W służbie Hitlera - Steve Matthews - ebook + audiobook + książka

W służbie Hitlera ebook

Matthews Steve

4,5

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Rok 1938. Kiedy świat zmierza ku wojnie, Klara Koch zostaje zatrudniona jako osobista kucharka Hitlera. Podczas gdy Niemcy czczą wizerunek Führera, Klara oraz cała służba poznają prawdziwy obraz przywódcy III Rzeszy – jego sekrety, dolegliwości i nałogi. Obserwując najbliższe otoczenie Hitlera, kobieta uświadamia sobie, że nie wszyscy są jego wielbicielami.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 427

Oceny
4,5 (36 ocen)
25
6
4
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Moniawk1

Nie oderwiesz się od lektury

bardzo wciągająca, polecam.
00
Matoszek123

Z braku laku…

typowa fikcja bazująca na historii
00
orikasia1

Nie oderwiesz się od lektury

Extra powiesc
00
Kazuchalex

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo ciekawa. Duży kawał historii.
00
milenaz

Nie oderwiesz się od lektury

świetna książka, zaskakujące zakończenie.
00

Popularność




Część 1

Począ­tek

Przed rokiem 1938

Rozdział 1

1

Ingrid Koch chęt­nie korzy­stała z życia i miała do dys­po­zy­cji mnó­stwo pie­nię­dzy, zanim jej mąż poszedł na wojnę w tysiąc dzie­więć­set czter­na­stym roku. Po jego odej­ściu nie zostało jej nic prócz miesz­ka­nia, mod­nej nie­gdyś, a teraz wypło­wia­łej gar­de­roby oraz syna Bernda, obi­boka. Na szczę­ście apar­ta­ment znaj­do­wał się w jed­nej z lep­szych czę­ści mia­sta i Ingrid z lubo­ścią opo­wia­dała ludziom, gdzie mieszka, a potem delek­to­wała się ich minami, gdy z sza­cun­kiem i zachwy­tem kiwali gło­wami. To, że lokum popa­dało w ruinę i wyma­gało remontu oraz wymiany rur, miało zni­kome zna­cze­nie. Adres robił wra­że­nie. Zda­niem Ingrid w życiu liczy się per­cep­cja – i to od zawsze – cho­ciaż obec­nie musiała wkła­dać wię­cej wysiłku w zacho­wy­wa­nie pozo­rów.

Mąż Ingrid, Uwe, był czło­wie­kiem eks­pan­syw­nym, praw­dzi­wym męż­czy­zną z krwi i kości, miło­śni­kiem piwiarni, biwa­ków, polo­wań, wszel­kiego rodzaju spor­tów na świe­żym powie­trzu oraz zajęć tere­no­wych. Lubił przy tym tęgo popić i zapa­dać w głę­boki sen w uko­cha­nym fotelu. Od czasu do czasu odwie­dzał któ­re­goś z kum­pli albo wypusz­czał się wie­czo­rem w mia­sto, odda­jąc się pale­niu dobrych cygar oraz innym męskim roz­ryw­kom, takim jak flirt czy cho­dze­nie na dziwki. Trzy sklepy mię­sne przy­no­siły mu wystar­cza­jący dochód, by przed wojną mógł sza­stać pie­niędzmi. Ucho­dził za czło­wieka majęt­nego, ważną per­sonę w lokal­nej spo­łecz­no­ści. Życie ukła­dało się pomyśl­nie.

Uwego ogar­nęła eks­cy­ta­cja na wieść, że Ingrid jest w ciąży. Mówił tylko o nad­cho­dzą­cych naro­dzi­nach syna, nie­ustan­nie zanu­dzał pra­cow­ni­ków i klien­tów swo­imi marze­niami. Zaczął nawet uczęsz­czać do miej­sco­wego kościoła, gdzie pro­sił Boga o męskiego potomka. Dziecko będzie ule­pione z tej samej gliny co ojciec, Uwe nauczy je wszyst­kiego, co sam wie o życiu i świe­cie. Pośle chłopca do naj­lep­szych szkół, po któ­rych ukoń­cze­niu zaj­mie on miej­sce u boku rodzica i będzie pro­wa­dził, a w końcu przej­mie, dyna­micz­nie roz­wi­ja­jącą się sieć skle­pów rzeź­ni­czych – Koch i Syn.

Wresz­cie nad­szedł ów wie­ko­pomny dzień. Ingrid prze­żyła długi i bole­sny poród, ale trud się opła­cił, na świat przy­szedł bowiem uma­zany krwią, wrzesz­czący wnie­bo­głosy, czer­wony na buzi Bernd. „Ma jaja wiel­kie jak jego ojciec!” – ryk­nął zachwy­cony Uwe, gdy jego wzrok po raz pierw­szy spo­czął na chłopcu.

Dla uczcze­nia naro­dzin potomka rzeź­nik poda­ro­wał każ­demu ze sta­łych klien­tów po dwie kieł­basy i obwie­ścił rado­sną nowinę w witry­nach skle­pów, wypi­su­jąc na nich wiel­kimi bia­łymi lite­rami: „To chło­piec!”. Nie było dotąd na świe­cie dum­niej­szego ojca. Uwe czu­wał przy dziecku przez całą pierw­szą noc, wpa­trzony w koły­skę. Nie mógł uwie­rzyć, że ma syna.

Gdy Bernd skoń­czył pół roku, Ingrid zauwa­żyła coś dziw­nego w wyglą­dzie jego nóżek. Uwe zawiózł chłopca do naj­lep­szego szpi­tala w Ber­li­nie i tam zdia­gno­zo­wano nie­ule­czalną krzy­wicę. Był to dla Uwego dru­zgo­cący cios, taki, z któ­rego ni­gdy się nie otrzą­snął. Jego syn był koślawy. Klienci wkrótce nauczyli się nie pytać o małego Bernda – gdyby się ośmie­lili, dosta­liby naj­gor­szą sztukę mięsa oraz nara­zili się na obraź­liwą tyradę.

Po dia­gno­zie Uwe spę­dzał jesz­cze wię­cej czasu ze swo­imi kom­pa­nami od kie­liszka, znaw­cami wszyst­kiego i mistrzami niczego, z wyjąt­kiem spo­ży­wa­nia pokaź­nych ilo­ści alko­holu. Orze­kli, że defor­ma­cje chłopca muszą pocho­dzić ze strony matki, ponie­waż wszy­scy wie­dzą, że Uwe jest wspa­nia­łym oka­zem nie­miec­kiej męsko­ści.

W tysiąc dzie­więć­set czter­na­stym roku nade­szła wojna, dając zawie­dzio­nemu Uwemu oka­zję, na którą cze­kał. Mógł uciec przed wsty­dem powo­do­wa­nym kośla­wo­ścią syna oraz przed zrzę­dze­niem żony, nie­ustan­nie pomstu­ją­cej na jego picie.

Uwe był nie­ustra­szo­nym żoł­nie­rzem, nic nie spra­wiało mu więk­szej frajdy niż atak na bagnety na ziemi niczy­jej, zakoń­czony walką wręcz. Za męstwo odzna­czono go Żela­znym Krzy­żem dru­giej klasy. Po woj­nie zna­lazł sobie w bawar­skim Regens­burgu zamożną wdowę z dwoma peł­no­spraw­nymi synami, z któ­rych mógł być dumny. Otwo­rzył nowy sklep mię­sny i zaczął życie od nowa, wysy­ła­jąc Ingrid zło­śliwy list, w któ­rym poin­for­mo­wał o końcu ich mał­żeń­stwa i zagro­ził, że upo­ko­rzy ją na wszyst­kie moż­liwe spo­soby, jeśli będzie pró­bo­wała go odszu­kać. Ocho­czo prze­ka­zał jej swoją woj­skową eme­ry­turę i pozwo­lił zatrzy­mać miesz­ka­nie, raz na zawsze umy­wa­jąc ręce od prze­szło­ści. „Powiedz wszyst­kim, że zgi­ną­łem na woj­nie – napi­sał. – Zwłasz­cza temu two­jemu kalece”.

Ingrid nie miała innego wyboru, jak samot­nie wycho­wy­wać Bernda, i poin­for­mo­wała wszyst­kich, że Uwe poniósł śmierć w oko­pach. Była wojenną wdową, jedną z wielu w tam­tych cza­sach. Wią­zała koniec z koń­cem tylko dzięki szczo­dro­ści swo­jego brata Die­tera, który jako jedyny znał prawdę.

Bernd wyrósł na cho­ro­wite dziecko, blade i przy­lepne, nie­ustan­nie zabie­ga­jące o uwagę i współ­czu­cie. Z powodu kośla­wych nóg doku­czano mu w szkole, doro­bił się nie­for­tun­nego prze­zwi­ska Krzy­was. Nie­zdolny do upra­wia­nia sportu i nie­za­in­te­re­so­wany lek­cjami, oka­zał się też bez­na­dziejny w rela­cjach męsko-dam­skich. Pod­czas gdy jego nasto­let­nich rówie­śni­ków zaj­mo­wało obma­cy­wa­nie dziew­cząt i piesz­czoty toru­jące im drogę do utraty dzie­wic­twa, Bernd musiał zado­wa­lać się pod­glą­da­niem kole­ża­nek w szatni przez dziurę w ścia­nie i mastur­ba­cją.

Miał trzy­na­ście lat, gdy wuj Die­ter sta­rał się zapi­sać go do nowo powsta­łej orga­ni­za­cji Hitler­ju­gend. Ponie­waż roz­pacz­li­wie potrze­bo­wali człon­ków, przy­jęli chłopca i Die­ter był pewien, że zro­bią z niego męż­czy­znę – tym­cza­sem wytrwał tam zale­d­wie trzy mie­siące, a potem wyrzu­cono go za brak zaan­ga­żo­wa­nia. Gdy nad­szedł rok tysiąc dzie­więć­set trzy­dzie­sty szó­sty, leni­wego dwu­dzie­sto­trzy­latka, który nie ska­lał sobie ni­gdy rąk pracą, odrzu­cił także Wehr­macht, nie­miecka armia. Die­ter uznał, że nie ma wyboru, musi przy­jąć sio­strzeńca do rodzin­nej firmy dru­kar­skiej w cha­rak­te­rze pod­rzęd­nego sprzą­ta­cza.

Pomimo że przez dzie­sięć godzin dzien­nie machał mio­tłą, Bernd poczuł się ważny i przy­jął postawę, która nie zjed­nała mu sym­pa­tii innych pra­cow­ni­ków; ow­szem, zaczyna od naj­niż­szego szcze­bla dra­biny, ale szybko awan­suje, ponie­waż wła­ści­cie­lem dru­karni jest jego wuj.

Wie­czo­rami i w week­endy Bernd włó­czył się po miej­sco­wych piwiar­niach, gdzie prze­chwa­lał się przed każ­dym, kto chciał słu­chać, jak to pew­nego dnia będzie pro­wa­dził firmę wuja. Jeden rzut oka wystar­czał, by stwier­dzić, że to czcze popisy. Cza­sem uda­wało mu się komuś zaim­po­no­wać, ale tylko wtedy, gdy sta­wiał piwo. „Nadej­dzie dzień – mawiał – kiedy wszy­scy dowie­dzą się, kim jestem!”

* * *

Sze­ścio­mie­sięczną Klarę zna­le­ziono pod drzwiami kato­lic­kiego kościółka na obrze­żach Schwedt, nie­da­leko nie­miec­kiej gra­nicy z Pol­ską. Do stopy miała przy­wią­zaną sznur­kiem kar­teczkę z datą uro­dze­nia i imie­niem. Cała reszta była tajem­nicą. Oddano ją miej­sco­wym pod opiekę w naj­lep­szych inten­cjach, ale z powodu sze­rzą­cej się biedy wie­lo­krot­nie prze­cho­dziła z rodziny do rodziny. Z cza­sem zaczęła czuć się naj­le­piej we wła­snym towa­rzy­stwie, ucho­dziła za dziew­czynę bez żad­nych per­spek­tyw. Miała świeżą cerę, szczu­płą syl­wetkę i dzie­cięcą deli­kat­ność, a także nie­win­ność, która spra­wiała, że dziew­czyna wyda­wała się znacz­nie młod­sza niż w rze­czy­wi­sto­ści – choć liczyła sobie już pięt­na­ście wio­sen, wciąż wyglą­dała jak dzie­się­cio­latka przed wej­ściem w okres doj­rze­wa­nia.

Wiele wska­zy­wało na to, że Klara zna­la­zła wresz­cie stały kąt. Zamiesz­kała u bogo­boj­nej chłop­skiej rodziny w Win­son w Dol­nej Sak­so­nii. Przy ośmiorgu dzie­ciach i kolej­nym w dro­dze uznano, że jedno wię­cej nie zrobi róż­nicy. W grun­cie rze­czy wyszło im to na dobre, ponie­waż Klara była wystar­cza­jąco duża, by wziąć na sie­bie roz­ma­ite domowe obo­wiązki, któ­rych jej nowa matka z racji ciąży nie mogła już wyko­ny­wać.

W nowej kato­lic­kiej rodzi­nie Klary pano­wała surowa dys­cy­plina, lecz bra­ko­wało miło­ści. Mimo to dziew­czyna szybko się zado­mo­wiła, nauczyła się upra­wiać warzywa, zabi­jać kury i goto­wać pro­ste, pożywne nie­miec­kie potrawy. Pan domu, wielki bro­daty chłop o traf­nie dobra­nym imie­niu Wolf, zaczął prze­ja­wiać nie­zdrowe zain­te­re­so­wa­nie dziew­czyną, a jego żona wyzwała Klarę od dzi­wek i spu­ściła jej lanie, gdy zdała sobie sprawę, co cho­dzi mężowi po gło­wie. W wieku szes­na­stu lat Klara wzięła nogi za pas, a jedyne, co ze sobą zabrała, to nazwi­sko Friese. Był to dla Klary pierw­szy i zde­cy­do­wa­nie nie ostatni raz, kiedy uświa­do­miła sobie, że męż­czyźni się nią inte­re­sują.

Po ucieczce przed lubież­nymi zaku­sami Wolfa podró­żo­wała po Niem­czech, od czasu do czasu odpy­cha­jąc dło­nie błą­dzące tam, gdzie nie trzeba, ucząc się przed nimi bro­nić oraz uni­kać nie­chcia­nej uwagi chu­tli­wych męż­czyzn. Nie­ła­two było dopro­wa­dzić ją do osta­tecz­no­ści, kiedy jed­nak został prze­kro­czony punkt kry­tyczny, nale­żało mieć się na bacz­no­ści. Stała się nie­za­leżną, silną młodą kobietą i sumienną pra­cow­nicą, która z łatwo­ścią znaj­do­wała zatrud­nie­nie w roz­ma­itych restau­ra­cjach i kawiar­niach.

W wieku osiem­na­stu lat Klara, wyglą­da­jąca wów­czas na dwu­na­sto­latkę, na­dal z nie­po­ko­jem myślała o tym, gdzie w końcu zdoła zagrzać miej­sce na dłu­żej. Przy­jęła pro­po­zy­cję pod­wie­zie­nia zło­żoną przez kie­rowcę cię­ża­rówki, który pró­bo­wał ją mole­sto­wać. Wyrwała mu się i ucie­kła, porzu­ca­jąc go z okrop­nym bólem głowy i otwartą raną zadaną zna­le­zioną pod sie­dze­niem łyżką do opon. Wyda­rze­nie to pozo­sta­wiło w niej pewien uraz psy­chiczny, wywo­łany nie tyle żało­snymi i nie­udol­nymi zabie­gami napast­nika, ile jej wła­sną reak­cją i zacho­wa­niem. Wtedy po raz pierw­szy zaata­ko­wała męż­czy­znę. I nie miała na tym poprze­stać.

Kilka tygo­dni póź­niej dzięki pomocy ludzi bar­dziej życz­li­wych niż kie­rowca cię­ża­rówki dotarła do Berch­tes­ga­den. Miała ser­decz­nie dość sypia­nia w sto­do­łach i żebra­nia o jedze­nie, aż w końcu w tej cichej oazie w Alpach Bawar­skich, gdzie życie pły­nęło leni­wie, zna­la­zła zasłu­żony spo­kój. Dopi­sało jej szczę­ście, przy­glą­dała się bowiem witry­nie kawiarni aku­rat w chwili, gdy jej wła­ści­cielka wywie­szała ogło­sze­nie: „Potrzebna pomoc”.

Tam poznała swoją przy­szłą teściową, Ingrid, która przy­cho­dziła do kawiarni z grupką przy­ja­ció­łek na plotki, poga­duszki oraz wyśmie­nitą kuch­nię Klary. Jedną z naj­bliż­szych przy­ja­ció­łek Ingrid była Traudl Junge, która zdo­była nie­dawno pre­sti­żową pracę sekre­tarki nowego Führera, Adolfa Hitlera.

W życiu Klary miał nastą­pić wielki prze­łom.

* * *

Klara po raz pierw­szy skosz­to­wała alko­holu pew­nego wie­czoru, kiedy stwier­dziw­szy, że nie ma nic lep­szego do roboty, udała się na tańce do ratu­sza w Berch­tes­ga­den w towa­rzy­stwie dziew­czyny pra­cu­ją­cej razem z nią w kawiarni. Gdy tylko zna­la­zły się w środku, zdała sobie sprawę, że jest sama, a kole­żanka wyko­rzy­stała ją, by mieć pre­tekst do spo­tka­nia ze swoją sym­pa­tią, prysz­cza­tym mło­dzień­cem, który palił papie­rosa za papie­ro­sem, pozu­jąc na twar­dziela, i cheł­pił się, że jako jeden z pierw­szych miej­sco­wych wstą­pił do par­tii nazi­stow­skiej.

Klara już miała odwró­cić się na pię­cie i udać do swo­jego pokoju na pod­da­szu kawiarni, gdy dostrze­gła kogoś, kto przy­glą­dał się jej z dru­giego końca sali.

Tym kimś był Bernd.

Nie wia­domo, dla­czego Klara popeł­niła błąd i się uśmiech­nęła, a chwilę póź­niej sie­działa obok pyszał­ko­wa­tego chło­paka, popi­ja­jąc jakąś wstrętną mik­sturę, która paliła w gar­dło i od któ­rej krę­ciło się jej w gło­wie. Po raz pierw­szy w życiu miała w ustach alko­hol. Wkrótce cał­ko­wi­cie stra­ciła poczu­cie rze­czy­wi­sto­ści, z upły­wem czasu prze­chwałki Bernda wyco­fały się na drugi plan, a pomiesz­cze­nie zaczęło wiro­wać. Nagle zna­leźli się na zewnątrz pod ścianą, oboje pijani, oboje zazna­jąc pierw­szych w życiu poca­łun­ków.

Dla Bernda było to dozna­nie tajem­ni­cze i osza­ła­mia­jące, ponie­waż w miarę roz­woju sytu­acji jego dło­nie zaczęły błą­dzić po ciele dziew­czyny. Nie­ba­wem Klara prze­ko­nała się, jak szybko alko­hol wpły­nął na jej ocenę sytu­acji, i kiedy pają­ko­wate palce Bernda się­gnęły do gumki maj­tek, znie­ru­cho­miała. Ponie­waż nie potra­fiła trzeźwo myśleć, była to jedyna rzecz, jaką mogła zro­bić, by się nie prze­wró­cić i nie stra­cić przy­tom­no­ści. Wokół było ciemno i zimno, czuła na uchu ciężki, piwny oddech Bernda, wszystko wiro­wało. Nie wie­działa, co się dzieje.

Bernd nato­miast bawił się dosko­nale. Tra­cąc wszel­kie poczu­cie przy­zwo­ito­ści, przy­parł Klarę do ściany, obma­cy­wał ją i pie­ścił jej ciało, aż wresz­cie wszedł w nią siłą. Kiedy skoń­czył, zdał sobie sprawę, że dziew­czyna pła­cze, pod­cią­gnął więc spodnie i uciekł, zosta­wia­jąc ją z majt­kami wokół kostek i twa­rzą ukrytą w dło­niach. Zsu­nęła się po ścia­nie na zie­mię i zwy­mio­to­wała.

Bernd obu­dził się następ­nego dnia z poczu­ciem roz­sa­dza­ją­cej go dumy. Stał się męż­czy­zną, a gdyby miał jakich­kol­wiek przy­ja­ciół, mógłby pochwa­lić się swo­imi wyczy­nami z minio­nego wie­czoru oraz doko­na­nym pod­bo­jem. Para­do­wał but­nie z pewną sie­bie miną, a gdyby ktoś coś zauwa­żył albo zapy­tał, Brend potwier­dziłby, że stra­cił dzie­wic­two.

Zmia­ta­jąc ścinki papieru i czysz­cząc maszyny dru­kar­skie, roz­my­ślał o wyda­rze­niach wie­czoru i doszedł do wnio­sku, że jeśli postą­pił źle, z pew­no­ścią była temu winna dziew­czyna, która go zba­ła­mu­ciła. Zresztą nawet nie pamię­tał jej imie­nia, przy­po­mi­nał sobie za to, że wyglą­dała bar­dzo młodo.

Zebrał się na odwagę, by poroz­ma­wiać o spra­wie z jed­nym z dru­ka­rzy: w ogóle nie pró­bo­wała ucie­kać, po pro­stu stała tam jak słup soli, nawet kiedy ścią­gnął jej majtki i roz­piął roz­po­rek.

– Wygląda mi na to, że wszystko w porządku, Krzy­wus – oznaj­mił dru­karz, dając sio­strzeń­cowi szefa męskiego kuk­sańca. – Nie ude­rzy­łeś jej, więc na co mia­łaby się skar­żyć?

Bernd się zasta­no­wił i uznał po chwili, że dru­karz ma rację. W końcu po kilku stęk­nię­ciach było po robo­cie, no nie? Z per­spek­tywy czasu żadne wiel­kie halo.

Kato­licka „matka” Klary, cier­piąca w mil­cze­niu żona Wolfa, ostrze­gała ją przed chłop­cami, gdy w wieku dwu­na­stu lat dziew­czyna zaczęła mie­siącz­ko­wać. Im wszyst­kim zależy tylko na „garncu miodu”, a gdy już go dostaną, prze­stają się tobą inte­re­so­wać. Jakże praw­dziwe oka­zały się tamte słowa, ponie­waż Klara wię­cej Bernda nie widziała i dopiero po kilku mie­sią­cach ocze­ki­wa­nia na okres zro­zu­miała, że czeka ją w życiu kolejna wielka zmiana.

Zdaw­szy sobie sprawę, że jest w ciąży, Klara roz­pła­kała się w pracy i opo­wie­działa wła­ści­cielce kawiarni o gor­szą­cym wie­czo­rze w ratu­szu. Jedyne, co pamię­tała, to że na chło­paka wołali Krzy­wus.

– Taki blady mię­czak z nogami pro­sto­wa­nymi na beczce?

– Tak. Upił mnie i wyko­rzy­stał! Teraz jestem w ciąży i nie wiem, co robić – szlo­chała Klara.

Wła­ści­cielka kawiarni powie­działa, że matka Krzy­wusa jest ich klientką. Apo­dyk­tyczna karie­ro­wiczka znana ze ską­pych napiw­ków. Nazywa się Ingrid Koch.

– Ale wydaje mi się, że pod tą bufo­nadą kryje się przy­zwo­ita kobieta – dodała.

Zaopa­trzona w kartkę z adre­sem Ingrid, Klara zebrała się na odwagę i po skoń­czo­nej pracy zapu­kała do jej drzwi. Po krót­kiej roz­mo­wie w progu Ingrid zapro­siła zroz­pa­czoną dziew­czynę do środka z obawy, że sąsie­dzi coś usły­szą i pomy­ślą sobie o niej coś złego.

Przy her­ba­cie zapła­kana Klara opo­wie­działa o swo­jej krzyw­dzie. Gdy Bernd nie­spo­dzie­wa­nie wró­cił wcze­śniej do domu, powie­dziano mu bez ogró­dek, że musi oże­nić się z dziew­czyną, by nie okryć hańbą rodziny.

– Skąd mam wie­dzieć, że to moje dziecko? – wrza­snął z roz­draż­nie­niem, zanim matka wymie­rzyła mu poli­czek.

Dla Ingrid było jasne, że dziew­czyna nie kła­mała.

– Zobacz, jaka jest mło­dziutka, prze­pła­kała przy her­ba­cie całe popo­łu­dnie!

Ingrid nie miała abso­lut­nie żad­nych wąt­pli­wo­ści co do rela­cji Klary, toteż mał­żeń­stwo wyda­wało się jedy­nym roz­wią­za­niem.

Nie było ofi­cjal­nej cere­mo­nii, cere­gieli, jedy­nie kilka słów urzęd­nika w Urzę­dzie Stanu Cywil­nego w Ratu­szu. Póź­niej znu­dzony funk­cjo­na­riusz pań­stwowy pod­stem­plo­wał doku­menty, wrę­czył papiery Krzy­wu­sowi i oznaj­mił, że są teraz z Klarą mężem i żoną.

Ingrid roz­ma­wiała już z Traudl, która miała dosko­nałe konek­sje, odkąd zaczęła pra­co­wać dla Führera. Skon­tak­to­wała mał­żon­ków z kimś, kto zgo­dził się wyna­jąć im tanie trzy­po­ko­jowe miesz­ka­nie w zanie­dba­nej czę­ści mia­sta. To lep­sze niż nic, a Klara doło­żyła sta­rań, by urzą­dzić w nim praw­dziwy dom.

Po naro­dzi­nach Giseli nastą­pił krótki czas rado­ści, ale szybko zabiły ją nocne kar­mie­nie, kolki, ząb­ko­wa­nie i ogólny nie­do­sta­tek snu.

Cały ten zamęt nie przy­padł do gustu Bern­dowi, posta­rał się więc o klu­cze do dru­karni wuja i wziął na sie­bie odpo­wie­dzial­ność wcze­snego otwie­ra­nia i póź­nego zamy­ka­nia zakładu. „Czas jest gorącz­kowy, wuj Die­ter ma w tej chwili pełne ręce roboty” – w ten spo­sób tłu­ma­czył dłu­gie godziny pracy.

Ale Bernd miał swoje plany i kiedy wszy­scy szli do domu, on uczył się robić skład i ręcz­nie obsłu­gi­wać sta­ro­świecką jed­no­ko­lo­rową prasę Guten­berga. Die­ter był zado­wo­lony, że chło­pak wresz­cie się tym zain­te­re­so­wał.

Bernd zaska­ku­jąco szybko opa­no­wał sztukę druku, a ponie­waż sprzą­ta­cze nie zara­biali dużo, uznał, że wyko­rzy­sta­nie nowych umie­jęt­no­ści leży w jego inte­re­sie, i zaczął roz­glą­dać się za jakąś pracą po godzi­nach. Dys­kret­nie roz­pu­ścił wici w miej­sco­wej piwiarni, że może wyko­ny­wać pry­watne zle­ce­nia dru­kar­skie – pla­katy i ulotki, jed­no­stronne, jed­no­ko­lo­rowe.

W poło­wie lat trzy­dzie­stych piwiar­nie pękały w szwach od barw­nych, podej­rza­nych postaci wszel­kiej maści. Pijacy, gawę­dzia­rze, marzy­ciele i dzia­ła­cze z wielu róż­nych legal­nych i nielegal­nych par­tii poli­tycz­nych, wszy­scy narze­kali na sytu­ację gospo­dar­czą i roz­pra­wiali o powsta­niu nowych Naro­do­wych Socja­li­stów – nazi­stów. Bernd poznał więk­szość rebe­lian­tów i bojow­ni­ków, tych dobrych i tych złych, i to wła­śnie dopro­wa­dziło go osta­tecz­nie do zguby.

Rozdział 2

2

W pracy Bernd nie miał kim rzą­dzić, za to w domu bywał rosz­cze­niowy i zło­śliwy. Raz ude­rzył Klarę. Ślad po razie pozo­stał na dłu­żej, przez kilka dni nie mogła iść do pracy. Po tym incy­den­cie wyda­wał się dumny z sie­bie i stwier­dził, że za odszcze­ki­wa­nie mu dostała to, na co zasłu­żyła, mimo że jego agre­sywne zacho­wa­nia ni­gdy nie powstrzy­mały jej przed wypo­wie­dze­niem wła­snego zda­nia. Tydzień póź­niej znów się na nią zamach­nął, tym jed­nak razem rzu­ciła w niego kub­kiem, a póź­niej zaczęła wyma­chi­wać kuchen­nym tabo­re­tem. Zaci­snęła usta, jej zie­lone oczy pło­nęły.

– Zrób to jesz­cze raz, a będzie to twój ostatni! – syk­nęła.

– Co ty nie powiesz? – iro­ni­zo­wał, zbli­ża­jąc się o krok w jej stronę ze zwi­nię­tymi w pię­ści dłońmi.

– Dopadnę cię, gdy będziesz spał pijany i nie­przy­tomny jak nie­mal każ­dego dnia, jeśli w ogóle raczysz wró­cić do domu. No, spró­buj! Uderz mnie jesz­cze raz, wyświadcz mi przy­sługę!

Nie ule­gało wąt­pli­wo­ści, że Klara nie żar­tuje.

Wyraz jej twa­rzy oraz twarde spoj­rze­nie wystar­czyły, by prze­ko­nać Bernda, że lepiej się wyco­fać, i od tam­tego czasu posta­no­wił trzy­mać ręce przy sobie. Ujrzał inne obli­cze Klary, dotych­czas skry­wane, i pojął, że pod pozor­nie nie­winną fasadą czai się tem­pe­ra­ment, któ­rego wolał nie wysta­wiać na próbę. Z Bernda był bowiem żaden boha­ter.

Zagu­sto­wał w dorod­nych, pier­sia­stych kobie­tach z piwiarni – tych, które nosiły po cztery kufle w każ­dej ręce i poda­wały je z uśmie­chem, eks­po­nu­jąc bujny dekolt. Klara była ich prze­ci­wień­stwem: nie­śmiała, powścią­gliwa, o chło­pię­cej syl­wetce i pła­skim biu­ście, wciąż nieco dzie­cięca z wyglądu pomimo swo­ich dwu­dzie­stu paru lat. Zgod­nie z obo­wią­zu­jącą modą cia­sno spla­tała jasno­brą­zowe włosy, odgar­nia­jąc je z twa­rzy. Miała gładką cerę i lśniące zie­lone oczy – zupeł­nie nie przy­po­mi­nała bar­ma­nek z piwiarni, jasno­wło­sych, nie­bie­sko­okich, o obfi­tych kształ­tach, któ­rych pożą­dał jej mąż.

Bernd był prze­ko­nany, że Klara umyśl­nie zła­pała go w sidła mał­żeń­stwa od początku ska­za­nego na porażkę. Do córki żywił bar­dzo let­nie uczu­cia, żony nie kochał wcale.

* * *

Pew­nego desz­czo­wego ponie­dział­ko­wego poranka Klara, dygo­cząc z zimna, wsu­nęła stopy w ranne pan­to­fle i otu­liła się zno­szo­nym szla­fro­kiem, po czym udała się do maleń­kiej kuchni. Wiatr wył za oknami, deszcz siekł w szyby, przez co i tak już ponure miesz­ka­nie zda­wało się jesz­cze bar­dziej przy­gnę­bia­jące. Sta­rała się nie hała­so­wać, sta­wia­jąc czaj­nik na fajerkę, ponie­waż Gisela jesz­cze spała; natych­miast po otwar­ciu oczu żywa czte­ro­latka wyma­gała cią­głej uwagi.

Tam­ten ranek nie róż­nił się od innych. Bernd pokuś­ty­kał do drzwi, spóź­niony jak zwy­kle, w pośpie­chu wsiadł na rower i pope­da­ło­wał kilka kilo­me­trów do dru­karni. Nie zadał sobie trudu, by poca­ło­wać na poże­gna­nie żonę albo śpiącą córkę, za to roz­myśl­nie trza­snął drzwiami, by mieć pew­ność, że obu­dzi dziecko i zruj­nuje Kla­rze krótką chwilę wytchnie­nia.

Natych­miast zaczął się roz­gar­diasz, Gisela krę­ciła się w pod­sko­kach po całym miesz­ka­niu, nie zamy­kała się jej buzia, pod­śpie­wy­wała, jedną ręką cią­gnęła kota za ogon, drugą wpy­chała sobie do ust suchą grzankę. Miała oczy i włosy tego samego koloru co matka oraz aniel­ską twarz i zdą­żyła już roz­gryźć, jak wyko­rzy­stać te atuty. Była nie­po­korna, zbyt wiele ucho­dziło jej pła­zem, ale Kla­rze łatwiej przy­cho­dziła zgoda niż odmowa, nie zno­siła bowiem roz­cza­ro­wa­nej miny córeczki, gdy jej decy­zje oka­zy­wały się nie po myśli dziew­czynki. Takie postę­po­wa­nie miało tę dodat­kową zaletę, że dzia­łało Bern­dowi na nerwy, pod­wa­ża­jąc jego próby zdy­scy­pli­no­wa­nia córki przy nie­licz­nych oka­zjach, kiedy w ogóle się nią inte­re­so­wał.

W dni powsze­dnie Bernd rzadko bywał w domu, wolał pra­co­wać do późna i spę­dzać wie­czory u matki zamiast z Klarą i Giselą. Ingrid miesz­kała w pobliżu dru­karni, więc Bern­dowi to odpo­wia­dało, nie musiał jechać przez całe mia­sto, kiedy wcze­śnie zaczy­nał pracę albo późno koń­czył. Szanse na kolejne dziecko wyda­wały się zni­kome, ponie­waż mał­żon­ko­wie prak­tycz­nie wie­dli osobne życie, a kiedy byli razem, nie­ustan­nie się kłó­cili i z łatwo­ścią uni­kali jakie­go­kol­wiek kon­taktu fizycz­nego. Bernd uwa­żał, że jego żona jest ozię­bła.

Mimo wszystko Klara widziała, w jaki spo­sób patrzą na nią męż­czyźni, zwłasz­cza ci nie­na­gan­nie ubrani żoł­nie­rze SS, któ­rym rzadko zda­rzało się za nią nie obej­rzeć, gdy mijała ich na ulicy. Miej­scowi sprze­dawcy także nie stro­nili od flirtu, gdy robiła u nich zakupy, ale ich zaloty ni­gdy jej nie inte­re­so­wały. Stała się ujmu­jącą, piękną, nie­śmiałą, choć cza­sem zadziorną młodą kobietą o pro­stych potrze­bach, bez ambi­cji bycia kimś wię­cej niż kucharką w kawiarni, a także czułą, kocha­jącą matką.

To wszystko miało się jed­nak zmie­nić.

* * *

W ponie­dzia­łek zawsze robiła pra­nie; nie był to dzień wycze­ki­wany, ponie­waż Klara nie zno­siła roz­wie­szać w cia­snym miesz­ka­niu wil­got­nych ubrań i pościeli, a potem cze­kać, aż wyschną. Tymi dniami rzą­dził zawsze pośpiech, musiała sta­wić się w kawiarni przed wpół do dwu­na­stej, by zdą­żyć ugo­to­wać obiad dla sta­łych klien­tów. Na szczę­ście Ingrid zabie­rała rano Giselę, więc Klara mogła przy­naj­mniej zaj­mo­wać się swo­imi obo­wiąz­kami ze świa­do­mo­ścią, że córka jest bez­pieczna i zado­wo­lona. Może i jej teściowa była okropną snobką, za to Gisela ją uwiel­biała i Klara musiała przy­znać, że Ingrid dosko­nale opie­kuje się dziec­kiem, choć cza­sem pozwala mu na zbyt wiele.

– To moja jedyna wnuczka i roz­piesz­cza­nie jej jest moim zada­niem. Jeśli nie ja, to kto? Bóg jeden wie, że cie­bie stać na nie­wiele!

Ingrid była ślepa na wady wła­snego syna, za to natych­miast zauwa­żała wszel­kie nie­do­statki jego żony i miała cięty język.

O ósmej, punk­tu­al­nie jak w zegarku, puka­nie do drzwi obwie­ściło przy­by­cie Ingrid. Klara szybko prze­cią­gnęła szczotką po wło­sach Giseli, otarła z jej buzi okruszki grzanki i otwo­rzyła drzwi, przy­kle­ja­jąc do twa­rzy uśmiech.

Ingrid stała w progu dumna i wypro­sto­wana. Wysoka, ele­gancka, na swój spo­sób atrak­cyjna, przy­cią­ga­jąca uwagę. Spra­wiała wra­że­nie dobrze ubra­nej kobiety o nie­na­gan­nie uło­żo­nej fry­zu­rze i takim maki­jażu, jej szyję zdo­bił sznur tanich pereł. Stuk­nęła para­solką w wycie­raczkę, nie omiesz­kaw­szy dopil­no­wać, by woda pry­snęła na nogi syno­wej.

Jak zwy­kle miała na sobie wygry­zione przez mole futro z lisów, które jej zda­niem pla­so­wało ją w wyż­szych war­stwach klasy śred­niej. Ukryte pod futrem ubra­nia były zde­cy­do­wa­nie nie­modne i zno­szone, bluzki miały prze­tarte koł­nie­rzyki, spód­nice pło­wiały z każ­dym pra­niem. Ci, któ­rzy dobrze ją znali, dosko­nale się orien­to­wali, jaką zdo­była wprawę w pene­tro­wa­niu żydow­skich domów, opusz­czo­nych w pośpie­chu po doj­ściu Hitlera do wła­dzy i ucieczce ich loka­to­rów z Nie­miec. „Tak już jest, że jeden traci, a drugi zyskuje, po co mają się zmar­no­wać porządne rze­czy, prawda?” Klara nie­na­wi­dziła futra Ingrid – a mówiąc ści­śle, nie­na­wi­dziła tego, co się za nim kryło, oraz spo­sobu, w jaki teściowa weszła w jego posia­da­nie. Ale Ingrid ni­gdy nie przej­mo­wała się opi­nią syno­wej. Czasy są trudne, więc dla­czego nie sko­rzy­stać z oka­zji?

– Klaro, kocha­nie, dla­czego zawsze wyglą­dasz tak nie­chluj­nie? Powin­naś nieco bar­dziej się posta­rać. Nic dziw­nego, że mój drogi Bernd woli w dni powsze­dnie przy­cho­dzić do mnie. Mogła­byś się pre­zen­to­wać atrak­cyj­nie, gdy­byś tylko wło­żyła w to odro­binę wysiłku; nie jesteś bez­na­dziej­nym przy­pad­kiem… na razie. – Ingrid prze­ci­snęła się obok Klary i ener­gicz­nym kro­kiem weszła do cia­snego miesz­kanka. – Gdzie podziewa się moja mała pta­szynka?

Gisela wsko­czyła pro­sto w ramiona babci, obsy­pu­jąc jej twarz poca­łun­kami i głasz­cząc futro z lisów.

– Pój­dziemy dzi­siaj do kawiarni, Oma? Mam ochotę na stru­del, pro­szę… Mut­ter mówiła, że upie­cze w pią­tek i odłoży dla mnie kawa­łek. O, a do picia chcia­ła­bym szklankę tego kre­mo­wego mleka. – Zro­biła wiel­kie oczy i uśmiech­nęła się od ucha do ucha.

– Gdzie twoje maniery, młoda damo? – zapy­tała Klara, żar­to­bli­wie szczy­piąc dziecko w nos.

– Pro­szę, kochana Oma – dodała szel­mow­sko Gisela, nie zwa­ża­jąc na uwagę matki.

– No ja myślę, pta­szynko – rze­kła Ingrid suro­wym tonem, ale z uśmie­chem. Następ­nie zwró­ciła się do Klary: – Cóż, musimy wyjść na ten deszcz. – Posta­wiła wnuczkę na ziemi. – Bierz płaszcz, skar­bie, stru­del czeka.

– Hurra! – krzyk­nęła dziew­czynka, wsu­wa­jąc ramiona w rękawy poda­nego jej przez matkę płasz­cza.

– Jest gotowa – oznaj­miła Klara, gdy już zapięła płaszcz wier­cą­cego się dziecka i owi­nęła mu szyję sza­li­kiem.

– Widzę, że będę musiała zdo­być dla wnuczki jakieś ubra­nia – zauwa­żyła osten­ta­cyj­nie Ingrid. – Wyra­sta już z tego palta.

– Robię, co mogę, Ingrid, a Bóg mi świad­kiem, że twój syn mógłby nieco bar­dziej mi poma­gać.

Ta uwaga była nie­wła­ściwa, toteż Ingrid sap­nęła wymow­nie, wyra­ża­jąc w ten spo­sób dez­apro­batę, że żona syna skarży się na niego za ple­cami.

– Gdy­bym miała więk­sze moż­li­wo­ści, tak jak w daw­nych cza­sach, kupo­wa­ła­bym jej ubra­nia co tydzień, ale jak dobrze wiesz, obec­nie bra­kuje mi pie­nię­dzy. Wojenna wdowa musi nauczyć się sobie radzić. Ale dziecko? Dziecko zawsze powinno mieć wszystko, co naj­lep­sze, zanim doro­śnie i pozna trudy życia.

Nie tra­cąc wię­cej czasu, Ingrid i Gisela wyszły razem na wietrzną pogodę. Klara stała w oknie i patrzyła za odcho­dzą­cymi. Pod wpły­wem podmu­chów wia­tru para­solka Ingrid chciała wywi­nąć się na drugą stronę, deszcz siekł uko­śnie na ulicy. Kla­rze ści­skało się serce za każ­dym razem, gdy córka wycho­dziła z Ingrid, ale było to konieczne, jeśli miała nadą­żyć z zaję­ciami domo­wymi, nie zanie­dbu­jąc pracy w kawiarni. Bóg świad­kiem, że potrze­bo­wała teraz pie­nię­dzy bar­dziej niż kie­dy­kol­wiek.

* * *

Pod­czas gdy Klara z tru­dem wią­zała koniec z koń­cem, Bern­dowi ni­gdy nie bra­ko­wało pie­nię­dzy na prze­sia­dy­wa­nie w piwiarni.

– Żeby zaro­bić tro­chę gro­sza, trzeba też i wydać – mawiał i czę­sto cheł­pił się zle­ce­niami, które wyko­ny­wał za ple­cami wuja. Oczy­wi­ście zawsze za gotówkę, bez księ­go­wa­nia, a jego klien­tami byli ludzie, któ­rych poznał przy kuflu, tak zwani przy­ja­ciele. Z tego, co prze­bą­ki­wał, Klara wywnio­sko­wała, że Bernd zadaje się z nie­wła­ści­wymi typami, on jed­nak naj­wy­raź­niej się tym nie przej­mo­wał. „Przy­ja­ciele”, któ­rzy dawali mu zaro­bić, prze­ciw­sta­wiali się Hitle­rowi i jego ban­dzie zbi­rów, ale hoj­nie pła­cili, a tylko to się liczyło.

W Niem­czech kło­poty wisiały w powie­trzu, kolejna wojna z każ­dym mie­sią­cem wyda­wała się coraz bar­dziej praw­do­po­dobna. Nie­któ­rych to cie­szyło, inni byli ostrożni. Od zakoń­cze­nia poprzed­niej wojny minęło rap­tem dwa­dzie­ścia lat i kraj wciąż mie­rzył się z jej kon­se­kwen­cjami narzu­co­nymi przez trak­tat wer­sal­ski. Ale z popio­łów powstała nowa siła poli­tyczna – Naro­do­wo­so­cja­li­styczna Nie­miecka Par­tia Robot­ni­ków – i obie­cy­wała odmie­nić los Nie­miec na lep­sze.

Nazi­stow­ska swa­styka zawi­sła na każ­dym gma­chu publicz­nym w mie­ście, a mała żydow­ska enklawa na odle­głym krańcu głów­nej ulicy, gdzie pro­wa­dzili nie­gdyś swoje inte­resy den­ty­sta, dwóch kraw­ców, księ­gowy i jubi­ler, świe­ciła teraz pust­kami, zaś okna ich lokali zostały zabite deskami. Pani Horo­witz, szwaczka pra­cu­jąca u jed­nego z kraw­ców, regu­lar­nie odwie­dzała kawiar­nię i zasma­ko­wała w kuchni Klary.

– Ty nauczysz mnie goto­wać jak Niemka, a ja nauczę cię szyć jak Żydówka! – powie­działa star­sza kobieta i zachi­cho­tała. Zawsze zosta­wiała sute napiwki, Klara z cza­sem ją polu­biła, dla­tego bar­dzo się zmar­twiła, gdy kobieta z dnia na dzień znik­nęła. Nie­stety, zakłady kra­wiec­kie stały teraz zamknięte na cztery spu­sty i popa­dały w ruinę.

Gdy tylko Ingrid i Gisela znik­nęły z pola widze­nia, Klara zaczęła zbie­rać brudne ubra­nia. Co prawda w ciągu tygo­dnia Bernd miesz­kał u matki, ale jego brudy zawsze lądo­wały na ster­cie w łazience Klary – bez wąt­pie­nia jako ele­ment kary za to, że mu się posta­wiła.

Gdyby miała gra­mo­fon, włą­czy­łaby sobie jakąś muzykę; zamiast tego śpie­wała melo­die, które w jej mnie­ma­niu przy­po­mi­nały arie ope­rowe. Gisela kochała muzykę i czę­sto przy­łą­czała się do wspól­nych śpie­wów, a Klara miała nadzieję, że kie­dyś będą razem kolek­cjo­no­wać płyty.

Gdy rzu­ciła na pod­łogę przy zle­wie ostat­nie narę­cze pra­nia, ciszę poranka prze­rwało gło­śne puka­nie do drzwi. Sądząc, że Ingrid cze­goś zapo­mniała, wes­tchnęła i zawo­łała: „Już idę, Mut­ter”, zmie­rza­jąc w stronę drzwi i wycie­ra­jąc dło­nie w szla­frok.

Kiedy jed­nak je otwo­rzyła, wcale nie przy­wi­tały jej Ingrid i Gisela. Miała przed sobą żoł­nie­rza w pięk­nie skro­jo­nym sza­rym mun­du­rze. Wyglą­dał na dość mło­dego i zadu­fa­nego w sobie, jak wszy­scy męż­czyźni noszący podwójną bły­ska­wicę SS na koł­nier­zach.

– Frau Koch?

– Tak.

– A więc tra­fi­łem pod wła­ściwy adres i stoję przed wła­ściwą osobą. Pój­dzie pani ze mną.

Rozdział 3

3

Pod­czas pięt­na­sto­mi­nu­to­wej jazdy czar­nym samo­cho­dem ze swa­styką powie­wa­jącą na masce żoł­nierz nie­mal się nie odzy­wał. Sły­chać było jedy­nie dud­nie­nie opon oraz stu­ka­nie wycie­ra­czek o przed­nią szybę. Klara widziała, jak kie­rowca od czasu do czasu prze­nosi wzrok z drogi na lusterko wsteczne, i uznała, że zde­cy­do­wa­nie nie jest on typem, z któ­rym chcia­łoby się pro­wa­dzić roz­mowę.

Wkrótce dotarli na szczyt wzgó­rza, miej­sce, o któ­rego ist­nie­niu wie­działo całe mia­sto, lecz które odwie­dzili tylko nie­liczni. Ktoś otwo­rzył drzwi, gdy tylko samo­chód się zatrzy­mał. Klara wysia­dła, sma­gana podmu­chami wia­tru, a już po chwili inny żoł­nierz w sza­rym mun­du­rze wpro­wa­dził ją do środka.

– Za mną – pole­cił tonem służ­bi­sty.

Szli pośród dobrze jej zna­nych wido­ków, odgło­sów i zapa­chów ruchli­wej kuchni. Nikt nie zwra­cał na nią uwagi, z wyjąt­kiem nie­chluj­nego męż­czy­zny o wysta­ją­cych zębach, który ski­nął głową, gdy ich spoj­rze­nia się spo­tkały.

Dalej był wyło­żony płyt­kami kory­tarz z kil­koma parami zamknię­tych drzwi po obu stro­nach. Kroki nio­sły się po pustej prze­strzeni, aż wresz­cie zna­leźli się w dużym holu pozba­wio­nym jakich­kol­wiek mebli, z przy­krytą chod­ni­kami pod­łogą. Klara dostrze­gła swoje odbi­cie w dużym zło­co­nym lustrze i spró­bo­wała dopro­wa­dzić się do porządku, idąc dalej za żoł­nie­rzem.

– Sły­sza­łem, jak szef rano pogwiz­dy­wał, to zły znak – rzu­cił przez ramię żoł­nierz, pro­wa­dząc Klarę po scho­dach na górę. – Już wkrótce sama się pani prze­kona, jaki jest. Jeśli nuci po wsta­niu z łóżka, zapo­wiada się dobry dzień, ale kiedy gwiż­dże, lepiej zacho­wać zimną krew.

Gdy dotarli na słabo oświe­tlone pół­pię­tro, Klara zna­la­zła się przed cięż­kimi drew­nia­nymi drzwiami; po jed­nej ich stro­nie stało wygodne krze­sło, po dru­giej mały drew­niany tabo­ret.

– Niech pani tu zaczeka. Może pani usiąść na krze­śle, w żad­nym razie nie na tabo­re­cie. I niech pani przy­gła­dzi włosy. On nie lubi zanie­dba­nych kobiet.

Żoł­nierz odwró­cił się i znik­nął na scho­dach, zosta­wia­jąc Klarę samą i coraz bar­dziej zde­ner­wo­waną w tym ponu­rym miej­scu.

Posta­no­wiła usiąść na krze­śle, ner­wowo wytarła dło­nie w płaszcz i nacią­gnęła jego rąbek na kolana. Prze­cze­sała pal­cami włosy, przy­kle­pała je, by wyglą­dały schlud­niej. Nie poma­lo­wała ust szminką, pod swoim jedy­nym płasz­czem miała zno­szoną domową sukienkę, ponie­waż żoł­nierz, który przy­szedł po nią rano, nie dał jej czasu na prze­bra­nie. Miała dość roz­sądku, by nie dys­ku­to­wać z eses­ma­nem.

W budynku było cie­pło, może nawet zbyt cie­pło. Klara zauwa­żyła rząd kalo­ry­fe­rów wzdłuż prze­ciw­le­głej ściany. Nagle zaczęły lepić się jej dło­nie, na czoło i górną wargę wystą­piły kro­pelki potu, roz­pięła więc płaszcz i ner­wowo wes­tchnęła. Mijały kolejne minuty, serce biło jej coraz szyb­ciej, a gdyby dostała od Bernda obrączkę, okrę­ca­łaby ją sobie teraz na palcu.

Z dołu dobie­gły stłu­mione głosy, gdzieś w pokoju obok zadzwo­nił tele­fon, roz­legł się stu­kot kla­wi­szy maszyny do pisa­nia. Potem ktoś prze­biegł na dole przez hol, woła­jąc jakieś imię, ale Klara nie dosły­szała. Wyda­wało się jej, że sły­szy też gdzieś w głębi domu szcze­ka­nie psa. Wszę­dzie pach­niało pastą do drewna.

Myśli Klary powę­dro­wały do sterty brud­nych ubrań, które zosta­wiła przy zle­wie w miesz­ka­niu. Będzie jej teraz sza­le­nie trudno zdą­żyć z pra­niem i dotrzeć na czas do pracy. Potem pomy­ślała o Giseli w kawiarni, gdzie jej sze­fowa pod­su­nie dziew­czynce kawa­łek cze­ko­lady dese­ro­wej, kiedy Ingrid odwróci wzrok, uda­jąc, że to ich tajem­nica. Wyobra­ziła sobie buzię dziew­czynki, obwódkę bia­łej pianki wokół ust, gdy wysą­czy mleko do ostat­niej kro­pelki i wyliże szklankę.

Uśmiech­nęła się na myśl o ślicz­nej córeczce i znów wes­tchnęła, a jej wzrok padł na dwa obrazy na prze­ciw­le­głej ścia­nie. Przed­sta­wiały dorodne nagie kobiety w oto­cze­niu anioł­ków czy che­ru­bi­nów. Bogate malo­wi­dła były opra­wione w kunsz­towne ramy, wyglą­dały na bar­dzo cenne.

Nagle Klara pod­sko­czyła, ponie­waż otwo­rzyły się drzwi obok i sta­nął przed nią męż­czy­zna w gar­ni­tu­rze, z ważną miną i wpiętą w klapę poły­sku­jącą nazi­stow­ską odznaką. Miał obwi­sły pod­bró­dek, prze­rze­dzone włosy. Przy­po­mi­nał despo­tycz­nego nauczy­ciela dyżu­ru­ją­cego na szkol­nym boisku, w pra­wej ręce trzy­mał pod­kładkę, w lewej ołó­wek.

– Frau Koch? – zapy­tał ofi­cjal­nym tonem.

Ski­nęła głową.

– Pro­szę za mną.

Otak­so­wał ją wzro­kiem od stóp do głów, chrząk­nął i wyszedł, zosta­wia­jąc Klarę samą w gabi­ne­cie, ale wcze­śniej uprze­dził, by niczego nie doty­kała. Rozej­rzała się wokół: dwie ściany zasta­wione ugi­na­ją­cymi się od ksią­żek rega­łami biblio­tecz­nymi, oka­załe, pro­ste drew­niane biurko usta­wione w widocz­nym miej­scu w głębi pokoju. Zauwa­żyła dwie foto­gra­fie na ścia­nie – jedna przed­sta­wiała męż­czy­znę o suro­wym obli­czu i prze­ni­kli­wym wzroku, druga budzącą respekt kobietę – obie prze­ra­ża­jące, ponie­waż posta­cie zda­wały się ją śle­dzić. Za biur­kiem stało pro­ste skó­rzane krze­sło, lekko odsu­nięte w bok, jakby ktoś nie­dawno je zwol­nił, na bla­cie spo­czy­wało kilka sta­ran­nie uło­żo­nych sto­sów doku­men­tów, luź­nych kar­tek i teczek. Z okna roz­ta­czał się wspa­niały widok na Alpy, pod oknem znaj­do­wał się stół zarzu­cony mapami.

Przed biur­kiem usta­wiono dwa masywne, dość asce­tyczne drew­niane krze­sła. W dru­gim, przy­tul­nym kącie gabi­netu przed trza­ska­ją­cym w kominku ogniem stały wygodne sofa i fotel, a pomię­dzy nimi niski sto­lik.

Klara na­dal nie miała poję­cia, dla­czego ją tu przy­pro­wa­dzono. Z kim miała się spo­tkać? Kim był „szef”, o któ­rym wspo­mniał żoł­nierz i puco­ło­waty męż­czy­zna w gar­ni­tu­rze? Powinna cze­kać tu na sto­jąco czy na sie­dząco? W kory­ta­rzu na zewnątrz powie­dziano jej, że może usiąść, ale tutaj to co innego. Gabi­net wyglą­dał jak czy­jaś prze­strzeń pry­watna, miej­sce pracy, posta­no­wiła więc stać, czuła się nie­zręcz­nie, była skrę­po­wana, nie wie­działa, co zro­bić z rękami.

Spoj­rzała na widok za oknem, prze­sło­nięty teraz olbrzy­mimi ciem­nymi chmu­rami, które spły­nęły z gór­skich szczy­tów i prak­tycz­nie spo­wiły górne pię­tro budynku. Gwał­towny podmuch wia­tru sma­gnął desz­czem w szybę, dźwięk przy­po­mi­nał roz­pacz­liwe skro­ba­nie dzie­cię­cych palusz­ków. Klara pomy­ślała przez chwilę o Giseli i z jakie­goś nie­wy­tłu­ma­czal­nego powodu poczuła, jak dreszcz prze­biega jej po ple­cach. W tej samej chwili prze­stra­szył ją odgłos prze­krę­ca­nego w zamku klu­cza. Odwró­ciła się i zdą­żyła zoba­czyć, jak powoli otwie­rają się drzwi, a kilka sekund póź­niej poja­wiła się w nich zna­joma twarz.

* * *

Zasko­czył ją jego przy­jemny spo­sób bycia – na żywo ani tro­chę nie był taki, jak sobie wyobra­żała. Wyglą­dał jak zwy­kły, szary czło­wiek, gdy powoli wszedł do pokoju z zało­żo­nymi za plecy rękoma i deli­kat­nie opusz­czoną głową. Musiał lekko ją pod­nieść, by napo­tkać jej wzrok.

Nogi Klary zro­biły się nagle jak z waty, ręka drżała, gdy się­gała do wycią­gnię­tej na powi­ta­nie dłoni. Wymie­nili uścisk. Zaska­ku­jąco uprzejmy, nie­zbyt silny, praw­do­po­dob­nie przez wzgląd na to, że wita się z kobietą, pomy­ślała sobie. Następ­nie deli­kat­nie pokle­pał jej rękę, jakby chciał ją uspo­koić. Była zbyt onie­śmie­lona, by po raz drugi spoj­rzeć mu w oczy, ale zauwa­żyła jego cie­pły uśmiech i usły­szała coś, co przy­po­mi­nało pomruk apro­baty.

Miał zwy­czaj doda­wać ludziom otu­chy w takich sytu­acjach, w pełni rozu­miał bowiem zdu­mie­nie i zachwyt malu­jące się na ich twa­rzach. Kobiety mdlały, spo­ty­ka­jąc się z nim twa­rzą w twarz, nie­które nawet pisz­czały ze szczę­ścia, jak gdyby był słynną gwiazdą kina albo woka­li­stą. Takie chwile spra­wiały mu przy­jem­ność, wie­dział też, że czeka go ich w życiu wiele.

– Nie ma powodu do zde­ner­wo­wa­nia, dziecko. Wyglą­dasz na prze­ra­żoną – prze­mó­wił życz­li­wym gło­sem. – Chodź, usiądźmy razem na sofie i poroz­ma­wiajmy. – Wyko­nał zapra­sza­jący gest dło­nią.

Zapa­dła krótka cisza. Zro­bił tę pauzę celowo, chcąc zoba­czyć jej reak­cję.

Klara odzy­skała mowę, choć lekko drżał jej głos.

– Dzię­kuję.

Nie­zdar­nie dygnęła, gdy ponow­nie wska­zał sofę. Bez względu na to, czego miało doty­czyć spo­tka­nie, posta­no­wiła zapa­mię­tać z niego jak naj­wię­cej. Gisela będzie ocza­ro­wana, a Ingrid despe­racko pochło­nie wszyst­kie szcze­góły. Klara ni­gdy sobie nie wyobra­żała, nawet w naj­śmiel­szych marze­niach, że znaj­dzie się tuż obok Adolfa Hitlera, naj­waż­niej­szego czło­wieka na świe­cie, sie­dząc na sofie w jego pry­wat­nym gabi­ne­cie w Ber­gho­fie.

Rozdział 4

4

Gdy Klara roz­ma­wiała z Führerem, pod głów­nym wej­ściem Ber­ghofu z czar­nego mer­ce­desa szta­bo­wego wysiadł rosły i naj­wy­raź­niej bar­dzo ważny męż­czy­zna. Prze­cią­gnął się, ziew­nął dość osten­ta­cyj­nie, zaczerp­nął świe­żego powie­trza, cmok­nął i w końcu powie­dział:

– Naresz­cie w domu!

Z sze­ro­kim uśmie­chem pokle­pał żoł­nie­rza po ramie­niu, jakby spo­tkał sta­rego przy­ja­ciela. Her­mann Göring nie zawsze posłu­gi­wał się tra­dy­cyj­nym hitle­row­skim pozdro­wie­niem i nie widział powodu, dla­czego miałby to robić. W grun­cie rze­czy wolałby usły­szeć „Heil Göring” towa­rzy­szące nazi­stow­skiemu salu­towi.

Histo­ria zna­jo­mo­ści Göringa z Führerem była burz­liwa, ale koniec koń­ców zawsze lądo­wał po pra­wej ręce wodza. Wyda­wało się, że wyba­cza­nie Reich­smar­schal­lowi daw­nych grzesz­ków nie sta­no­wiło dla Hitlera pro­blemu. Bądź co bądź, bar­dzo się wyróż­niał pośród gro­mady nad­gor­li­wych urzęd­ni­ków i księ­go­wych, któ­rzy zna­leźli się na pozy­cjach wła­dzy w rzą­dzie oraz w wąskim gro­nie współ­pra­cow­ni­ków Hitlera. Göring był sza­no­wa­nym boha­te­rem wojen­nym. Doma­gał się sza­cunku i go otrzy­my­wał.

Rodzice Her­manna wzbo­ga­cili się dzięki rol­nic­twu, mieli też bli­skie powią­za­nia z nie­miecką ary­sto­kra­cją. Patriar­cha rodu, Hein­rich Göring, były Reich­skom­mis­sar Nie­miec­kiej Afryki Połu­dnio­wej, miał konek­sje wszę­dzie – cheł­pił się, że łączy go zażyła przy­jaźń mię­dzy innymi z Fer­di­nan­dem von Zep­pe­li­nem, słyn­nym lot­ni­kiem. Jed­nak życie Hein­richa legło w gru­zach po pierw­szej woj­nie świa­to­wej wraz z upad­kiem nie­miec­kiej gospo­darki, a w wyniku sza­le­ją­cej infla­cji pozo­stał prak­tycz­nie bez gro­sza. Jed­nego dnia ucho­dził za zamoż­nego poten­tata rol­ni­czego, nie­omal ary­sto­kratę, a już kolej­nego wyprze­da­wał mają­tek, by spła­cić część licz­nych nie­ure­gu­lo­wa­nych dłu­gów.

Na szczę­ście konek­sje ode­grały pierw­szo­rzędną rolę: czło­wiek, po któ­rym mały Her­mann dostał imię, żydow­ski ary­sto­krata Her­man von Epstein, jego ojciec chrzestny, zapro­po­no­wał rodzi­nie Göringów zamiesz­ka­nie w oka­za­łym zamku. Układ wyda­wał się legalny i doprawdy hojny, oka­zało się jed­nak, że towa­rzy­szy mu pewien waru­nek, który Hein­rich musiał przy­jąć, nie mając więk­szego wyboru. Jego żona Fanny musiała wpro­wa­dzić się do sypialni Epste­ina.

Przed pierw­szą wojną świa­tową Her­mann i jego brat Albert podą­żali odmien­nymi ścież­kami kariery. Albert odniósł suk­ces jako inży­nier, jego dochody pozwa­lały na życie znacz­nie lep­sze niż tylko przy­zwo­ite, zdo­był zna­ko­mitą repu­ta­cję w świe­cie biz­nesu. Inte­resy zawsze szły dobrze, nie­ścią­galne długi nie miały wiel­kiego zna­cze­nia, więk­szość trans­ak­cji przy­pie­czę­to­wy­wał uścisk dłoni, choć wiele zawie­rano przy butelce szkoc­kiej. Ucho­dził za szczo­drego i towa­rzy­skiego gospo­da­rza, potra­fił spo­ży­wać ogromne ilo­ści alko­holu, nie popa­da­jąc przy tym w lek­ko­myśl­ność czy bra­wurę.

Sły­nący ze zna­ko­mi­tego wyczu­cia stylu Albert wiódł wygodne życie pod zna­ko­mi­tym adre­sem na jed­nym z lep­szych przed­mieść Ber­lina. Uwiel­biał towa­rzy­stwo kobiet i czte­ro­krot­nie wstę­po­wał w zwią­zek mał­żeń­ski. Pomię­dzy jedną a drugą żoną można go było spo­tkać w najlep­szych restau­ra­cjach, barach i klu­bach, gdzie palił fran­cu­skie cyga­retki w dłu­gich, ele­ganc­kich fif­kach i zawsze miał w zasięgu ręki butelkę wykwint­nego szam­pana. Gładko zacze­sane czarne włosy oraz ręcz­nie robione buty stały się łatwo roz­po­zna­wal­nymi sym­bo­lami jego suk­cesu. Wszy­scy z biz­ne­so­wych krę­gów Ber­lina znali Alberta Göringa jako sym­pa­tycz­nego, twar­dego, ale spra­wie­dli­wego czło­wieka o skłon­no­ściach do filan­tro­pii.

Pod­czas gdy Albert był zajęty toro­wa­niem drogi w świe­cie han­dlu, Her­mann wal­czył o wyro­bie­nie sobie marki. Ukoń­czył szkołę woj­skową w Ber­li­nie, a potem wstą­pił do pru­skiej armii, osta­tecz­nie prze­no­sząc się do lot­nic­twa, gdzie został dziar­skim pilo­tem i dowódcą eska­dry w pierw­szej woj­nie świa­to­wej. Ale wojna poto­czyła się dla Nie­miec nie­ko­rzyst­nie i Her­mann skoń­czył jako czło­wiek bez zatrud­nie­nia i pie­nię­dzy. Po krót­kim okre­sie pracy w cha­rak­te­rze pilota akro­baty nada­rzyło się inne zaję­cie, obwo­że­nie samo­lo­tem po całej Euro­pie boga­tych i sław­nych – i wła­śnie wtedy poznał swoją pierw­szą żonę, piękną Szwedkę Carin Fock.

Dla Her­manna było to korzystne mał­żeń­stwo, ponie­waż Carin pocho­dziła z zamoż­nej rodziny o usta­lo­nej pozy­cji, która kupiła im duży, wygodny dom w Alpach nie­da­leko Mona­chium. Jed­nak Niemcy na­dal bory­kały się z sza­lo­nym bez­ro­bo­ciem i galo­pu­jącą infla­cją, a scenę poli­tyczną zdo­mi­no­wały rady­kalne ugru­po­wa­nia. Z tej hała­stry powoli, acz pew­nie wyło­nił się czło­wiek z wizją, postać, która miała zawład­nąć wyobraź­nią Her­manna Göringa i wynieść go na odu­rza­jące wyżyny sta­tusu, pie­nię­dzy i wła­dzy, które, jak zawsze uwa­żał, słusz­nie mu się nale­żały.

Tym czło­wie­kiem był Adolf Hitler.

Her­mann wstą­pił do par­tii nazi­stow­skiej i został szybko dostrze­żony przez Hitlera jako ktoś, kto może oka­zać się uży­teczny. Był boha­te­rem wojen­nym, któ­remu nadano wyso­kie odzna­cze­nia i który umiał zna­leźć wspólny język zarówno z mecha­ni­kami dba­ją­cymi o stan tech­niczny samo­lotu, jak i z przed­sta­wi­cie­lami nie­miec­kiej ary­sto­kra­cji, zabie­ga­ją­cymi o jego towa­rzy­stwo na wystaw­nych przy­ję­ciach. Nie ule­gało wąt­pli­wo­ści, że Her­mann Göring wie­dział, jak zacho­wy­wać się przy sto­łach w obec­no­ści przed­sta­wi­cieli nie­miec­kiej śmie­tanki.

Göring był przy Hitle­rze pod­czas nie­uda­nego puczu w mona­chij­skiej piwiarni w listo­pa­dzie tysiąc dzie­więć­set dwu­dzie­stego trze­ciego roku. Po krwa­wej jatce Hitlera ska­zano na wię­zie­nie, a ranny Her­mann zbiegł z Carin do Austrii, kolejny raz chro­niąc się w domu dobro­czyńcy swo­jego ojca – Żyda, von Epste­ina.

Pod­czas rekon­wa­le­scen­cji Her­mann uza­leż­nił się od mor­finy. W trak­cie dłu­giej drogi do ozdro­wie­nia odwie­dzili z Carin Wło­chy, korzy­sta­jąc z oka­zji, by spo­tkać się z Benito Mus­so­li­nim, który przy­jął ich jak dawno nie­wi­dzia­nych przy­ja­ciół. Göringom sza­le­nie podo­bał się prze­pych, który ota­czał dyk­ta­tora: pałace i ich skrzące się wnę­trza, służba, szo­fe­rzy, ukłony, czo­ło­bit­ność, straż i pry­watne woj­sko.

Po powro­cie z wizyty, w przy­pły­wie nowych sił i pychy, try­ska­jący ener­gią Her­mann znów poja­wił się u boku Hitlera, wkrótce po tym jak zwol­niono go z wię­zie­nia Lands­berg. Dwaj męż­czyźni spi­sko­wali niczym żebracy na uczcie. Hitler opo­wia­dał Göringowi o pla­nach na Tysiąc­let­nią Rze­szę, Her­mann marzył o majątku i wła­dzy, które sta­łyby się jego udzia­łem. Hitler wrę­czył mu szkic Mein Kampf, który Göring uważ­nie prze­czy­tał i z entu­zja­zmem wyra­ził swoją apro­batę.

Oto przy­szłość! Takie ide­ały i filo­zo­fia przy­wrócą Niem­com wiel­kość.

– Europa będzie nasza! – zachwy­cał się Her­mann.

– Zapo­mnij o Euro­pie, będziemy rzą­dzić świa­tem! – grzmiał Hitler. – Ale naj­pierw musimy roz­wią­zać kwe­stię żydow­ską. – Uniósł palec wska­zu­jący. – Naro­dowa par­tia socja­li­styczna raz na zawsze upora się z bolącz­kami tego kraju.

Ponie­waż Göring znaj­do­wał się nie­ustan­nie w sta­nie mor­fi­no­wej eufo­rii, Hitler wyko­rzy­sty­wał go do pro­sto­wa­nia ście­żek w rela­cjach z innymi poli­ty­kami, wiel­kimi prze­my­słow­cami oraz nie­miecką elitą. Roz­ta­cza­jący urok, wiecz­nie uśmiech­nięty bon vivant nie mar­no­wał żad­nej oka­zji do nawią­za­nia poży­tecz­nych kon­tak­tów dla Hitlera, par­tii, a co waż­niej­sze – dla sie­bie. Her­mann Göring był nume­rem jeden na wszyst­kich listach gości i uwiel­biał to zain­te­re­so­wa­nie swoją osobą nie­mal tak bar­dzo, jak bar­dzo Hitler pra­gnął wła­dzy.

* * *

Szczę­śliwy i bar­dzo zako­chany w żonie Her­mann był zdru­zgo­tany, kiedy Carin zacho­ro­wała. Przy­je­chał do niej do Mona­chium w te pędy i dowie­dział się, że nie­stety nie pozo­stało jej wiele czasu. Był zde­cy­do­wany trwać przy niej do końca, lecz gdy Carin umie­rała na raka, kilka dni przed jej śmier­cią Hitler wezwał go z powro­tem do Ber­lina.

Prośby i bła­ga­nia Göringa tra­fiały w próż­nię. Hitler był wresz­cie nowym Führerem i zamie­rzał uczy­nić Her­manna szes­na­stym pre­zy­den­tem Reich­stagu! Nie widząc innego wyboru, Göring posłusz­nie wró­cił do Ber­lina, by ode­brać swoją koronę. Miał teraz auto­ry­tet i wła­dzę – a za tym nie­uchron­nie napłyną pie­nią­dze. W końcu dopiął swego, ale jakim kosz­tem?

Göring, pełen nie­chęci i skry­wa­nej zło­ści na Führera, nie zdą­żył na pogrzeb Carin. Co prawda człon­ko­wie wąskiego kręgu Hitlera uro­nią przez lata nie­wiele łez, ale Her­mann opła­ki­wał śmierć uko­cha­nej żony i ogrom­nie żało­wał, że nie było go przy niej w ostat­nich chwi­lach.

Gdy Her­mann rzu­cił się w wir pracy, nie ule­gało już wąt­pli­wo­ści, że jego nie­sły­chany ape­tyt na jedze­nie, picie i zabawę prze­kształ­cił i tak już kor­pu­lentną postać w cho­ro­bli­wie otyłą. Jego próż­ność prze­ja­wiała się w miria­dach zapro­jek­to­wa­nych spe­cjal­nie dla niego mun­du­rów, pele­ryn i płasz­czy, a wiele z nich ude­rza­jąco przy­po­mi­nało stroje Mus­so­li­niego. Wysa­dzane dro­gimi kamie­niami laski, które chęt­nie nosił, oraz liczne medale zdo­biące jego pierś zda­wały się nie mieć pod­staw w kate­go­riach mili­tar­nych – Göring po pro­stu je wymy­ślił, by dodać splen­doru swo­jej kolek­cji.

Przy­my­ka­jąc oko na ten brak umiaru i nad­uży­cia pre­zy­denta Reich­stagu, Hitler z przy­jem­no­ścią wystą­pił w roli drużby Her­manna, gdy ten oże­nił się ponow­nie w tysiąc dzie­więć­set trzy­dzie­stym pią­tym roku. Zamknięto cen­trum Ber­lina, by Göring i jego nowa wybranka Emmy mogli uczest­ni­czyć w cere­mo­nii zaślu­bin. Przed kościo­łem przede­fi­lo­wało trzy­dzie­ści tysięcy żoł­nie­rzy, a Hitler poma­chał nowo­żeń­com, gdy uda­wali się na przy­ję­cie weselne, na któ­rym wśród wybit­nych gości zna­lazł się także bry­tyj­ski amba­sa­dor w Niem­czech.

Szczę­śliwa młoda para wpro­wa­dziła się do ogrom­nej wiej­skiej posia­dło­ści w Lesie Schor­fhe­ide, pięć­dzie­siąt kilo­me­trów od Ber­lina. Nazwano ją Carin­hall w hoł­dzie dla pierw­szej żony Her­manna, któ­rej ciało eks­hu­mo­wano i ponow­nie pocho­wano na roz­le­głych grun­tach wokół domu. Budy­nek był pełen prze­py­chu, sty­li­zo­wany na wiej­ski dwór, oto­czony wspa­nia­łymi ogro­dami, z dom­kiem myśliw­skim, a las obfi­to­wał w jele­nie i bażanty do odstrzału, o co dbali gajowi. Wokół kro­czyły dum­nie pawie, przez pewien czas Göringowie mieli też małego lwa, który swo­bod­nie prze­cha­dzał się po domu i ogro­dach. Na pod­da­szu Her­mann trzy­mał model kolejki zaj­mu­jący powierzch­nię czte­ry­stu metrów kwa­dra­to­wych i odda­wał się swo­jemu dzie­cię­cemu hobby, zaba­wie pocią­gami. Służby było w bród – per­so­nel kła­niał się uni­że­nie, kucha­rze kar­mili, szo­fer woził Emmy na zakupy, kamer­dy­ne­rzy usłu­gi­wali, poko­jówki i pozo­stała służba zaspo­ka­jali wszyst­kie potrzeby mał­żon­ków. Her­mann Göring wresz­cie wiódł życie zie­mia­nina.

W pełni cie­szył się swoim nowym sta­tu­sem i zamoż­no­ścią, ale ni­gdy nie zapo­mniał Hitle­rowi, że ten odcią­gnął go od łoża śmierci Carin i odmó­wił zgody na uczest­nic­two w pogrze­bie.

Pew­nej nocy, patrząc na kilka pustych fio­lek mor­finy i porzu­coną strzy­kawkę, Her­mann poprzy­siągł, że wyrówna rachunki z „kapra­lem Hitle­rem” bez względu na to, jak długo będzie musiał cze­kać.

– Przy­się­gam na życie wła­snej matki, on mi za to zapłaci… kie­dyś… jakoś – wark­nął.

Rozdział 5

5

Hitler usa­do­wił się na sofie i uśmiech­nął z sym­pa­tią do Klary.

– Oglą­da­łaś obrazy. – Nie było to pyta­nie, tylko spo­strze­że­nie. – Rubens. Arcy­dzieła, oba. Jestem kolek­cjo­ne­rem, a sztuka to jedna z nie­licz­nych rado­ści w moim życiu. Nie­stety, obec­nie mam nie­wiele czasu na takie przy­jem­no­ści.

W jego gło­sie pobrzmie­wał dziwny smu­tek. Przy­gła­dził włosy prawą ręką, gestem, który Klara widziała wie­lo­krot­nie na kro­ni­kach fil­mo­wych.

– Ale musisz opo­wie­dzieć mi o sobie, droga Klaro – rzekł już pogod­niej. – Ładna z cie­bie dziew­czyna, wyglą­dasz bar­dzo młodo. Podobno masz dwa­dzie­ścia dwa lata, zga­dza się? – Ski­nęła głową i nie­mal zachi­cho­tała z zakło­po­ta­nia. – Jestem pewien, że repre­zen­tu­jesz sobą znacz­nie wię­cej niż tylko ładną buzię – dodał Führer.

– Jestem żoną Bernda, mamy córkę Giselę, teraz już czte­ro­let­nią – odparła Klara nie­mal szep­tem.

Sta­rała się nie patrzeć mu w oczy. Przy­po­mi­nały klej­noty, skrzyły się błę­ki­tem nawet w przy­ćmio­nym świe­tle gabi­netu, ale miały w sobie coś jesz­cze – coś, co napa­wało ją prze­czu­ciem, że gdyby spo­glą­dała w nie zbyt długo, rzu­ci­łyby na nią jakiś urok. Był w nich mrok, który ją nie­po­koił. Nie ona jedna tak czuła, on zaś czę­sto robił z tych oczu uży­tek. Lubił roz­bra­jać ludzi.

– Twój mąż jest, zdaje się, dru­ka­rzem? Dopil­nuję, by jego dru­kar­nia otrzy­mała drobne zle­ce­nie na druk mate­ria­łów, nad któ­rymi pra­cuje obec­nie nasz drogi mini­ster Goeb­bels. Jest w tej chwili sza­le­nie zajęty przy­go­to­wy­wa­niem pla­ka­tów i roz­po­rzą­dzeń, tego rodzaju rze­czy.

– Dzię­kuję, Mein Führer – rze­kła Klara, ponow­nie spusz­cza­jąc wzrok. – Nie orien­tuję się, czym zaj­muje się teraz dru­kar­nia, w któ­rej pra­cuje mój mąż, ale jestem prze­ko­nana, że będą zachwy­ceni, jeśli otrzy­mają pań­ską szczo­drą pomoc.

– Nie roz­ma­wia­cie z mężem o jego pracy?

– Rzadko się widu­jemy, ponie­waż on pra­cuje do późna i w dni powsze­dnie nocuje u swo­jej matki. Ona ma miesz­ka­nie nie­da­leko dru­karni.

– Tak, rozu­miem… Dobrze, że nie roz­ma­wia­cie z mężem o pracy. W ten spo­sób tajem­nica pozo­staje tajem­nicą, a usta są zamknięte na kłódkę. To pożą­dana cecha. – Przez jego twarz prze­mknął uśmiech. – Pozwól, że wyja­śnię teraz cel two­jej wizyty.

Hitler poin­for­mo­wał Klarę, że cierpi na dole­gli­wo­ści żołąd­kowe. Jego oso­bi­sty lekarz badał ten pro­blem i chciałby roz­wią­zać go raz na zawsze.

– Mam kło­poty tra­wienne, wzdę­cia, te sprawy – oznaj­mił z lek­ce­wa­żą­cym mach­nię­ciem ręki. – Cza­sem gazy – dodał, uno­sząc brwi. – Klara zaru­mie­niła się, sły­sząc tak oso­bi­ste wyzna­nia, ale Hitler tylko się zaśmiał. – Wszy­scy mie­wamy od czasu do czasu takie pro­blemy, moja droga, nie ma się czego wsty­dzić.

Wypo­wie­dział te słowa lekko zmie­nio­nym tonem. Ledwo wyczu­wal­nie, ale z cza­sem Klara nauczyła się wychwy­ty­wać niu­anse w gło­sie męż­czyzn i mieć się na bacz­no­ści.

– Lekarz twier­dzi, że pro­blem leży w moim spo­so­bie odży­wia­nia. Widzisz, jestem wege­ta­ria­ni­nem. Od czasu pierw­szej wojny, kiedy to nawdy­cha­łem się gazu w oko­pach, nie tole­ruję smaku mięsa. Moja dieta nie zmie­nia się od lat, podob­nie jak mój kucharz. Posiłki stały się mało inte­re­su­jące i nija­kie, znu­dziły mi się i nie poma­gają w moich pro­blemach żołąd­ko­wych ani nie wpły­wają korzyst­nie na nastrój, tak mi w każ­dym razie powie­dziano. Prze­ko­nują mnie, że potrze­buję bar­dziej uroz­ma­ico­nej diety, takiej, powiedzmy, bar­dziej domo­wej, wiej­skiej. Kilka sosów nie zaszko­dzi, byle nic ostrego, pamię­taj, żad­nego curry. Zwy­kłe, smaczne nie­miec­kie dania, takie, jakie goto­wała moja matka.

– Prze­pra­szam, Mein Führer, ale na­dal nie rozu­miem…

– Oczy­wi­ście. Moje myśli cza­sem błą­dzą… tak wiele się obec­nie dzieje. – Uśmiech­nął się dobro­tli­wie. – Nie wiem, jak to było… ktoś coś powie­dział, poja­wiło się twoje imię, a przy oka­zji wspo­mniano, że dosko­nale gotu­jesz.

Oto, jak Hitler funk­cjo­no­wał – rzadko mówił bez­po­śred­nio, czego chce. Wystar­czyła alu­zja, uwaga, nie­ważne jak mgli­sta, i mate­ria­li­zo­wało się roz­wią­za­nie.

Pod­niósł jed­no­cze­śnie głowę i brwi i oznaj­mił:

– Wła­śnie dla­tego tutaj jesteś, moja droga. Czy zechcia­ła­byś goto­wać dla swo­jego Führera?

Kla­rze nagle zakrę­ciło się w gło­wie. Prze­ga­lo­po­wały tysiące myśli, nie potra­fiła się sku­pić na żad­nej. Prze­su­nęła dłońmi po spód­nicy, nacią­gnęła ją na kolana, odkaszl­nęła, otwo­rzyła usta, chcąc odpo­wie­dzieć, lecz nie zdo­łała wykrztu­sić ani słowa. Oto sie­działa na sofie w gabi­ne­cie Adolfa Hitlera, który cier­pli­wie cze­kał, aż się ode­zwie! Wresz­cie ski­nęła głową i gło­śno prze­łknęła ślinę.

– Jestem poru­szona, Mein Führer. Byłby to dla mnie wielki zaszczyt; nie wiem, co powie­dzieć!

Wyda­wał się szcze­rze zado­wo­lony, gdy wsu­nął palec pod pod­bró­dek dziew­czyny, uniósł jej głowę i głę­boko zaglą­dał w oczy przez długą, krę­pu­jącą chwilę. Czego tam szu­kał? Uśmiech nie scho­dził mu z twa­rzy, lecz Kla­rze zda­wało się, że dostrzega pod nim coś innego.

– Dosko­nała nowina. Bar­dzo jestem rad, moje dziecko. – Cof­nął palec, odwró­cił głowę i nie pod­no­sząc głosu ani nie zmie­nia­jąc tonu, powie­dział:

– Mar­tin?

Nagle otwo­rzyły się drzwi po dru­giej stro­nie pokoju i do środka wszedł cicho ten sam męż­czy­zna, któ­rego Klara widziała wcze­śniej z pod­kładką do pisa­nia. Sta­nął przy sofie, cze­ka­jąc na roz­kazy Führera.

– Mar­ti­nie, pozna­łeś Klarę? – Hitler wie­dział, że tak. Męż­czy­zna ski­nął głową, stuk­nął obca­sami i się ukło­nił. – Dołą­czy do służby jako kucharka – cią­gnął. – Moja kucharka. Nie wąt­pię, że zapew­nisz jej nie­zbędne wygody.

Następ­nie się­gnął do wewnętrz­nej kie­szeni mun­duru i wrę­czył Mar­ti­nowi kilka trzy­krot­nie zło­żo­nych kar­tek papieru. Klara wów­czas tego nie wie­działa, ale te dostar­czone przez Gestapo doku­menty szcze­gó­łowo opi­sy­wały jej życie oraz obecne w nim osoby, szcze­gól­nie rodzinę męża. Na­dal nie było wia­domo, gdzie się uro­dziła ani w jakiej rodzi­nie, uznano jed­nak za mało praw­do­po­dobne, by w jej żyłach pły­nęła żydow­ska krew. Będą węszyć dalej. Ofi­ce­ro­wie Gestapo prze­pro­wa­dzili roze­zna­nie z dnia na dzień. Zapu­kano do kil­korga drzwi, odbyto kilka roz­mów tele­fo­nicz­nych, zadano pyta­nia, uzy­skano infor­ma­cje. Wedle Gestapo Klara Koch była prawą, lojalną, porządną Niemką.

Kie­dyś okaże się, że byli w błę­dzie.

* * *

Męż­czy­zna z pod­kładką pod pachą spro­wa­dził Klarę na dół. Czuła się nie­swojo w jego obec­no­ści. Były w nim fałsz i prze­bie­głość – miał nie­spo­kojny wzrok, nie­ustan­nie strze­lał oczami na wszyst­kie strony, wyglą­dał jak ktoś, kto czai się w cie­niu, obser­wuje, nasłu­chuje. Mar­tin Bor­mann miał na wszyst­kich haki, celowo pod­słu­chi­wał roz­mowy, nad­sta­wiał ucha na plotki, prze­cho­wy­wał cudze sekrety – dopóki nie potrze­bo­wał wyko­rzy­stać ich do wła­snych celów.

– Masz zwra­cać się do mnie Reich­sle­iter Bor­mann – poin­for­mo­wał ofi­cjal­nym tonem, nie patrząc na Klarę. – Zarzą­dzam tym domem i jestem pry­wat­nym sekre­ta­rzem Führera. Nic nie dzieje się bez mojej zgody. Zro­zu­mia­łaś?

Zatrzy­mał się i odwró­cił do Klary, cze­ka­jąc na odpo­wiedź. Ski­nęła głową, choć nie dosły­szała wszyst­kiego. Wró­ciła myślami do gabi­netu Führera, gdzie roz­ma­wiali przez kwa­drans, a może i dłu­żej – sami, w cztery oczy! Zapro­po­no­wał jej her­batę, ale grzecz­nie odmó­wiła. Byłoby to dla niej zbyt dużym wyzwa­niem, z pew­no­ścią nie zdo­ła­łaby utrzy­mać w dło­niach fili­żanki, nie roz­le­wa­jąc przy tym napoju.

Bor­mann jesz­cze nie skoń­czył.

– W Ber­gho­fie zoba­czysz i usły­szysz różne rze­czy doty­czące Führera oso­bi­ście oraz jego sze­fów sztabu. Pozwól, że wyrażę się jasno: wszystko, co się tu dzieje, tutaj pozo­staje. Jeśli zosta­niesz przy­ła­pana na plot­ko­wa­niu, kon­se­kwen­cje będą surow­sze, niż jesteś w sta­nie sobie wyobra­zić.

Klara ner­wowo poki­wała głową.

– Nie widzisz nic, nie sły­szysz nic. Od tej chwili jesteś ślepa i głu­cha.

Po tym wykła­dzie Bor­mann zapro­wa­dził Klarę kory­ta­rzem dla służby do pomiesz­cze­nia, z któ­rego po otwar­ciu drzwi dobyły się stu­koty i pobrzę­ki­wa­nia.

– Oto kuch­nia. Per­so­nel kuchenny sam ci się póź­niej przed­stawi.

Klara rozej­rzała się dokoła – prze­cho­dziła już tędy wcze­śniej z żoł­nie­rzem. Wszę­dzie krzą­ta­nina, garnki bul­go­tały, ludzie kro­ili warzywa, wszy­scy i wszystko znaj­do­wało się na swoim miej­scu.

– To jest Frau Koch, nowa kucharka Führera. – Bor­mann mówił znu­dzo­nym tonem. Służba prze­rwała swoje zaję­cia i patrzyła, nikt się nie uśmiech­nął. Poważne twa­rze pochło­nięte poważ­nymi spra­wami, tak to wyglą­dało. Następ­nie Bor­mann zwró­cił się do Klary: – Dzi­siaj mamy kom­plet na obie­dzie i kola­cji, jutro wcze­sne śnia­da­nie i bar­dzo ważny gość. Tutaj się nie próż­nuje. – Odwró­cił się i ruszył naprzód. – Za mną.

Szybko ruszył innym kory­ta­rzem, wkro­czył zama­szy­ście do nowo dobu­do­wa­nej czę­ści na tyłach budynku.

– Widzisz tamte drzwi? Pro­wa­dzą do piw­nicy. Nie scho­dzisz tam bez upo­waż­nie­nia. Zro­zu­miano?

– A co tam jest? – zapy­tała Klara.

Bor­mann sta­nął gwał­tow­nie i odwró­cił się do niej z pło­ną­cymi oczami.

– Wystar­czy, że masz tam nie scho­dzić. Nie zada­waj pytań, chyba że doty­czą two­ich obo­wiąz­ków. Na inne sprawy nie mam czasu. – I znów szybko ruszył przed sie­bie wąskim kory­ta­rzem, aż dotarli na sam jego koniec. Tam otwo­rzył jesz­cze jedne drzwi, infor­mu­jąc: – To jest twój pokój.

– Mój pokój?

– Tu będziesz sypiać. Twój pokój. Rzuć okiem.

Zmarsz­czyw­szy czoło, Klara wetknęła głowę za drzwi. Pokój urzą­dzono oszczęd­nie: pod ścia­nami dwa poje­dyn­cze łóżka, komoda pod jedy­nym oknem, obok niej mała szafa.

– Ubi­ka­cja i łazienka są w kory­ta­rzu. Inni ci pokażą.

– Nie rozu­miem. Dla­czego dostaję pokój?

Bor­mann prych­nął gło­śno i spoj­rzał na Klarę jak na idiotkę. Jego żółte zęby i tłu­sta cera nie uszły jej uwa­dze, oddech potwier­dzał, że jest nało­go­wym pala­czem.

– Jesteś teraz zatrud­niona u Führera i musisz być pod ręką codzien­nie przez okrą­głą dobę. Jeśli będziesz dobrze się spi­sy­wać, w pierw­szym mie­siącu dosta­niesz pozwo­le­nie na jedną roz­mowę tele­fo­niczną. Pod­czas pobytu Führera jesteś na służ­bie przez cały dzień i noc. Cza­sem pra­cuje do póź­nej nocy nad prze­mó­wie­niami, mapami i tego rodzaju spra­wami. Śpisz wtedy, kiedy śpi on.

– Prze­pra­szam, Herr Bor­mann…

– Reich­sle­iter Bor­mann – popra­wił.

– Prze­pra­szam. Reich­sle­iter Bor­mann, mam w domu czte­ro­let­nie dziecko i męża…

– Twój mąż Bernd został już powia­do­miony o two­jej nowej pracy. Jeśli wszystko dobrze się ułoży, być może dosta­niesz pozwo­le­nie na krót­kie odwie­dziny od czasu do czasu. Ale oczy­wi­ście wszystko zależy od jako­ści two­ich usług i zacho­wa­nia. Teraz pra­cu­jesz dla Führera, twoje życie się zmie­niło. Tutaj w Ber­gho­fie klu­czem do suk­cesu i dłu­go­wiecz­no­ści jest sza­cu­nek, zapa­mię­taj to sobie. I mocno nale­gam, żebyś także pamię­tała, kim jestem. – Z tymi słowy Mar­tin Bor­mann odwró­cił się i wyszedł, zamy­ka­jąc za sobą drzwi.

Oszo­ło­miona Klara usia­dła na jed­nym z łóżek. Co się wła­ści­wie wyda­rzyło? Porwano ją? Pokój przy­po­mi­nał raczej celę, Ber­ghof wię­zie­nie. Zaszczyt goto­wa­nia dla Führera natych­miast prze­ro­dził się w kosz­mar. Na myśl o Giseli poczuła cisnące się do oczu łzy i opu­ściła ramiona. Puka­nie do drzwi wyrwało ją z zadumy. Zigno­ro­wała je, lecz wkrótce się powtó­rzyło.

– Tak? – ode­zwała się wresz­cie, pocią­ga­jąc nosem.

Drzwi się otwo­rzyły, w progu sta­nął z walizką w ręku ten sam żoł­nierz, który rano zabrał ją z domu.

– Spa­ko­wała ją twoja teściowa. Pro­siła prze­ka­zać, że jest z cie­bie dumna. – Posta­wił bagaż w nogach łóżka. – Rodzina została dziś rano powia­do­miona o two­jej posa­dzie. Po tym, jak cię tutaj przy­wio­złem, poje­cha­łem po twoją teściową i córkę i zabra­łem je do miesz­ka­nia, żeby spa­ko­wały twoje rze­czy.

– Córkę? – zapy­tała z oży­wie­niem Klara.

– Reich­sle­iter Bor­mann powie­dział, że dziew­czynka przez jakiś czas zamieszka z twoją teściową. – Wzru­szył ramio­nami. – Tak to wygląda. To poświę­ce­nie, które czy­nimy, by słu­żyć Führerowi, i które jest naj­więk­szym zaszczy­tem dla każ­dego Niemca. – Mówiąc to, zesztyw­niał. – A tak na mar­gi­ne­sie, mam na imię Erich. Jestem kie­rowcą Führera. Erich Kempa. Wszy­scy mówią na mnie Kempa. Jeśli będziesz cze­goś potrze­bo­wała, daj mi znać. – Stuk­nął obca­sami i lekko się ukło­nił.

– Dzię­kuję – rze­kła Klara, ocie­ra­jąc oczy i wydmu­chu­jąc nos. – Zdaje się, że wie­dzą o mnie wszystko.

– Gestapo. Praw­do­po­dob­nie wie­dzą wię­cej niż ty sama! – Lekko się uśmiech­nął. – No ale tak to jest i już. – Ton jego głosu zła­god­niał. – Muszę iść. Zresztą ocze­kują cię w kuchni, masz przy­go­to­wać obiad dla szefa. Karl kazał ci prze­ka­zać, że Führer zje dzi­siaj punk­tu­al­nie o godzi­nie trzy­na­stej, wraz z innymi.

– Karl?

– Tak, poko­jowy Führera. Wkrótce go poznasz. Wszyst­kie panie szybko nawią­zują z nim zna­jo­mość – dodał z nutką podziwu w gło­sie.

– Powie­dzia­łeś, że Führer zje obiad wraz z innymi. Kim są ci inni?

– Göring, Him­m­ler, cały sztab. Są tu wszy­scy. Więk­szość z nich jest w porządku. Göring to dość miły gość, zawsze stara się opo­wie­dzieć jakiś kawał, za to biedny Him­m­ler ma wdzięk szafy. – Klara zdo­była się na uśmiech. – Jak już się zaakli­ma­ty­zu­jesz, nie będzie źle. Roz­pa­kuj się, a potem zejdź do kuchni. Spo­dzie­wają się tam cie­bie za pół godziny.

– A gdzie łazienka?

– Trze­cie drzwi na prawo, po tej stro­nie kory­ta­rza. – Kempa ruszył do wyj­ścia, a potem się zawa­hał, jakby chciał coś jesz­cze powie­dzieć, lecz zre­zy­gno­wał z tego zamiaru. Gdy zamknął drzwi, usły­szał, jak Klara zaczyna pła­kać. Na końcu kory­ta­rza wciąż sły­szał jej łka­nie.

Rozdział 6

6

Mini­ster pro­pa­gandy Joseph Goeb­bels był drugą naj­waż­niej­szą osobą, która miała przy­być tego dnia do Ber­ghofu. Mie­rzący około stu sześć­dzie­się­ciu cen­ty­me­trów Goeb­bels może i nie mógł poszczy­cić się impo­nu­ją­cym wzro­stem, za to z pew­no­ścią nie bra­ko­wało mu zaan­ga­żo­wa­nia i poświę­ce­nia. Z wyglądu służ­bi­sta, czło­wiek o kan­cia­stych rysach i nie­mal kości­stej, ospo­wa­tej twa­rzy uro­dził się z defor­ma­cją pra­wej stopy i nosił szynę orto­pe­dyczną oraz spe­cjal­nie zmo­dy­fi­ko­wane obu­wie. Uzy­skaw­szy dok­to­rat z lite­ra­tury, marzył o pisa­niu powie­ści, lecz gdy ujrzał Adolfa Hitlera prze­ma­wia­ją­cego na nazi­stow­skim zjeź­dzie, zmie­nił się kie­ru­nek jego życia – co stało się zresztą udzia­łem rów­nież wielu innych. Wkrótce uświa­do­mił sobie, że łączą ich wspólne idee: selek­cja natu­ralna, eli­mi­na­cja nie­do­sko­na­ło­ści w świe­cie roślin, zwie­rząt oraz istot ludz­kich, silna nie­chęć do kapi­ta­li­zmu i przede wszyst­kim głę­boka nie­na­wiść do Żydów. Czy­stość rasowa była dla Goeb­belsa rów­nie istotna jak dla Hitlera.

Szybko awan­so­wał w par­tii nazi­stow­skiej. Pomimo nieco cho­ro­wi­tego wyglądu i drob­nej postury jego odda­nie i wyczu­le­nie na szcze­gół pomo­gły mu wyróż­nić się z grona awan­tur­ni­ków i mier­not. W oczach Hitlera był czło­wie­kiem wpły­wo­wym i wysoce nie­bez­piecz­nym dla tych, któ­rzy nie wyzna­wali war­to­ści par­tii, pań­stwa czy Führera. Gdy nazi­ści doszli do wła­dzy, Goeb­bels bez trudu prze­ko­nał nie­miec­kie spo­łe­czeń­stwo, że Hitler przy­wróci kra­jowi dawny dobro­byt i zli­kwi­duje bez­ro­bo­cie.

Goeb­bels spryt­nie pojął, że klu­czem do wła­dzy Hitlera w Niem­czech sta­nie się zawład­nię­cie wyobraź­nią miesz­kań­ców sto­licy, Ber­lina. W mie­ście roiło się od roz­cza­ro­wa­nych, bez­ro­bot­nych żoł­nie­rzy, któ­rzy wró­cili z pierw­szej wojny świa­to­wej, a część z nich orga­ni­zo­wała się w małe grupy para­mi­li­tarne. Nie trzeba było wiele czasu, by pory­wa­jące prze­mó­wie­nia Goeb­belsa zain­spi­ro­wały tak zwane bru­natne koszule do roz­ru­chów, swo­bod­nych polo­wań na komu­ni­stów i Żydów, napa­da­nia na nich bez pro­wo­ka­cji.

Zda­jąc sobie sprawę ze swo­ich rosną­cych wpły­wów, Goeb­bels zało­żył gazetę naro­do­wych socja­li­stów zaty­tu­ło­waną „Atak” i sku­pił się na orga­ni­zo­wa­niu bru­nat­nych koszul do pil­no­wa­nia żydow­skich skle­pów i zakła­dów, by nie dopu­ścić do nich aryj­skich klien­tów. Gdy w tysiąc dzie­więć­set dwu­dzie­stym dzie­wią­tym roku doszło do kra­chu na Wall Street, Goeb­bels jako pierw­szy ogło­sił, że to wina Żydów.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki