Polska w anegdotach - Jolanta Szymska-Wiercioch, Wojciech Wiercioch - ebook

Opis

 

Polska w anegdotach to dopełnienie antologii pt. Anegdoty z czterech stron świata. To także zbiór 1117 zabawnych, ekspresyjnych bądź refleksyjnych opowiastek o bardziej lub mniej znanych postaciach historycznych.

 

Są tu niezłomne, ale i słabe charaktery, zadziwiające emocje, cięte riposty, ciekawe bon moty i literackie kalambury.

 

Beczka śmiechu i kieliszek łez.

 

 

 

ŚMIEJMY SIĘ! KTO WIE, CZY ŚWIAT

 

POTRWA JESZCZE TRZY TYGODNIE…

 

(Pierre Beaumarchais)

 

 

 

Ryszard Szurkowski, legendarny kolarz szosowy, usłyszał kiedyś od dziennikarza:

 

– Jeździł pan przez wiele lat z kolarskim peletonem, zwiedził pan dziesiątki krajów, kilka kontynentów, tyle pan widział. Co pan najbardziej zapamiętał?

 

– Przednie koło – odpowiedział.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 518

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (2 oceny)
0
2
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




ZGRYZOTY ANEGDOTY

O użyteczności historii (nie)poważnej

Anegdoty? Nie dla głupców! Dlaczego? To proste!

Zrozumienie prawdziwego sensu anegdoty wymaga co najmniej trzech duchowych atrybutów: wiedzy, inteligencji oraz poczucia humoru. Wszystkie te trzy predyspozycje czy umiejętności można kształcić, nawet pewnym słabościom inteligencji można zaradzić poprzez stosowne ćwiczenia duchowe. Trening ten może być poważny i wyczerpujący bądź lekki, radosny. Zwolennikom pierwszej metody mogę polecić uczone księgi, do których na pewno zalicza się gruby tom prof. Andrzeja Nowaka: O historii nie dla idiotów. Rozmowy i przypadki. Wielbiciele zaś wszelkich życiowych ułatwień niech z kolei w dobrym nastroju zasiądą do lektury naszej antologii anegdot…

Niestety, życie nie jest ani takie proste, ani takie łatwe, ani zbyt wesołe, jak nam się zdaje po dwóch piwach. Dlatego lekkim anegdotom towarzyszyć musi ten przyciężki wstęp.

Andrzej Nowak ubolewa, że coraz bardziej ujawnia się cywilizacyjne zjawisko zaniku świadomości historycznej, następuje odchodzenie – zwłaszcza w młodszych pokoleniach – od zainteresowania przeszłością. Jakby wyczerpywała się ta zdolność historii (o której pisał już Tytus Liwiusz) – zdolność budowania spójnej i egzystencjalnie ważnej narracji tożsamości wspólnoty lokalnej czy narodowej.

Dlaczego tak się dzieje? Moim zdaniem (a zdają się to potwierdzać także poważni historycy) jest to w znacznej mierze efektem złego systemu edukacji szkolnej i akademickiej. Jakże często zresztą słychać owe słynne uczniowskie narzekania: nuda, same daty, nazwiska (raczej role społeczne postaci historycznych, a nie ich barwne osobowości), bitwy i traktaty pokojowe, schematy i abstrakcyjne pojęcia, z których uszło już prawdziwe życie.

Czy na ten stan chorobowy istnieje jakieś remedium? Sądzę, że tak. Powieści historyczne, barwne, z wdziękiem napisane biografie, błyskotliwe eseje, ciekawe reportaże historyczne – oto eliksir odmładzający i wzbogacający kulturę. Także gawędziarskie wspomnienia i skrzące się humorem zbiory anegdot mają w tym dziele swój poważny udział.

To ważne! Ważne zwłaszcza w XXI wieku, w czasie niespokojnym, podgrzewanym przez medialne sensacje, plotki, awantury i awanturki, w epoce wartości na sprzedaż, w świecie mylącym wartość z ceną i pieniądz z bogactwem ludzkiego ducha. Ale dlaczego to jest tak istotne? Zobaczmy, co na ten temat ma do powiedzenia Andrzej Nowak:

„Rynki nie mają żadnej potrzeby historycznych narracji podtrzymywanych w czasie. Potrzebują tylko ciągle zmieniających się obrazów użyteczności i wychodzenia z użycia. Postindustrialna ekonomia globalna wytworzyła, jak zauważył najwybitniejszy z żyjących historyków idei, J.G.A. Pocock, nowe sposoby ludzkiej interakcji, które lekceważą, przekraczają istniejące granice między państwami, narodami i społeczeństwami obywatelskimi wytworzonymi wokół nich. Skutek jest taki, że wielu ludzi nie czuje, by żyło w takich wspólnotach, uczestniczyło w polityce czy należało do ich przekazywanych czy też dziedziczonych kultur. Przekaz kulturowy stał się bardziej elektroniczny niż związany z osobistym, indywidualnym czy też społecznym doświadczeniem. Wzory, wedle których żyją ludzie, stają się płynne do tego stopnia, iż stają się obrazkami w masowej wyobraźni, natychmiast przekazywanymi i natychmiast zastępowalnymi. W tych warunkach trudno w ogóle mieć historię czy żyć we wspólnocie (państwie, narodzie), której historia jest zapisem ciągłości. Żyjąc w warunkach eksplozji informacyjnej, jesteśmy bezustannie uświadamiani o chwilowym i fikcyjnym charakterze większości docierających do nas informacji – fikcja zdaje się stanowić jedyną osiągalną przestrzeń społeczną. Polityka przekształca się w komedię, a historia w postmodernistyczną fikcję. Nie ma w niej rzeczywistości: wszystko redukowane jest do języka i nic nie może się zdarzyć, bo wszystko jest wymyślone”.

W alternatywnym świecie urojonej historii NAPOLEON to koniak, a CHOPIN to wódka. Jak więc wygląda nasza rzeczywistość? „Historycy fałszują przeszłość, ideolodzy – przyszłość” (Žarko Petan). Historia staje się destylacją plotek, jak to już w XIX wieku zauważył Thomas Carlyle.

Możemy zamykać oczy na przeszłość, teraźniejszość i przyszłość, ale i tak zawsze będziemy istotami ukształtowanymi przez historię i skazanymi na jej tworzenie – teraz oraz w bliższej lub dalszej przyszłości. Możemy zapominać o polityce historycznej, ale ta polityka o nas nie zapomni, ona jest niezwykle pamiętliwa. „Kto ucieka od historii, tego historia dogoni” – jak mądrze stwierdził Janusz Korczak.

Jak nie uciekać od tradycji, od tego, co trwa w naszym kodzie kulturowym? Jakie ma być nasze spojrzenie na historię? Aldous Huxley dowcipnie zauważył, że z historią jest jak z pasztetem: nie należy się przyglądać, jak się go przyrządza. Celny aforyzm, ale cokolwiek zwodniczy. Jeśli nie będziemy śledzić procesu produkcji wydarzeń, które przeszły lub przejdą do annałów historii, zostaniemy skazani na spożywanie produktów bez możliwości kontrolowania ich jakości. „Gdy zabraknie historii, zastąpią ją bajki” (Charles Montesquieu).

Co robić? Czym się kierować w życiu prywatnym i społecznym? Po pierwsze: trzeba sobie uświadomić, czym jest historia (jako ciąg wydarzeń i opis tych zdarzeń). To rejestr zbrodni, głupot i nieszczęść (jak to zauważył Edward Gibbon)? To nocna zmora, z której staramy się przebudzić (prowokacyjny pogląd, który wyraził James Joyce)? A może to uzgodniony zestaw kłamstw (Napoleon)? Czy w historii prawdziwe są tylko marzenia, jak pisał Wasilij Rozanow? Starajmy się wierzyć, że nie. Raczej powtarzajmy za Novalisem: „Historia stanowi jedną wielką anegdotę”.

Mawia się, że wszechświat kryje się w jednym ziarenku piasku albo kropli wody, gdyż makrokosmos jest odzwierciedleniem mikrokosmosu. Dlatego – możliwe to, choć nieudowodnione – w jednym aforyzmie czy w jednej anegdocie tkwi więcej prawdy niż w napuszonych wielce i przyprószonych kurzem grubych traktatach historiozoficznych, pełnych abstrakcyjnych pojęć i suchych faktów. Z historią jest bowiem tak jak z powieścią – odwzorowuje ona jakąś rzeczywistość społeczną tym wierniej, im więcej jest w niej szczegółów, detali, drobiazgów. W narracji historycznej dużą rolę odgrywają zatem precyzyjne obrazy, drobne wydarzenia, banalne epizody – a więc i błyskotliwe (lub choćby tylko znaczące, charakterystyczne) anegdoty.

Historia ludzkiej głupoty i nieludzkiej mądrości zbudowana jest z cegiełek, z notek, plotek i anegdotek. By mogła być spójna, potrzebuje spoiwa w postaci silnej zaprawy murarskiej – a tą jest wiedza i zdrowy rozsądek. Oraz humor (z domieszką satyry).

„Historia to walka tego, co wieczne, z tym, co doczesne” – napisał Mikołaj Bierdiajew, genialny rosyjski filozof. Doczesność jest konieczna, by mogła powstać nieśmiertelna narracja, wielka narracja. Ale i wieczność jest potrzebna – wieczność, czyli Logos, to, co trwałe, co jest przedmiotem badań filozofii wieczystej (vide: A. Huxley).

Konkret to konieczność, ale logiczne poskładanie konkretów w spójną konstrukcję jest równie niezbędne. Po pierwsze: logika. Po drugie: praktyka. Wniosek? Nie sztuka dla sztuki i nie historia dla historyków – tylko znajomość życia, rodząca się w kontakcie z materią przeszłości. Oto prawdziwy cel historii. Wiedza praktyczna. Uczymy się po to, by lepiej żyć. Tak twierdził Bernard Fontanelle: „Historia myśli ludzkich, na pewno ciekawa, jako że ukazująca nieskończoną różnorodność, bywa również pouczająca. Może ona nasunąć pewne pomysły, które nie leżą na utartym szlaku i których największy umysł nie odnalazłby w samym sobie; dostarcza materiału do rozmyślań; pozwala poznać podstawowe słabości rozumu ludzkiego; wskazuje najbardziej pewne drogi i, co najbardziej doniosłe, uczy największych geniuszy, że mieli oni równych sobie i że tamci popełniali błędy”.

Historia nie może być wyłącznie utrwalaniem kolektywnej pamięci o przeszłości człowieka – musi być również narzędziem zdobywania przyszłości. To nie reprodukowanie czegoś martwego, spetryfikowanego, niezmiennego, dlatego historyk (i miłośnik historii) musi wyjść poza rolę niezaangażowanego strażnika przeszłości – ma być dialogiem człowieka z człowiekiem, rozmową przeszłych, teraźniejszych i przyszłych pokoleń. „Historia w swej tradycyjnej postaci starała się «upamiętnić» zabytki przeszłości, przekształcić je w dokumenty oraz zmuszać do mówienia owe ślady, które same w sobie często nie są werbalne lub mówią w milczeniu co innego, niż zdają się mówić. Dzisiaj historia jest tym, co przekształca dokumenty w zabytki, co odsłania – tam gdzie odczytywano ślady, jakie pozostawili ludzie, tam gdzie próbowano domyśleć się po omacku, czym byli – zbiór elementów, które należy wyodrębnić, podzielić na grupy, zwaloryzować, ułożyć w związki, połączyć w całości” – pisze Michel Foucault w Archipelagu wiedzy. Współbrzmi z tym teza, jaką w Eseju o człowieku postawił Ernst Cassirer: „Nowe zrozumienie przeszłości daje nam jednocześnie nową perspektywę przyszłości, a to z kolei staje się bodźcem życia umysłowego i społecznego. Historyk musi obrać swój punkt wyjścia do tego podwójnego widzenia świata: perspektywicznego i retrospektywnego”.

Kultura ma znaczenie, gdyż w jej tyglu gotują się i dojrzewają substraty historii, a w ten sposób dostarczane są społeczeństwu produkty o istotnym znaczeniu praktycznym. Niestety, często o tym zapominamy (my, produkty wadliwego systemu edukacyjnego). Od lat więzi nas osobliwa polityka historyczna, służąca bardziej polityce niż historii. Dlatego dziś szczególnie mocno powinniśmy wziąć sobie do serca myśli, które przenikają Prawdę i model w historiografii Jerzego Topolskiego:

„Hasło o historii jako nauczycielce życia pojmowane było przez całe wieki w sposób nader wąski, jakkolwiek intuicyjnie zdawano sobie sprawę z motorycznej siły myślenia historycznego i roli wiedzy historycznej dla praktycznego działania. Budzenie podziwu dla bohaterów i oddania dla władców miało stwarzać klimat określonej aktywności, której cele główne formułować miał władca czy elita wokół niego skupiona. To wychodziło jednak poza powszechne rozumienie hasła. Dawało bowiem przede wszystkim dyrektywę szukania przykładów w historii, tak aby nie powtarzać raz popełnionych błędów, czyli dyrektywę negatywną. W mniejszym stopniu kryła się za nim treść pozytywna (a więc dyrektywa uczenia się na pociągnięciach ocenianych jako bezbłędne)”.

Zawsze też musimy pamiętać, że historia ma być mistrzynią życia (co postulował już Cyceron). Dlatego narody powinny w historii szukać prawdy, a nie pokrzepiającej serce legendy czy też uzasadnienia swego dążenia do spełnienia jakiejś swojej dziejowej misji (pisał o tym Jan Szczepański). Historia jest potrzebna, by nie wpadać w pułapki dziejów. Niestety, doświadczenie i historia uczą – jak zauważył Hegel – że ani ludy, ani rządy niczego się od historii nie nauczyły i nigdy też nie postępowały według nauk, które należałoby z niej czerpać. Stąd cyniczna – aforystyczna – definicja, którą Stanisław Jerzy Lec skonstruował tak: „Historia – zbiór faktów, które nie musiały zajść”. I w innej sentencji: „Hitler musiał mieć wąsik, jaki właśnie miał, ale uważajcie! Następny może mieć loki i baczki”.

Pamiętajmy! Nie zapominajmy o tym, że historia lubi się powtarzać. Teraźniejszość to nie wszystko. „Ten, dla którego teraźniejszość jest wszystkim, co obecnie istnieje, nic nie wie o czasie, w którym żyjemy” (Oskar Wilde).

Tyle wzniosłych słów w tym wprowadzeniu do antologii anegdot, a przecież to są tylko anegdoty, drobiazgi, drzazgi historii. Trzeba jednak pamiętać, że anegdota jako gatunek literacki (dział: non-fiction) to synteza treści i formy, historii i literatury, prawdy i piękna, faktu i humoru. I jako taka osobliwa hybryda umożliwia nam wgląd w rzeczywistość duchową – o czym pisał Cassier: „Sztuka i historia są najpotężniejszymi instrumentami pozwalającymi nam wejrzeć w naturę ludzką”. W tym samym tonie wypowiedział się też Leib­niz: „Głównym zadaniem dziejopisarstwa – podobnie jak literatury – jest uczyć cnoty i mądrości przez pokazywanie przykładów”.

Traktujmy zatem anegdoty jako kierunkowskazy, które postawiły dla nas przeszłe pokolenia. Niech więc ten zbiór dowcipnych i mądrych perełek będzie dla nas pouczającą rozmową przeszłości z teraźniejszością. A także darem dla przyszłości. Wskrzeszajmy zmarłych, by ożywić nienarodzonych – przyszłe pokolenia Polaków.

Historia anegdoty

Słowo „anegdota” – jak każde słowo – z biegiem czasu i przestrzeni zmieniało swoje znaczenie i stawało się coraz bardziej wieloznaczne.

Starogrecki wyraz anekdotos oznaczał początkowo treści niezapisane, niepublikowane – znaczył tyle, co „niewydany”; dotyczył krótkich i błahych opowiastek, które powtarzano w formie przekazu ustnego (tak jak teraz opowiada się dowcipy). Dopiero w VI wieku n.e. – za sprawą Prokopiusza z Cezarei, który pisząc biografię cesarza Justyniana i jego żony Teodory, przytoczył wiele zdarzeń z ich życia prywatnego, posługując się satyrą i nie rezygnując z uszczyp­liwości – anegdotę uznano za formę literacką. Anegdotami ochrzczono właśnie te historyjki Prokopiusza, i odtąd wszelkie powiastki o znanych osobistościach, zwłaszcza dowcipne bądź charakterystyczne (i charakteryzujące daną postać), określa się właśnie tym terminem. Mnóstwo tego rodzaju materiału zawierają m.in. Żywoty sławnych mężów Plutarcha czy Żywoty i poglądy słynnych filozofów Diogenesa Leartiosa; formą tą nie gardził również Cyceron.

Anegdota polska pojawiła się już u zarania naszej państwowości i rozwijała się równolegle z rozwojem języka polskiego: jej forma była uzależniona od stopnia rozwoju piśmiennictwa, a jednocześnie wywierała wpływ na jego kształt i błysk… O historycznych początkach anegdoty tak piszą Maria i Władysław Tomkiewiczowie w książce Dawna Polska w anegdocie:

„Jakkolwiek anegdota jako rodzaj literacki pojawiła się u nas dopiero w okresie odrodzenia, to jednak w swojej formie opowieści, legendy czy moralitetu znano ją już w średniowieczu. Nie zapisywana, ginęła w niepamięci, chociaż niekiedy, podawana z ust do ust, przetrwała całe stulecia w postaci opowiastki ludowej, zawdzięczającej swój żywot wiecznie aktualnej treści. Średniowiecze, zwłaszcza we wcześniejszej fazie, było nie tylko okresem ucieczki od życia i zasklepiania się w pustelniach klasztornych, lecz również erą rycerstwa feudalnego, które wytworzyło własny styl życia i swoiste przepisy etyczno-obyczajowe. W tych to kręgach rycerskich powstawała specyficzna literatura, tworząca owe głośne we Francji chansons de geste, pieśni epickie, których motywem ulubionym jest legenda rycerska”.

Gdy piśmiennictwo polskie raczkowało, anegdoty mieszały się z legendami. U Wincentego Kadłubka podania o Krakusie i smoku wawelskim oraz Wandzie „co nie chciała Niemca” mają posmak anegdoty historycznej (dopiero Adam Naruszewicz zerwał z nich znamiona rzekomej historyczności i wszystkie „między bajki włożył”).

Typ anegdoty ostatecznie skrystalizował się i przybrał formę klasyczną w dobie renesansu. Jej znamienną cechą jest opowieść o jakimś mało znanym, lecz interesującym czy zabawnym zdarzeniu, będąca też pewnego rodzaju charakterystyką postaci czy grupy społecznej lub danego okresu dziejowego. Źródłem tych „przypowieści” jest plotka zawierająca jednak jakąś porcję prawdy tudzież prawdopodobieństwa.

Odrodzenie stworzyło rodzaj krótkiego, żartobliwego utworu – facecji (która w okresie baroku zrobiła niezwykłą karierę). Facecja to jednak uboga krewna anegdoty, ignoruje bowiem fakt i konserwuje zmyślenie, koncept, irracjonalny pomysł. To z niej właśnie wyłoniły się – oparte na zręcznej grze słów – dowcipne epigramaty i fraszki. Facecja nie zawsze jednak traciła kontakt z prawdą historyczną i biograficzną. Na przykład papież Mikołaj V zbierał na biesiadach wszystkich co dowcipniejszych literatów i pozwalał im (a nawet nakazywał) opowiadać „ucieszne historyjki”. Spotkania te, tzw. bugiale, tj. fabryka kłamstwa, stanowiły materiał dla zbioru żartobliwych utworów, które zebrał i wydał pod nazwą Facetiarum liber (w 1470 r.) Poggo Bracciolini. Kilkadziesiąt lat później Niemiec Henryk Bebel opublikował swoje Facetiae, które stały się wzorem dla tego rodzaju utworów w Europie Środkowej. W ten sposób anegdota antyczna i średniowieczna przekształciła się w kosmopolityczny utwór literacki, zabarwiony jedynie – w zależności od czasu i miejsca – kolorytem lokalnym. Taki właśnie kształt mają wydane w 1624 r. Facecye polskie albo żartowne a trefne powieści biesiadne. Aleksander Brückner tak scharakteryzował tę publikację: „Nas zajmowałyby naturalnie najbardziej owe z tradycji domowej powzięte [facecje], lecz ich bardzo mało, gdyż nawet tam, gdzie niby Stańczyk, Zygmunt Stary, Kraków i jego klasztory czy kościoły występują – anegdota bywa obcą. Na Stańczyka w Polsce przenoszono, co o Gonelli czy innym błaźnie, na Zygmunta – co o «cesarzu» Auguście, na Kraków, co o byle jakim mieście opowiadano. Facecye więc dają tyle obcego, że gubi się w nich zupełnie materiał rodzimy”. Dawnej oryginalnej anegdoty polskiej należy szukać raczej gdzie indziej. Gdzie? Tomkiewiczowie radzą:

„W literaturze staropolskiej najwięcej materiału anegdotycznego zawierają kroniki i pamiętniki; one to są głównymi dostarczycielami polskiej anegdoty historycznej w jej klasycznym ujęciu, zaprawionej niejednokrotnie sporą dozą humoru czy nawet zjadliwej satyry. Rzecz prosta, że ten humor nie zawsze był świadomy i zamierzony. Dla nas, ludzi XX wieku, zabawna jest opowiastka o szatanie, którego w przebraniu opata znaleziono pod łóżkiem kobiety lekkich obyczajów, ale średniowieczny relator nie śmiał się zapewne ze swojej opowieści, przeciwnie, ubolewać musiał nad nieszczęsnym opatem i pisał z oburzeniem o przewrotności szatańskiej”.

Często jednak satyra była świadomym, zamierzonym zabiegiem, wykorzystywanym przez kronikarzy i historyków dla ubarwienia relacji i zaprezentowania autorskiego stosunku do przedstawianych osób i zdarzeń. Symptomatyczny może być przykład Jana Długosza, który żywił awersję do Władysława Jagiełły, uważał go za półbarbarzyńcę, dlatego zupełnie celowo i niekiedy celnie ośmieszał króla w oczach czytelników poprzez dobór rzeczywistych, rzekomych czy spreparowanych faktów… Bardziej obiektywnymi kronikarzami byli Marcin Bielski i Łukasz Górnicki.

W średniowieczu opowiadano sobie mnóstwo dykteryjek, ale anegdota i facecja – jako gatunki literackie – przywędrowały do Polski dopiero wraz z humanistycznym piśmiennictwem epoki renesansu. Do naszej literatury narodowej anegdotę wprowadzili Mikołaj Rej i Jan Kochanowski. Figliki, albo rozlicznych ludzi przypadki dworskie Reja – to zapożyczenia, przeróbki czy zgoła tłumaczenia, których źródłem były znane zbiory Braccioliniego i Bebla. Również Fraszki Kochanowskiego były – pod względem treści – wtórne; bronią się one jedynie oryginalnością i wirtuozerią języka.

Z czasem opowiastki anegdotyczne coraz wierniej oddawały lokalny koloryt Sarmacji. Dostawały się na karty wspomnień, autobiografii, pamiętników; znajdowały miejsce w rękopiśmiennych silva rerum, księgach rodzinnych, spisywanych „do użytku domowego i zabawy gości”.

Każdy okres literacki maluje anegdotę specyficzną gamą barw, doprawia ją swoim smakiem i daje jej niepowtarzalny wydźwięk. Autorzy antologii Dawna Polska w anegdocie piszą:

„Anegdota renesansowa rzadziej posługuje się komizmem sytuacyjnym – częściej dialogiem i trafnością odpowiedzi. Stąd płyną liczne opowieści o wesołkach, którzy ze średniowiecznych błaznów, zabawiających swym niewyszukanym i przyciężkim humorem, przekształcają się w nowożytnych trefnisiów. Trefniś nie fika koziołków, nie jeździ na świni, nie śpiewa pornograficznych, a raczej karczemnych piosenek; staje się on teraz intelektualistą, zręcznym rozmówcą, twórcą kalamburów i ciętych dowcipów, nawet politycznych, ponieważ mu wszystko uchodzi. Stąd niezwykła kariera naszego Stańczyka, dokoła którego wyrosła legenda, wielokrotnie przypisująca mu «trefne» odpowiedzi i złośliwe kalambury, w rzeczywistości tworzone przez innych”.

Polska rosła w siłę, a satyrykom żyło się coraz śmieszniej.

Rzeczpospolita szlachecka była pełna sprzeczności, a ówczesna anegdota przypominała wóz wypełniony workami paradoksów, dziwów, cudeniek i czarów; woźnicami tego wehikułu bywali pieniacze i krętacze przypominający Falstaffa i Zagłobę. Z czasem państwo polskie powoli, acz skutecznie chyliło się ku upadkowi, ale humor nadal dopisywał braci szlacheckiej i nieszlachetnej. Doszedł więc do zbiorów anegdot nowy wątek – mania komponowania legend rodowych i heraldycznych, opartych mniej na przesłankach historycznych, a bardziej na czystej i krystalicznej fantazji.

Przed upadkiem I Rzeczypospolitej nikt nie pokusił się o wydanie jakiejś antologii anegdoty staropolskiej. Dopiero w XIX wieku – pod wpływem upadku rozebranej Polski i na fali rozkwitu kultury polskiej – poczęli różni badacze (wzorem Ambrożego Grabowskiego) wyławiać dawne historyjki i publikować je we wszelkiego rodzaju zbiorach mieszanin historyczno-literackich. Do późniejszych tego typu wyborów należą m.in.: Anegdoty, facecje i sensacje obyczajowe XVII i I-szej poł. XVIII wieku Z. Kuchowicza, Sensacje z dawnych lat R. Kalety oraz Dawna facecja polska J. Krzyżanowskiego i K. Żukowskiej-Bilip.

Okresem bujnego rozwoju anegdoty jest czas II, III i IV RP.

Oby tak dalej!

Struktura anegdoty

Anegdota jest zwięzłym opowiadaniem o charakterystycznym albo komicznym (prawdziwym, ubarwionym bądź fikcyjnym) zdarzeniu z życia znanej postaci.

„Typowa, klasyczna anegdota składa się z trzech części: lakonicznego i szczerego opisu zdarzenia, błyskotliwego dialogu i zaskakującej mądrością albo komizmem puenty. Wbrew niektórym przekonaniom anegdota nie ogranicza się do treści komicznych, satyrycznych czy żartobliwych; ogarniając swoim zakresem to, co charakterystyczne, może wyrażać treści jak najbardziej poważnych obserwacji i rozmyślań. Obecnie anegdota jest już na tyle dojrzałą formą literatury, dość ulotnej – ustnej i bardziej trwałej – pisanej, że tworzy samodzielny gatunek prozy narracyjnej występującej w pojedynczych jej przejawach i zbiorach – antologiach” (Roman Tokarczyk).

Anegdota może być wzniosła, dydaktyczna, a nawet filozoficzna. Zwykle jednak zamieszkuje krainę komizmu – jest dowcipem, którego uczestnikom można przypisać rzeczywiste imiona i prawdziwe nazwiska.

Żeby zrozumieć istotę anegdoty, należy zaznajomić się ze zjawiskiem komizmu – poznać jego formy proste i złożone, zarówno jego odmiany burleskowe, lekkie, jak i niehumorystyczne, satyryczne, a nawet złośliwie sardoniczne.

Śmiech jest osobliwym, tajemniczym, paradoksalnym zjawiskiem. Lubimy się śmiać, potrzebujemy śmiechu – ale zarazem nie dostrzegamy jego głębszej i nośniejszej roli w naszym życiu; nie traktujemy też z należytą powagą owych stanów „nieznośnej lekkości bytu”. Humor bywa najczęściej dla nas tylko relaksującym dodatkiem do bardziej „poważnych”, bardziej praktycznych, bardziej istotnych rozważań i działań. Ale musimy pamiętać, że „jest sprawą zbyt poważną, żeby go traktować niepoważnie” (Filip Nereusz).

O lekceważącym stosunku do poważnych analiz „niepoważnych” spraw (i stylów obrazowania tych tematów) pisał ironicznie (a nie było mu do śmiechu – tego głośnego i rubasznego) Jan Stanisław Bystroń: „Teorią komizmu zajmowałem się od szeregu lat. Doradzali mi nieraz znajomi, bym porzucił błahy i mało poważny temat. Nie rozumiałem co prawda nigdy, dlaczego praca nad teorią komizmu ma być czymś mniej poważnym od na przykład teorii tragizmu, ale ostatecznie pogodziłem się z tym, że wielu rzeczy nigdy nie zrozumiem; co zaś do dobrych rad, to przestałem się nimi przejmować. Zajmowałem się dotychczas dość rozmaitymi zagadnieniami; otóż – o ile pamiętam – nie było chyba tematu, którego by mi z różnych stron nie odradzano”.

Komizm kreują osoby, zjawiska, jakieś sprzeczności czy okoliczności zdolne wywołać śmiech. Humor, który opiera się na paradoksie, sam jest zjawiskiem paradoksalnym: „Śmiech wybucha dzięki iskrze zrozumienia, lecz analiza gasi śmieszność. Zrozumienie żartu polega raz na dostrzeżeniu ukrytego sensu, a kiedy indziej – ukrytego bezsensu, na dostrzeżeniu nieoczywistego związku między faktami albo na dostrzeżeniu braku związku” – pisze Stefan Garczyński, teoretyk i praktyk humoru i satyry.

Istotne jest także to, że inne właściwości umysłu służą tworzeniu fraszek, anegdot i humoresek, inne – analizowaniu mechanizmów rządzących tymi efemerycznymi, subtelnymi zjawiskami literackimi. Nie powinno więc dziwić, że świetni humoryści i satyrycy nie tylko nie potrafią stworzyć logicznej i spójnej teorii komizmu – nie umieją też dotrzeć do źródeł własnych inspiracji i mechanizmów powstawania eliksirów śmiechu (vide: Tadeusz Boy-Żeleński). Z drugiej strony – wybitni filozofowie i teoretycy literatury analizują coś, czego nie czują, bo brak im wyczucia śmieszności, owej tajemniczej iskry bożej. Bohdan Dziemidok tak opisuje ten osobliwy paradoks:

„Bardzo bogaty jest filozoficzny nurt teorii komizmu. Od Arystotelesa począwszy, prawie każdy z filozofów uważał za stosowne wypowiedzieć się również w tej kwestii. Skutki owych zainteresowań były różne. Mimo wielu trafnych spostrzeżeń dotyczących komizmu filozofowie podejmujący tę tematykę w oczach wielu zasłużyli sobie na opinię ludzi pozbawionych poczucia komizmu, a ich rozważania na ten temat przyrównywano nieraz do rozważań «ślepego o kolorach». Jednak problem komizmu do tego stopnia fascynował umysły badaczy, że podejmowali go ciągle, nie zważając na trudności towarzyszące jego rozstrzygnięciu i na obawę mimowolnego ośmieszenia się przy okazji tych rozważań”.

Nie będę podejmował historycznej analizy rozmaitych teorii rozmaitych myślicieli. Skoncentruję się na dwóch podstawowych zagadnieniach: dlaczego warto się śmiać i jak skutecznie rozśmieszać. Zajmę się celem (funkcjami) komizmu i środkami (sposobami) prowadzącymi do tego celu. Punktem wyjścia tych rozważań będzie transmutacjonizm – nowa (i coraz bardziej modna) interdyscyplinarna teoria.

Humorysta-satyryk ma w sobie coś z ezoteryka, mistrza wiedzy tajemnej: musi być mistykiem (kontempluje rzeczywistość), gnostykiem (dociera do ukrytych źródeł wiedzy) i magiem (może przekształcać siebie i świat). Jak każde zjawisko ducha – komizm może przybierać formy mniej lub bardziej wyrafinowane, subtelne, wielowarstwowe.

KOMIZM PROSTY (farsowo-wodewilowy) przypomina sztuczki kuglarza, iluzjonisty, pajaca rozbawiającego tłumy pospolitych słuchaczy i widzów. Jest to komizm jednorodny uczuciowo, pozbawiony elementów wartościowania i refleksji; pełni jedynie funkcję rozrywkową i psychoterapeutyczną.

KOMIZM ZŁOŻONY to komizm wyrafinowany, elitarny. Można go podzielić na humorystyczny i niehumorystyczny.

Komizm humorystyczny, afirmujący – to taki, w którym elementy aprobaty przeważają nad elementami negacji.

Komizm niehumorystyczny (agresywny, zjadliwy) to satyra oparta na mechanizmach dezaprobaty. Może być zaangażowany społecznie, aktywnie zwalczający zło z punktu widzenia określonych ideałów. Pełni funkcję propagandową (w religii, polityce, reklamie, pedagogice, filozofii); jego celem może być również chęć zmuszenia odbiorcy do samodzielnej refleksji.

Już od początku istnienia szerzonych ustnie i pisemnie anegdot ukształtowały się dwa nurty (zależnie od sytuacji i potrzeb komunikacyjnych) – literacki i ludowy. Nurt ludowy posiłkuje się mechanizmami komizmu prostego; najczęściej bywa rozsiewany ustnie i przybiera formę dowcipów. Natomiast nurt literacki opiera się na konstrukcjach właściwych komizmowi złożonemu. Na nurt ten składają się anegdoty w formie samodzielnej, autonomicznej (w różnych zbiorach i wyborach anegdot) lub w postaci cytatów i epizodów (w dziennikach, autobiografiach i biografiach).

Na arenie komizmu prostego występuje pajac; na scenie komizmu złożonego – błazen. Dualizm ten jest punktem konstrukcyjnym arystokratycznej satyry Waldemara Łysiaka, której większy fragment warto tu przytoczyć:

„Błaźni pojawili się w starożytności na dworach wschodnich despotów, którzy zapragnęli słyszeć prawdę z ust przynajmniej jednego człowieka, co zawsze było potrzebą fizjologiczną, jak kobieta, jadło, władza, okrucieństwo i oddawanie moczu. Wkrótce błazeństwo, czyli mówienie prawdy w oczy panującym, stało się wielkim zakonem, błazen zaś zwierzęciem uprzywilejowanym w dworskiej menażerii. Błazen był jedynym w historii osobnikiem, którego zawodem była naga prawda, odziana tylko w biżuterię drwiny – jedynym, który posiadał wolność mówienia całej prawdy, byle w sposób dowcipny. W dziejach gatunku ludzkiego nie ma drugiej profesji godnej takiego piedestału, jaki winniśmy błaznom. Błaznom, a nie klownom, których zadaniem było wyłącznie pobudzanie do śmiechu wygłupami. Gdzieś w historii błazeństwa, może u samego jej zarania, zatarła się w powszechnej świadomości i w historiografii granica między dwoma zupełnie różnymi, jak piekło i niebo, jak dom publiczny i dom rodzinny, rodzajami błaznowania – między cyrkową bufonadą a dowcipnym prawdomówstwem u stóp tronu. Gigantyczny kataklizm, jakby wyschła wschodniokanadyjska Zatoka Fundy, słynna z największych różnic między przypływem a odpływem. W efekcie krzywdzi się dzisiaj szlachetny rodzaj błazeństwa, synonimując go z klownadą, co jest idiotyzmem. […] W każdym państwie wykształcił się lokalny typ śmieszka ludowego, zaś w teatrach narodowych różne typy arlekinów. Cała ta menażeria błaznów popularnych, ludowych wesołków, dworskich pajaców, komediantów scenicznych i cyrkowych była – jak się rzekło – małpią gałęzią rewolucji błazeństwa. Obok zaś rósł na dworach królewskich gatunek ludzki, błaznów-zjadliwych filozofów, nosicieli ciężkiej prawdy («prawda jest ciężkim łańcuchem, kiedy trzeba znieść ją książętom» – Monteskiusz). Takiego szlachetnego błazeństwa nie można było się wyuczyć, gdyż wyuczyć się można tylko profesji. Ono zaś było powołaniem, jak prawdziwe kapłaństwo («kłamie się dla pieniędzy, tylko prawdę mówi się gratis» – Aleksander Dumas ojciec). Dlatego też wielkim błaznem nie mógł być każdy błazen, każdy zaś mógł nim być, kto się wielkim błaznem urodził. […] Klownów-rozśmieszaczy nigdy nie mordowano. Mordowano zjadliwych mędrców. Synonimem błazeństwa w jego szlachetnej odmianie była właśnie mądrość, od zarania tego gatunku”.

Prawdziwy komik to alchemik.

Pod kotłem alchemika-satyryka żarzy się szał, niegodziwość, niedorzeczność i chuć. A w kotle stapiają się z sobą najróżniejsze, najdziwaczniejsze składniki. Sztuką jest tu nie tyle dobór składników, ile sposób mieszania (i zastosowanie stymulujących katalizatorów). Mistrz alchemii i komedii ulega radykalnej przemianie – transmutacji – przyczyniając się do zmian w otaczającym go świecie, będąc w czołówce awangardowych, rewolucyjnych przeobrażeń. W duszy (retorcie, alembiku) komicznego twórcy mieszają się ideologie i drobne zdarzenia dnia codziennego, dziwactwa, szaleństwa i najnowsze osiągnięcia myśli artystycznej, naukowej czy społecznej – łączą się przeciwieństwa i sprzeczności: coniunctio oppositorum. Celem tych zabiegów jest inicjacja, metamorfoza, iluminacja – przewartościowanie wartości, przepalenie banalności, przekreślenie przyziemności, przełamanie szablonowości, przemienienie mechaniczności. Te misteria paschalia, tajemnicze przeistoczenia określane były jako opus contra naturam – dzieło odrywające się od wartości hedonistycznych, utylitarnych i witalnych w stronę wartości duchowych i transcendentnych. Do czego dążył alchemik, do czego – humorysta? Analogie między nimi tak opisuje Stefan Garczyński:

„Ambicją alchemika, jego zamierzonym magnum opus było wyprodukowanie kamienia filozoficznego, którego dotknięcie miało uszlachetniać nieszlachetne metale, ołów przeobrażać w złoto, oraz sporządzenie eliksiru życia, który miał przywracać młodość. Ambicją humorysty jest przeobrażanie szarej i ciężkiej rzeczywistości w jasno mieniący się dowcip, rozświetlanie nim powszednich dni, tym samym przywracanie młodości choć na chwilę. Z vis comica – vis vitalis. Alchemicy wierzyli, że uszlachetniając substancję, uszlachetniają też sami siebie. Nawet głosili, że zabiegają nie o wyprodukowanie złota, lecz o uwznioślenie ducha. Również i tak rozumiana alchemia bliska jest humorowi: kto nauczył się żartować z siebie i ze swego losu, ten rzeczywiście uszlachetnił się – humor wznosi ducha ponad wszystko, z czego potrafimy się śmiać. […] Dalsze analogie – w modus operandi. Zarówno alchemik, jak i humorysta uprawiają swoistą magię – a dla powodzenia magicznych zaklęć istotne znaczenie ma wybór stosownej chwili, stworzenie sprzyjającej atmosfery, dobór słów, ton ich wypowiedzenia, mimika i gest. Poza dysponowaniem wiedzą opus alchemika – podkreślają to stare, łacińskie manuskrypty – wymagało działania ingenio et spiritu (umysłem i duchem). Podobnie dzieło humorysty – sama myśl o produkowaniu dowcipów z podręcznikiem komizmu w ręku bawi niedorzecznością. Jak każda inna, sztuka śmieszenia wymaga poza techniką także inspiracji”.

Humorysta-transmutacjonista niszczy to, co według wielu ludzi funkcjonuje całkiem dobrze – bo łatwo (bezmyślnie) i automatycznie (stereotypowo). James Sutherland: „Wspólną cechą satyryków jest działanie na umysł czytelnika tak, by wpłynąć na jego przekonania, stanowisko i (co być może) na jego działanie. Nic dziwnego, że satyryk jest niepopularny w wielu sferach: budzi nas z wygodnej drzemki, aby przedstawić nam niewygodne fakty. Celowo odkrywa to, co z tego czy innego powodu zostało zatajone”. Przemienia więc dusze nieszlachetne w subtelne organy arystokratów ducha.

Poczciwych „zjadaczy chleba” można przerobić w anielskich artystów i myślicieli, gdy wytrąci się ich z równowagi, stagnacji, mechanicznego powtarzania stereotypowych sądów i nawykowych działań. Na tym polega kapłaństwo prowokacji.

O użyteczności śmiechu

Po co nam właściwie śmiech? Po co komu komizm?

Po pierwsze, komizm pełni funkcję rozrywkową. Zresztą to oczywistość, tautologia, banał – nie będziemy więc rozdzielać włosa na czworo.

Po drugie, komizm leczy. Wszyscy znają popularne przysłowie: Śmiech to zdrowie. Dobroczynny wpływ śmiechu znany był już w starożytności. Jednakże terapeutyczna rola zabawnych memów nie jest chyba zbyt dobrze znana i doceniana. A przecież wesoły nastrój oddziałuje na poziomie profilaktyki, terapii i rehabilitacji – pozytywnie wpływa na zdrowie fizyczne i psychiczne. Śmiech reguluje fizjologię naszego organizmu: pogłębia oddech; usprawnia pracę serca, obniża ciśnienie tętnicze krwi; reguluje przemianę materii; odżywia skórę; pobudza układ immunologiczny (hamując wydzielanie hormonów stresu, które obniżają odporność organizmu); stymuluje procesy regeneracyjne i przedłuża życie. Przemysław Bieńkowski wyjaśnia i przekonuje: „Gdy się śmiejesz, krew szybciej krąży i przyspiesza bicie serca. Pracują mięśnie, oddychamy szybciej i mózg bardziej się dotlenia. Jednocześ­nie wydzielają się endorfiny – substancje chemiczne uśmierzające ból, dzięki którym spada nasza podatność na stres”. Śmiech pozwala wyłączyć nieśmiałość, odblokowuje zahamowania i usztywniające nawyki, rozładowuje kompleksy oraz łagodzi lęki utrudniające życie osobiste i karierę zawodową. Daniel Goleman, autor Inteligencji emocjonalnej, uważa, że „w osiąganiu kariery i sukcesów wcale nie jest tak bardzo ważny iloraz inteligencji, tylko pogodny nastrój i umiejętność śmiania się”.

Leczniczą rolę komizmu dostrzegają i lekarze, i psychoterapeuci; na humorze oparta jest terapia paradoksalna i prowokatywna. W nowatorskich teoriach i technikach leczenia duszy humor odgrywa rolę centralną, kluczową. Frank Farrelly i Jeff Brandsma piszą:

„Powiedzenie, że «ludzie śmieją się, żeby nie płakać», świetnie oddaje istotę sprawy. Większość ludzi, słysząc to zdanie, rozumie, że humor rozprasza osobę, usiłującą zmagać się z zalegającym głębiej smutkiem. Tej interpretacji nie przeczy spostrzeżenie, lecz ją rozszerza: jeśli ktoś przywarł do idei, przekonania lub percepcji zbyt mocno, lub trwa tam zbyt długo, najpewniej prowadzi to do problemów i łez. Potrzebujemy w związku z tym innych perspektyw, a tych może dostarczyć humor. Staje się on mechanizmem bezpieczeństwa, który umożliwia nam utrzymanie równowagi, perspektywy i optymalnego psychologicznego dystansu w naszym wielokierunkowym życiu. […] W każdym momencie istnieje nieskończona liczba poziomów abstrakcji i rzeczywistości, które można połączyć, «przedmuchując umysł». Dzięki temu zwiększamy świadomość i dochodzimy do przynajmniej chwilowej niepewności, kiedy doświadczamy dziwacznego zestawienia albo humoru w żarcie. Niepewność może nieść wiele korzyści. Powoduje bowiem, że człowiek sprowadza swoje zachowania, postawy lub konstruuje rzeczywistość bardziej ostrożnie albo przyjmuje inny punkt widzenia. W terapii operacyjnie występuje to jako konfrontacja, kiedy pacjent zdaje sobie sprawę, że jest zarówno słuchaczem, jak i obiektem żartu, a żart ma osobiste odniesienie. […] Zajmując się teoretycznymi aspektami humoru z punktu widzenia kontaktów międzyludzkich, warto wspomnieć jeszcze o jednej zalecie: humor jest przekonujący i wywiera wpływ. Pozostawia ślad, zmienia ludzkie umysły. Podejrzewamy, że siła przekonywania wynika z wysoce paradoksalnej natury naszej egzystencji; ludzie są bardziej podatni na sugestie i bardziej ustępliwi podczas orgazmów śmiechu. Podejrzewamy, że ludzie zapamiętują stwierdzenia humorystyczne tak samo dobrze jak poważne. Humor oddziałuje na nas przez cały czas. Humor jest potężnym narzędziem w kontaktach międzyludzkich”.

Reasumując, śmiech rozładowuje destrukcyjną siłę narastającego niezadowolenia i bezsilnego gniewu; bywa sublimacją impulsów, agresji i autoagresji; rozprasza nudę i pokonuję chandrę; leczy neurastenię i depresję, abulię i lęk…

Jakie funkcje ma komizm? Co z sobą niesie?

Potencjalnie śmiech posiada olbrzymią moc. Dlaczego? „Ośmieszenia boi się nawet ten, kto niczego nie boi się na świecie” (Mikołaj Gogol). Komizm ma więc zadanie propagandowe. A propaganda ma swoje jasne i ciemne oblicze.

Propaganda jasna wykorzystuje wychowawcze możliwości komizmu; jej celem jest przekazanie prawdy (względnej, subiektywnej) i wywarcie wpływu na postawy i poglądy odbiorców; środki retoryczne, potęgujące jej efektywność i efektowność, nie mogą być nieetyczne (vide: pedagogika, religia, filozofia). Propaganda ciemna kieruje się zasadą: cel uświęca środki; korzysta więc z bogatego arsenału manipulacji, kłamstwa i perfidii. Priorytetem staje się sugestywność, komunikatywność i skuteczność dyskredytowania przeciwnika (poprzez ośmieszenie). Sofistyka jest naturalną przestrzenią reklamy, polityki oraz wszelkich form brudnej walki ideologicznej.

Komizm – jako narzędzie walki społecznej – jest też regulatorem stabilności narodu (jako systemu), a nawet stymulatorem jego rozwoju. Bohdan Dziemidok pisze:

„Wolter powiedział kiedyś, że natura, by przynieść człowiekowi ulgę w jego ciężkim życiu, dała mu sen i nadzieję. Dała mu także śmiech – słusznie uzupełnił Woltera Kant. Humorystyczna postawa wobec życia może być skuteczną formą samoobrony przed atakiem z zewnątrz, jak też przed samym sobą – przed załamaniem, depresją, pesymizmem, rozpaczą i zwątpieniem we własne siły i możliwości. To paradoksalne, ale sytuacje represyjne także wytwarzają w społeczeństwie i narodzie specyficzne poczucie humoru. Tak było podczas wojny i okupacji, represji stalinowskich czy stanu wojennego. Humor ułatwia przetrwanie w trudnych czasach i sytuacjach przez dostrzeżenie zabawnych elementów tych sytuacji. Jest to dość popularna forma samoobrony przed silniejszymi – zaborcami, okupantem, władzą”.

Agnieszka Taborska twierdzi zaś, że śmiech „stanowi wyraz niepokory, przejaw wolności i odwagi cywilnej, instynktowną reakcję na świat, złożony – jak zawsze – w głównej mierze ze strasznych mieszczan w strasznych mieszkaniach. Jest inicjacją przywracającą godność stłamszonej spontaniczności, pozwalającą stłuc skorupę powagi i oportunizmu”.

Komizm ma również za zadanie wychowywać. Walkę ze społecznymi stereotypami i dewiacjami prowadzi nie cała populacja, lecz jej najbardziej twórczy przedstawiciele. Więcej: to właśnie kreatywna elita przeciwstawia się hołdowanym przez większość „normalnym” patologiom:

„Bergson interpretuje życie społeczne jako system zwyczajów, obowiązków, którym większość członków danej społeczności poddaje się bez szczególnego zrozumienia, «dlaczego się im podporządkowuje». Zdaniem Bergsona tylko jednostki wyjątkowe potrafią przeciwstawić się takiemu systemowi presji bądź też represji. Bardziej refleks niż refleksja, śmiech korci i onieśmiela, przy czym cele społeczne nie zawsze pokrywają się z ideałami moralnymi. W tym miejscu Bergson przeciwstawia edukację społeczną edukacji moralnej. Ciągle jeszcze, zdaniem Bergsona, społeczeństwo sankcjonuje jedynie moralność uprzednio zdefiniowaną przez daną społeczność i znowu tylko jednostki wyjątkowe są w stanie przeciwstawić uniwersalne walory moralne zwyczajom, stereotypom czy ceremoniałom, w celu propagacji tak zwanej moralności otwartej i przy tym uniwersalnej” (Michel Henri Kowalewicz).

Satyra nie tylko dyskredytuje wartości negatywne lub obojętny stosunek do wartości pozytywnych; ułatwia również akceptację wartości wyższych – duchowych i transcendentnych (vide: Max Scheler i Karol Wojtyła); dokonuje przewartościowania wartości – tych powszechnie, bezrefleksyjnie aprobowanych: „Spojrzenie na świat nie wprost, ale poprzez pryzmat humoru przynosi moralne korzyści. Pozwala wydobyć na światło dzienne niedostrzegane na co dzień racje, uświadomić bezsens stosowania niesprawdzających się w praktyce reguł postępowania, zaprezentować niepopularne opinie, a także podejmować wysiłek reformowania struktur blokujących dostęp dla zmiany społecznej” (Elżbieta Adamczuk).

Propagandowa i wychowawcza rola anegdoty znana i wykorzystywana była już w starożytności. Z czasem – zasięg zastosowań tego gatunku literackiego ewoluował, stanowiąc swoisty znak epok i dokonujących się w nich przemian społecznych i kulturowych. „W średniowieczu anegdoty tworzyły nieodłączną część (często w formie exemplów) kazań i traktatów, popularne były zwłaszcza w okresie renesansu (w satyrach), gdy gatunek ten reprezentowała m.in. epigramatyka (głównie dłuższe fraszki i epitafia, z którymi anegdota ma wiele wspólnego – centryczną kompozycję, dramatyzm fabuły, wyrazistą pointę), oraz oświecenia (w formie satyrycznych czy napastliwych ulotek, paszkwili czy pamfletów)” – pisze Ludvik Štěpán.

Kolejną funkcją komizmu jest jego funkcja poznawcza. Polega ona na takim przeobrażeniu osobowości obserwatora i uczestnika procesów społecznych, by mógł on dostrzec rzeczywistość w nowym świetle (lub… cieniu). Warunkiem zrozumienia świata jest wgląd w istotę poznającego podmiotu, uświadomienie sobie przez badacza własnego aparatu poznawczego, dokonującego projekcji subiektywnych nastawień i prze(d)sądów na ekran (rzekomo?) obiektywnych parametrów zewnętrznych. Szczególnie skutecznym aspektem humoru jest tutaj paradoks stanowiący integralną konstrukcję anegdoty i aforyzmu. Uzyskany wgląd polega na reorganizacji sposobu postrzegania świata. Gdy wgląd ten jest zjawiskiem nagłym i gwałtownym – przypomina stan transu, ekstazy, olśnienia.

Komizm tworzy specyficzną przestrzeń poznawczą, która ożywia i stymuluje akty postrzegania, uwagi, myślenia, wyobraźni, intuicji. Aktualizuje też doznania emocjonalne stanowiące rezerwuar energii – motywacji (punkt wyjścia dla wszelkiego rodzaju skutecznych działań). Humor pobudza, ale wymaga wyrafinowanych predyspozycji: sprawności władz umysłowych, znajomości kontekstu społecznego oraz gotowości do przekształcania (transformacji, transmutacji) siebie i otoczenia. A uzyskany stan ducha wydaje się tym cenniejszy, im więcej w jego kształtowanie włoży się wysiłku, przedstawiając w odmienny sposób dobrze znane fakty. Warunkiem jest jednak odzew, reakcja otoczenia (interaktywność). Czy odpowie ono chęcią odszyfrowania przekazywanych intencji i zaaprobuje intelektualną zabawę widzenia świata w krzywym zwierciadle komizmu? Wszak pewien mędrzec zauważył, że najtrudniejszym i najbardziej niewdzięcznym zadaniem jest błyszczeć inteligencją i dowcipem w kręgu głupców.

Obnażanie deformacji i nadawanie nowego – śmiesznego – znaczenia przedmiotom, procesom czy ludzkim zachowaniom i trud włożony w ich odczytywanie budzi refleksję nad otaczającą rzeczywistością. Komunikowanie się poprzez humor jest jedną z możliwych dróg poznania świata – dostępną jednak tylko dla tych, którzy osiągnęli jakieś minimum samoświadomości oraz kompetencji przedmiotowych i komunikacyjnych.

Funkcja poznawcza komizmu bliska jest jego funkcji edukacyjnej. Komizm edukacyjny jest niezwykle istotny w kontekście kształcenia społeczeństwa innowacyjnego, kreatywnego, potrafiącego skutecznie odpowiadać na niezwykle złożone problemy i zagrożenia współczesności. Tak sytuację naszego szkolnictwa diagnozuje w swojej książce Uczymy się przez humor Elżbieta Adamczuk:

„Eksperci z różnych dziedzin nauki przestrzegają, że społeczeństwa, które nie zatroszczą się o przebudowę tradycyjnego szkolnictwa zepchnięte zostaną na margines cywilizacji. Chodzi także o przekształcenia, których efekty obserwowalne będą w rozbudzonych potrzebach «kruszenia» skostniałych struktur, w motywacji sięgania do niekonwencjonalnych metod rozwiązywania problemów, odwadze obmyślania oryginalnych przedsięwzięć i ich stosowania, ale też w skrupulatności tworzenia samodzielnych warsztatów pracy umysłowej i rzetelności samooceniania się. Reformowanie oświaty w naszych realiach społeczno-politycznych sprowadza się do selekcji treści programowych, nie zaś przebudowy psycho-filozoficznych podstaw procesów uczenia. Jednym z kostycznych jego elementów jest algorytmizacja treści nauczania. Niewłaściwie stosowana zamyka drogę spostrzeganiu problemów otwartych i swobodzie ich wielorakiego rozwiązywania. Mały kontakt uczącego się z sytuacjami rzeczywistymi, ale też unikanie sytuacji wyobrażonych izoluje wiedzę teoretyczną od możliwych zastosowań praktycznych, obniża tym samym motywację do podejmowania trudu pracy twórczej, a co się z tym wiąże umiejętności ponoszenia kosztów porażek, ale i sztuki cieszenia się z odnoszonych sukcesów. […] W meandry odkrywczych poszukiwań znakomicie wpisują się środki komizmu, przynosząc podnietę dla poszukiwania różnorodnych i wieloznacznych rozwiązań tego samego zadania. Po wielokroć obserwowałam, jak młodzież, posługując się technikami humoru w rozwiązywaniu nawet trudnych problemów, chętniej wykonywała dużo większą pracę niż rówieśnicy uczący się stereotypowo. Trud pogodnego i oryginalnego wydatkowania energii myślowej nie torpedował aktywności, zdawał się ją podsycać, wprawiał w trans obmyślania niekończących się projektów i ciąg­łego ich przekształcania (doskonalenia). Zdarzało się, że humorystyczne transformacje poznawanych treści tak pochłaniały studentów, iż gubili istotę rozwiązywanych zadań, nie uzyskując oczekiwanego rezultatu. Niepowodzenia nie zrażały, a po pewnym odpoczynku rozgrzewały do nowej zabawy w przekształcenia. Zawsze z wielości, zdawałoby się bezsensownych, pomysłów wyłaniano wartościowe, niepowtarzalne rozwiązania merytoryczne lub metodyczne. Ucząc się w ten sposób, poznawano smak pracy naukowej, w trakcie której nazbyt często zawodzą analizy logiczne. Pojawiające się w niej luki wypełniane bywają intuicyjnymi hipotezami, które z powodzeniem podpowiadają środki rodem z komizmu”.

Poczynione za pośrednictwem humoru ustalenia w pierwszym odruchu wywołują rozbawienie (zjawisko „ha, ha”), później zdumienie nad jednostronnością dotychczasowego stylu patrzenia na świat i nieodpartą chęć przekształcania jego obrazu. Taki proces prowadzi do nowych odkryć i olśnień (efekt „aha”). Komizm w swoisty (bo niedyskryminujący odmienności) sposób podważa żelazne zasady (pozornej) pewności i jasności prawd „zadekretowanych” przez wiedzę naukową, religię, politykę czy skostniałe kanony sztuki. Śmieszność generuje pewien potencjał napięcia psychicznego – pomiędzy stanami napięcia i zażenowania, beztroskiej wesołości i głębokiego namysłu – co tworzy znakomite warunki dla poszukiwania nowych zadań rozwojowych, autentycznego zaangażowania się w procesy świadomej i odpowiedzialnej autokreacji. A są to elementarne, najistotniejsze zadania procesu edukacji i samokształcenia. Pisze o tym Zygmunt Bauman w książce Wieloznaczność nowoczesna. Nowoczesność wieloznaczna.

Humor – operując siłą wywoływania kontrastów, deformacją, nieograniczoną logicznymi rygorami fantazją – animuje aktywność komunikujących się stron: nauczyciela i ucznia. Wywołuje refleksję nad sposobami poznawania w procesie kształcenia. Angażuje w ten proces nie tylko siły rozumu, ale i emocji, intuicji, fantazji. Wyzwala więc większą elastyczność funkcji poznawczych; intensyfikuje metabolizm informacyjny (vide: Antoni Kępiński). Dowcip – jako element rozwiązywanych zadań i naukowych dylematów – stanowi samoistne źródło motywacyjne. Młodzież, wdrożona w taki tryb analizowania problemów, poznaje osobliwe strony napięcia duchowego, będącego integralnym elementem każdego procesu twórczego: przekonuje się, że pracy umysłowej sprzyja optymizm, radosne podniecenie, nadzieja na sukces i zadowolenie ze sprawności własnych władz umysłowych. Rollo May w Odwadze tworzenia przekonuje, że „rozum funkcjonuje lepiej, jeśli obecne są uczucia, a człowiek widzi ostrzej i dokładniej, jeśli w grę wchodzą emocje”.

Sposoby śmieszenia (i ośmieszania) polegają na ludycznym gwałceniu norm logicznych („nieprawdziwa” prawda), prakseologicznych („złe” dobro) i estetycznych („brzydkie” piękno). Demaskowanie niepozornych pozorów uodparnia nas, zabezpiecza przed różnymi przejawami fałszu, iluzji, zakłamania. Komiczny trening wyzwala nas z błędnego i obłędnego kręgu fałszywych skojarzeń i absurdalnego wnioskowania, logicznego bezładu i chaosu słów, konstruowania niedorzecznych monologów i dialogów, wykonywania różnych czynności w sposób bezcelowy i nieskuteczny.

Parodiowanie zdeformowanych zjawisk i ujawnianie nieprawidłowości w stosunkach i zależnościach pomiędzy zjawiskami – to szczepionka przeciw mikroustrojom fałszu (i wirusom błędu). Tego, w którym chcą nas utopić inni (vide: erystyka, sofistyka) – i tego, w którym zanurzamy się sami (opętanie, choroby psychiczne).

Anegdoty stanowią syntezę dowcipu i mądrości – potrafią bawić, uzdrawiać, uczyć walczyć… Niestety w kręgach „poważnych” (sic!) badaczy literatury nie cieszą się szczególnym poważaniem! Z tych ponurych źródeł płyną rozliczne zgryzoty anegdoty… Pisze o tym w książce Nić śmiesznego. Studia o komizmie w literaturze polskiej XX i XXI wieku Tomasz Mizerkiewicz: „Literatura polska często bywała i bywa posądzana o ponuractwo oraz niezdolność do nieudanego pożytkowania jakości komicznych. Oskarżenia podobne należą do toposów jej recepcji, powracają nie tylko w narzekaniach na lektury szkolne, ale pojawiają się regularnie w wystąpieniach krytycznoliterackich, gdzie podkreśla się, że w rodzimej twórczości piśmienniczej nie pojawia się niemal ­«nic śmiesznego». Gdyby wierzyć tego typu opiniom (z pewnością przecież nie wyssanym z palca), należałoby stwierdzić, że polska literatura współczesna rozwijała się w sposób nader paradoksalny. Nie ulega bowiem wątpliwości, że w życiu literackim i – szerzej – kulturalnym istniał bardzo aktywny nurt twórczości komicznej w wydaniu popularnym”.

Śmiech dla samego śmiechu – to zjawisko… śmiechu warte. „Dowcip, który jest tylko dowcipem, nie jest dowcipem”, stwierdził (empirycznie i epigramatycznie) Hugo D. Steinhaus, wybitny polski matematyk, aforysta i… bohater wielu anegdot.

W literaturze ludowej anegdota była nieodzowną częścią opowieści humorystycznych i kalendarzy, do dzisiaj mniejsze czy większe wybory anegdot pojawiają się w antologiach, czasopismach, telewizji i innych mediach elektronicznych (np. w Internecie).

Anegdota ma za sobą długą historię. Ma też przed sobą przyszłość, bo doskonale wpisuje się w czasy postmodernistycznego współistnienia kultury wysokiej i niskiej – w czasy pełne sprzeczności, łączące w sobie komizm i tragizm, naukę i zabawę, tradycję i nowoczesność.

Wojciech Wiercioch

Kraków, 26 I 2021

1. POLITYKA I BIZNES

POLITYKA ZAKUPÓW

Kiedyś ekspedientka w sklepie zapytała redaktora Janusza Atlasa, jaką chce herbatę: chińską, indyjską, angielską czy rosyjską. Ten szybko odrzekł:

– Niech mnie pani do polityki nie miesza. Proszę o kawę zbożową.

WEHIKUŁ CZASU

Stanisław Leszczyński – w XVIII wieku wybrany dwukrotnie na króla Polski – wciąż cofał godzinę obiadu. Wreszcie pan de La Galaisére zauważył:

– Królu, jeśli tak dalej pójdzie, to będziemy jeść obiad wczoraj…

PRZEMYTNIK

Profesor Roman Tokarczyk, wykładowca m.in. na Wydziale Prawa i Administracji na Uniwersytecie Marii Curie-Skłodowskiej w Lublinie, pojechał po raz pierwszy do Stanów Zjednoczonych w 1974 r. W nowojorskim porcie lotniczym celnik zapytał go, co przewozi przez granicę. Tokarczyk odpowiedział, że tylko swoje poglądy. Celnik skomentował tę odpowiedź następująco:

– Ale chciałbym wierzyć, że nie są to poglądy komunistyczne.

HERKULES

Panujący w Polsce na przełomie XVII i XVII wieku August II z dynastii saskiej Wettinów – z uwagi na niezwykłą siłę fizyczną – zyskał przydomek Mocny.

Któregoś dnia król zajechał do kuźni, aby mu kowal podkuł konia. Kiedy podkowa była już gotowa, August Mocny wziął ją do ręki, złamał na pół i odrzucił w kąt, mówiąc:

– Kiepska!

Powtórzyło się to kilka razy. Wreszcie król się znudził i kazał przybić koniowi podkowę, choćby nadal była ze zbyt kruchego, jego zdaniem, żelaza, po czym zapłacił kowalowi talara, co na owe czasy było sumą dość znaczną. Ten jednak – podobnie jak król, który słynął ze swojej niezwykłej siły – pokazał, na co go stać. Wziął monetę, złamał ją w palcach i rzucił Augustowi II pod nogi.

– Kiepska! – powiedział.

Kowal-siłacz dostał od króla kolejnego talara.

PODNIEBNA PARTYZANTKA

Artysta i pedagog związany z Podhalem Bronisław Karol Kłosowski przytacza w swojej książeczce Ej, śmiejom sie Tatry, śmieją! Dowcipy i anegdoty góralskie interesujący epizod wojenny z życia Józefa Krzeptowskiego, przewodnika tatrzańskiego, biegacza i skoczka narciarskiego.

W 1941 r. był kurierem na trasie Zakopane–Budapeszt. Kiedy Niemcy wkroczyli na Węgry, był na obcej ziemi i musiał szybko wracać do Polski, by zorganizować nowe przejścia. Emigracja działała prężnie. Znalazł się samolot i instruktorzy do przeszkolenia Krzeptowskiego w kwestii skoku ze spadochronem. Krótkie szkolenie skończyło się słowami:

– W krzakach za kapliczką znajdziecie rower, a pod siodełkiem instrukcję, co macie dalej robić.

Poleciał. I najadł się strachu, bo po skoku z samolotu szarpnął sprzączką, a spadochron się nie otworzył, szarpnął drugą sprzączką – zapasowy też się nie rozwinął. Leciał tak chwilę i leciał, i gadał do siebie, a słowa te tylko on i Bóg słyszał:

– E, kurwa! Jak jesce tego rowera i instrukcji nie bedzie, to w rzyci mum takom partyzantke!

BŁAZEŃSTWA DEMOKRACJI

August Mocny zapytał kiedyś swojego błazna:

– Dlaczego mimo tak wysokich podatków mam tak małe dochody?

Błazen wziął kawałek lodu i wręczył stojącemu z dala dworzaninowi z prośbą, aby ten podał go dalej i aby kolejni słudzy robili to samo. Kiedy podawany z rąk do rąk kawałek lodu dotarł do króla, był już bardzo mały. Wówczas błazen rzekł:

– Tak się dzieje z podatkami. Topnieją w rękach urzędników, przez które przechodzą.

BOLESŁAW DZIK

Zdarzyło się, że Bolesław Chrobry – pierwszy król Polski, panujący w latach 992-1025 – i jeden z książąt ruskich wyruszyli przeciwko sobie na czele licznych drużyn rycerskich. Spotkali się na przeciwległych brzegach rzeki. Pewny siebie książę ruski zaczął ubliżać królowi polskiemu:

– Niechaj wie Bolesław, że jako wieprz w kałuży otoczony został przez psy moje i łowców.

– Owszem, dobrze nazwałeś mnie wieprzem w kałuży, ponieważ we krwi łowców i psów twoich, to jest książąt i rycerzy, ubroczę kopyta koni moich, a ziemię twą i miasta zryję jak zwykły dzik – odkrzyknął Chrobry.

TORUŃSKIE BRUDY

Wielki mistrz krzyżacki Konrad von Jungingen zaprosił w 1404 r. do Torunia polskiego króla Władysława Jagiełłę (panującego w Polsce w latach 1386-1434).

Król objeżdżał konno ulice miasta, gdy nagle jakaś kucharka oblała go pomyjami. Schwytano ją i z rozkazu wielkiego mistrza skazano na karę śmierci przez utopienie. Król wstawił się za nią, gdyż przypuszczał, że biedna kobiecina nie działała z premedytacją. Oskarżoną uratowało zapewne i to, że wylewanie pomyj na ulicę należało do standardów ówczesnej higieny.

ŚREDNIOWIECZNE SĄDOWNICTWO

Jadwiga I Andegaweńska – królowa Polski od 1384 r., późniejsza święta Kościoła katolickiego i patronka Polski – przed poznaniem Jagiełły (z którym współrządziła w latach 1386-1399) zakochana była w księciu austriackim Wilhelmie. Serce jednak przegrało, zwyciężył rozum.

W czasie uroczystości weselnych Wilhelm skorzystał incognito z gościny podkomorzego krakowskiego Gniewosza z Dalewic, który swoją karierę opierał na austriackim małżeństwie Jadwigi. Obaj mieli nadzieję, że nie dojdzie do zawarcia małżeństwa z Litwinem, i obaj się rozczarowali.

Gniewosz chciał się zemścić, więc pewnego dnia opowiedział królowi o pobycie Wilhelma w swoim domu, zmyślając potajemne schadzki z królową.

Nastąpił trudny okres pożycia małżeńskiego. Gdy królowa dowiedziała się wreszcie o fałszywych oskarżeniach, zażądała sądu nad Gniewoszem. W wyniku wyroku sądu podkomorzy musiał wleźć pod ławę i wypowiedzieć sakramentalną formułkę: „Zełgałem jak pies. Hau! Hau! Hau!”. Tym surowym wyrokiem (honor był niegdyś w cenie) zjednano poróżnione małżeństwo.

WAGA CHCIWOŚCI

Wkrótce po koronacji (1076) Bolesław Śmiały, zwany także Szczodrym, trzeci król Polski, przyjmował w Krakowie u swoich stóp poddanych z podatkami i daninami od wielkorządców. Były to nie tylko pieniądze, ale również złote i srebrne klejnoty, drogocenne perły.

Pewien mnich, widząc te bogactwa, pomyślał o swoim ubóstwie i zaczął głośno i żałośnie wzdychać. Król usłyszał te jęki i postanowił okazać swoją szczodrość.

– Przestań wzdychać w obecności naszej, przestań się użalać, skorzystaj z naszej hojności i weź tyle pieniędzy, ile tylko zdołasz unieść.

Ucieszony mnich zaczął układać skarby na swoim rozpostartym habicie. Wreszcie zarzucił sobie ciężar na plecy i ruszył przed siebie. Po kilku krokach upadł i skonał. Gdy dowiedział się o tym król, nie pozwolił pochować mnicha, lecz rozkazał jego ciało utopić w Wiśle wraz z całym bogactwem, którego tak chciwie zapragnął.

KOSZTY RZĄDZENIA

Jedną z renesansowych anegdot nazwano kosmopolityczną, gdyż przez wiele lat nikt nie dowiódł, którego właściwie króla dotyczy. Najczęściej wymienia się w niej osobę Zygmunta I Starego (panującego w Polsce w latach 1506-48), więc i my zostaniemy przy nim.

Któregoś dnia król, myjąc ręce, zdjął pierścienie i dał je do potrzymania jednemu z usługujących mu dworzan. Nie upomniał się o nie jednak ani zaraz, ani w ciągu następnych dni. Dworzanin pomyślał, że król i tak zapomni, któremu służącemu powierzył drogocenne klejnoty, więc przywłaszczył je sobie.

Po jakimś czasie ten sam sługa znowu usługiwał królowi przy toalecie. Wyciągnął więc ręce po pierścienie, jak zwykli to czynić wówczas wszyscy dworzanie. Tym razem jednak usłyszał:

– Wystarczą wam dawne; te mogą się przydać innemu.

NEUTRALNOŚĆ

Kiedy „złota polska wolność” doprowadziła do upadku kraju, książę Józef Czartoryski, stolnik litewski, zamknął się w Korcu na Wołyniu i usunął od wszystkich godności proponowanych mu przez rząd rosyjski.

Z wyniosłością senatora traktował nowych urzędników. Kiedyś kapitan sprawnik1 prosił o pozwolenie złożenia swej czołobitności panu stolnikowi na zamku koreckim. Książę przyjął go dość łaskawie, a na pożegnanie wsunął mu do ręki rulonik z 50 dukatami obrączkowymi. Kapitan dziękował, dodając przy tym, że nie zasłużył jeszcze na taką łaskę, gdyż dotąd nic dobrego dla księcia nie zrobił. Ten zaś mu na to odpowiedział:

– Mocium panie! Złego sobie zrobić nie pozwolę, dobrego nie potrzebuję, a daję za to, abyś, mocium panie, nic nie robił!

MIESZANKA WYBUCHOWA

Edward Dembowski, jeden z najbardziej radykalnych przywódców powstania krakowskiego w 1846 r., tak został scharakteryzowany przez pisarkę Narcyzę Żmichowską (nieszczęśliwie w nim zakochaną):

„Alchemik, co by wziął trzech ludzi z burzliwymi i sprzecznymi skłonnościami, czterech innych z cnotą najwznioślejszą, pomieszał razem, utłukł w moździerzu, zalał wodą wiślaną, zagotował przy wulkanie, odcedził przy księżycu, trochę podsycił siarką i saletrą, miałby dopiero esencję podobniuteńką jak on”.

CENZURA

Historia Polski Jana Długosza przez sto kilkadziesiąt lat czekała na druk. W 1615 r. zaczął ją wydawać Jan Herburt, pisarz polityczny, drukarz i wydawca z Dobromila, lecz wkrótce zakaz króla Zygmunta III Wazy uniemożliwił dalszą pracę.

Magnaci – urażeni faktem, że Długosz niepochlebnie wyrażał się o ich przodkach – wymogli na królu, by nakazał przerwanie druku na księdze VI.

DYPLOMACJA I ŁOWY

Barwna postać II Rzeczypospolitej, generał Bolesław Wieniawa-Długoszowski, gdy jako ambasador Polski przy Kwirynale zjawił się w rzymskiej ambasadzie, wygłosił do swoich współpracowników przemówienie, w którym między innymi wyjaśnił:

– Pomiędzy szwoleżerem2 a dyplomatą zachodzi, jak mnie uczono, taka niemała różnica, że szwoleżerom wolno od czasu do czasu robić głupstwa, ale nigdy nie wolno robić świństw, a dyplomatom… odwrotnie.

MOTYWY WALKI

Wieniawa był bardzo odważny i dlatego Piłsudski wykorzystywał go do zadań trudnych, wymagających męstwa, inteligencji i sprytu. Naczelnik postępował według zasady: „Gdzie diabeł nie może, tam Wieniawę pośle”. Nigdy się na nim nie zawiódł. Któregoś dnia adiutant komendanta schwytał jeńca rosyjskiego, który rzekł do niego odważnie:

– Zdrajcy, idziecie razem z Germanami na swoich, na Słowian. O co wy się właściwie bijecie?

– O naszą wolność, oczywiście – odpowiedział pierwszy ułan II Rzeczypospolitej. – A wy?

– O honor.

– No to każdy walczy o to, czego mu brak – rzekł z ironicznym uśmieszkiem Wieniawa.

NIEZŁOMNOŚĆ

Marszałek Piłsudski nosił się z zamiarem zmiany polskiego hymnu narodowego i w tej sprawie zwrócił się do generała Wieniawy-Długoszowskiego. Nie podobały mu się przede wszystkim słowa; uważał za bzdurne zwroty: „póki my żyjemy”, „przejdziem Wisłę, przejdziem Wartę”, „dał nam przykład Bonaparte”. Polecił Wieniawie znaleźć kogoś, kto napisałby nowy hymn.

Wieniawa szukał, lecz bez efektu. Z największych Kasprowicz już nie żył, Tetmajer był chory, Artur Oppman odmówił, a skamandryci chcieli mieć najpierw muzykę, do której mogliby dobrać słowa. Wieniawa podpowiadał melodię Franciszka Karpińskiego Bóg się rodzi. Piłsudski odparł, że nie wolno kraść Karpińskiemu jego najpiękniejszej kolędy. Nie zgodził się też na Warszawiankę, bo – mówił – nie lubi prezentów od Francuzów. Boże, coś Polskę odrzucił jako błagalną modlitwę, którą powinna pozostać na zawsze.

Podobno za namową generała Kazimierza Sosnkowskiego marszałek wybrał melodię hymnu. Miałby nią być „najpiękniejszy chorał świata” – Preludium 20 c-moll, op. 28 Fryderyka Chopina. Tekst zaś powinien mieć charakter inwokacji z Pana Tadeusza albo nastrój bożonarodzeniowego wiersza Konrada z Wyzwolenia Stanisława Wyspiańskiego. Nie powinno być w nim imion największych nawet królów i bohaterów narodowych.

– Oby się znalazł autor z duszą i talentem Karpińskiego – wzdychał Piłsudski.

Hymn do dzisiaj się nie zmienił.

WOJNA VS. POKÓJ

Piłsudski został premierem pod koniec lat 20. ubieg­łego wieku. Udał się wówczas do Genewy, gdzie miała się odbyć debata na temat tego, czy Litwa jest w stanie wojny z Polską, czy nie. Po czterdziestu minutach rozpatrywania zarzutów Litwinów przez Radę Ligi Narodów Piłsudski wstał, podszedł do premiera Litwy Voldemarasa i spytał:

– Panie premierze, ja chcę wiedzieć, czy między nami pokój, czy wojna. Bo jeśli wojna, sprawę załatwiam ja, a jeżeli pokój, sprawę załatwi mój minister spraw zagranicznych.

– Pokój – wykrztusił Voldemaras.

LAIK

W 1921 r. dyrektorem Departamentu Sztuki w Ministerstwie Wyznań Religijnych i Oświecenia Publicznego został malarz, wybitny akwarelista Julian Fałat, który o sprawach administracyjnych nie miał najmniejszego pojęcia.

W południe urzędował w restauracji Astoria z malarzami i aktorami, wieczorem jadł kolację u Langnera z literatami lub w Bristolu z mecenasami sztuki i dziennikarzami. Wszyscy nazywali go „kochanym dyrektorem”, ponieważ wszystko wszystkim obiecywał. Po takim półrocznym dyrektorowaniu Fałat miał zrujnowany żołądek i pusty portfel. Wyjechał na urlop i więcej w ministerstwie się nie pokazał.

KRÓL ABSURDU

Kiedy za czasów sanacyjnych przyjechał do Warszawy król rumuński, ulice były obstawione policją, i to nie tylko polską. Obawiano się zamachu. Na trasie przejazdu króla nie pozwalano przejść przez ulicę nikomu. Franciszek Fiszer (1860-1937), filozof, przyjaciel wielu pisarzy i poetów, który pędził na jakiś proszony obiad, przerwał kordon i, sapiąc, chciał przejść zakazany odcinek. Podbiegł do niego elegancki rumuński oficer policji i powiedział po francusku:

– Nie wolno przechodzić. Czekamy na króla.

– Król to ja – odpowiedział Fiszer osłupiałemu oficerowi.

POSELSTWA

Przed słynną bitwą pod Wiedniem (1683) wielki wezyr przesłał Janowi III Sobieskiemu kwartę maku z informacją, że wojska tureckie są tak liczne jak ten mak i że król popełnia szaleństwo, stając do walki z tak szczupłą garstką rycerzy. Sobieski wysłał mu zaś kwartę pieprzu, mówiąc przez posłów:

– Wprawdzie można ten pieprz policzyć, ale niech go wezyr spróbuje rozgryźć…

PRAKTYKANT

Gdy po zwolnieniu z niewoli carskiej Tadeusz Kościuszko przybył do Paryża, sławę jego imienia i czynu znała już cała Europa. Salony zabiegały o osobę Naczelnika, a upudrowane paryskie damy chciały co prędzej poznać „polskiego Dantona”. Wszystkie ubiegła głośna autorka Corynny, pani Germaine de Staël-Holstein, której wreszcie udało się niechętnego do wizyt Kościuszkę uprosić o przybycie do jej salonu.

Kościuszko wszakże nie we wszystkim zadowolił ciekawe panie. Gdy bowiem pani de Staël zaczęła nalegać, aby coś opowiedział zebranym o bitwie pod Racławicami, Naczelnik odparł krótko i po prostu:

– Umiałem, mościa pani, wygrać bitwę pod Racławicami, lecz nie umiem o niej opowiadać!

Inna prośba pani de Staël dotyczyła pobytu Kościuszki w Stanach Zjednoczonych:

– Proszę nam opowiedzieć o rewolucji amerykańskiej.

Kościuszko miał na to rzec:

– O rewolucji się nie opowiada. Rewolucję się robi!

KAPUŚCIANA GŁOWA

Wojciech Dzieduszycki – pisarz, filozof, polityk, prezes Koła Polskiego w Wiedniu, rzecznik autonomii w ramach monarchii austriackiej – przewodniczył raz obradom parlamentu austriackiego. W pewnym momencie, gdy przemawiał, ktoś rzucił w niego główką kapusty.

Dzieduszycki spokojnie uchylił się i zawołał:

– Kto z panów posłów zgubił głowę, może ją odebrać w czasie przerwy.

NIEWYROBIONE NAZWISKO

Włodzimierz Krzyżanowski, amerykański inżynier i polityk polskiego pochodzenia, pierwszy gubernator Alaski, brał czynny udział w amerykańskiej wojnie secesyjnej (1861-1865), opowiadając się przeciw niewolnictwu Murzynów.

W uznaniu jego wybitnych (bojowych) zasług prezydent Abraham Lincoln przedstawił Senatowi wniosek w sprawie nominacji go na generała. Niestety wniosek ten przeleżał w Senacie do końca wojny, podobno dlatego, że nikt nie potrafił wymówić nazwiska generała. Powszechnie nazywano go Kriz.

PEWNOŚĆ SIEBIE

Pewnego razu minister skarbu Królestwa Polskiego, książę Franciszek Ksawery Drucki-Lubecki, wezwany został przez wielkiego księcia Konstantego do Belwederu. Konstanty chciał otrzymać jego zgodę na dość znaczny wydatek. Lubecki był twardy i nie ustąpił. Po długiej wymianie zdań Konstanty rzekł:

– Książę, zanadto pan zadziera nosa w rozmowie.

– Wasza Wysokość – odpowiedział Lubecki – jest tak wielki, a ja tak mały, że inaczej nie mogę rozmawiać.

ZAMIAR

Dnia 3 grudnia 1830 r., po ustanowieniu w Warszawie Rządu Tymczasowego, odbyła się w siedzibie Banku Polskiego dramatyczna rozmowa między przywódcą radykalnego Towarzystwa Patriotycznego Maurycym Mochnackim a lojalnym wobec dawnych władz ministrem skarbu, księciem Franciszkiem Ksawerym Druckim-Lubeckim.

Spotkanie trwało kilka godzin, a po zakończeniu książę Adam Czartoryski spytał Lubeckiego:

– O czym tak długo rozmawialiście?

Lubecki odpowiedział:

– Z tego wszystkiego wnoszę, com od Mochnackiego usłyszał, że ma zamiar mnie powiesić.

POLITYCZNY DIALOG

Erazm Piltz, prawicowy polityk i publicysta, członek Komitetu Narodowego Polskiego w Paryżu, był w pierwszych latach II Rzeczypospolitej posłem w Pradze.

Pewnego dnia, po przyjeździe ze swej placówki, został przyjęty w Belwederze przez Piłsudskiego. Później relacjonował to spotkanie jednemu ze swych kolegów w Ministerstwie Spraw Zagranicznych:

– Miałem bardzo ciekawą rozmowę z Naczelnikiem. Ja oczywiście przez cały czas milczałem.

ODZNACZENIA

Bratankowi króla Stanisława Augusta Poniatowskiego (panującemu w XVIII wieku), naczelnemu wodzowi Księstwa Warszawskiego, księciu Józefowi Poniatowskiemu herbu Ciołek, gdy był ministrem wojny, zlecono dekretem królewskim przyznawanie odznaczeń wojennych. Nadawał je generałom, pułkownikom, wielu oficerom i niektórym żołnierzom, a byli wśród odznaczonych ludzie, którzy nie mieli żadnych wojennych zasług.

Niezadowoleni, korzystając z tego, że książę Józef mieszkał „pod Blachą”, ukuli dowcip: „Nie dziw, że krzyże te lekkie, bo z blachy”, oraz dwuwiersz:

Patrzajcie, przyjacielu, kochany mój kmotrze,

Przedtem był łotr na krzyżu, dzisiaj krzyż na łotrze.

RADA ABSOLUTNA

W pierwszych dniach powstania listopadowego, gdy generał Józef Chłopicki wahał się, czy przyjąć proponowane mu stanowisko naczelnego wodza, Anna Potocka z Tyszkiewiczów, secundo voto Dunin-Wąsowiczowa, znana pamiętnikarka, hrabina, inteligentna i bystra obserwatorka wydarzeń, powiedziała:

– Dyktatury nie przyjmuje się od nikogo, ale się ją bierze.

STATYSTYCZNE POPRAWKI

Helena Rubinstein urodziła się w 1872 r. na krakowskim Kazimierzu, w bardzo skromnej rodzinie zajmującej się handlem. Z Krakowa do Australii wygnała ją nędza. W swojej biografii królowa kosmetyków pisze jednak, że była córką krakowskich bankierów, a uciekła w świat z powodu nieszczęśliwej miłości.

W czasie jej wizyty na Kazimierzu, wiosną 1939 r., zapytano o powód tych nieścisłości. Odpowiedziała, że papa-milioner poprawia tylko smutną krakowską statystykę gospodarczą.

Wkrótce po tym władze miejskie Krakowa nakłoniły kilkanaście znanych w świecie osobistości krakowskich do wprowadzenia zmian w swoich życiorysach…

BŁĘDY W ŻYCIORYSACH

W 1952 r. na Uniwersytecie Jagiellońskim Tadeusz Szczepanek, późniejszy dyrektor muzeów w Nowym Sączu i Zakopanem, zdawał egzamin na polonistykę.

Komisja egzaminacyjna składała się przede wszystkim z działaczy Związku Młodzieży Polskiej, młodzieżowej organizacji ideowo-politycznej powołanej przez komunistów. Posypały się pytania niezwiązane ze studiami.

– A wasz ojciec, Szczepanek, wiecie, żyje?

– Nie żyje.

– Aaa, to bardzo dobrze. Zmarł przed wojną czy już za władzy ludowej?

– Za ludowej.

– A, to źle. Na co umarł?

– Na gruźlicę.

– Bardzo dobrze! W domu czy szpitalu?

– W szpitalu.

– Źle, bardzo źle… A kim był, wiecie, ojciec?

– Szewcem.

– Aaa, to bardzo dobrze. Majstrem czy czeladnikiem u wyzyskiwacza?

– Majstrem.

– Aaa, to źle… W centrum czy na przedmieściu?

– Na przedmieściu.

– Bardzo dobrze! Na parterze czy w piwnicznej izbie?

– Na parterze.

– A, to źle… Ktoś z waszego rodzeństwa też umarł?

– Dwoje.

– A, to bardzo dobrze. A wyście, wiecie, przeżyli?

– Przeżyłem.

– Aaaaa, to źle. Ale my wam, wiecie, zaufamy. Jesteście przyjęci.

WYBUCHOWY LENIN

W któryś marcowy poranek 1978 r. mieszkańców nowohuckiej Alei Róż obudził huk. Okazało się, że pod pomnik Włodzimierza Lenina ktoś podłożył ładunek wybuchowy, który jednak tylko nieznacznie uszkodził patrona pierwszego socjalistycznego państwa. Ładunek umieszczono bowiem w miejscu mało szkodliwym dla całej konstrukcji.

W pierwszym meldunku milicyjnym napisano: „Postać na pomniku ma uszkodzoną lewą przednią nogę”. Autor notatki został pouczony przez zwierzchnika, więc wrócił pod pomnik i upewnił się, aby sprawdzić prawdziwość i poprawność swej informacji. Z ulgą odkrył, że ładunek rzeczywiście eksplodował pod wymienioną przezeń nogą.

KONSTYTUCYJNA SPRAWIEDLIWOŚĆ

Mieczysław Czuma i Leszek Mazan przytaczają anegdotę związaną z egzaminem u znakomitego historyka prawa, profesora Stanisława Grodziskiego.

Kiedy pewnego razu któryś z pretendentów do magisterskiego tytułu nie potrafił udzielić odpowiedzi na temat kształtu konstytucji marcowej, a potem nie miał nic do powiedzenia o charakterze konstytucji kwietniowej – profesor uznał egzamin za zakończony i poprosił o indeks w celu wpisania wiadomej oceny.

Student jednakże wiedział, że profesor wszystkim studentom zawsze zadaje trzy pytania, więc stanowczo zażądał trzeciego dla siebie. Usłyszał:

– Proszę wobec tego porównać te dwie konstytucje.

Studenci prawa doszli do wniosku, że „w Polsce konstytucji było stanowczo za dużo”.

KOMENTARZ

W 1848 r. za zbrodnię zdrady stanu hrabia Adam Potocki, dowódca lwowskiej powstańczej Gwardii Narodowej, został skazany na 6 lat więzienia. Wyroku wysłuchał, stojąc na baczność, a potem krzyknął:

– Es lebe der Kaiser! [Niech żyje cesarz!]

Zadowolony monarcha od razu ułaskawił hrabiego. Potocki został posłem, przyznano mu koncesję na budowę linii kolejowej Przemyśl–Łupków.

Okrzyk hrabiego bardzo się spodobał Franciszkowi Józefowi, kazał go sobie powtarzać po wielokroć przy różnych okazjach.

PATRIOTYCZNA ŁAPÓWKA

Opowieści z krainy centusiów Mieczysława Czumy i Leszka Mazana odkrywają ważną dla Krakowa informację: dlaczego kopiec Kościuszki, irytujący generalnego gubernatora Hansa Franka, jeszcze istnieje. Frank polecił bowiem zniszczyć ten „pomnik kultury i władzy polskiej”.

Kopca jednak nie zburzono. Według słanych do Berlina donosów ocaliła go zamieszkała w Wiedniu księżniczka Lubomirska, ofiarowując gubernatorowi któryś z neoromantycznych obrazów Arnolda Böcklina.

Natomiast Hitlerowi Frank wyjaśnił, że zostawił ten element panoramy miasta, aby Führer, przyjeżdżając do Krakowa, miał co malować.

HAPPY END

W czasach PRL-u przemówienia dostojników państwowych opatrzone były dodatkowymi słowami: „entuzjazm”, „oklaski”, „silne oklaski”, „oklaski słabną”. Aby słuchacze wiedzieli, kiedy mają dać im wyraz, rozdawano im referaty.

W 1957 r., w 40. rocznicę rewolucji październikowej w teatrze im. Juliusza Słowackiego przemówienie miał wygłosić I sekretarz Komitetu Wojewódzkiego Partii – Czesław Domagała. Niestety zbyt długo pracował on nad swym tekstem i nie zdążono go przepisać i rozdać. Poproszono więc grupę ZMS-owców, aby realizowała hasło „entuzjazm”, ilekroć padną słowa „Związek Radziecki”.

I tak też było aż do chwili, w której towarzysz przeczytał: „Aż nadszedł ponury dzień 22 czerwca 1941 roku, kiedy uzbrojone po zęby hordy hitlerowskich najeźdźców napadły na pławiący się w szczęściu, spokoju i dobrobycie Związek Radziecki”. Młodzież zaczęła szaleńczo klaskać i krzyczeć: „Słusznie! Racja! Brawo! Niech żyją!”.

Blady jak ściana Domagała zaczął ich uspokajać: „Ciszej, młodzi towarzysze! Ciszej!!! Ja muszę wam jeszcze powiedzieć, jak się to wszystko skończyło!”. A jakie były tego skutki? Według relacji prasowych skończyło się to dobrze dla wszystkich uczestników akademii, a według osób dobrze poinformowanych dobrze skończyło się tylko dla Związku Radzieckiego.

KSIĄŻKA RATUNKOWA

Ksiądz doktor Julian Gołąb, proboszcz kościoła św. Mikołaja w Krakowie, zaraz po wkroczeniu wojsk Armii Czerwonej do miasta wpadł do garnizonu wojsk radzieckich i zażądał pomocy przy remoncie dachu swojej XIII-wiecznej świątyni, gdyż został on zniszczony podczas wysadzenia przez Niemców wiaduktu kolejowego nad ulicą Kopernika.

Komendant był oburzony:

– O czym wy tu gadacie? Ruszyła właśnie historyczna ofensywa, której celem jest dobicie faszystowskiej bestii w jej berlińskim gnieździe, a wy nam tu prawicie o jakichś deskach, cegłach i dachówkach. I to jeszcze na remont kościoła!