia mogli przynajmniej pooddychać nieco dłużej, nawet jeśli było to zaledwie kilka godzin.
„Bóg w swojej nieskończonej mądrości opuścił Żydów w Wiśnicy”, mówił Polak w artykule. „Zostawił nas samym sobie, byśmy umierali z jego imieniem na ustach. Może o nas zapomniał? Postanowiłem, że usłyszy mój głos w tej otchłani niedoli”. Dalej twierdził, że przed wyzwoleniem obozu zabił kilku strażników, którzy zamienili jego życie w pasmo udręki. „Nadszedł czas małego odwetu”, powiedział.
Po publikacji drugiej części wspomnień kilka ogólnokrajowych gazet codziennych podchwyciło historię i także zamieściło artykuły na ten temat, nawet producenci programu publicystycznego 60 minut, emitowanego w telewizji CBS, zaczęli się rozglądać, czy nie skapnie coś dla nich. Relację Polaka dokumentowały wycinki prasowe, listy oraz dokumenty, które z dumą puścił w obieg przy stole podczas obiadu kilka tygodni po swoim przyjeździe. Jego sława zataczała coraz szersze kręgi.
Aż nagle pewnego dnia Ellen Randolph otrzymała tajemniczy list z Polski, który podawał w wątpliwość wiarygodność opowieści Polaka. Ellen zrobiła to, co uczyniłby na jej miejscu każdy solidny dziennikarz – zaczęła węszyć. Na początek postanowiła ponownie złożyć wizytę bohaterowi swojego artykułu i zadać mu więcej pytań. Nie brakowało jej doświadczenia, udała więc, że nosi się z zamiarem napisania kolejnego tekstu okraszonego większą porcją sensacyjnych informacji. Obrana taktyka niestety zawiodła i kiedy pani Randolph przybyła na spotkanie, dzieci Pawła Michalika poinformowały ją, że ojciec nagle postanowił wybrać się w podróż do Europy, na stare śmieci, z sentymentu do dawnych czasów, i że nie mają pojęcia, kiedy wróci. Ellen im nie uwierzyła. Michalik był zbyt wątłego zdrowia, by wyjechać z Florydy do Polski bez osoby towarzyszącej, oni tymczasem utrzymywali, że podróżuje sam i nie wiadomo, jak długo zabawi… Niemożliwe.
Dalsze dociekania potwierdziły, że nigdzie nie ma dowodu, by ktokolwiek o nazwisku Michalik opuścił Stany Zjednoczone drogą morską lub powietrzną w ciągu ostatnich trzech miesięcy. Zagadka się pogłębiała. Gdzie on się podziewał, a co istotniejsze, dlaczego zniknął?
Poszukiwania trwały. Gdyby tylko pani Randolph znała prawdziwą historię Pawła Michalika, sprzedałaby duszę za taką bombę – mówiłby o tym cały świat. Jednak to nie ambitna młoda dziennikarka z Florydy dopisała ostatni rozdział opowieści Polaka, tylko stary wyjadacz z „New York Timesa”, który podsumował wszystko słowami: „Życie Pawła Michalika jest tak niesamowite, że sam Stephen King czy John Grisham by tego nie wymyślili!”.
Gdy Stella wciąż jeszcze śmiała się z tego, jak Joan Nevin nasikała rano do torebki Sharron, zauważyła, że staruszka się uśmiecha. Joanie była wytrawną żartownisią o wodnistych, jasnoniebieskich oczach z czerwonymi obwódkami, nadal skrzących się szelmowsko, co urzekało jej męża aż do śmierci, która nastąpiła wkrótce po jego dziewięćdziesiątych czwartych urodzinach. Joan uniosła wątłą, niemal szponiastą dłoń i przywołała Stellę zakrzywionym palcem.
– O co chodzi, Joanie? Czego byś chciała?
Szept staruszki poniósł się w powietrzu na niewidzialnych motylich skrzydłach.
– Zasłużyła sobie!
– Kto sobie na co zasłużył, kochana? Mówisz o Sharron?
– Tak. O tej wrednej suce Sharron. Zawsze mnie nienawidziła, ale tym razem ją dopadłam, co? Nieźle zalazłam jej za skórę, a nie wie jeszcze o najgorszym!
Po tej uwadze szelmowsko zachichotała. Stella zadała sobie w duchu pytanie, cóż może być gorszego od nasikania komuś do torebki.
– Poczekaj, aż wieczorem włoży buty – ciągnęła staruszka. – Jak zdejmie te stare, brudne tenisówki i wsunie swoje śmierdzące stopy z odciskami w te nowiutkie eleganckie buciki!
Sharron Ward kupiła sobie drogie na pierwszy rzut oka botki i włożyła je tego dnia do pracy, żeby się wszystkim pochwalić. Były z czerwonej lakierowanej skóry oraz zamszu, idealnie dobrane do nowej torebki.
Wątła starsza pani pochyliła się ku Stelli i zdradziła jej sekret:
– Lewy but.
– Co z tym lewym butem, kochana? Joanie, o czym ty, na litość boską, mówisz? – Stella spojrzała w twarz pani Nevin i natychmiast pożałowała tego pytania.
– Nie mogłam nic poradzić, musiałam, więc załatwiłam się do tych jej nowiutkich butów, do lewego, jak już mówiłam. Zrobiłam kupę tuż przed tym, jak mnie nakryli na siusianiu do jej torebki!
Staruszka zgarbiła kościste ramiona, głowa zawisła między obojczykami, podskakując w górę i w dół, ponieważ Joanie zaśmiewała się ze swojej śmierdzącej tajemnicy niczym psotne dziecko, którym zresztą zawsze była.
Stella krzyknęła, w jej głosie szok mieszał się z zachwytem.
– Och, dobry Boże, Joanie! Jesteś niereformowalna! Mogłaś mi nie mówić!
Kilka minut później Stella była już w jadalni dla personelu. Miała nadzieję, że wpadnie tam na Annę i opowie jej o najnowszym akcie zemsty Joan Nevin. Jeśli cokolwiek mogłoby przełamać lody pomiędzy Stellą a Anną, to właśnie opowieść o Joanie robiącej kupę do eleganckich nowych butów Sharron Ward!
Nucąc pod nosem That’s Amore, Stella wyjęła kubek z szafki nad zlewem i wsypała do niego pełną łyżkę kawy rozpuszczalnej. Następnie otworzyła lodówkę i sięgnęła po resztkę ciasta, które przyniosła rano z domu.
I właśnie wtedy, gdy czekała, aż zagotuje się woda w czajniku, rozegrała się ta straszna historia.
Zaczęło się od krzyku tak donośnego, że wszystkie ptaki za oknem zerwały się do lotu, a ludziom w budynku słowa zamarły na ustach.
Krzyczał mężczyzna. Bez wątpienia. Głośno i w wielkiej złości. Stella natychmiast wybiegła na korytarz, by zobaczyć, skąd dochodzą odgłosy awantury. Okazało się, że z pokoju numer dwadzieścia cztery, pokoju Polaka.
– Nie rób tego! Odłóż to, ty polska suko, inaczej pożałujesz. Odłóż to, mówię!
Stelli stanęły dęba delikatne włoski na ramionach, puściła się biegiem do pokoju dwadzieścia cztery i bez zapowiedzi wpadła do środka.
Najpierw ujrzała siedzącego prosto na łóżku Polaka, wciąż jeszcze w piżamie, wyraźnie dygoczącego. Z rozdziawionymi ustami i nitką śliny rozciągniętą między górną a dolną sztuczną szczęką. Miał rozszerzone nozdrza i trupio bladą skórę. W pokoju mocno było czuć uryną. Po raz pierwszy oczy Polaka były kompletnie nieruchome, wielkie jak spodki, wpatrzone w kogoś stojącego naprzeciwko, w nogach łóżka.
Stella powiodła wzrokiem za jego spojrzeniem i wtedy po raz pierwszy zobaczyła przyjaciółkę z bronią w ręku. Co dziwne, Anna ani drgnęła, gdy Stella wparowała do pokoju; nawet na sekundę nie oderwała oczu od Polaka. Tak jakby się jej tam spodziewała. Stella wtedy jeszcze tego nie wiedziała, dopiero później powiedziano jej, że trzymany przez przyjaciółkę pistolet to luger, standardowe wyposażenie SS podczas drugiej wojny światowej. Dla niej równie dobrze mogła to być zabawka, sądząc jednak po minie Polaka oraz trudności, jaką najwyraźniej sprawiał Annie ciężar broni, pistolet był jak najbardziej prawdziwy.
– To on, Stell. Od początku wiedziałam, że to on – rzuciła cicho przez ramię, jakby intuicyjnie rozpoznała, kto wszedł właśnie do pokoju.
– Jaki on?
– On. Polak. Chart. To Polak i Chart, nie rozumiesz? Jedna i ta sama osoba. – Anna mówiła zagadkami.
– Może odłożysz tę broń? – wtrącił Polak łamiącym się głosem. – Jestem bohaterem wojennym i jeśli mnie zastrzelisz, nie zyskasz nic prócz dożywotniego więzienia.
Anna zaczęła wymachiwać bronią i zaśmiała się – śmiechem szaleńca, który przeraził Stellę równie mocno jak pistolet.
– Ja jestem w więzieniu, ty stary durniu, od stycznia tysiąc dziewięćset czterdziestego roku!
– Anno, o co tu chodzi? – zapytała Stella. – Mogłabyś odłożyć broń? Anno, proszę, boję się. Zrób to dla mnie, odłóż pistolet.
Polak jakby odrobinę się rozluźnił, usadowił się wygodniej i naciągnął kołdrę. Pierś falowała pod piżamą, oczy miał przymrużone. Kąciki ust wygięły się w górę, tak jakby drwił sobie z Anny.
Serce Stelli waliło jak młotem. Nad górną wargą wystąpiły krople potu, dłonie zwilgotniały. Dlaczego Anna mierzy do Polaka? Przecież nie ma pojęcia, jak się posługiwać bronią palną, a jednak wygląda na bardzo zdeterminowaną.
– Proszę cię, Anno, odłóż broń. Proszę. Na pewno rozwiążemy problem. Kimkolwiek jest, chyba nie warto, prawda?
– Och, Stell, bardzo się mylisz. Zasłużył sobie na to, na każdą z tych chwil i na jeszcze więcej.
Po pięknych policzkach Anny zaczęły spływać łzy, otarła twarz rękawem. A potem nagle zastygła, jakby właśnie wpadł jej do głowy pewien pomysł. Głośno kichnęła, kilkakrotnie zamrugała powiekami, zbierając siły do powziętej przed chwilą decyzji. Przecież tego nie zrobi, nie pociągnie za spust, prawda?
Jednym celowym ruchem niemal w zwolnionym tempie uniosła i w pełni wyprostowała prawe ramię – ręka już nie drżała, pewnie dzierżyła pistolet. Anna rozmyślnie wsparła podbródek na obojczyku, zamknęła jedno oko, drugie zmrużyła, patrząc wzdłuż wyciągniętego ramienia prosto w celownik pistoletu na linii głowy Polaka… Następnie kciukiem odbezpieczyła broń.
Część 2
Zabić i pojmać
9 stycznia 1940 Węgrzyn, Polska
Według niemieckich żołnierzy przemierzających Polskę po blitzkriegu pierwszego września tysiąc dziewięćset trzydziestego dziewiątego roku zabijanie to pestka. Rozmawiali o tym w trakcie podróży, podskakując i tłukąc się na wybojach pośród smętnego, szarego krajobrazu, gdy zbliżali się do niemieckiej granicy i leżących za nią polskich wsi. Panowała powszechna zgoda co do tego, że jak już się zacznie, trudno przestać. Pierwszy raz był najtrudniejszy, a potem to już „masowe strzelanie do szczurów”, jak ktoś zauważył, a cała reszta zaśmiała się z tej analogii, ponieważ właśnie tak minister Goebbels nazywał Żydów i Polaków: szczurami.
Brak oporu podczas drugiej fali zaskoczył oddziały SS, które nie wzięły pod uwagę faktu, że mają do czynienia jedynie z chłopami i ich rodzinami, a nie z wyszkolonym personelem wojskowym. Z jakąż łatwością robiło się czystki, podążając śladem elitarnych oddziałów szturmowych, które zaledwie kilka tygodni wcześniej niczym niemożliwa do zatrzymania machina utorowały drogę do Warszawy. Niemiec – to brzmi dumnie.
Teraz tylko sprzątali i przy udziale drobnych lokalnych urzędników sporządzali listy – niekończące się listy. Każda najdrobniejsza rzecz musiała być udokumentowana i zatwierdzona stemplem, ponieważ ostatecznie całą dokumentację deponowano w Berlinie. Führer oświadczył, że wszystkie działania trzeba ewidencjonować, ponieważ Niemcy tworzą właśnie historię. Zapewniano ich, że są niezwyciężeni, a zważywszy na łatwość, z jaką wszystko im się poddawało, najwyraźniej była to prawda.
Nikt nie powiedział, jak długa jest droga do zwycięstwa, stawało się jednak jasne, że składała się z wielu etapów. Im prędzej uporają się z bieżącymi zadaniami, tym prędzej wojna się zakończy. Należało działać sprawnie także i w drugiej fazie; SS miało rozprawić się z drobnymi sprzeciwami i głupimi narzekaniami (wielu ludzi będzie niezadowolonych ze zmian) i nie pozwolić, by ktokolwiek lub cokolwiek stanęło im na drodze.
Berlin wpadł na doskonały pomysł wykorzystania więźniów do fizycznej pracy, wyznaczając niemieckich żołnierzy dokładnie do tych zadań, do których się zgłosili – walki o ojczyznę. Podbite ziemie dostarczały licznej siły roboczej, a z dotychczasowych doświadczeń wynikało, że Führer miał rację – Polacy nadają się do pracy fizycznej i do niczego ponadto. Stoją o stopień wyżej od Żydów, ale to niewielka różnica.
Mężczyźni, mając mnóstwo czasu w trakcie długiej podróży, w ciężarówce poruszali wiele różnych tematów, a nastrój poprawił się im jeszcze bardziej, gdy zaczęli rozprawiać o dodatkowych korzyściach związanych z „drugą falą”. Na przykład dostaje się najlepsze kwatery, zwłaszcza jeśli jest się oficerem. Dobrze też mieć znajomego w Gestapo, ponieważ to przyspiesza sprawy, a nie ma nic lepszego, niż przejąć mieszkanie zwolnione niedawno przez jakiegoś zamożnego Żyda, jako że to oni mieli zawsze najpiękniejsze nieruchomości i zostawiali po sobie dobry jakościowo dobytek. Wolno im było zabrać ze sobą tylko tyle, ile zdołali unieść, ku wielkiej korzyści wprowadzającego się na ich miejsce nowego lokatora.
Największymi problemami drugiej fali były zasoby i czas. To typowe dla Berlina, siedziby anonimowych biurokratów, którzy odczytywali treści zawarte między wierszami przemówień Führera: nie mieli pojęcia o praktycznych trudnościach, z którymi ci na miejscu musieli mierzyć się każdego dnia. Tyle dobrego, że nie narzucali wielu zasad. Owszem, wszystko musiało być udokumentowane i odnotowane, przeprowadzano kontrole, audyty i bilanse, ale istniała możliwość dowolnego doboru środków, byle wykonać zadanie. Po prostu. I takie były rozkazy. Wykonać!
Wtedy nadeszła pora na zabijanie. Czasem nie miało się wyboru, bo inaczej spowalniałoby się proces i wynikłyby z tego piekielne kłopoty. Jeśli ktoś powodował zbędne opóźnienia, należało rozprawić się z nim natychmiast, by móc przejść do następnego celu. Tylko to się liczyło.
Rolf Schroder, najwyższy rangą Niemiec w ciężarówce, mówił o otrzymanej korespondencji dotyczącej problemów części młodszych rekrutów SS z likwidowaniem dużych grup – strzelanie przez wiele godzin do nieuzbrojonych starszych ludzi oraz dzieci dla niektórych stawało się nieznośne. Sprawa zaczęła nabierać rozpędu, gdy do Berlina wpłynęły liczne raporty z operacyjnych działań polowych. Zamiast mówić żołnierzom, by „się uodpornili” i wypełniali swoje obowiązki, Reichsführer Himmler, który dowodził SS, a nawet Obersturmbannführer Eichmann (komendant wszystkich obozów) poszukiwali innych metod eliminacji, by uspokoić sytuację.
Wraz z szerzeniem się wieści o zakładaniu gett, w których tymczasowo zakwaterowywano Żydów, stało się jasne, że liczebność się zwiększy. Mówiło się nawet o stworzeniu programu eutanazji dla dorosłych, który pomógłby w rozwiązaniu kwestii praktycznych związanych z tymi sprawami. Wszyscy czuli się pokrzepieni na duchu, że Berlin poważnie traktuje ich obawy.
Rosyjskich jeńców wojennych oraz polskich dysydentów likwidowano szybko, ponieważ byli potencjalnie najbardziej szkodliwi. Pomimo tragicznego w oczywisty sposób położenia z jakiegoś niedorzecznego powodu wciąż mieli w sobie zapał i determinację. Im mocniej uderzało się w wichrzycieli, tym bardziej rósł upór tych głupców. Żydów było więcej niż wszystkich innych razem wziętych, ale na szczęście zachowywali się tak biernie i ulegle, że nie nastręczali większych trudności. Znęcano się nad nimi i poniewierano, systematycznie bito i odczłowieczano do tego stopnia, że zgadzali się nawet pilnować samych siebie!
Z wybranych formowano grupy kapo – zaufanych więźniów – których zadaniem było utrzymywanie dyscypliny wśród swoich. Niemcy musieli mieć ubaw, gdy rozmawiali o tym, że kapo ochoczo stłuką na kwaśne jabłko każdego z żółtą gwiazdą Dawida na rękawie! To genialny Adolf Eichmann rozpracował sposób postępowania tych ludzi na długo przed przeniesieniem ich do gett. Nigdy nie podejmowali walki; stawali na baczność, gdy im kazano, pracowali do ostatków sił, kopali własne groby, a nawet własnoręcznie zapełniali te już wykopane, zanim ich rozstrzelano. Łatwiej być nie mogło. Gdyby tylko nie było ich tak wielu!
Wart uwagi jest fakt, że zdaniem części esesmanów z Żydami nie było żadnej frajdy. Gdzie pościg, gdzie polowanie? Ich uległość sprawiała, że wiało nudą, więc oddziały musiały podtrzymywać swoje zaangażowanie w sprawę wszelkimi dostępnymi środkami. Trudno mieć szacunek dla wroga, który nie stawia oporu.
„Brak frajdy” najbardziej doskwierał Karlowi Braunowi. Jego koledzy z ciężarówki widzieli go już w akcji i nie wątpili, że zabijanie sprawiało mu przyjemność. Czasem dostrzegali to w jego oczach – błyszczały, gdy zaczynało się rozstrzeliwanie. Ale dobrze było mieć go pod ręką. Kiedy Chart znajdował się w pobliżu, można było robić swoje.
Poranne słońce próbowało obwieścić swoje pojawienie się na szarym niebie za zasłoną nagich drzew. Szron osadził się na trawie, lód chrzęścił pod kołami ciężarówki telepiącej się po zamarzniętym błocie i wybojach. Rolf Schroder patrzył, jak wstaje kolejny ponury dzień polskiej zimy. Nienawidził Polski, jej zasnutego nieba i nijakiego krajobrazu. Poprzedniego wieczora spotkał się z kłótliwym burmistrzem sporego miasta, w końcu wyciągnął od niego interesujące go nazwiska i zatrzymał się tam na nocny spoczynek. Przed wyjazdem postanowił pozostawić przykład, dlaczego nie należy sprzeciwiać się SS w takich czasach. Przykład zawisł na drzewie pod ratuszem. A dokładniej – trzy takie przykłady.
Później Schroder wyruszył w godzinną podróż wąskimi bocznymi drogami do maleńkiej wioski Węgrzyn, dziesięć kilometrów za niemiecko-polską granicą.
Pozwolił sobie na przelotny uśmiech. Życie podporucznika SS okazało się nie takie złe, jak z początku obawiali się jego rodzice. Nie walczył na linii frontu. Los najwyraźniej mu sprzyjał i Schroder był przekonany, że jeśli nie będzie pakował się w kłopoty, przeczeka wojnę i gdy konflikt zbrojny się zakończy, powróci do normalnego życia, wzbogaconego o nowe doświadczenia.
Lech Burczyk dźwignął z łóżka swoje obolałe ciało, przeciągnął się i podszedł boso do okna po zimnych deskach podłogi. Gdy rozsuwał jutowe zasłony, zza których wyłonił się kolejny mroźny poranek, oddech zawisł przed nim w powietrzu pod postacią lekkiego obłoczka niewypowiedzianych jeszcze słów. Zima ciągnęła się już długo, okazała się czasem burzliwym, obfitującym w wydarzenia wszczęte z haniebnych pobudek. Niemiecka inwazja, o której mówiło się ze strachem od dawna, przeprowadzona w przerażająco błyskawicznym tempie, zwiastowała nadejście nowego roku w najgorszy możliwy sposób.
Zwykle o tej porze Lech myślał o wiośnie i nadchodzących siewach. Ale do wiosny pozostały jeszcze dwa miesiące, a dwa miesiące mogą bardzo się dłużyć, gdy zależy od ciebie życie tak wielu osób, a tymczasem twój los jest w cudzych rękach.
Dobiegający osiemdziesiątki Lech urodził się w tym domu, a przed nim jego ojciec. Pokolenia przemijały i teraz dom należał do Lecha, jego żony Zlaty i ich córki Rozy, z którą zamieszkały tam jej dwie nastoletnie córki, Danuta i Ania. Miejsce znów wypełniło się ludźmi, ale na nieszczęście Lecha samymi kobietami! Między innymi z tego powodu zerwał z rodzinną tradycją i dbał o to, by wstawać o świcie jako pierwszy – chcąc zakosztować ciszy i spokoju wczesnego poranka.
Roza była tą nieokiełznaną, najtrudniejszą latoroślą z pięciorga dzieci Lecha i Zlaty, która okryła rodzinę najgorszą możliwą hańbą. Mieszkała ze swoim mężem Leszkiem (leniwym nieudacznikiem i wałkoniem, jak większość mężczyzn z Lublina, zdaniem Lecha) oraz ich pierwszym dzieckiem, córką Danutą, w niewielkim dzierżawionym gospodarstwie pośrodku niczego, gdzieś pod Łodzią. Gdy Roza oznajmiła, że znowu jest w ciąży, Leszek nie przyjął tej nowiny z radością. Jeszcze jedna gęba do wyżywienia. Lepiej, żeby tym razem urodził się chłopiec. Kiedy dorośnie, będzie przynajmniej pomagać w gospodarstwie. Wspólnymi siłami jakoś dawali sobie radę, ale ledwo, a teraz stracą dochód, jaki przynosił im ich lokator, którego pokój wkrótce będzie potrzebny powiększającej się rodzinie.
Leszek odczuje brak lokatora. Mężczyźni regularnie grywali w karty albo szachy i zwykle popijali razem wieczorami – Leszek i cichy podkuwacz koni przedstawiony mu na targu przez znajomego, który zabawił u nich dłużej niż ktokolwiek przewidywał. Podkuwacz koni wyglądał jakoś dziwnie, trochę jak Cygan, miał długie, czarne, kręcone włosy oraz oczy w różnych kolorach. Trudno było rozgryźć, czy jest krętaczem, czy oryginałem (mężczyźni na targu widzieli w nim krętacza, za to ich kobiety oryginała). Ale jakie to miało znaczenie? W piciu dorównywał najtęższym głowom, a przyłapany na karcianym oszustwie parskał śmiechem. Dorabiał pokątnym handlem końmi i zawsze płacił czynsz na czas. Zwykle wykonywał w domu różne drobne prace, te, do których Leszek jakoś nigdy nie mógł się zabrać, ponieważ był albo zbyt zajęty, albo zbyt pijany. Drobna kwota, którą dorzucał do domowego budżetu, oraz pomoc, którą świadczył, szybko sprawiły, że stał się niezbędny.
Uprzedzono go, że będzie musiał się wyprowadzić wkrótce po narodzinach dziecka. Okazało się tymczasem, że wyniósł się znacznie szybciej, niż się spodziewali – już kilka godzin po przyjściu na świat niemowlęcia. Dziesięć minut później wybiegł z domu także Leszek – w pogoni za lokatorem.
Dopadł go na przedmieściach Łodzi i niemal zatłukł na śmierć, następnie wrócił do domu, uderzył Rozę pięścią w twarz, spakował manatki i tyle go widziano. Roza zabrała dwójkę dzieci do gospodarstwa rodziców w Węgrzynie, powróciła do panieńskiego nazwiska i samotnie wychowywała dzieci.
Nowo narodzona Ania stała się atrakcją targowej mieściny: bądź co bądź nieczęsto widuje się na polskiej wsi dziecko o kruczoczarnych włosach, jednym oku niebieskim, a drugim brązowym.
W miarę dojrzewania i wkraczania w nastoletniość uroda Ani coraz bardziej rozkwitała. Zdecydowanie różniła się od patykowatych, jasnowłosych i błękitnookich dziewcząt, które uczęszczały do miejscowej szkoły. I choć niektórzy sądzili, że ma w sobie odrobinę charakterystycznej dziecięcej pulchności, wkrótce stało się jasne, że tak nie jest. Natura obdarowała Anię ponętną figurą oraz zachwycającą urodą cygańskiej królowej, co w oczach chłopców dawało jej prawdziwą przewagę nad innymi dziewczętami, ona jednak przez większość czasu opędzała się od zalotników, zamiast ich ośmielać.
Danuta, starsza o dwa lata siostra Ani, była bardzo podobna do matki – Polka z krwi i kości. Krótkie blond włosy, owalna twarz, szlachetny nos. Nogi do pasa, szczupła, zwarta budowa sportsmenki. Były jej pisane wielkie sukcesy na arenie sportowej, ale nauka także szła jej bardzo dobrze, podobnie jak Ani, zwłaszcza języki. Dziewczynki stały się nierozłączne.
Danuta miała zdecydowanie większe doświadczenie w sprawach sercowych. Nim skończyła dziewiętnaście lat, była już dwukrotnie zakochana i zdążyła zapomnieć, kiedy straciła dziewictwo i kto je odebrał. Ani udało się je zachować, ale jako siedemnastolatka znalazła się pod ostrzałem kilku adoratorów, w tym dwóch ojców koleżanek. Na razie wolała jednak słuchać o wyczynach siostry, gdy leżały razem w łóżku i rozmawiały do późnej nocy.
Żadna z nich nie bała się pracy, obie robiły w gospodarstwie dziadka więcej, niż powinny. Miały silne ramiona i nogi – i równie silne charaktery: nikt nie zadzierał z Burczykównami, a ci, którzy ośmielali się spróbować, zawsze źle kończyli, zwłaszcza chłopcy.
O ile Danuta potrafiła wykazać się uporem, Ania zawsze była realistką, choć miała też w sobie trochę nonszalancji, która, jak się mówiło, pewnego dnia może wpędzić ją w tarapaty. Lech i Zlata dziękowali Bogu, że obdarzył ich tak wspaniałymi wnuczkami, choć jednocześnie przeklinali Rozę za wstyd i trudne doświadczenia, które sprowadziła na nich i na siebie. Ale koniec końców rodzina to rodzina, byli sobie bliscy jak koszula ciału. Lech czuł, że Bóg naprawdę mu błogosławił.
Długie lata pracy na roli odcisnęły na Lechu piętno. Odkąd pamiętał, uprawa buraków cukrowych stanowiła centrum jego wszechświata. A teraz? Wszystko zmieniało się z dnia na dzień, w dodatku Niemcy narzucili w Polsce ścisłe regulacje żywnościowe.
Dieta polskich obywateli została ograniczona do sześciuset pięćdziesięciu czterech kalorii dziennie, czyli mniej więcej dwudziestu pięciu procent rekomendowanego spożycia, Żydom przysługiwały tylko sto osiemdziesiąt cztery kalorie. Grożono kontrolami, wymuszono racjonowanie, a większość płodów rolnych uprawianych przez takich chłopów jak Lech zabierano dla niemieckiej armii. Dlatego miał przeświadczenie, że są bezpieczni. Po co Niemcy mieliby krzywdzić rolników, którzy tak ciężko pracowali, by wyżywić swoich panów i władców? Plotki rozsiewane na targu były pozbawione sensu.
Lech naciągnął na ramiona patchworkową kołdrę, odwrócił się i zostawił swoje myśli przy oknie. Przez chwilę zastanawiał się, co to za hałas dobiega gdzieś z oddali. Brzmiał metalicznie, jak tłuczenie metalu o metal, przypisał go więc łańcuchom i kłódkom na drzwiach stodoły, które często stukały bez powodu. Zanotował w pamięci, że trzeba je sprawdzić.
Gdy wrócił do sypialni, Zlata mamrotała coś przez sen. Stanął w drzwiach, spojrzał czule na kobietę, która została jego żoną w wieku piętnastu lat. On sam miał zaledwie szesnaście, kiedy się pobrali. Wypełnione ciężką pracą życie odcisnęło na niej swoje piętno, ale była dobrą żoną i cudowną matką jego dzieci, a jeszcze lepszą babką. Inni mężczyźni ze wsi (z którymi Lech od czasu do czasu pił i grał w szachy) nieustannie klęli na swoje żony, on jednak nie widział żadnego konkretnego powodu do skarżenia się na Zlatę – bez względu na to, jak mocna była wódka albo jak późna pora!
Zlata wyśmienicie gotowała i rządziła w domu jak wszystkie polskie kobiety. Czasem bywała trudna, co u Polki nie było niczym wyjątkowym, ale żyli zgodnie, a na pewno lepiej, niż się wielu spodziewało lata temu, kiedy się ze sobą zeszli.
Targowe plotki zawsze wywoływały w Zlacie panikę i od kiedy po raz pierwszy doszły ją słuchy o niemieckiej inwazji, nie przespała spokojnie żadnej nocy. Lech stale zapewniał ją, że nic im nie grozi. Niemcy polują na Żydów. „Polskę nieraz już najeżdżano w przeszłości i prawdopodobnie na tym się nie skończy, ale wziąwszy wszystko pod uwagę, Hitler potrzebuje takich jak my, by wyżywić swoją armię”, uspokajał któryś raz z kolei. Oto nadarzała się okazja do zarobienia w końcu trochę grosza, aczkolwiek kosztem cudzego nieszczęścia, ale tak to już w życiu bywa.
W drodze do kuchni Lech pozwolił sobie na uśmieszek i wspomniał rozmowę z poprzedniego dnia przy obiedzie. Zlata jak zwykle widziała wszystko w czarnych barwach i już po raz drugi zepsuła bigos! Dołożył drewna pod kuchnią, dmuchał, póki nie wystrzelił płomień i nie spowił szczap, postawił na fajerce rondel z wodą. Słońce wstało niecałe pół godziny wcześniej, ale było dość widno. Ponieważ artretyzm Zlaty zimą się zaostrzał, Lech z przyjemnością zanosił żonie kubek gorącej herbaty, by mogła niespiesznie wstać z łóżka i rozpocząć dzień.
Nie mógł się doczekać wieczora. O siódmej on i kilku innych mężczyzn ze wsi miało się zebrać w domu jego kuzyna na partyjkę szachów, rozmowy o polityce, sporcie i inwazji, wspólne palenie papierosów i picie domowego bimbru. Był to jego ulubiony czas w tygodniu, tylko dla niego, z dala od kobiet.
Siedząc przy starym drewnianym stole, owinięty kołdrą, którą Zlata uszyła mu ręcznie na dziesiątą rocznicę ślubu, znów usłyszał na zewnątrz jakieś postukiwania. Tym razem był pewien, że to nie łańcuchy na drzwiach stodoły. Dźwięk był zbyt głośny i zbyt mechaniczny, jakby pod dom zajechał jakiś pojazd.
Trzask drzwi potwierdził, że się nie myli.
Lech nie znał nikogo, kto miałby auto. Prawdę mówiąc, pierwszy raz ktoś odwiedził go samochodem kilka dni temu, kiedy miejscowi urzędnicy przybyli zatwierdzić roczny limit buraków cukrowych. Może wrócili po więcej informacji albo zapomnieli o coś zapytać. Ale nie zjawialiby się o świcie. Przyjechaliby w godzinach urzędowych – chyba że jest jakiś problem.
Lech wstał od stołu, słysząc, jak dwie pary ciężkich buciorów tupią na ścieżce prowadzącej do domu. Nim doszedł do połowy korytarza, ktoś już kołatał do drzwi.
Lech mieszkał w Węgrzynie całe swoje życie. Od czasu do czasu jeździł na targ do dużego miasta, do Krakowa, i poza pobytem w wojsku nigdy nie słyszał innego języka niż polski. Tym razem, kiedy szybkim krokiem po raz ostatni tego ranka podchodził do frontowych drzwi, usłyszał głos mówiący po niemiecku:
– Öffnen. Otwierać. Schnell, szybciej, schnell!
Przeklęte drzwi zablokowały się jak zwykle w zimie i kiedy Lech zdołał wreszcie otworzyć je szarpnięciem, stanął twarzą w twarz z niemieckim żołnierzem celującym z karabinu w jego pierś oraz drugim, trzymającym w ręku podkładkę do pisania. Lech momentalnie zastygł.
Najwyraźniej dowodził ten z podkładką, choć bardziej przypominał bladego urzędnika państwowego niż oficera niemieckiej armii.
– Herr Burczyk?
Lech w odpowiedzi skinął głową. Niemiec z listą zadzierał nosa, stał z ołówkiem w ręku, odhaczając nazwiska, i starał się ukryć przed Lechem powodowane zimnem drżenie gołej ręki.
Lechowi bardziej nie podobał się ten chudy z karabinem. Mróz mu najwyraźniej nie przeszkadzał, sprawiał wrażenie kogoś, kto lubi szukać guza, a głęboko osadzone czarne oczy tylko to potwierdzały. Lech czuł, że przy odrobinie szczęścia oraz elemencie zaskoczenia mógłby w razie potrzeby sprzątnąć ich obydwu pomimo dość zaawansowanego wieku. Ale wtedy dostrzegł w tle dwóch innych uzbrojonych esesmanów palących papierosy na tyłach ciężarówki. Wiedział, że nie ma wyboru, musi współpracować. Mimo lodowatego powietrza, które wpadło do korytarza i penetrowało głębiej, Lech cierpliwie czekał, aż ten dowodzący znów przemówi. Ten moment ciągnął się w nieskończoność, zdawał się trwać całe wieki, choć w rzeczywistości upłynęło zaledwie kilka sekund.
Gdy Niemiec w końcu się odezwał, jego głos brzmiał obojętnie i mimo że Lech kompletnie nic nie zrozumiał, ścierpła mu skóra na karku. Nie miał czasu na zastanowienie, ponieważ od razu oszołomił go ogłuszający huk wystrzału, po którym rozbłysło oślepiające światło i coś wybuchło mu w piersi, odrzucając go w tył. Osunął się na podłogę, zostawiając za sobą na ścianie resztki swego życia w postaci grubej czerwonej smugi.
Dwaj Niemcy ominęli przeszkodę w postaci zwłok i skierowali się w głąb pustego korytarza, z determinacją zmierzając w stronę drzwi na jego końcu.
Nagłe hałasy wybudziły Zlatę z głębokiego snu, a słysząc przerażający odgłos wystrzału odbijający się od ścian ciasnego korytarza, gwałtownie wyprostowała się na łóżku i wlepiła wzrok w drzwi sypialni. Od ciężkich kroków zbliżających się do jej pokoju trzęsły się deski podłogi, wywołując drżenie wody w szklance na nocnym stoliku. Do środka wtargnęli dwaj mężczyźni, więc przez wzgląd na skromność Zlata odruchowo podciągnęła kołdrę pod brodę. Nastąpił króciutki kontakt wzrokowy, a potem Zlata przeniosła spojrzenie na otwarte drzwi i dostrzegła leżące w korytarzu zakrwawione ciało męża.
Wtedy widziała go po raz ostatni, a w zasadzie nie zdążyła zobaczyć niczego więcej, ponieważ z lufy karabinu chudego żołnierza śmierć wypadła z impetem po raz drugi w ciągu niespełna minuty. Zlata leżała na łóżku z rozłupaną głową, a wyrwane z poduszki pierze delikatnie unosiło się w powietrzu, po czym miękko lądowało na broczącym ciele.
Czas miał kluczowe znaczenie, dlatego Schrodera frustrowało, że nie znalazł dwóch dziewcząt z listy. Ten idiota burmistrz, którego wywlókł poprzedniego wieczoru z ratusza, wisiał teraz na drzewie w rynku wraz z dwoma innymi urzędnikami. Wcześniej niechętnie wydał listę wszystkich rodzin z dziewczętami w wymaganym wieku, które zamieszkiwały okoliczne wsie, a dla dobra jego własnej rodziny uczciwie podał nazwiska. Burczykowie byli pierwsi na liście.
Wykrzyczano rozkazy, chudy żołnierz z karabinem pomaszerował do sąsiedniego pokoju, chwilę później w domu huknął kolejny strzał. Nagie ciało Rozy zwisało z łóżka niczym porzucona lalka.
Pozostały jeszcze jedne drzwi.
Karl Braun wparował do środka i wreszcie znalazł drżącą ze strachu siedemnastoletnią Anię, wyprostowaną jak struna, siedzącą w łóżku z białą jak płótno twarzą. Podszedł do niej ciężkim krokiem i wyciągnął ją za włosy. Krzyczała.
– Rasch, rasch, szybko!
Wlókł ją za sobą korytarzem nad zwłokami dziadka, przez kałużę jego krwi, po czym cisnął ją na zamarznięty próg. Potem podniósł kołdrę leżącą obok ciała starszego mężczyzny i rzucił ją dziewczynie trzęsącej się jak przerażone szczenię i patrzącej wielkimi jak spodki oczami.
Dowodzący, ten, który, jak dowie się później Ania, nazywał się Rolf Schroder, ponownie sprawdził listę – brakowało jednej dziewczyny. Właśnie miał nakazać gruntowniejsze przeszukanie domu, gdy nagle usłyszał jakieś odgłosy z sypialni Ani. Ruchem głowy wskazał pokój, instruując Brauna, by wrócił tam i się rozejrzał. Może to ta druga dziewczyna. Niech ją szlag, opóźnia sprawy.
Chudy żołnierz szybko ruszył we wskazanym kierunku i od razu się zorientował, że ktoś jest w szafie. Pewnie ta druga. Rozkazał jej wyjść. I nic, choć wyłapał jakiś dźwięk. Coś jak chlipnięcie. Na dworze ciężarówka włączyła już silnik, wiedział, że czas nagli. Podniósł karabin, puścił serię i usłyszał stłumiony odgłos upadającego w szafie ciała.
Spod narożnika drzwi wypłynęła strużka krwi, zbierając się w kałużę na drewnianej podłodze.
Przy ciężarówce Schroder zapytał, co się wydarzyło.
– Nie chciała wyjść, więc… – Braun wzruszył ramionami i wsiadł do szoferki.
– Sprawdziłeś? Potwierdziłeś, że to ona?
– Jasne, że ona, a kto inny? Tak czy owak było mnóstwo krwi.
– Scheisskopf!
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki