Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Antoni Kępiński – najsłynniejszy polski psychiatra i znakomity eseista – to nie tylko guru medycyny i filozofii, ale także postać tajemnicza, pełna sprzeczności i niespełnionych marzeń.
Przyszedł na świat tuż po odzyskaniu przez Polskę niepodległości i od razu jego rodzina musiała uciekać przed demonami szowinizmu; zaczął studiować medycynę, ale upiory nazizmu rzuciły go w wir przygód i na wyboiste drogi tułaczki po niemal całej Europie; wrócił do Polski – prosto w łapy i kły biesów komunizmu.
Książka plastycznie i dynamicznie pokazuje Mistrza Antoniego nie tylko w labiryncie podróży inicjacyjnej i w różnych sytuacjach granicznych (w karcerze obozu koncentracyjnego, kokpicie myśliwca Royal Air Force, sali szpitala psychiatrycznego czy na łożu śmierci), ale i w brudnej, cuchnącej suterenie, w której siedział jak mnich i mistrz przyjmujący swoich uczniów – pacjentów, ludzi doświadczonych przez los, chorych psychicznie, opętanych przez demony iluzji i urojeń, amnezji i halucynacji, ludzi, których pamięć i fantazja przypominają mroczne wizje z płócien Boscha czy Bruegla.
Heroiczna walka Profesora z demonem śmierci to dramatyczna gra z czasem, batalia o utrwalenie własnych i cudzych doświadczeń na kartach książek, które mogą rozpalać serca i umysły licznych czytelników. To, co napisał, jeszcze długo będzie głosem rozsądku w zwariowanym świecie intelektualnych i artystycznych mód.
W walce z demonami pomagała mu miłość do żony Jadwigi oraz pomoc i wsparcie tak niezwykłych znajomych i przyjaciół, jak Halina Poświatowska, Wanda Półtawska, Hanna Chrzanowska, Janina Ipohorska, Karol Wojtyła, Józef Tischner, Jerzy Panek, Roman Ingarden, Jan Sztaudynger, Julian Aleksandrowicz, Stefan Szuman, Kazimierz Dąbrowski.
Autorzy przedstawiają psychiatrię jako swoiste ćwiczenie duchowe, powieść ta jest więc nie tylko historią genialnego naukowca i artysty, ale w pewnej mierze również przewodnikiem po rozmaitych koncepcjach psychologicznych oraz poradnikiem zdrowia psychicznego, podszeptnikiem, jak żyć kreatywnie i szczęśliwie.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 1086
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Książkę tę dedykujemy tym, którzy więcej czują i inaczej rozumieją i dlatego bardziej cierpią, a których dziś często nazywamy
Wszystko, co widzisz, ma swoje korzenie w niewidzialnym świecie. Kształty mogą się zmieniać, lecz esencja pozostaje ta sama.
RUMI
Tło jest podłożem, na którym może coś zaistnieć. Nieuprawioną, gołą glebą zdarzeń.
J. BRACH-CZAINA
Oko nie widzi jednocześnie całej kuli, choć ona istnieje w całości.
H.F. AMIEL
Szczęście jest kwestią dyscypliny.
S. MÁRAI
Ból jest najlepszym
Antoni Kępiński (1918-1972), wybitny polski psychiatra i filozof, jest moim wirtualnym mistrzem od czasów, gdy jako student medycyny tak intensywnie wchodziłem w tajemnice nauk przyrodniczych, że coraz dotkliwiej odczuwałem spadek stężenia humanistyki w organizmie. Postanowiłem zatem studiować dodatkowo filozofię oraz próbować swoich sił w prozie i poezji. I już żyłem w dwóch światach. Pierwszy był obliczalny i policzalny, oparty na sztywnych regułach matematyki i logiki, jednak zanadto odpychał redukcjonizmem naukowym oraz ignorowaniem intuicji, wyobraźni czy pełnych pasji wzlotów ducha. Z kolei drugi świat pociągał swoimi wizjami, fantazjami, metaforami, wolnością kreowania alternatywnej rzeczywistości, ale zbyt często stawał się tak lotny i ulotny, tak wysubtelniony i wysublimowany, że tracił kontakt z realiami twardej, szarej codzienności, z namacalną rzeczywistością życia przeciętnego (statystycznego) człowieka.
Tak rozpoczęły się moje poszukiwania Wielkiej Syntezy, czegoś, co mogłoby zespolić w jeden uniwersalny system i naukę, i sztukę, i ciało, i duszę, połączyć prawa wielkich liczb z konkretem egzystencji niepowtarzalnej osoby, jednostki, która żyje nie w nieokreślonych otchłaniach czasoprzestrzeni, tylko w konkretnym miejscu i czasie.
Duchowa podróż doprowadziła mnie w końcu do dzieł śp. Profesora Antoniego Kępińskiego.
„W swej psychiatrycznej prognozie Kępiński napisał, że człowiek przyszłości, aby przetrwać, musi pogodzić dwie przeciwstawne postawy: kosmonauty i artysty. Można powiedzieć, że Kępiński rozwiązał to trudne zadanie – był niestrudzonym «kosmonautą» w podróżach w duszę drugiego człowieka oraz wielkim artystą w malowaniu kształtów ludzkiej psychiki”. Te słowa profesora Zdzisława Ryna – ucznia Antoniego Kępińskiego, a zarazem badacza zachowań człowieka w sytuacjach granicznych, ekstremalnych – stały się dla mnie mottem życia i drogowskazem na szlakach twórczości.
Czytałem i cytowałem Kępińskiego, studiowałem i opracowywałem prace poświęcone Kępińskiemu, szukałem dzieł pisanych w stylu i duchu tego Kosmonauty-Artysty, ciągle się przy tym zastanawiając, jak tę zdobywaną wiedzę wykorzystać w życiu i twórczości, w mojej kształtującej się egzystencji, pełnej wzlotów i upadków. Przez jakiś czas rozważałem napisanie pracy doktorskiej poświęconej jednemu z aspektów dorobku naukowego i literackiego Wielkiego Psychiatry, ale byłaby to rozprawa naukowa, rzecz spójna, drobiazgowa, pełna przypisów i odnośników, skreślona stylem drętwym i nudnym, zawierająca rozważania, które przeczyta zapewne zaledwie kilka osób. A przecież Profesor Antoni Kępiński był nie tylko lekarzem i uczonym, był przede wszystkim eseistą i moralistą, nieprzeciętnym humanistą, marzącym o tym, by trafić do szerokich kręgów polskiej inteligencji. Jego pragnieniem było popularyzowanie ezoterycznej wiedzy psychiatrycznej wśród lekarzy i nauczycieli, księży i artystów, dziennikarzy i przedstawicieli innych profesji.
To może biografia? Taką już prawie czterdzieści lat temu napisał Jan Masłowski (teoretyczne rozważania dołożył do tej pozycji Andrzej Jakubik). Nie należy mnożyć bytów ponad potrzebę, jak to stwierdził słynny Ockham. Jaki zatem sens ma pisanie kolejnej biografii? Późniejsza może być lepsza niż pierwsza. Może, ale nie musi. Warto zatem przeanalizować szkic biograficzny Masłowskiego. Suche fakty, oschły, urzędniczy, niemal naukowy styl, uczciwość kronikarza, który dociera do źródeł, przegląda listy, zdjęcia, dokumenty, robi wycinki z gazet i wyimki z książek – tworzy rzecz solidną, szkolną, szablonową. To jeszcze nie grzech. Największym uchybieniem Masłowskiego jest, że osobiście bardzo dobrze znał Kępińskiego, spędził z nim setki godzin, ale prawie nic z tego nie przedarło się do biografii Mistrza. W imię historycznego obiektywizmu, naukowej rzetelności?
Przez długi czas myślałem, jak Profesora ożywić, odmalować w kolorach, dźwiękach i zapachach. Przeczytałem wiele biografii i poznałem wiele sposobów wzbogacania życiorysu o elementy analityczne i krytyczne, tak by narracja nie sprowadzała się do przytaczania źródeł i nie była wyłącznie kompilacją listów, relacji prasowych, wspomnień, zdjęć, dokumentów. Zgodność z historią, szczegółowość (dokładność) i zwięzłość to istotne cechy tego typu literatury faktu, ale przecież ważny jest również sposób prezentacji materiałów, znaczenie ma oryginalna forma, oddanie kolorytu spraw, stosowanie środków artystycznego wyrazu w celach estetyzujących. Czyli nie suche informacje, lecz opowieść o człowieku. Nie kalendarium życia, tylko żywa narracja. Nie ogół, a szczegół. Nie brązownictwo, pisanie na kolanach, napuszona hagiografia, panegiryczny schemat.
Na tym etapie rozważań dotarła do mnie informacja, że pewna osoba pisze już nową biografię Profesora.
W listopadzie 2018 roku ukazała się książka Antoni Kępiński. Gra z czasem Krystyny Rożnowskiej. Autorka to doświadczona dziennikarka, ma na swoim koncie kilka pozycji książkowych z zakresu literatury faktu, nic więc dziwnego, że jej narracja biograficzna jest płynna, dynamiczna, spójna, zwięzła i ciekawa. Dobrze się broni jako wprowadzenie w żywot słynnego psychiatry, niestety, najwidoczniej pisarka tak bardzo chciała zdążyć na obchody stulecia urodzin Profesora Kępińskiego, że praktycznie nie wyszła poza fakty, które zebrał i ogłosił Jan Masłowski. Można przeto rzec, iż Mistrz Antoni nie doczekał się jeszcze biografii z prawdziwego zdarzenia. A szkoda, bo jego życie obfitowało w fakty burzliwe i tajemnicze.
Podjąłem decyzję, że moja książka będzie się mieścić w trójkącie: biografia – reportaż – powieść. Niezwykle ambitny, trudny projekt!
Chciałem, by rzecz ukazała się na rynku w 2018 roku, w setną rocznicę urodzin Antoniego Kępińskiego. Czas uciekał. Wiedziałem już, że sam nie podołam temu zadaniu. Przeto zaproponowałem współpracę… mojej żonie, którą od wczesnej młodości fascynowały teksty Profesora i którą cenię za talent pisarski, doświadczenie redaktorskie, solidność, dociekliwość i cierpliwość w przeszukiwaniu źródeł i docieraniu do inspirujących faktów. Zaczęło się wspólne tworzenie, redagowanie, korygowanie. I razem, face-to-face, i osobno, nad konkretnymi fragmentami.
Po jakimś czasie wysłaliśmy próbki tekstu kilku osobom, które osobiście znały Antoniego Kępińskiego i darzyły (darzą) go, jako człowieka i lekarza, ogromną estymą, a jego dzieła cenią wysoko. Wyjaśniliśmy, że ma to być coś pomiędzy fabularyzowaną biografią i powieścią biograficzną, a mimo to reakcja czytelników nieco nas zaskoczyła. Pojawił się zarzut zbytniego subiektywizmu i zbyt swobodnego podejścia do faktów biograficznych. To znaczy? Głównym zarzutem było, że nie potraktowaliśmy bohatera zbyt poważnie, że u nas nie jest pomnikowym lekarzem i filozofem. Ale to może znaczyć, że u nas jest człowiekiem z krwi i kości. Żywą postacią. Wprawdzie osoby krytykujące próbkę powieści nie są krytykami ani teoretykami czy historykami literatury, ale pisarz musi kierować się nie tylko opinią znawców tematu, lecz przede wszystkim wyobrażeniami i oczekiwaniami potencjalnego czytelnika. Stąd – wyjaśniająca rola tej przedmowy.
Na wstępie należy wyjaśnić następujące kwestie: Czym jest ta książka? Jaki zamysł i cel przyświecał jej autorom? Do kogo jest adresowana? W jaki sposób (i dlaczego akurat tak) ma prezentować sylwetkę najsłynniejszego polskiego psychiatry?
Trzeba zacząć od tego, że nie jest to ani biografia, ani klasyczna powieść, w której wszystko może być fikcją i nic nie musi być prawdziwe. Nasza książka to właśnie gatunek „pograniczny”, coś pomiędzy beletryzowaną biografią a powieścią biograficzną. Ale nie tylko! To również w pewnej mierze przewodnik po ścieżkach rozwoju psychiatrii XX wieku oraz poradnik: Jak sobie radzić w sytuacjach trudnych, stresujących, korzystając z pouczeń i wskazówek Profesora Kępińskiego.
Powieść biograficzna (np. Autor, autor, David Lodge) to odmiana powieści historycznej, w której fakty historyczne połączone są w różnych proporcjach z fikcją literacką; pisarz wykorzystuje środki stylistyczne prozy artystycznej, wiedzę łączy z wyobraźnią, ale jest zobowiązany do możliwie ścisłej wierności wobec faktów w przedstawianiu miejsca wydarzeń oraz specyfiki czasu, w którym rozgrywa się akcja utworu. Miejsce i czas kształtują bohaterów i wywierają wpływ na fabułę powieści. Granice dowolności operowania materiałem są rozciągliwe. „Daleko idąca swoboda w interpretacji sensu zdarzeń historycznych, w ich ocenie i ocenie postaci historycznych, posuwająca się nieraz nawet do zafałszowania ich obiektywnej roli w dziejach, należy do tradycyjnie przyjętych cech powieści historycznej, ponieważ powieść ta jest w wysokim stopniu przekaźnikiem idei historiozoficznych autora, który może np. wykorzystać materiał historyczny do własnej interpretacji i oceny współczesności. Mimo swobody traktowania materiału historycznego naturalną i właściwą dla powieści historycznej tendencją jest zdążanie ku realizmowi i prawdzie historycznej, i każda powieść tego rodzaju musi zawierać znaczącą proporcję realizmu w strukturze świata fikcji” – pisze Witold Ostrowski w artykule na temat powieści historycznych.
Powieść biograficzna nie prezentuje zazwyczaj całego życiorysu bohatera, może się skupić na jakimś sporym, przełomowym fragmencie życia (jednocześnie zawłaszczając nielichy kawał historii świata) albo może być osnuta wokół jakiegoś pozornie banalnego epizodu z biografii (a zarazem wokół cząstki historii świata), wówczas wydarzenia sprzed czasu akcji powieści pojawiają się w przelotnych retrospekcjach, a czasy przyszłe przebłyskują w antycypacjach. Natomiast fabularyzowana biografia stara się przedstawić w miarę całe życie bohatera, od dnia urodzin do chwili śmierci, skupiając się intensywniej na momentach przełomowych egzystencji, niekoniecznie w sposób linearny, chronologiczny, ale zawsze dążący do stworzenia syntezy losów jednostki. Mistrzem tego (pod)gatunku jest Irving Stone, który w niezwykle przykuwający uwagę sposób pokazał życie i twórczość tak wybitnych postaci, jak Karol Darwin, Zygmunt Freud, Michał Anioł, Vincent van Gogh, Camille Pisarro czy Jack London.
Zdarzają się innego rodzaju formy pośrednie, przykładowo: skupienie się tylko na twórczym okresie życia postaci, na wybranym aspekcie jej biografii (jak praca, miłość, walka z chorobą czy systemem społecznym); bywają też „żywoty równoległe”, jak np. Vitae parallelae Plutarcha czy świetny Lord Nevermore Agnety Pleijel, powieść o przyjaźni Bronisława Malinowskiego i Stanisława Ignacego Witkiewicza.
Czym więc jest nasza książka o Antonim Kępińskim? Do zbeletryzowanej biografii zbliża ją pragnienie przedstawienia całości życia Profesora – od burzliwych wydarzeń z pierwszych miesięcy odrodzonej Polski, poprzez młodzieńcze troski, zachwyty i dylematy, lata wojennej tułaczki i cierpień w obozie koncentracyjnym, poprzez emigrację, powrót do ojczyzny, kolejne etapy kariery naukowej, aż po walkę ze śmiertelną chorobą i heroiczne pisanie do ostatniej kropli krwawego atramentu. Niektórym jednak okresom i aspektom poświęciliśmy (nieproporcjonalnie) więcej miejsca (niż innym), żeby pokazać w akcji tego nieprzeciętnego psychoterapeutę i myśliciela.
Staraliśmy się uczciwie i solidnie łączyć elementy historii (dostępne fakty przestawić możliwie dokładnie, wiernie) i literatury, dążyliśmy do odtworzenia nie tylko meandrów życia, ale i labiryntu osobowości Antoniego Kępińskiego, mając przy tym (nie)skromną ambicję dania czytelnikowi dzieła sztuki. Obraz psychiki nieprzeciętnego psychiatry sam w sobie jest dziełem dydaktycznym, spokrewnionym z moralistyką (proszę nie mylić z natrętnym moralizatorstwem) – ale nie może to być hagiografia, jakiś panegiryczny żywot świętego (czego życzyliby sobie bezkrytyczni wielbiciele Mistrza). To nie może być jakaś „złota legenda”, jakieś brązownictwo czy stawianie marmurowej postaci na cokole. W demaskatorskim eseju pod tytułem Brązownicy Tadeusz Boy-Żeleński przeprowadził zdecydowaną kampanię przeciwko tym, którzy chcieliby przedstawić nieprawdziwy, przykrojony do potrzeb dydaktycznych lub ideologicznych obraz historii, biografii. Boy kochał Mickiewicza, sławił Pana Tadeusza – jednocześnie krytykując koturnową naukę o Narodowym Wieszczu, wyśmiewając krytyków literackich, którzy starali się maskować ciemne strony życia wybitnego poety. W tym – Boyowym – duchu staraliśmy się opowiedzieć o Profesorze. Z tym że w jego biografii jest zdecydowanie mniej mrocznych epizodów, niż to miało miejsce w przypadku Adama Mickiewicza. We wspomnieniach ludzi, którzy znali krakowskiego lekarza, często pojawiają się opinie, że był to człowiek święty, że Karol Wojtyła powinien swego czasu rozpocząć proces beatyfikacyjny, a potem kanonizacyjny. Ale przecież nawet święci mieli swoje słabostki i śmiesznostki, czego najlepszym dowodem są dziwactwa Świętej Teresy z Ávili, Ignacego Loyoli, Franciszka z Asyżu czy Tomasza z Akwinu. Święty Antoni Kępiński też nie jest chodzącym ideałem. Jako dziecko nie był urodzonym geniuszem, po prostu jako grzeczny, pilny, radosny chłopak robił to, co do niego należało. Podczas wojny nie był bohaterem, choć w jego życiu z tego okresu jest nuta awanturniczej przygody; jako lekarz i naukowiec nie zachwycił najwybitniejszych psychologów i psychiatrów (więc nie został profesorem zaraz po trzydziestce); nie walczył z komuną, choć nigdy nie splamił swojego sumienia współpracą z „przewodnią siłą narodu”; był erudytą, myślicielem, prekursorem nowej psychoterapii, ale też lubił wypić, zapalić i zabawić się, miał specyficzne poczucie humoru i honoru; zapewne nie był idealnym mężem, na pewno jednak był niedościgłym wzorem jako terapeuta przepełniony empatią, tolerancją i miłością bliźniego. Po prostu wybitny człowiek, ze wszystkimi swoimi wadami i zaletami. Tak właśnie chcieliśmy go odmalować. Przyświecał nam postulat zwięzłości, wyłączenia wszystkiego, co zbędne i nieważne. Wydaje się nam, że dobrze przemyśleliśmy materiał i wybraliśmy szczegóły tak, by rzucały właściwe światło na bohatera. Staraliśmy się inspirować twórczością Stefana Zweiga, który połączył biografię z powieścią psychologiczną. Naszym mistrzem był także André Maurois, twierdzący, że biografia artystyczna (literacka) nie jest ani czystą historią, ani czystą literaturą, to także nie nauka, tylko dziedzina sztuki łączącą harmonijnie fakty historyczne z literackimi środkami przekazu. Nawiązaliśmy do społecznie istotnych problemów, staraliśmy się formułować uogólniające wnioski, nie oddalając się zbytnio od wymogów prozy narracyjnej, wykorzystując fabułę, jej obrazowość i plastyczność.
Zadanie, które przed sobą postawiliśmy, było trudnym wyzwaniem. Antoni Kępiński zmarł prawie pół wieku temu, nie żyje już jego siostra ani żona, Kępińscy nie mieli dzieci, więc nie mogliśmy od tych nieistniejących potomków zaczerpnąć informacji o jego życiu prywatnym. Odeszło wielu jego współpracowników i pacjentów, oni praktycznie też nie zostawili po sobie zapisanych wspomnień; zaś dla zafascynowanych nim uczniów pozostał Profesor przytłaczającym Olbrzymem Medycyny, stąd ich relacje tchną pomnikowym patosem, abstrakcyjnym i mglistym. W biografiach jego przyjaciół (vide: J. Aleksandrowicz, K. Wojtyła, J. Tischner, W. Półtawska) pojawia się marginalnie albo w ogóle się o nim milczy. Nie zachowały się – albo są niedostępne – wywiady z nim, wspomnienia o nim, nie wiadomo, czy jego poczucie humoru było raczej ironiczne, sarkastyczne, czy rubaszne, czy może wysublimowane. Nie wiadomo, ile miał w sobie z ekstrawertyka, a ile z introwertyka, o jego epizodach psychotycznych też niewiele wiemy. Na ile był otwarty, na ile skryty i jakie tajemnice przechowywał pod zbroją dobroczyńcy ludzkości? Jakie były jego ulubione miejsca, rzeczy, kolory, dania, dni, czynności, lektury? Dlaczego nie miał dzieci i jak to znosił? Czy bywał duszą towarzystwa? Komu najbardziej ufał? Czym charakteryzowały się jego spotkania z Bogiem? Gdzie tkwi przyczyna jego legendy, co jest istotą fenomenu jego pośmiertnej popularności? W jakim stopniu i w jakiej formie psychiatria była dla niego ćwiczeniem duchowym? Jaki jest naprawdę jego wpływ na kulturę XX i XXI wieku?
Pełno zagadek, zagadki harcują z Wielką Tajemnicą, którą jest prawda o tym Wybitnym Człowieku.
Podstawowe cechy dobrego stylu to klarowność, prostota, zwięzłość, stosowność, konstrukcyjność, dynamiczność i konkretność. Dobrze napisany tekst – zarówno z zakresu literatury typu fiction, jak i non-fiction – powinien być jasny, a nie chaotyczny i bełkotliwy, no i musi się wystrzegać zawiłości, niepotrzebnej ozdobności i pretensjonalności, po prostu ma być komunikatywny. Czyli nie może być rozwlekły, a przy tym powinien zachować odpowiedniość między treścią a formą wypowiedzi. Pisarza obowiązuje precyzja, wyrazistość i spójność, nie może przy tym zapominać o postulacie walki ze statycznością przekazu, musi wykorzystywać szybkie, żywe tempo (poprzez żywy rytm składniowy prozy). Ani opowiadanie, ani opis nie mogą zatracać się w abstrakcjach. Stąd istotna rola obrazowości. Obraz świata przedstawionego ma być kreowany za pomocą takich środków językowych, by ta rzeczywistość była zmysłowa i mogła być odbierana wszystkimi zmysłami. Gdy ktoś tworzy fikcyjną postać, może jej przypisać dowolne cechy fizyczne i psychiczne, może ją umieścić w dowolnym miejscu i czasie – natomiast z odtwarzaniem realnej, historycznej osoby wiąże się wiele ograniczeń. Ludzie powszechnie znani i cenieni za życia odciskają swoje piętno na nośnikach obrazu i dźwięku; jeśli należą do establishmentu politycznego, stają się ośrodkiem zainteresowania dziennikarzy, jeśli zaś uczestniczą w życiu bohemy artystycznej, mają szansę przetrwać w anegdotach, dziennikach, autobiografiach, wspomnieniach i wywiadach. Ale to nie jest casus Antoniego Kępińskiego. On był skromnym lekarzem, znanym głównie w kręgach medyków i pacjentów (dopiero pośmiertna publikacja jego dzieł sprawiła, że stał się osobowością kultową). O jego osobności, indywidualności, oryginalności, niepodrabialności zaświadczają jedynie zachowane dokumenty: fotografie, listy i zapiski w notatnikach (dotyczące psychiatrii, ale gdzieniegdzie dające możliwość poznania myśli, uczuć i pragnień Profesora). W sumie – niewiele tego. Jak z tych dość suchych faktów skonstruować żywą postać, człowieka z krwi i kości, bohatera zapadającego w pamięć? Gdy nie ma dostępu do wystarczającej ilości informacji – trzeba wyostrzyć swoją empatię, intuicję, wyobraźnię. Dziury w danych należy zastąpić hipotezami oraz fikcją literacką. Jak bowiem opisać ulotne stany umysłowe i emocjonalne, po których został jedynie niewielki obrzynek w postaci pozostawionych listów? Jak plastycznie i dynamicznie opowiedzieć o wspomnieniach i marzeniach Psychiatry? Nie był on przecież osobą mówiącą wszystkim o wszystkim! Jak przedstawić jego losy w formie wyraziście skomponowanej fabuły, skoro ocalały tylko nieliczne kamyczki z tej pięknej mozaiki? Te czynności przypominają pracę policyjnego profilera, który ze skąpych danych tworzy wizerunek psychologiczny postaci. Tam gdzie biografia dokumentalna pozostaje bezradna – bo jest ona zwykle kompilacją autentycznych źródeł – tam jest miejsce dla powieści biograficznej, która może sobie pozwolić na właściwe jej ekstrawagancje, jak choćby kreowanie fikcyjnych dialogów, przytaczanie wymyślonych stwierdzeń, niepopartych źródłami relacji o wrażeniach, uczuciach i zachowaniach danej postaci.
Mamy tutaj podobne dylematy, jakie od lat nurtują teoretyków i praktyków reportażu (który to gatunek dziennikarski coraz bardziej przechodzi na teren literatury pięknej, niekiedy zdąża w stronę poezji, niekiedy w kierunku eseju). Czy obiektywizm reportażu należy między bajki włożyć? Gdzie leży granica między subiektywnym spojrzeniem a jawną manipulacją? Reporter jest zobowiązany do zachowania zgodności z faktami, szczegółowości (dokładności) i zwięzłości. Rację ma tu Krzysztof Kąkolewski czy raczej Melchior Wańkowicz? Pierwszy twierdził, że fikcja jest porażką autora, drugi zaś opowiadał się po stronie kolażu faktu i fikcji, prawdy i zmyślenia. Każdy ambitny dziennikarz, historyk i pisarz zdaje sobie sprawę z konieczności dbania o oryginalną formę, o oddanie kolorytu sprawy. Niekiedy jednak wymogi sztuki sprawiają, że środki artystycznego wyrazu stają się tak wyrafinowane, a wiele czarnych dziur i białych plam trzeba zapełnić fantazją, iż rodzi się jakaś nowa jakość. Dam przykład. W książce Reporterzy bez fikcji Wojciech Jagielski przyznaje, że jedna z jego książek nie jest reportażem, tylko powieścią dokumentalną, gdyż występują w niej postaci fikcyjne. Wprawdzie sklejone z prawdziwych cech, mające realne pierwowzory, ale jednak zmyślone. Podobna sytuacja ma miejsce w przypadku znakomitej powieści biograficznej Olgi Tokarczuk. Księgi Jakubowe to hybryda poezji z reportażem i powieści z biografią tajemniczego Jakuba Franka, polsko-żydowskiego mistyka i dziwaka, działacza i awanturnika. Rzecz, która pozwala nam zatopić się całkowicie w realiach I Rzeczypospolitej Polskiej, u schyłku jej potęgi.
Literatura faktu, wsparta możliwościami, jakie daje beletrystyka, ma zasadniczy cel, którym jest opowieść o przeszłości, opis docierający do prawdy historycznej, tej ogólnej i jednostkowej – a przecież istnieją także prawdy ponadczasowe. Nauka i jej najbardziej abstrakcyjna, ogólna, wzniosła dyscyplina, którą jest filozofia, poszukuje prawd uniwersalnych, tracąc niestety podczas aktów poznania kontakt z prawdą o poszczególnym człowieku, z tym, co w nim jest niesprowadzalne do prawd o innych ludziach. Obiektywizm nauki jest wrogiem subiektywizmu (w najlepszym znaczeniu tego słowa).
Czy prawdy ogólne i jednostkowe mają jakiś wspólny mianownik? I ewentualnie gdzie należy go szukać? Mają, tym wspólnym obszarem jest eseistyka, której wybitnymi innowatorami są u nas na przykład Jerzy Stempowski czy Stanisław Vincenz, a w interesującej nas tu odmianie eseju biograficznego szczyty artyzmu osiągnął Bolesław Miciński w Portrecie Kanta. Znajdujemy tam opis miejsca akcji: „Barometr mówi o mgle i mgła płynie nad Królewcem. Poranna mgła kłębi się w skrętach wąskiej uliczki, czepia się gałęzi i zaćmiewa szyby salonu. W zmętniałym świetle majaczą za oknem drzewa nierzeczywiste – jakby dwuwymiarowe – podobne do zacieków brunatnej farby na wilgotnej jeszcze akwareli”. Mamy charakterystykę zewnętrzną: „Widzimy go takim, jakim opisał go [Ludwig Ernst von] Borowski: trójkątny kapelusz, pudrowana peruka, czarny kołnierz, koronkowy żabot, fraczek z brunatnego sukna podszyty jedwabiem, szare pończochy, pantofle z klamrami i szpada przy boku. Wąską aleją lipową Kant idzie w stronę uniwersytetu na wykład”. Otrzymujemy też charakterystykę wewnętrzną: „Przy obiedzie Kant olśniewa wdziękiem światowca starej daty. Inaczej go widzimy w południe: mniej w nim pedanta, dziwaka o zaburzonym poczuciu rzeczywistości, a więcej charme’u osiemnastowiecznego intelektualisty. Przy skromnie zastawionym stole, przy butelce wina, toczy się rozmowa «niefilozoficzna»: o polityce i geografii, o Lampem i Napoleonie, o Fryderyku, lingwistyce, frenologii i magnetyzmie”. Zanurzamy się coraz głębiej w wewnętrzny świat genialnego filozofa, zaczynamy patrzeć jego oczami, czuć z nim i podążać po ścieżkach jego myśli: „Upór, z jakim obstawał przy regulaminie życia codziennego, zdradzał osłabione poczucie rzeczywistości. Świat zewnętrzny był daleki, nieuchwytny i obcy. Zamknięty w kręgu pojęć żył pamięcią i oczekiwaniem. Teraźniejszość, jeśli jej z góry nie przewidział, była intruzem i stawała w drzwiach gabinetu jak nieoczekiwany gość, jak anioł śmierci, który drwi z czasu. Żył czasem «wewnętrznym», który z ciemnych źródeł pamięci płynął niepewny i chwiejny jak pamięć. Jak rwący strumień – czas porywał strzępki wspomnień, z szumem opływał potężne przęsła pojęciowych konstrukcji i w krętych wirach unosił cały świat: gałązki topoli, połyski szyb, czerwień murów, spełzły błękit, obłoki, cienie i twarze. Jak poryw wiatru – czas – szeleścił w kartkach ściennego kalendarza, zdzierał ćwiartki papieru ze stołu i powiewał zieloną firanką. Twarze przechodniów z lipowej alei i uściśnięte z roztargnieniem dłonie płynęły przez pamięć, podobne do liści na wietrze”. U Micińskiego nawet abstrakcje filozoficzne mają kształty i kolory, melodie muzyki, ostre smaki i subtelne zapachy naparu z kwiatów lipy. W świadomości niemieckiego filozofa literatura mieszała się z metafizyką i epistemologią, namacalny świat rozwiewał się jak mgła, znikały pozory i otwierała się brama prowadząca do rzeczy samych w sobie: „Jeśli Kant znał Króla Leara, musiał w ostatnich latach swojego życia pochylać się nad nierzeczywistą przepaścią, którą ślepymi oczami oglądał Gloster: «nabądź gdzieś szklane oczy i, jak czynią spod ciemnej gwiazdy politycy, zdaj się to widzieć, czego nie dostrzegasz». Zagłębiony w fotelu na wprost okna miał przed sobą ruiny zamku królewieckiego, topole i zblakłe niebo: ograniczony obraz przyrody zamknięty w prostokącie okna. Jakże więc mógł rozszerzyć granice wyobraźni i wyzwolić w sobie wzniosłość idei rozumu? Na próżno męczył pamięć i ubogą wyobraźnię. Były bezradne. Pamięć tyle tylko mogła wyobraźni użyczyć, ile wchłonęła w godzinach poobiednich spacerów: pnie drzew z lipowej alei, zatarte kontury domów i twarze przechodniów. Przymykał szkliste oczy; wtedy pod powiekami rysowały się ramy okienne, kontury stołu, krzeseł – i na tle dogasających spostrzeżeń, w tle jedwabnej firanki, jak w wodzie zielonej, przepływały plamy podobne do cieni ryb w morskiej głębi”.
A jak zrodził się imperatyw kategoryczny, ta etyczna reguła nakazująca postępować według takiej tylko zasady, którą należy uczynić prawem powszechnym? (Te rozważania, pozornie niezwiązane z tematem, są jednak istotne w kontekście psychiatrii aksjologicznej, opartej na wartościach duchowych i transcendentnych, której twórcą był Profesor Kępiński). Kant napisał: „Dwie rzeczy napełniają serce coraz to nowym i coraz to wzmagającym się podziwem i czcią w miarę tego, im częściej, im ustawiczniej zajmuje się nim rozmyślanie: niebo gwiaździste nade mną i prawo moralne we mnie”. Ale kiedy i jak zrodziła się w nim ta deklaracja (i w jakich okolicznościach Kępiński stworzył koncepcję metabolizmu informacyjnego)? Tego się pewno nigdy nie dowiemy, jesteśmy skazani na domysły i wyrocznię – wyobraźnię. Ale od tego ludzkość ma literatów, kierujących się ideą estetyczną, czyli wytworzonym przez wyobraźnię przedstawieniem, które daje dużo do myślenia, oraz pięknem i – paradoksalnie – śmiechem, nagłą przemianą napiętego oczekiwania w nicość.
Gabinet filozofa i gabinet lekarski, świeca i żarówka, Rousseau i Max Scheler, Królewiec i królewski Kraków – żywoty równoległe. Kant i Kępiński.
„Zdarzyło się, że zasnął w fotelu. Płomyk świecy zapalonej o wczesnym mroku rozwiewał się jeszcze w żółtym blasku, który płynął przez szyby i w brunatnych cieniach połyskiwała ciemnowiśniowa politura krzeseł. Z wolna mrok gęstniał w kątach gabinetu – w dogasającym świetle zimowego słońca ostrzej rysowało się nad lichtarzem złote koło. Blask świecy odbity od ram portretu Rousseau rozsypywał po ścianie świetlisty pył, obrzeżając czarny profil. Cień zachwiał się, przesłonił na chwilę światło – i zapłonął. Oto głowa opadła na piersi, pochyliła się nad stołem i płomyk świecy liznął bawełnianą szlafmycę. W nikłym płomyku, w swędzie spalonej bawełny płonął świat: płonęły drzewa, morza, góry. Pożar obejmował niebo gwiaździste i sczerniałe od dymu, gwiazdy, jak ptaki krążące nad płonącym domem opadały w dzień i noc. Ogień ogarniał gmach wzniesiony z takim trudem: Trzeszczały potężne wiązania pojęć – osmalone, żarem strawione więzie kategorie waliły się z hukiem – zapadały. W czerwieni i złocie, w burych skrętach dymu opuszczał dom, samotny i wygnany jak Król Lear”.
Tak to widział Miciński. Ale on przecież tego nie mógł widzieć, to przecież scena z samotnym filozofem, smutnym i zamyślonym jak ten z obrazu Uczony w pokoju z krętą klatką schodową Rembrandta z 1632 roku. Mimo to genialny polski eseista porwał się na oddanie, odmalowanie tej urojonej – niczym w halucynacji – scenki biograficznej.
Tworząc portret Kępińskiego, musieliśmy się zmierzyć z podobnymi trudnościami. Nie można dziś zobaczyć mieszkania Profesora ani jego gabinetu w podziemiach kliniki, rzeczy po nim gdzieś się rozpłynęły w niebycie, jego powiedzonka i anegdoty są nie do odtworzenia. Ale to nie wszystko. Odpływają w ocean nicości te jego mądrości, których nie zdążył bezpiecznie ulokować w książkach. Rekonstrukcja jego systemu myślowego i technik terapeutycznych przypomina pracę archeologa: z przypadkowo znalezionych szczątków, z tych artefaktów, które ocalały, z pojedynczych kosteczek odtworzyć cały szkielet, a z niego za pomocą interpolacji, ekstrapolacji oraz innych ezoterycznych sposobów wywoływania Ducha Historii – z tego wszystkiego (i jeszcze czegoś nieokreślonego) stworzyć obraz anatomii i fizjologii jakiegoś wymarłego gatunku zwierząt lub jakiegoś odległego przodka Homo sapiens. Właśnie dlatego nasza opowieść o Profesorze to nie czysta narracja, pełna błyskotliwych anegdot, to również miejscami esej literacki portretujący Wielkiego Człowieka na tle rozgrywających się wokół niego wydarzeń (nie można zrozumieć części bez szerszego spojrzenia na całość, jak głosi podstawowa zasada hermeneutyki, nauki o interpretowaniu tekstów). Teorie z zakresu psychologii i psychiatrii staraliśmy się zaś możliwie często prezentować raczej w formie monologów i dialogów niż w stylu rozprawy naukowej.
Bolesław Miciński mawiał, że nie chce tracić piękna poranku na wsi na rzecz kompleksu jakości czy gry pojęć. Stąd predylekcja do „życio-myślenia”, próba docierania do prawdy ludzkiej egzystencji nie tylko poprzez intelektualny ogląd, ale również przez zestrojenie abstrakcyjnego dyskursu filozoficznego z możliwie szerokim zasobem zmysłowych doznań egzystencjalnych.
Życie to nie tylko filozofia i historia. To również literatura posiadająca wartości estetyczne i poznawcze. Właściwie każdy rodzaj literatury posiada walor dokumentujący i objaśniający sytuację społeczną i egzystencjalną swojej epoki, a nawet ogólnie pojętej kondycji ludzkiej. Liczy się nie tylko prawda historyczna, istnieją również prawdy psychologiczne i duchowe. Doskonale zdawał sobie z tego sprawę Arystoteles: „Różnica między historykiem a poetą polega na tym, że jeden opowiada o tym, co się rzeczywiście stało, a drugi, co się mogło było stać. Dlatego też poezja jest filozoficzniejsza i głębsza od historii, bo przedstawia więcej to, co jest ogólne, a historia, co jest szczegółowe, indywidualne”. Idąc tym tropem myślenia, można więc powiedzieć, że powieść biograficzna jest prawdziwsza niż biografia. Jaki stąd płynie wniosek? Od naiwnego anegdotycznego biografizmu ważniejsza jest wizja, portret Kępińskiego, jeśli jest rezultatem uczciwego i w trudzie wypracowanego wglądu w ukryte jakości jego życia psychicznego.
Życie duchowe psychiatry i jego pacjentów – to dopiero jest wyzwanie! Jak to zrobić? Uczyliśmy się od mistrzów, takich jak neurolog Oliver Sacks i psychiatra Irvin D. Yalom.
„Mój idealny lekarz przypominałby Olivera Sacksa. Wyobrażam sobie, jak doktor Sacks wnika w moją chorobę, jak ogląda ją uważnie niczym właściciel mieszkania, który zastanawia się, jak je przystosować do potrzeb lokatora. Rozglądałby się więc, trzymając mnie za rękę, i wiedział, co czuje człowiek na moim miejscu. Następnie spróbowałby odnaleźć jakieś dobre strony mojego położenia. Bo doktor Sacks umie sprawić, by dolegliwości przemówiły na naszą korzyść. Dojrzałby ducha opiekuńczego mojej choroby. Własnego ducha złączyłby z moim” – napisał Anatole Broyard (a my już sobie wyobrażamy, że taki to musiał też być Antoni Kępiński). Oliver Sacks był nie tylko lekarzem, ale również pisarzem. „Najwybitniejszym poetą współczesnej medycyny jest bezsprzecznie Oliver Sacks. W tym miejscu mogę jedynie napomknąć o jego niezwykłych książkach, takich jak Przebudzenia, Stanąć na nogi, Mężczyzna, który pomylił swoją żonę z kapeluszem, Zobaczyć głosy, które dokonały przełomu w naszym myśleniu o chorobie. Uważam go za lekarza obdarzonego geniuszem wnikliwości, który zdołał wejrzeć w psychikę pacjenta i pokazać, jak człowiek radzi sobie z chorobą, jak żyje z nią, a czasem wręcz poprzez nią buduje sobie życie. Ludzie cierpiący, pokazuje Sacks, potrafią tworzyć nowe relacje z otoczeniem, dzięki którym upośledzenie staje się wartością i źródłem siły” (A. Broyard).
Równie fascynujące opowieści terapeutyczne tworzy Irvin David Yalom, pisarz, tym bardziej interesujący dla nas, że jest też autorem trzech powieści biograficznych. Jedną z nich jest Kiedy Nietzsche szlochał: ambitny projekt, który w zamierzeniu twórcy miał być podróżą w czasie i przestrzeni, do dziewiętnastowiecznego Wiednia, gdzie i kiedy rodzi się psychoterapia. W autobiografii tak pisze o kiełkowaniu i kształtowaniu (się) koncepcji oraz o swoich intencjach twórczych: „Wyobraziłem sobie fikcyjną, alternatywną historię, w której Nietzsche mógłby odegrać czołową rolę w ewolucji psychoterapii. Wyobraziłem go sobie obcującego ze znanymi ludźmi, których nazwiska wiążą się z narodzinami tej dyscypliny: Zygmuntem Freudem, Josefem Breuerem (mentorem Freuda) i pacjentką Breuera, Anną O. (pierwszą osobą leczoną metodą psychoanalityczną). Jak mogłoby się zmienić oblicze terapii – zastanawiałem się – gdyby kluczową rolę odegrał w początkach naszej profesji filozof Nietzsche? W tym okresie płodowym zdarzyło mi się przeczytać powieść André Gide’a Lochy Watykanu i moje oko padło w niej na celną frazę: «Historia to fikcja literacka, która zdarzyła się, natomiast fikcja literacka to historia, która mogłaby się zdarzyć». Chciałem opisać takie początki psychoterapii, jakie mogłyby być, gdyby historia obróciła się odrobinę na swojej osi. Chciałem, by powieść ukazywała zdarzenia, które mogłyby w rzeczywistości zaistnieć”.
Ale dlaczego akurat Nietzsche? Yalom, podobnie jak wcześniej Kępiński, uważał, że nie można być dobrym psychiatrą, nie mając pojęcia o filozofii, i tak oto czytał, rozważał, studiował, notował, aż w końcu dotarł do aforyzmów Nietzschego; znalazł tam sentencje wyprzedzające świt psychoterapii: „Lekarzu, wylecz się sam, a wyleczysz również swoich pacjentów. To będzie najskuteczniejsza pomoc – kiedy on, pacjent, zobaczy na własne oczy człowieka, który potrafi uzdrowić samego siebie”. Jakie jeszcze rady daje amerykańskiemu lekarzowi niemiecki filozof? „Będziesz budował poza sobą i ponad sobą. Ale wpierw musisz budować siebie, równolegle w ciele i w duszy. Stworzysz nie tylko siebie samego, lecz także coś wyższego”. Nietzsche stawiał siebie za wzór i tak edukował czytelników: „Tym właśnie jestem wciąż i wciąż: zwijając się i rozwijając, hodowca, rolnik i moralista, który nie bez powodu doradzał kiedyś samemu sobie: stań się tym, czym jesteś”. Yalom, rozważając fabułę swojej powieści biograficznej i dydaktycznej, za punkt wyjścia obrał rok 1882, kiedy życie Nietzschego stoczyło się na samo dno (jednocześnie był to rok najlepiej udokumentowany w życiu potencjalnych, przyszłych postaci powieści); snuje refleksje: „Wyobraźmy sobie, co mogłoby się zdarzyć, gdyby Fryderyka Nietzschego umieścić w takim punkcie historycznym, że mógłby stać się twórcą psychoterapii wyprowadzonej z jego własnych publikowanych dzieł, i gdyby za pomocą tej terapii leczono jego samego”. Wyobraźmy sobie! Gra wyobraźni gra tu pierwsze skrzypce. Ale wyobraźnia pisarza nie może być fantastycznym bujaniem w obłokach fantazji – musi mieć twardy grunt pod nogami (z których wyrastają skrzydełka Hermesa), musi się trzymać faktów. Yalom chciał opisać spotkanie terapeutyczne dwóch geniuszy: Nietzschego i Freuda. Niestety, historia nie chciała mu iść na rękę. Gdy Nietzsche zapadł na poważną chorobę mózgu i zaczął tracić kontakt z rzeczywistością, Freud był dopiero młodym absolwentem medycyny. Więc cała idea powieści zda się psu na budę? Yalom myślał i wymyślił, że Nietzsche pójdzie po poradę do doktora Josefa Breuera, mentora Freuda. Pojawiają się kolejne problemy: jak powiązać Breuera z Nietzschem, jak przekonać Nietzschego, by ten – dumny przecież twórca koncepcji nadczłowieka – zechciał się oddać w ręce psychoterapeuty? Impas. W końcu Breuer wpada na pomysł, by nastąpiła nieoczekiwana zmiana miejsc i to on stał się pacjentem Nietzschego. To odwrócenie ról staje się fundamentalną koncepcją, wokół której obraca się fabuła powieści: Nietzsche leczy sam siebie, myśląc, że jego pacjentem jest Breuer. (Podobny koncept jest w Grze szklanych paciorków Hermanna Hessego).
To tyle – żeby pokazać czytelnikom, przed jakimi dylematami staje twórca powieści biograficznej i w jaki sposób próbuje rozwiązać węzły tworzące się na granicy prawdy historycznej i fikcji literackiej.
Powieść o Kępińskim można byłoby napisać na wiele rozmaitych sposobów. My akurat zdecydowaliśmy się na taki. Dlaczego? Naszym celem było ożywić najsłynniejszego polskiego psychiatrę i zainteresować jego osobą (i jego metodologią) tych, którzy o nim nie słyszeli (powieść nadaje się do tego lepiej niż esej czy rozprawa naukowa). O Antonim Kępińskim słyszał każdy polski intelektualista, ale już nie każdy inteligent, nie mówiąc o tych, którzy czytają wyłącznie posty na Facebooku czy instrukcje obsługi smartfona. Społeczeństwo polskie jest słabo wyedukowane w zakresie filozofii i psychologii (taki mamy klimat edukacyjny), więc każda inicjatywa, która popularyzuje wiedzę o duszy i duchowości, jest godna publikowania i promowania. Iluż ludzkim tragediom można by zapobiec, gdyby w świadomości społecznej było więcej empatii, zrozumienia dla drugiego człowieka?! Ale jak można rozumieć innego, jeśli się nie rozumie mechanizmów decydujących o funkcjonowaniu ludzkiego umysłu? Właśnie dlatego nasza książka jest też po części przewodnikiem i poradnikiem.
Wiek XXI to wiek biofizyki, biochemii, biotechnologii, informatyki medycznej, telemedycyny oraz badań interdyscyplinarnych, zajmujących się terenami leżącymi pomiędzy klasycznymi dyscyplinami naukowymi. Interdyscyplinarność jest rzekomo w cenie i stanowi warunek sukcesu naukowego, a jednak nadal mamy do czynienia z postępującą specjalizacją oraz fascynacją redukcjonizmem naukowym. W nauce mamy coraz więcej „kosmonautów”, używając nomenklatury Profesora Kępińskiego, przygotowanych do eksplorowania nowych przestrzeni przyrody, coraz słabiej orientujących się jednak w sprawach kultury. Zaś współcześni „artyści” (humaniści) mają coraz słabsze pojęcie o najnowszych osiągnięciach nauk przyrodniczych. W przeszłość (niebyt) odchodzi polski inteligent – specyficzna kategoria człowieka, osoba z wykształceniem wyższym, wykonująca dany zawód, starająca się wejść na kolejne szczeble wtajemniczenia w swoją profesję, a jednocześnie żywo zainteresowana innymi sferami nauki czy sztuki. Współcześni matematycy rzadko fascynują się poezją, muzycy niewiele wiedzą o genetyce, nieczęsto można spotkać inżyniera malującego obrazy czy pedagoga albo prawnika dobrze orientującego się w teologii, filozofii.
Kosmonauci nie zabierają na swój pokład artystów, artyści zaś nie docierają do orbit, po których krążą kosmonauci.
Prawdziwych mędrców ze świecą można szukać. Umiera świat wszechstronnie wykształconych lekarzy – takich jak Profesor Antoni Kępiński, Tadeusz Boy-Żeleński, Stanisław Lem, Julian Aleksandrowicz, Jan Trąbka, Andrzej Szczeklik, Jerzy Vetulani. Do historii przechodzą teologowie dobrze orientujący się w świecie nauk ścisłych i społecznych (Karol Wojtyła, Józef Tischner, Józef Życiński, Michał Heller) oraz pisarze i publicyści o przytłaczającej erudycji (Zbigniew Herbert, Czesław Miłosz, Stanisław Brzozowski, Karol Irzykowski, Stefan Kisielewski, Paweł Jasienica, Stanisław Vincenz, Jerzy Stempowski, Bolesław Miciński, Stanisław Cat-Mackiewicz, Melchior Wańkowicz, Stanisław Ignacy Witkiewicz, Witold Gombrowicz, Gustaw Herling-Grudziński, Józef Czapski, Jarosław Marek Rymkiewicz). Ongiś politycy bywali pisarzami politycznymi (Roman Dmowski, Józef Piłsudski, Wincenty Witos), teraz są jedynie biurokratami i technokratami.
Nasz narodowy kapitał intelektualny i społeczny zależy od tego, czy będziemy pamiętać o prawdziwych mędrcach naszych czasów – takich jak Antoni Kępiński. Musimy pamiętać i kultywować pamięć o nich, popularyzować wiedzę na ich temat w jak najszerszych kręgach społecznych, tak by wyszli z ezoterycznych nisz, gett, by poza kręgiem wtajemniczonych dotarli też do tak zwanego przeciętnego polskiego czytelnika. Stąd mój pomysł stworzenia powieści biograficznej o twórcy psychiatrii humanistycznej (aksjologicznej). Wierzymy, że wraz z wydaną niedawno biografią Kępińskiego (pióra Krystyny Rożnowskiej) przyczynimy się choć w drobnym stopniu do wzrostu zainteresowania tajemniczą specyfiką tak zwanej krakowskiej szkoły psychiatrii. Może rok 2018 (i lata kolejne) – stulecie urodzin Profesora i stulecie odzyskania przez Polskę niepodległości – będzie w tym zakresie rokiem przełomowym, a jego intelektualne owoce będziemy spożywać przez wiele jeszcze lat. Naszym marzeniem jest, by powieść biograficzna i biografia zainteresowały nie tylko twórców prac naukowych, ale też wzbudziły zainteresowanie w kręgach scenarzystów, dramaturgów, reżyserów teatralnych i filmowych.
Antoni Kępiński jest tego wart! To nie tylko ikona polskiej nauki, ale też niezwykle barwna, charyzmatyczna, legendarna postać. Żołnierz, więzień obozu koncentracyjnego, lekarz, intelektualista, człowiek niezłomny i uznawany za świętego. Jego biografia spleciona jest z ważnymi wydarzeniami i osobami Polski XX wieku. Wielki innowator zastał polską psychiatrię drewnianą, prowincjonalną, a zostawił murowaną z cegieł osiągnięć światowej nauki, budując gmach psychoterapii tak nowoczesny, że aż wykraczający poza tamte czasy. Profesor Jerzy Aleksandrowicz, najwybitniejszy polski psychoterapeuta i znawca nerwic, na sesji naukowej poświęconej Profesorowi Kępińskiemu powiedział, że jego Mistrz był nie tylko prekursorem nowoczesnej psychiatrii, którego nauki Zachód musiał odkryć po raz drugi, nie wiedząc, że te szlaki już wcześniej zostały przetarte (niestety, Antoni Kępiński nie był tłumaczony na najbardziej wpływowe języki świata), ale i tym, który ostrzegał przed pułapkami, w jakie współczesna psychiatria może wpaść. Wiele nowinek naukowych okazało się bowiem ślepymi uliczkami – i gdyby świat mógł usłyszeć Profesora wcześniej, nie popełniłby niepotrzebnych błędów.
Cześć i chwała Wielkiemu Polakowi!
Wojciech Wiercioch
Kraków, 23.04.2019
Jesień A.D. 1968
Opary poszły w las.
Mgła zasnuwa góry i doliny.
Noc bez wahania zarzuca szarą płachtę na zaśnieżoną drogę.
Ciszę przerywają nerwowe szepty, prychanie koni i pisk obudzonych sań. Wszyscy gotowi.
Ciało obok ciała. Ciała obok bagaży oplecionych powrozami.
Kufry niepewności. Lęk przy nadziei. Nadzieja na mrozie.
Można ruszać dalej w śnieg i mrok.
Pochodnie podrygują w ciemnościach, rozświetlając dziką przestrzeń, białą, zimną, pełną duchów historii, wypełniającą się zjawami teraźniejszości i przyszłości. Tylko najbliższy krąg – czerwone twarze, głowy w futrzanych czapach, kożuchy i skórzane rękawice – błyska pośród kresowej nocy. Konie zlewają się z ciemnością, jedynie ich ogony szaleją w ostrych podmuchach wiatru. Słychać stłumiony stukot podków i szelest płóz grzęznących w puszystym śniegu.
Gdzieś z boku stąpa przy nich jak duch kilkuletni chłopak. Obserwuje wzdrygające się konie i zatrwożonych ludzi na saniach. Rozmyśla, dlaczego nie siedzi razem z nimi. Przy matce i ojcu, przy siostrze. Czuje na własnej skórze głębokie oddechy uciekinierów, widzi kłęby pary buchające z ust. Dopada go milczenie ludzi, szum lasu, krzyk bezgłośnej modlitwy, enigmatyczna zapowiedź prośby o pomoc.
Gdzieś w oddali: dwa światełka.
Ruchome.
Wicher przycicha. Śnieg pada ciszej, widoczność się poprawia. A cóż to? Coraz więcej światełek! Od groma ich! Migają raz tu, raz tam. Fluorescencyjna szarańcza? Wysyp świetlików?
Konie zaczynają drżeć, rżeć i szarpać za uzdy, chomąta, dyszle, sanie przyspieszają, kołyszą się, stukają, trzeszczą i trzęsą się z niepokoju. Mężczyźni rozglądają się, coś pokazują, spoglądają na śpiącą młodą kobietę. Chłopiec też. Rozkołysało ją i ukołysało do snu. Nie zmrużyła oka przez dwie, może nawet trzy noce, teraz wreszcie poczuła się bezgranicznie zmęczona. Obok niej – zakutana w koc – drzemie kilkuletnia dziewczynka. Budzi się, rozgląda, nie pyta o nic, wygląda na przestraszoną, choć zaciekawioną. Taka nocna sanna to przecież dla niej nowość. Jej dłoń – bezpieczna w dłoni ojca. Dziewczynka nie wyczuwa zagrożenia.
Wszyscy mężczyźni wpatrują się intensywnie w ruchliwe ogniki.
Chłopiec kieruje wzrok tam, gdzie oni.
Wilki? Ślepia?
Ojciec, trzymający prawą rękę w kieszeni palta, tam gdzie schował pistolet, zaciska teraz palce na rękojeści. A może to nie wilki? Może to tylko zmęczenie? Króliczki lęku, zajączki wyobraźni… Konie szarpią się i zrywają do galopu, po trzech sekundach ryją kopytami zmarzniętą ziemię. Przebierają nogami, strzygą uszami, rozdymają chrapy, rżą. Miotają się na prawo i lewo.
Nagle rozlega się przeciągłe wycie.
Wilki!
Konie szarpią uprzężą z większą energią. Energią zrodzoną ze strachu. Sanie pulsują, drżą, naprężają się, skrzypią i stukają. Woźnica ogląda się do tyłu. Ojciec pokazuje coś ręką. W każdym spojrzeniu i geście – napięcie. Bojaźń i drżenie.
Zawracać?
A jakie to ma znaczenie?! Tu, w środku puszczy, śmierć czai się z każdej strony. Wszędzie wróg. Albo zwierzęta. Albo ludzie. Wszędzie lęk. Wszędzie – nic! Nikt nie pomoże. Można liczyć tylko na siebie. O odwrocie jednak nie ma mowy. Trzeba przeć przed siebie. W bezpieczne strony. Naprzód! Nie czas na rozmyślania, wahania. Trzeba gnać ile sił w kopytach.
Mężczyzna może zastrzelić wilka, dwa, trzy, cztery wilki. Liczy się szybkość i celność. Ale tu do ataku może ruszyć cała wataha. Krwawe stado wyczuwa skórę, mięso, to, co ciepłe i smaczne. Te leśne bestie zagryzą konie, rozszarpią ludzi i będą ucztować. A potem przyjdą dzicy ludzie i zagrabią resztki. Jak hieny, sępy. Padlinożercy noszący imiona świętych. Szabrownicy i szubrawcy. Z nożami, siekierami, widłami, kosami. Dzicz. Nienasycona. Żądna zemsty, łupów, wina i krwi.
Ale stojący z boku chłopiec o tym nie wie. Wpatruje się ze strachem w świecącą maleńkimi ognikami ciemność. On boi się tylko wilków.
Na razie to jedynie gra nerwów. Opętane konie lecą w przepaść, w niewidzialność, w chmury śniegu. Wilcze ślepia zostają z tyłu.
Nagle ktoś… Coś rzuca się na chłopca.
Pazury i kły, piekąca, piekielna sierść, wycie i ryk.
Mały zasłania się rękami, nogami.
Bezładna szarpanina.
Na nic.
Potwór wbija zęby w pulsującą szyję.
Ból rozsadza czaszkę.
Tryska krew.
I staje się ciemność.
Świat chłopca upada w niebyt.
Nie ma już konturów, barw, światłocieni, nie ma bólu. Bulgot czasu ucichł, nawet strach gdzieś się zapodział.
Teraz chłopak wyrywa się, wyzwala, wzlatuje. Unosi się nad saniami, nad lasem, nad zimowym światem.
Spokój. Cisza. Błogość.
Frunie.
Wznosi się, opada i zaraz znów jest tuż nad końmi, nad saniami. Wszyscy uchodźcy patrzą na jakieś dziecko rozciągnięte na śniegu. Na krwawy śnieg tuż obok. Chłopiec też patrzy i nie wierzy. Kołuje. Rozpoznaje dziecko. Rozpoznaje siebie. Leży tam z rozszarpaną szyją, bez ruchu, bez ducha. Zdumiewa go widok siebie – martwego. Leży tam, a przecież nadal fruwa. Nie żyje i żyje. Jest martwy i żywy. Obserwuje i jest obserwowany. Rozdwoił się. Umarł i zmartwychwstał. Spokój przeistacza się w przerażenie.
Mamo, tato!
Jedźmy, nikt nie woła! – słyszy.
Nie słyszą go! Nie widzą? Jadą dalej, zostawiając na śniegu swojego syna?! Niepojęte! Okropne… Jak tak można?!
Został sam. Z wilkami. Jeden z nich podchodzi i zaczyna rozszarpywać ciało.
Nie!!!
Chłopak chce uciec, ale nie może się ruszyć. Przecież nie żyje. Ale czuje, ma świadomość, chce wziąć się w garść. Przeżyć za wszelką cenę! Na nic… Zbiera się w sobie i… spada w przepaść. Leci, leci swobodnie, wolno, dostojnie jak jastrząb. Pikuje.
O Boże!
Chłopczyku, mówię ci, wstań…
Chłopczyku, mówię ci, wstań…
Chłopczyk nie słucha, ale już nie fruwa. Leży. Pod sobą ma dywan, na sobie pierzynę. Głowę częściowo zawiniętą w prześcieradło. Odgrzebuje się z białej pościeli. Żyje. No tak, jeszcze żyje.
Jest jasno, przez szyby wpadają pierwsze promienie jesiennego słońca. Liście za oknem czerwienią się, żółkną, brązowieją.
– I znów ten sam sen – mówi do siebie Kępiński.
Ponownie te wydarzenia z odległej przeszłości – coś, co nigdy nie miało miejsca. Choć przecież tak właśnie było!
Uciekali – mroźną zimą – przez góry, przez połoniny i lasy. Oni. Ale nie on! Jego tam nie było. Na niego śmierć czyhała gdzie indziej. W innym czasie.
Więc dlaczego te wizje tak często do mnie przychodzą?!
Od dzieciństwa patrzy wilkiem na wilki.
Boże mój, dlaczego!?
Brak odpowiedzi.
I dlaczego tak mnie przyciągają, a jednocześnie odpychają zimowe pustkowia i wilki na obrazach Alfreda Wierusza-Kowalskiego? Reprodukcje sugestywnych dzieł tego polskiego, pochodzącego z Suwałk malarza realisty, który za młodu osiadł w Monachium, Antoni znalazł dawno temu w albumach żony i co jakiś czas oglądał, zaniepokojony, zastygając przed nimi jak mim, z zaciśniętymi ustami i rysującą się nazbyt wyraźnie bruzdą na czole. Zwłaszcza jeden. Napad wilków z roku 1890. Wyjątkowy. Zima w lesie. Dwóch ludzi na drewnianych saniach, trójka koni i pięć atakujących wilków. Przerażony, wierzgający koń… Wilk wgryzający się w jego szyję… Zapierający dech dramat na puszystym śniegu… Albo obrazy Józefa Chełmońskiego… Podobne sceny, podobne emocje… Walka z wilkami na tle pięknego krajobrazu. Z obrazów Kowalskiego bije jednak większa groza. To Kowalski przenosi Kępińskiego na Kresy. W świat znany mu tylko z rodzicielskich opowieści.
Docent podnosi się, wkłada ciepły szlafrok, spogląda na pobojowisko i wodzi dokoła wzrokiem. Nasłuchuje, z oddali słychać gwizd lokomotywy, potem cisza, gabinet i kuchnia wydają się martwe, nikogo nie ma, no tak, żona już poszła po zakupy, w kolejkach musi wystać niezbędne produkty, pewno kupi ciepłe bułeczki na śniadanie, a jak będzie miała szczęście – to może uda się jej zdobyć margarynę i jakąś wędlinkę. Ale po co!? Przecież pani Zofia, wdzięczna pacjentka, chyba wczoraj przesłała synem osełkę masła i szyneczkę. Nie chciał wziąć, pracował przecież dla idei, ubogich leczył za darmo, ale nastolatek wręczył pani Kępińskiej zawiniątko, coś otulonego „Trybuną Ludu” – i nie zaczekawszy na ich reakcję, błyskawicznie zbiegł po schodach, ginąc w hałasie ulicy.
Nie jest głodny. Tylko usta ma suche, język przykleja mu się do podniebienia. Idzie do kuchni. Z wczorajszego obiadu został jeszcze kompot z jabłek i gruszek. Nalewa sobie słomkowego płynu do wysłużonego metalowego garnuszka z parzenicą i napisem CEPELIA. Przechodzi – wolno, drobnymi kroczkami – do swojego gabinetu, niczego nie widząc, zatapia się we własnych myślach. Podświadomie kontroluje poziom kompotu w naczyniu.
Zagłębia się w fotel i małymi łykami przenosi w swoją wewnętrzną otchłań tę powszednią esencję grusz i jabłoni.
Wraca myślami do swojego dzisiejszego snu. Do zimowej podróży, do strachu i cierpienia. Próbuje wznieść się ponad to. Przecież tej nocy miał również inne sny. Je również pamięta. Rozgrzane do czerwoności senne marzenia: lato, urocza plaża nad Morzem Śródziemnym, słońce, szum fal, delikatnie drażniący piasek, błękitnoturkusowy horyzont i Hamlet wahający się na brzegu leżaka.
Zima i lato, noc i dzień, życie i śmierć, praca i odpoczynek, post i posiłek, zdrowie i choroba psychiczna, białe i czarne, zimne i ciepłe, wschód i zachód.
Jedność sprzeczności. Rytm życia.
Przez głowę Antoniego Kępińskiego przelatują opozycje, przeciwieństwa. Obserwuje świat, rozmyśla. Wie, że cechą życia jest dialektyka zmienności i niezmienności. Nie chcę, ale muszę. Siedzi, nie chce mu się wstać, a przecież powinien już zbierać się do pracy. Przymyka oczy, powtarza po cichu: Życie polega na ustawicznym pulsowaniu, na oscylacji między stanem nasycenia i niedosytu. Jest rozluźniony. A może osłabiony? Powinien jednak wstać, ogolić się, ubrać, spakować świeży ręcznik, czystą bieliznę i pójść do kliniki, by dać swojemu ciału odpocząć pod natryskiem. O ileż łatwiej by było, gdy mieli własną łazienkę!
Bez względu na to trzeba rozpocząć nowy dzień, aktywnie, z optymizmem. Nowy dzień, nowe obowiązki, nowe horyzonty – ale teraz nie ma ochoty na żadne nowości. Mimo wszystko nowe myśli przewijają się przez jego mózg jak celuloidowe klatki przez nerwowe zwoje projektora filmowego. Wciąż nowe i nowe słowa, zdania: Dialektyka zmienności i niezmienności życia jest z jednej strony następstwem rytmu śmierci i zmartwychwstania, a z drugiej – tendencji perseweracyjnych, to jest powtarzania stale tych samych struktur czynnościowych. Rytm dnia: sen, pobudka, ubieranie się, śniadanie, pożegnanie, kościół św. Floriana, spacer, klinika, koledzy i koleżanki, wywiady, historie chorób, recepty, spacer, późny obiad, przekomarzanki z żoną, książki, notes, nowe zdania, rozdziały, zmęczenie, noc, łóżko, sen. Noc ma w sobie coś z szału, coś z nieprzewidzianego, jest w niej zetknięcie się z kresem wszystkiego, zespolenie z ciemnością, ze śmiercią, z przedmiotem miłości.
Żona, ciepło ogniska domowego – i ogniki pałające zimową nocą gdzieś na rubieżach ojczyzny. Rodzinny obiadek, smaki i uśmiechy – smoki Wawelu i wilki w Karpatach. Dzienne porządki i niespokojne tragedie nocy. Sny! Te sny… Przesyłane od Tego, który jest w Górze? Nie, to podziemne nurty uczuć, zapomniane, przemienione i odzyskiwane wspomnienia, obawy, iluzje i urojenia. Halucynacje nocy. Ale co tam! Wschód słońca – teraz dzień. Dzień – to panowanie rozsądku i rzeczywistości, noc – to władztwo tajemnych sił, dzikich namiętności, ekstazy, olśnienia i panicznego lęku.
Noc to samotność. Dzień to więzi społeczne. Nocą rozum zasypia i budzą się demony. Szatańskie noce rozszarpują biednych, wrażliwych ludzi. On jest ich obrońcą. Wojownikiem Światła. Duchem Nadziei. Poznał życie, zaznał ciemności, cierpień – odeszły złudzenia, przyszła mądrość. Teraz musi to doświadczenie przekazać innym. To jego misja. Musi pomagać. Podczas wojny nie mógł bronić ojczyzny, choć przecież próbował, za to teraz może kreować spokój i pokój. Musi rozświetlać mroki skłębionych dusz. Musi, bo może, może, bo wie. Gdy panuje noc, wówczas świat chorego przestaje być wspólnym światem, staje się światem samotnym, intymnym, w którym rządzą już inne prawa, w którym odsłania się nieświadome, w którym nie ma już łączności z innymi ludźmi, jak tylko przez akt ekstazy miłosnej lub skrajnej agresji.
Miłość i nienawiść. Patriotyzm i szowinizm.
Budowanie i burzenie.
Był raj na ziemi – wśród gór, lasów i strumieni. I oni zostali z niego wygnani. Choć nie zjedli jabłka z Drzewa Zakazanego. To tamci – te człekokształtne potwory – to tamci ich wyrzucili, to tamci chcieli gwałcić, zabijać i burzyć. To były Demony Nocy, Duchy Wschodu, dręczyciele…
Na jakiej zasadzie przyjmuje się, że wszystko ma logiczną motywację? Prawa przyczynowości w świecie psychicznym mogą być całkiem inne niż w fizycznym.
Lecz świat przecież może być normalny. Ale czym właściwie jest ta norma?
Ileż to razy zadaje już sobie to pytanie! Świat może być też prawdziwy! A co to jest prawda?
Kim Ty jesteś?
Drogą, Prawdą i Życiem.
Docent czyni znak krzyża, otwiera oczy i nadstawia uszu. Kroki na schodach. Cisza. Metal zaczyna stukać o metal. Zgrzyt. Coś się otwiera. Nowy dzień. Nadzieja. Słychać kroki w przedpokoju. Szelest papieru, siatki, ortalionu, gumy i tworzywa PCV. Znajome kroki, ten ich ciężki, stateczny rytm. Rytm życia. Pantofle szurają delikatnie po podłodze. Od czasu do czasu cicho klapią. Klapanie radosne, poranne, święte. Ciche, ostrożne.
Żeby go nie zbudzić.
Zawsze krążyła wokół niego jak paź żeglarz, motyl ze znaczka pocztowego, rzadki okaz. Ukradkiem. Bez kobiecych fanfar.
Wciąż się stara. Zaraz przygotuje mu śniadanie.
Ona. Żona. Jedyna. Najukochańsza.
Jesień A.D. 1918
Trwanie było heroicznym wyczynem. Postawa określała człowieka.
Ludzkość parła do przodu i próbowała wyprzeć ze swej świadomości histerię historii. Były to czasy, o których wiele lat później Agneta Pleijel napisze: „Ziemia polska staje się wycieraczką dla obcych buciorów”.
Pierwsza wojna światowa dobiegała kresu, dogorywała. Powoli rodziła się nadzieja. Ludzkie ciała i dusze – rozerwane szrapnelami, przekłute bagnetami, rozpaczą i nienawiścią – rozkładały się w grobach, jęczały w szpitalach, wstępowały w nowe życie. Na drewnianych protezach. Nauka chodzenia. Oczy. Oślepłe, załzawione, widzące wszystko na nowo. Uszy. Głuche, starające się zagłuszyć głosy historii, głosy sumienia, rozgłos generałów i bohaterów. Usta. Wściekłość i wrzask…
Cisza!
To była genialna epoka.
„Zwykłe fakty uszeregowane są w czasie, nanizane na jego ciąg jak na nitkę. Tam mają one swoje antecedensy i swoje konsekwencje, które tłoczą się ciasno, następują sobie na pięty bez przerwy i bez luki. Ma to swoje znaczenie i dla narracji, której duszą jest ciągłość i sukcesja.
Cóż jednak zrobić ze zdarzeniami, które nie mają swego własnego miejsca w czasie, ze zdarzeniami, które przyszły za późno, gdyż już cały czas był rozdany, rozdzielony, rozebrany, i teraz zostały niejako na lodzie, nie zaszeregowane, zawieszone w powietrzu, bezdomne i błędne?
Czyżby czas był za ciasny dla wszystkich zdarzeń? Czy może się zdarzyć, aby już wszystkie miejsca w czasie były wyprzedane? Zatroskani, biegniemy wzdłuż tego całego pociągu zdarzeń, przygotowując się już do jazdy”.
Te myśli, uczucia i słowa kłębiły się już w głowie Schulza. Kiedyś utrwalą się w jednym z jego genialnych opowiadań. Bruno zdał maturę, udał się na Politechnikę Lwowską, by studiować architekturę; wrócił do wytęsknionego Drohobycza. Wybuchła wojna. Wyjechał do Wiednia, malował w Akademii Sztuk Pięknych, ale znów przyciągnęło go to prowincjonalne miasteczko, to tu był jego świat. Poważnie zachorował, wyzdrowiał, niestety, zmarł jego ojciec. Nastały lata chaotycznego samokształcenia: malowanie i czytanie, po polsku i niemiecku. Stosunkowo prosty i w miarę spokojny żywot na Kresach nieistniejącej Rzeczypospolitej. Polska dopiero miała powstać z kolan, odrodzić się, rozwijać swój uśpiony potencjał – żyć w pokoju, harmonii, tolerancji. Jako ojczyzna wielu narodów – Polaków i Żydów, Litwinów i Ukraińców.
Ale czy wielość i jednolitość kulturowa nie zmieni się w prawdziwą wieżę Babel, w której politycy-fanatycy i technokraci-bandyci zaczną wykrzykiwać swoje prawdy w nieprzetłumaczalnych językach i niezrozumiałych frazach?
Być może. Może gdzieś w Łodzi czy Warszawie, w Małopolsce albo Wielkopolsce. Ale nie tu!
Tu jest Drohobycz.
Na horyzoncie wznosi się pofałdowana linia – zielona i żółta, zimą biała, błyszcząca, boska. To Karpaty Wschodnie. Szczyty i doliny, jodłowe i bukowe lasy, polany, połoniny, piaskowce w korytach strumieni, śpiewy i śmiechy górali, wysoki raj na Ziemi. Na południowym wschodzie ciągną się pasma, łańcuchy górskie, w roztokach tkwią urocze miasteczka: Dolina i Sołotwina, Kołomyja i Wierchowina. Tubylcy żyją tam od stuleci. Niestety, są też uchodźcy i emigranci. Ci, którzy musieli opuścić te sielskie tereny. Nie ma ich tu, choć wciąż wracają. Pamięć ich tu przyzywa, fantazja wyostrza zakodowane obrazy. Oni są tam, gdzieś w obcych krajach, ale i tam słyszą szum swoich rzek. A każda z nich ma swój własny, niepowtarzalny, nieludzki, nieśmiały. Są Dniestr i Niemen, Dźwina i Wilia, ale…
„Największą siłę magiczną posiada Czeremosz, który spośród wszystkich rzek górskich sam jeden płynie w cieniu stuletnich jodeł i świerków. Wody jego pienią się wartko w kamiennym łożysku, szemrzą na żwirowych mieliznach, dzwonią po kamieniach, bełkocą w cieśninach, huczą i dudnią w skałach, a każdemu z tych tonów, opóźniając się z lekka, wtóruje niskie, ciemne, basowe echo puszczy. Zdaje mi się, że gdybym ociemniały, stary, trawiony gorączką i obłędem, posłyszał znów ten szum, lata błądzenia po manowcach spadłyby ze mnie jak łachmany niedoli i stałbym się znów sobą”.
Tak pisał, wspominając i marząc, Jerzy Stempowski, znamienity eseista, który sam siebie nazwał „niespiesznym przechodniem”. I trudno się dziwić, że jego przyjaciel – Stanisław Vincenz – poświęcił tej krainie całą niemal swą twórczość, tysiące stron. Urodzony w mrocznym (aczkolwiek pełnym blasku) cieniu Czarnohory, przez czterdzieści lat pisał Na wysokiej połoninie. Esej, gawędę, sagę pasterską i epopeję, zbiór opowieści i przypowieści, dzieło katolickie i żydowskie, unickie i pogańskie, traktat obyczajowo-folklorystyczny, utwór misjonarski acz tolerancyjny – wszystko w jednym. Przebogata galeria postaci: Żydzi i Hucułowie, Polacy i Ukraińcy, chłopy i pany, karczmarze i rabini, powstańcy i przemytnicy, myśliwi i księża. Historia i legenda, etnografia, mitologia i mistyka, wielka powieść o pracy, księga przyrody, literatura faktów i zmyśleń, świat zwierząt i duchów. Neoromantyzm i franciszkanizm, chasydyzm i nacjonalizm. Niebywałe poczucie tajemnicy jakichś miejsc, traktowanie pejzażu jako czegoś żywego, przesiąkniętego duchowością, poezją i metafizyką. Utopia, a może baśń o braterstwie Polaków, Żydów i Ukraińców, święte pisma lokalnych patriotów.
Cały ten świat to wielka księga życia.
„Kwiaty i zioła o ziemi wypisują, o glebie, jaka jest, była albo będzie. Wody o wnętrzu ziemi opowiadają, a także wypisują na skałach, na brzegach, na urwiskach i na dnie też. Ale czytaj tylko pilnie, wnikaj w to, synku! I to tylko, co odczytasz, co w głowie twojej odpisane z księgi światowej i co w uszach twoich ze światowej gry pozbierane, tym możesz kierować, przemawiać i innych prowadzić, nie rozkazywać, lecz ciągnąć z głębi, dźwigać do góry”.
Tę preskrypcję dawnych rodów spisze później dla przyszłych pokoleń właśnie Vincenz. A teraz – u schyłku genialnej, acz krwawej epoki – coś takiego mogła szeptać ciężarna pani Kępińska do swojego bezimiennego Antosia. Ich raj na ziemi był przecież tutaj: gdzieś pomiędzy krainą Schulza i Vincenza. W Karpatach Wschodnich. W dolinie śmiechu i łez. Tu, gdzie ludzi przywiązywała do ziemi nie tylko krew, nie tylko ród, przyroda, ale i cała dawność tego regionu, „żywa struga wieści przekazanych”.
Czas był niespokojny, przestrzeń drżała od możliwości. Za kilka miesięcy w tym miejscu rozkwitną pąki białych róż.
Jesień A.D. 1969
„Choć strzyka w boku, idź krok po kroku” – prywatna kropla liryczna. Docent wspomina twórcę Ballad i fraszek, Jana Izydora Sztaudyngera, powinowatego i przyjaciela. Przyjaźń… Szczęście z datą wczorajszą. Rozmowy o książkach i grzybobrania, wspólne żarty i desery, wzruszenia i marzenia.
Idzie, zmęczony, ulicą św. Anny, i gdzieś zza jakiegoś zakrętu mózgu wyskakuje zdanie z „Wiadomości Literackich”: Stefan Napierski napisał, że Sztaudynger jest organizacją psychiczną całkowicie liryczną, jak chmury przepływają przezeń wrażenia i wspomnienia, a on jest ich czułym aparatem odbiorczym, jest delikatny i wrażliwy, skory do smutku, a więc i do zachwytu.
Teraz jest stary i schorowany, ten Jaś Izydorek. Muszę się za niego pomodlić.
Dwukondygnacyjna trójosiowa fasada zamknięta naczółkiem; dwie wieże zwieńczone późnobarokowymi hełmami – jak strażnicy. I okazałe schody. Stopień po stopniu. Ponad 37°C. Osłabienie. Niepewne kroki, lewa noga, prawa noga, prosto, pod górę, trochę w lewo, trochę w prawo, chwiejnie, lewa, prawa – rytm życia. Wędrówka przez historię, przez świat, podróż za jeden uśmiech.
Starość? Przecież nie tak dawno skończyłem pięćdziesiątkę…
Portal. Ciężkie drzwi, coraz cięższe.
Przestronne wnętrze kościoła św. Anny. Docent wlecze się do najbliższej ławki. Klęka, dębowe deski lekko skrzypią pod jego ciężarem. Wspiera się na łokciach, splata dłonie. Podnosi wzrok. Malowidła i stiuki tworzą zwarty cykl ideowy, zdobią i opisują prezbiterium, nawę główną. W górę serca! W pendentywach kopuły unosi się wyobrażenie cnót kardynalnych: Prudentia, Iustitia, Temperantia, Fortitudo – roztropność, sprawiedliwość, umiarkowanie, męstwo.
Spuszcza wzrok, przymyka oczy, dłońmi zakrywa twarz. Medytuje. Religia i nauka – dwie siostry, oddzielone od siebie w barbarzyńskich czasach dyktatury proletariatu. Siostry mają te same ezoteryczne korzenie, choć głos jednej wysoki, a drugiej niski. Rodzina ludzka rozłupana na pół. Nie. Jest jeszcze siostra-sztuka, to ona opowiada prawdziwe baśnie i mądre legendy. Trzy siostry – jak u doktora Czechowa? A siostra-polityka, czarna owca historii? Siostry, panny mądre bądź głupie, kobiety roztropne, sprawiedliwe, umiarkowane, mężne. Albo nie. Lunety sklepienne symbolizują osiem błogosławieństw. Błogosławieni cisi, albowiem oni na własność posiądą ziemię. Ale teraz rozpanoszyli się głośni i wrzaskliwi, rewolucjoniści z bożej łaski. Jeszcze kilkanaście miesięcy temu, w marcu 1968 roku, znęcali się nad uczniami, studentami i młodymi robotnikami, ale też walczyli między sobą, wyrzucali się z Komitetu Centralnego i kraju w Europie Środkowej. Walki klasowe – jak walki klas – klasy czwartej z klasą piątą podstawówki. Baza bez nadbudowy. Dyktatura ciemniaków! Ostatnio dyktat ucichł trochę, ale i tak oni chcą recytować narodowi swoje patetyczne dyktanda. W ołtarzu głównym – obok obrazu Świętej Anny z Matką Bożą i Dzieciątkiem pędzla Szymonowicza, adoptowanego syna Siemiginowskich, protegowanego króla Jana III Sobieskiego – monumentalne figury Świętych Wojciecha i Stanisława, apostołów ofiary i męczenników wiary, patronów Polski, Poloniae Minoris. Transept. Alegorie uniwersyteckich wydziałów teologii, filozofii, medycyny, prawa. Na ich barkach spoczywa trumna ze szczątkami Świętego Jana Kantego, patrona Uniwersytetu Jagiellońskiego. Akademia Medyczna im. Mikołaja Kopernika nie jest już częścią słynnej krakowskiej wszechnicy. Ale nadal w kolegiacie stoi pomnik wybitnego astronoma, lekarza, pisarza, księdza. Północno-zachodnie ramię transeptu.
Docent lubi to kosmiczne miejsce, ale dziś już nie złoży hołdu mistrzowi Mikołajowi. Nie czuje się pewnie. Musi odpocząć. Bo chyba nie jestem chory?!
Duszno. Mroczno. Więcej światła!
Wychodzi, schodzi po schodach, skręca w prawo, kieruje się w stronę Plant. Podeszwy butów szeleszczą co parę kroków. Liście żółkną jak życie i spadają jak marzenia. Między poskręcanymi liśćmi kasztanowca wiszą delikatne, śliskie owoce w zielonych otoczkach – z daleka przypominają niedojrzałe jabłka. Widok ten przywołuje zapach piwnicy, wilgotny i ziemisty, chłodny i przesycony butwieniem, gniciem, dojrzewaniem, zapach młodości i starych opowieści, spokojnego rytmu pór roku, gdy się żyło, nie doceniając tego, co jest w zasięgu wzroku, w zasięgu ręki. Ale tego się nie miało, bo nie można mieć czegoś, czego się nie jest świadomym; trzeba coś stracić, żeby to docenić. A trudno jest cenić to, co jest tak blisko. To jest, ale się tego nie ma. To przecieka przez palce. Nie da się ubrać w słowa. Tego się nie czuje. Taka jest cena bliskości.
Na chodnik upada zielony kasztan, rozłupuje się, a jego lśniące, wrażliwe jądro toczy się po chodnikowym asfalcie.
Początek roku akademickiego.
Kępiński siada na ławeczce. Zza kurtyny zmęczonych drzew strzelają w niebo krzyże barokowego kościoła. Po prawej – rektorat. Obowiązek.
I zapomniałem się pomodlić za Jasia… Za tego Pokornego Chwalipiętę!
Uśmiecha się. Smutno? Nostalgicznie? Niepewnie?
Zza mgły czasu wyłaniają się zjawy: słowa, obrazy, humoreski i historyjki z życia. Przylatuje zasłyszana anegdota z czasów służby wojskowej w Zaleszczykach. Rok 1928, Sztaudynger – świeży doktor filozofii – melduje się w swoim pułku. Pierwsza zbiórka. W szeregu… Baczność! Spocznij… Do szeregowego Jana podchodzi plutonowy, lustruje nowego od stóp do głów, kręci głową i wyrzuca z siebie ostre, rytmiczne słowa: „Sztaudynger, wy mi wyglądacie na poetę”. Ryk śmiechu. Koledzy – jak jeden mąż – rechocą z tego prozaicznego stwierdzenia jak z przedniej dykteryjki, jakby gargantuicznym żartem rzucił Zagłoba czy Falstaff. Potem – całymi miesiącami – przyszły fraszkopis będzie się zastanawiał, na czym polegał ten dowcip. To mu się w głowie nie zmieści.
Wyróżniał się, był inny, obcy. Pierwszy krok do stygmatyzowania. Jesteś odmienny, pewno dziwny, a więc nie jesteś swojakiem. Czyś pan poeta, subtelny, zdolny, czyś neurotykiem albo psychotykiem – jesteś poza normą! Takich się nie akceptuje. Malowany ptak nie ma łatwo. Zadziobią go kruki, wrony! Często wystarczy drobny szczegół: inny kolor skóry, haczykowaty nos, odmienny krój ubrania, obcy język… i tak dalej… aby dany człowiek był postawiony poza granicami tego, co bliskie i zrozumiałe, stał się obcy, a nieraz wrogi.
Psychiatra spogląda w stronę rektoratu Akademii Medycznej. On też nie pasuje do układanki?
Istnieje u człowieka dziwna skłonność do wyłączania tych, którzy są inni… varii…
Zwariowany świat!
Wśród konarów i gałązek drży harfa Dawida: „Choćbym szedł złą doliną, zła się nie ulęknę, bo Ty jesteś ze mną”. Zła dolina. Dolina – dziedzina, rajska kraina. Lęk.
Zima A.D. 1918/1919
Paradoks: wojna warunkiem wolności!
Integracja i dezintegracja.
Już 31 października 1918 roku wyzwolono Kraków, dzień później, w piątek, Lwów zajęli Ukraińcy, a w mglisty Dzień Zaduszny zamieszki objęły Dolinę, miasteczko powiatowe leżące dotąd statecznie między Bieszczadami a Gorganami, w województwie stanisławowskim. Na rynku zgromadził się dziki tłum. Siczowcy, chłopstwo z pałkami i gapie. W starostwie i magistracie panoszyli się miejscowi i obcy Ukraińcy w mundurach austriackiego wojska, z przypiętymi niebiesko-żółtymi kokardkami. Powstańcy ukraińscy ogłosili starostą adwokata Seweryna Danyłowycza, choć formalnie nadal pozostawał nim Tadeusz de Nesobia Kępiński.
W poniedziałek, 11 listopada, odrodziła się Polska. Ale nie tu, nie w Dolinie. Tutaj były tereny bezpaństwowe. Choć nie do końca. Stanisławów został przecież siedzibą nieformalnego ukraińskiego rządu i parlamentu.
W takich okolicznościach szesnastego dnia tego miesiąca przyszło na świat drugie dziecko starosty Kępińskiego – chłopczyk z kępką jasnych włosków na głowie i wysokim czołem. Kilku znajomych zjawiło się, by wychylić pępkówkę. Polała się starka i kontuszówka. Podano krupniak i rosół z kołdunami, potem gołąbki z kaszą gryczaną i rydze duszone w maśle. Stół zastawiono pieczonym mięsiwem, maszczonymi ziemniakami, wędzoną szynką, chlebem, orzechowymi kremówkami i kutią.
Smętne ukraińskie dumki wypełniły Dolinę.