Portal smoka 2. Rozdroża - Wojciech Kaczmara - ebook

Portal smoka 2. Rozdroża ebook

Wojciech Kaczmara

4,3

Opis

Kolejna odsłona magicznej opowieści, którą Wojciech Kaczmara rozpoczął w debiutanckiej książce pod tytułem Portal Smoka.

Po dramatycznej walce z potężnymi magami drużyna prowadzona przez Korama znajduje niespodziewanego sojusznika w dalszej drodze do Technokracji. Niesiony przez strumienie magii z uszkodzonego magicznego portalu Marek napotyka światło na końcu tunelu – czy świat, na który przybył będzie mu przyjazny? A co z Magivem? Bohaterów czekają kolejne magiczne przygody i wyzwania. Tymczasem między-wymiarowe potęgi szykują się do tytanicznego starcia. Czy ich zmagania zakłócą równowagę i zmuszą smoki do interwencji?

Wojtek Kaczmara zaprasza do kontynuowania przygody w magicznym świecie Portalu Smoka.Wraz z Markiem i jego niezwykłymi towarzyszami czytelnik może zapewnić sobie wspaniałe chwile oderwania od rzeczywistości.

Wciągająca, wartka akcja powieści jest równoważona opisami tajemniczego uniwersum pełnego magii, dając czytelnikowi momenty oddechu przed kolejnymi przygodami. A tych z pewnością nie zabraknie, bo bohaterowie muszą zmierzyć się z wieloma wyzwaniami! Przyjemna pozycja, gwarantuje lekką, intelektualną rozrywkę z gatunku powieści przygodowej.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 469

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (22 oceny)
13
4
4
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
miroslaw1999

Nie oderwiesz się od lektury

mirdamowita
10

Popularność




Tytuł: Portal Smoka 2. Rozdroża

Autor: Wojciech Kaczmara

Autor podtytułu: Dawid Niklas

Redakcja: Adrianna Hess (eKorekta24.pl)

Korekta: Adam Osiński (eKorekta24.pl)

Ilustracja na okładce: Mateusz Horbowiec

Skład: Magdalena Betlej

© Copyright by Wojciech Kaczmara, Warszawa 2023

Wydawca: Wojciech Kaczmara Doradztwo Podatkowe

ul. Lwa 27, 03-668 Warszawa

Wydanie I, Warszawa 2023

ISBN 978-83-964581-3-1

Legenda

(zgodnie z chronologią pojawiania się w tekście)

Nuref — człowiek, mieszkaniec Gornath, pozbawiony magii mieszkaniec kanałów pod Zenthoth.

Alstos — człowiek, mieszkaniec Gornath, pozbawiony magii mieszkaniec kanałów pod Zenthoth.

Frussen — roślina rosnąca na Gornath.

Zenthoth — stolica planety Gornath.

Gornath — planeta, na którą uszkodzony portal wyrzucił Marka.

Irundel — człowiek, pierwszy obywatel, lider planety Gornath starający się przygotować siebie i swoją rodzinę na nadciągający martwy cykl.

Elmeryk — człowiek, emisariusz jednego z arcymagów należących do Sprzymierzenia wysłany na planetę Gornath.

Kryg — roślina uprawiana na Gornath.

Herwyth — człowiek, kupiec na Gornath, zajmuje się wysysaniem energii z niemagów, towarzyszy Markowi po jego wyjściu z kanałów.

Glombas — człowiek, kupiec na Gornath, zajmuje się handlem z niemagami, prowadzi punkt skupu przy wyjściu z kanałów.

Giovana — człowiek, lekarka na Gornath, znajoma Herwytha, do której ten prowadzi rannego Marka.

Salema — człowiek, komendantka gwardii Irundela, najwyższa przywódczyni wojskowa na Gornath.

Olandra — człowiek, córka Irundela, lubi krwawe, pełne emocji rozrywki i bajecznie kolorowe stroje.

Gwidon — człowiek, rzemieślnik z Gornath, wykonał ozdobną szkatułę, prezent dla Olandry.

Terkot — substancja pobudzająca używana na Gornath.

Larmir — człowiek, gwardzista z Gornath, budzący fascynację Olandry utalentowany uczestnik tamtejszych igrzysk.

Denga — człowiek, wdowa po właścicielu portalu międzywymiarowego we Frankmoście.

Karmath — humanoidalna istota o długiej sierści, wódz wojsk Technokracji walczący z pretorianami.

Grant — należący do rasy krasnoludów mistrz run z Technokracji, dowódca floty statków międzyplanetarnych, towarzyszy Karmathowi.

Anzelm — ludzki mistrz magii z Technokracji, towarzyszy Karmathowi.

Kryn-la — ludzka mistrzyni magii z Technokracji, towarzyszy Karmathowi.

Transyq — planeta należąca do Technokracji.

Technos — centralna planeta Technokracji.

Grondan — należący do rasy krasnoludów naczelnik gildii inżynierów Technokracji.

Herbst — człowiek, przewodzi gildii magów Technokracji.

Filanda — należąca do rasy elfów mistrzyni gildii kupców Technokracji.

Joseph — należący do rasy wilczarzy mistrz gildii wojowników Technokracji.

Fragl — zakonnik Zakonu Smoka z Alesford, pomaga przy głosowaniu na nowego arcykapłana Denurbanu.

Dracht — człowiek, kapłan Zakonu Smoka z Denurbanu, kandydat na nowego arcykapłana Denurbanu.

Gelud — człowiek, kapłanka Zakonu Smoka z Denurbanu, kandydatka na nową arcykapłankę Denurbanu.

Liliana — człowiek, członkini Wybawców, ratuje Marka przed niewolnictwem na Gornath, a potem wykorzystuje dla celów swojej organizacji.

Kload — planeta zniszczona przez Magiva tysiące lat wcześniej.

Krawędź — skraj kosmosu, poza nią tworzą się nowe światy, a dalej nic już nie ma.

Hedrylsi — długowłose humanoidy przypominające małpy, zamieszkują planety, przez które podróżują Liliana i Marek.

Patrzący — magowie, którzy przybyli na Krawędź badać cud narodzin nowych światów.

Marketta — człowiek, członkini Wybawców, spotkana przez Marka po jego przybyciu do latającej bazy Wybawców unoszącej się na strumieniu cząsteczek gdzieś w próżni kosmosu.

Paul — człowiek, członek Wybawców, kochanek Liliany, spotkany przez Marka po jego przybyciu do latającej bazy Wybawców unoszącej się na strumieniu cząsteczek gdzieś w próżni kosmosu.

Rodryk — człowiek, członek Wybawców, spotkany przez Marka po jego przybyciu do latającej bazy Wybawców unoszącej się na strumieniu cząsteczek gdzieś w próżni kosmosu.

Lukka — człowiek, członek Wybawców, wcześniej spotkany przez Marka we Frankmoście.

Gregory — człowiek, członek Wybawców, wcześniej spotkany przez Marka we Frankmoście.

Nawigatorzy — istoty różnych ras z planety, skąd pochodzą Wybawcy, obecnie zasilają i kierują ich kosmiczną bazą.

Elthan — należący do rasy elfów mag, wykładowca w Akademii Trójcy, który przyjmuje Marka na swoje zajęcia i uczy magicznych osłon przed atakami Imperium.

Millenau — rodzinna planeta Sonii Bel-aram.

Jawne Bel-aram — należąca do rasy maruków babka Sonii Bel-aram, nestorka rodziny.

Birion — należący do rasy krasnoludów mistrz run w służbie u arcymistrza Valadana ze Sprzymierzenia.

Ardella — smok, a właściwie smoczyca, która pełni funkcję gwaranta porozumienia między Zakonem Smoka a Sprzymierzeniem w kwestii Denurbanu.

Crytex — smok posiadający swoje dominium sąsiadujące z dominium Therosa; część wszechświata pod opieką Crytexa również jest zagrożona przez Imperium.

Veramin — smok okaleczony w starciu z Imperium, przybywa na wezwanie Ardelli razem z Crytexem.

Henrik Frisk — człowiek, kupiec z Denurbanu, swój majątek zbił na handlu ze Sprzymierzeniem.

Kevin McCormik — człowiek, członek tajemniczej ziemskiej organizacji zajmującej się opieką nad pozbawionym magii światem.

Jonathan Charmagna — człowiek, członek tajemniczej ziemskiej organizacji zajmującej się opieką nad pozbawionym magii światem, pełni funkcję jej lidera.

Natalie — człowiek, członkini tajemniczej ziemskiej organizacji zajmującej się opieką nad pozbawionym magii światem, pełni w niej funkcję arcymagini.

Chityniak — przypominający owada, łuskowaty potwór zamieszkujący Denurban.

Elżbieta Carr — nadinspektor policji na Ziemi, w rodzinnym mieście Marka, członkini tajemniczej ziemskiej organizacji zajmującej się opieką nad pozbawionym magii światem.

Rozdział 1

Konstrukcja magicznego portalu oparta jest na harmonii run współtworzących mapę, na której, używając poszczególnych znaków, można wytyczyć drogę z miejsca A do miejsca B. Istnieją proste portale, w których wyznaczono jedną drogę, stałą linią łącząc jeden portal z innym portalem. Są też piękne, skomplikowane mechanizmy, które umożliwiają określenie dowolnej trasy. Jeżeli coś zaburzy harmonię portalu, to staje się on jak podarta mapa, a wytyczona na niej droga może skończyć się w jakiejś dziurze.

Wstęp do Budowy magicznych portali. Lektura dla studentów wydziałów krasnoludzkich Akademii Trójcy — Grimmar Irondrake, profesor Akademii Trójcy

Marek był niesiony strumieniem magicznej energii, która z niesamowitą prędkością przemierzała pustkę kosmosu. Czuł, jak otaczająca go magiczna osłona wysysa zeń siły. Jednocześnie od ciągłego wirowania — a może wypływu energii — robiło mu się niedobrze. Gdzieś przed nim majaczył szybko rosnący jasny punkt. Strumień energii skierowany był wyraźnie w jego stronę. Przez głowę chłopaka przemknęła myśl, czy nie jest to czasem słynne białe światło, jakie widzi się po śmierci. Dosłownie sekundy później przekonał się jednak, że nie — kiedy z impetem przeleciał przez jaśniejący punkt wprost do atmosfery jakiejś planety. Wraz z pierwszym zaczerpnięciem powietrza uświadomił sobie, że przez ostatnie chwile wstrzymywał oddech. Coś dużego mignęło obok. Marek odwrócił się na plecy i zobaczył swojego przeciwnika, który magicznie wyhamował lot i zawisł w powietrzu, patrząc z góry na spadającego chłopaka.

No właśnie — spadającego! Marek uświadomił sobie, że grawitacja planety nieubłaganie ściąga go ku powierzchni. Poczuł przypływ paniki. Kilka głębokich wdechów uświadomiło mu jednak, że jego osłona nadal działa. To oznacza, że jest tu magia, z której można skorzystać. Pozostawało pytanie, czy lepiej wyhamować w locie, czy też spróbować jakoś nad nim zapanować. Marek starał się błyskawicznie wybrać właściwą opcję: gwałtowne zatrzymanie zbytnio kojarzyło mu się ze zderzeniem, postanowił więc przejąć kontrolę nad lotem. Zamknął oczy i delikatnie chwycił się w telekinetyczne objęcia. Przyśpieszył swój ruch, jednocześnie nadając mu skręt do poziomu. Czuł, że coś się zmienia, i gdy po chwili otworzył oczy, z radością ujrzał, że już nie leci w dół, ku planecie, ale przemieszcza się równolegle do jej powierzchni.

Teraz miał możliwość przyjrzeć się temu światu. Wyglądał na dobrze zagospodarowany, wszędzie rozciągały się połacie pól, łąk, widać było zabudowania, a na horyzoncie majaczyło skupisko wysokich budynków przypominające miasto z drapaczami chmur. Marek skierował się w jego stronę, ale im dłużej leciał, tym bardziej jego euforia wynikająca z opanowania sytuacji wyczerpywała się, ustępując miejsca znużeniu i narastającym mdłościom. Chłopak przypomniał sobie słowa Hu-rena — że to oznaki zbliżającego się wyczerpania magicznej energii.

Wyhamował i skoncentrował się na dotarciu do miasta. Przelatywał nad czymś, co można by pewnie nazwać przedmieściami, gdy targnęły nim pierwsze torsje. W jednej chwili podtrzymywane zaklęcia puściły i tylko siłą woli Markowi udało się ponownie złapać swoje ciało w telekinetyczny uścisk kilkanaście metrów niżej. To była kwestia życia i śmierci: albo utrzyma się w powietrzu i w miarę łagodnie wyląduje, albo totalnie utraci kontrolę i roztrzaska się o ziemię. Marek starał się powstrzymać wymioty i jednocześnie jak najszybciej się opuścić, wykorzystując tę resztkę pozostałej mu mocy. Czuł, że nie będzie to miękkie lądowanie, i w ostatniej chwili zmienił telekinetyczny uścisk na amortyzującą osłonę.

W momencie uderzenia osłona puściła, a jego impet przebił powierzchnię gruntu, pod którą znajdowało się coś na kształt kanału ściekowego. Marek wylądował w dość płytkiej, brudnej, cuchnącej wodzie. Smród tylko nasilił torsje i chłopak opadł wycieńczony na kolana, wymiotując. Resztką sił doczołgał się na brzeg i opadł na plecy. Ostatnią świadomą myślą, jaka przyszła mu do głowy, zanim stracił przytomność, było pytanie, czy dziurę w suficie da się łatwo załatać.

***

Marek ocknął się, kiedy dźwięk spadających kropli stał się nie do zniesienia. Powoli rozkleił powieki. Czuł ból właściwie w całym ciele. W dodatku potwornie chciało mu się jeść i pić. Była noc, przez dziurę w suficie wpadało trochę światła. Chłopak uniósł się z jękiem i spróbował rozejrzeć. Drgnął — a pewnie by podskoczył, gdyby miał dość siły — kiedy dostrzegł obok siebie dwie przykucnięte postacie. Szaroskóre, ubrane w podarte łachmany, z wygolonymi głowami, wyglądem przypominały zagłodzone dzieci — wychudzone ze wzdętymi brzuchami. Z zainteresowaniem przyglądały się Markowi, nie ruszając się z miejsca. To trochę uspokoiło chłopaka.

— Kim jesteście? — zapytał.

Na dźwięk jego głosu obie istoty poruszyły się i popatrzyły na siebie, po czym jedna z nich wstała i chlupiąc bosymi stopami w płytkiej wodzie, pobiegła w czerń tunelu.

Marek westchnął i spróbował jeszcze raz:

— A kim ty jesteś?

W odpowiedzi istota zrobiła wymowny gest, zasłaniając usta dłonią. Marek ponownie westchnął, po czym stękając, spróbował się podnieść. Udało mu się podciągnąć tylko tak, aby całe ciało mieć powyżej powierzchni wody i oprzeć o ścianę tunelu. Dopiero po chwili zorientował się, że mógłby spróbować użyć magii, ale zanim wykonał próbę, z głębi tunelu zaczęły dochodzić jakieś dźwięki.

Po chwili w skąpym świetle pojawił się niewysoki mężczyzna — podobnie jak towarzyszące mu dzieci, był szaroskóry, wychudzony i odziany w łachmany. Resztki przerzedzonych włosów, poklejone brudem, okalały strąkami jego pomarszczoną twarz. Przybysz uklęknął tuż przy Marku, który poczuł bijący od niego fetor, silniejszy niż smród kanału. Mężczyzna odezwał się drżącym szeptem:

— Czy jesteś obywatelem?

— Nie, to znaczy nie jestem stąd. A kim wy jesteście? — odpowiedział, również po cichu, Marek.

— Jeżeli nie jesteś obywatelem, to nie możesz tu zostać. Przyjdą i zabiorą cię, abyś odpracował zniszczenia.

— To byłoby sprawiedliwe, w końcu to ja zrobiłem tę wyrwę. — Marek gorączkowo zastanawiał się, na czym polegałaby ta praca, skoro mężczyzna tak się jej obawiał.

Ten patrzył na niego przez chwilę, zanim ponownie wyszeptał:

— Wyrwą ci rdzeń, postarzejesz się o dziesięciolecia i wrócisz tu, do nas. Możesz zostać i na nich czekać, ale radzę ci iść z nami. My musimy już wracać, bo jakby nas znaleźli, to też nałożyliby na nas karę.

Marek spróbował się podnieść, opierając się o ścianę tunelu. Miał wrażenie, że wszystko go boli, a niektóre żebra ma złamane. Już prawie się wyprostował, kiedy spazm bólu rzucił go z powrotem na kolana. Jęknął. Mężczyzna w odpowiedzi zaczął uciszać go nerwową gestykulacją, a następnie w języku migowym przekazał coś dzieciom, które oddaliły się biegiem.

Marek klęczał jakiś czas, trzymając się za klatkę piersiową i dysząc ciężko. Znowu czuł mdłości i zawroty głowy. W pewnym momencie dzieci wróciły, ciągnąc sznur, do którego przywiązana była prymitywna tratwa z kłączy. Z pomocą mężczyzny Marek wgramolił się na tratwę, na której poza drobnymi tobołkami było jeszcze sporo miejsca. O dziwo, pomimo ciężaru chłopaka, kłącza, z których spleciono tratwę, nie zanurzyły się dużo głębiej, co pozwoliło idącym brzegiem tubylcom sprawnie ją ciągnąć. W ten sposób zniknęli w czerni tunelu, oddalając się od wyrwy w sklepieniu.

Marek leżał na tratwie głową w kierunku, w którym zmierzali, i wpatrywał się w ciemność, powoli tracąc poczucie czasu. Podróżowali w ciszy, po tym jak jego próba zagajenia rozmowy spotkała się ze stanowczym uciszeniem. Po jakimś czasie na ścianach zaczęły pojawiać się fluorescencyjne porosty dające słabą poświatę. W ich bladoniebieskim świetle można było dostrzec cienie przewodników oraz obrys korytarza. W pewnej chwili łuna bijąca od roślin została przełamana cieplejszym, pomarańczowym blaskiem. Po kilku łagodnych zakrętach dotarli do olbrzymiej komory, jakby kolektora. Zaczynał w niej bieg kanał, którym przybyli, a kończyło kilka innych, zasilających centralny zbiornik.

Tratwa uderzyła o brzeg, co wywołało u Marka jęk bólu. Jego przewodnik oddalił się gdzieś w głąb komory, podczas gdy dwoje dzieci przywiązywało tratwę do palików. Na podjętą przez Marka próbę podniesienia się zareagowały energicznie.

— Nie wstawaj! Zaraz przyjdzie Nuref ze starszym, jak będziesz się za dużo ruszać, możesz coś uszkodzić — powiedziało jedno z dzieci, zdradzając przy tym imię dorosłego.

Markowi trudno było dyskutować z taką logiką, zresztą próba ruchu była zbyt bolesna, by ją kontynuować. Czekał więc, rozglądając się po komorze. Dostrzegł kilkadziesiąt odzianych w łachmany, wychudzonych postaci dorosłych i dzieci krzątających się apatycznie przy malutkich ogniskach i w pobliżu brudnych szmat rozpostartych na kształt namiotów i przepierzeń. Marka uderzyło, że tubylcy wyglądają albo na dzieci, albo na osoby bardzo stare i schorowane. Poruszali się powoli, przygarbieni. Większość zajęta była przecieraniem jakichś kłączy albo wyplataniem czegoś, co zapewne miało być kolejną tratwą. Jedna z tratw była wyładowywana. Marek zauważył, że jej zawartość stanowią głównie bulwiaste rośliny i kłącza.

Po jakimś czasie wrócił Nuref w towarzystwie innego szaroskórego mężczyzny. Nowo przybyły wyglądał jeszcze starzej — albo może był to wpływ łysiny upstrzonej tu i ówdzie kępkami brudnych siwych włosów.

— Jestem Alstos, znam się trochę na leczeniu. Co ci dolega? — zwrócił się do Marka.

— Mam na imię Marek. Cóż, spadłem przez dziurę do kanału i cały się potłukłem. Teraz mam problemy ze wstawaniem. Szczególnie boli w obrębie klatki piersiowej. — Marek zakreślił ręką obszary, gdzie ból był wyjątkowo intensywny.

— Hmm, zobaczmy. — Alstos z pomocą Nurefa podnieśli chłopaka i pomogli mu zdjąć ubranie, wymieniając komentarze. — Masz bardzo dobrej jakości ubranie. Tam, skąd pochodzisz, muszą mieszkać niezwykle bogaci obywatele — zauważył.

— W dodatku ten materiał wydaje się wytrzymały i jest taki gładki. — Nuref zachwycał się skórzanymi elementami stroju chłopaka. — I masz buty! Musisz nam koniecznie powiedzieć, gdzie można znaleźć takie skarby.

Posykując z bólu w trakcie całej operacji, Marek starał się nadążać za sensem ich słów, przerwał jednak, kiedy zobaczył, że prawie całe jego ciało ma niepokojącą, brązowofioletową barwę, jak jeden wielki siniak.

— To nie tylko efekt uderzenia. Ktoś naruszył twój rdzeń i ciało samo się uszkodziło, szukając rezerw energii. — Alstos oglądał zmienione miejsca, obmacując i uciskając kończyny. — Masz kilka naturalnych siniaków i chyba coś z żebrami, ale reszta to nadużycie rdzenia. Na żebra niewiele poradzę, można je co najwyżej unieruchomić, ale akurat na siniaki i rdzeń jest sposób.

Mówiąc to, podał Markowi obtłuczone gliniane naczynie z jakąś cuchnącą, szlamowatą cieczą.

— Mam to wypić? — Marek nie wyglądał na przekonanego.

— To wyciąg z korzeni frussen. Jak możesz nie znać tej rośliny? Każdy go pije na rdzeń. — Nuref wyglądał na zdziwionego, podobnie zaskoczony był Alstos.

Chłopak wahał się jeszcze przez chwilę, po czym wziął wdech i wypił spory łyk. Momentalnie poczuł zawroty głowy i stracił władzę w kończynach. Ostatkiem świadomości widział, jak Alstos i Nuref próbują złapać jego bezwładne ciało.

***

Marek nie wiedział, ile czasu był nieprzytomny, ale kiedy się ocknął, leżał na zaimprowizowanym posłaniu, częściowo ubrany, a częściowo owinięty w liście jakiejś rośliny. Klatkę piersiową miał ciasno obwiązaną jakąś brudną tkaniną, a ból dokuczał mu zdecydowanie mniej. Chłopak zauważył, że ma dużo jaśniejszy umysł. Zwrócił uwagę na jakiś ruch. To jedno z dzieci pochylało się nad nim, widocznie sprawdzając, czy się ocknął. Widząc jego otwarte oczy i skoncentrowany wzrok, wstało i powoli odeszło. Marek patrzył chwilę za nim, myśląc, że dzieci raczej biegają, niż spokojnie chodzą. Ale wydawało się, że tutaj wszyscy poruszają się w zwolnionym tempie.

Po chwili podszedł do niego Alstos, niosąc miskę i łyżkę. Jego mina, kiedy pomagał Markowi podnieść się do pozycji siedzącej, wyrażała skruchę.

— Wybacz. Nie spodziewałem się, że tak zareagujesz. Nie sądziłem też, że w przeszłości naprawdę nie miałeś do czynienia z wywarem z frussen. To bardzo zaskakujące. Przyniosłem ci coś do jedzenia, musisz być teraz bardzo głodny.

Marek faktycznie czuł ssanie w żołądku. Przyjął naczynie z rąk Alstosa i nie zastanawiając się nad zawartością miski, zaczął łapczywie pochłaniać.

— Nie przejmuj się, czuję się lepiej, więc wywar chyba podziałał. A uboczny efekt może wynikać z tego, że jestem nietutejszy i nigdy się w ten sposób nie leczyłem. — Marek wyrzucał z siebie zdania w przerwach pomiędzy kolejnymi łyżkami. Strawa była wodnista, ale nie smakowała źle. A może tak mu się wydawało przez głód. — Jak długo byłem nieprzytomny i gdzie w ogóle jestem?

Alstos był wyraźnie zdziwiony pytaniem.

— Całą dobę. A jesteś w Zenthoth. A ty skąd pochodzisz?

— Z Ziemi. Zenthoth to nazwa planety? — dociekał Marek.

— To nazwa centralnego miasta. Planeta to Gornath. Nigdy nie słyszałem o Ziemi, a słyszałem o wszystkich większych miastach. Chcesz powiedzieć, że jesteś z innego świata? — Alstos wyglądał na zdziwionego i chyba lekko zaniepokojonego.

Dalszą wymianę zdań przerwały im nietypowe głośne dźwięki dobiegające z jednego z kanałów odprowadzających wodę.

— Co się dzieje, jakiś potwór? — zapytał chłopak.

— Gorzej, to ludzie, straż obywatelska — odpowiedział mężczyzna z lękiem w głosie.

Niepokój udzielił się całemu obozowisku: niektórzy pośpiesznie zbierali dobytek i znikali w ciemności kanałów, inni trwożnie odsuwali się w drugi koniec komory. Marek, również zaniepokojony, spojrzał na Alstosa, który stał przygarbiony z wyrazem rezygnacji na twarzy.

— Uciekamy, bronimy się? — zapytał mężczyznę.

— Nie ma sensu. — W głosie Alstosa słychać było rezygnację. — Obywatele i tak prędzej czy później znajdą nas i wyssą.

— Co masz na myśli, mówiąc: wyssą? — Niepokój chłopaka wyraźnie wzrósł.

Zanim Alstos zdążył odpowiedzieć, z tunelu wyszły trzy rosłe postacie trzymające w rękach pochodnie i krótkie miecze. Wszystkie odziane były w czarne stroje, na których nosiły szare pancerze. Woda pod ich stopami rozstępowała się, odpychana przez niewidzialne magiczne pole siłowe — najwyraźniej przybysze nie chcieli ubrudzić czarnych, lśniących butów. W wizjerach hełmów widać było oczy, którymi lustrowali obozowisko. Jeden z przybyłych, najwyraźniej przywódca, wystąpił do przodu, podczas gdy dwaj pozostali zabezpieczali jego flanki. Zupełnie niepotrzebnie, bo tłum zgromadzony w komorze był wyraźnie przerażony ich pojawieniem się.

— Wszyscy milczeć — wycedził przywódca, wodząc wzrokiem po kulących się ludziach.

Tłum, który i tak zachowywał się niezwykle cicho, pogrążył się w totalnym bezruchu. Przez chwilę słychać było tylko szum płynącej kanałami wody.

— Zawiadamiam was, że zauważyliśmy ubytek w tunelu, którym tu przyszliśmy. Jak wiecie, wszelkie uszkodzenia kanałów to wasza odpowiedzialność, więc teraz za to zapłacicie. Na niebiesko za naprawę wyrwy i na blado za to, że musieliśmy do was przyjść przez to łajno, w którym żyjecie. A teraz wybierać, kto z was będzie płacił.

Po tych słowach zapadła cisza. Ludzie patrzyli po sobie w przestrachu i jeszcze bardziej lgnęli jeden do drugiego. Żołdacy przez moment przyglądali się temu obojętnie. W końcu ich przywódca wykonał kilka przyśpieszonych magią ruchów i gwałtownie wyrwał z tłumu jakiegoś nieszczęśnika, który pchnięty z magicznie zwiększoną siłą, z jękiem potoczył się na środek komory.

— Znacie zasady! — krzyknął żołdak, wyszukując w tłumie kolejną ofiarę. — Jak nikt się nie zgłosi, to sam wybiorę i wysuszę was do cna.

— Co on im zrobi? — Marek pociągnął za skraj szaty stojącego z pochyloną głową Alstosa.

— Wyssie ich rdzenie, aż uzyska należną zapłatę — odpowiedział półgębkiem Alstos.

Ich wymiana zdań zwróciła uwagę jednego z żołnierzy.

— Ej! Ty też tu podejdź! — Gestem ręki, która trzymała pochodnię, wskazał na Alstosa.

Ten tylko niżej pochylił głowę i ruszył w jego stronę.

— Poczekajcie! — krzyknął Marek, zwracając na siebie uwagę wszystkich.

— Coś ty powiedział? — Przywódca żołnierzy był wyraźnie zdumiony jego zuchwałością, a w jego oczach widać było zapowiedź przemocy.

— Chodzi wam o magiczną energię, tak? Dam wam ją, ale zostawcie ich w spokoju. To ja zrobiłem tę wyrwę. — Marek sam się dziwił, że zebrał się na te słowa.

— Oj tak, zapłacisz, wyssiemy cię szczególnie starannie. — Na gest przywódcy jeden z żołdaków ruszył w stronę Marka.

— Zapłacę wam magią. — Marek wyciągnął rękę i uformował na niej kryształ. Czuł, że energia sączy się zeń wolniej niż zwykle, ale klejnot powoli zmieniał barwę z bladoniebieskiej, poprzez nasyconą błękitną, na ciemnogranatową. — Czy to wystarczy na naprawę i pozwoli puścić tych ludzi?

Żołnierze, widząc tworzący się kryształ, zatrzymali się w zdumieniu. Kiedy chłopak skończył, dowódca już spokojnie podszedł do niego.

— Wybacz, obywatelu, nie spodziewaliśmy się spotkać ciebie tutaj. Czy potrzebujesz pomocy?

Zmiana zachowania mężczyzny z wrogiego na pełne troski i szacunku zaskoczyła Marka.

— Nie, to znaczy wszystko w porządku. Jestem tu z własnej woli, a wyrwę zrobiłem niechcący. Weźcie kryształ i zostawcie tych ludzi.

Na dźwięk słowa „ludzie” żołdak wyraźnie drgnął. Spojrzał na oblepiające Marka rośliny, Alstosa, po czym chwycił kryształ. Zanim się odwrócił, rzucił jeszcze, już bez szacunku w głosie:

— Następnym razem, jak będziesz chciał się z nimi spotkać, pamiętaj, że są normalne wejścia do kanałów. A za zwyczajową opłatę z pewnością zapomnimy twoją twarz, więc nie rób więcej dziur. Wasze zboczenia to nie nasza sprawa.

Po tych słowach machnął ręką w kierunku towarzyszy i cała trójka ruszyła z powrotem tunelem, z którego wyszła. Echo przyniosło jeszcze sprośne słowa dowódcy dotyczące perwersji z podludźmi i rechot jego podkomendnych.

Kiedy straż obywatelska oddaliła się, mieszkańcy komory powoli wracali do swoich zajęć, starając się omijać Marka szerokim łukiem, ale z ciekawością zerkali na niego. Chłopak czuł się zmieszany i chętnie zrozumiałby, co się stało. Chciał zwrócić się z pytaniami do Alstosa, jednak ten klęczał teraz koło niego, niemalże pochylony w pokłonie.

— Co ty robisz? — Marek nie krył zdumienia.

— To jest odpowiednia pozycja do rozmów z obywatelem. — Alstos nie podnosił głowy.

— Daj spokój, nawet nie wiem, co to znaczy. Nie jestem stąd, tylko z innej planety. — Marek starał się jakoś wytłumaczyć.

— Ale jesteś obywatelem, obdarzonym, magiem. Powiedz: czy to prawda, co powiedział strażnik? Że przyszedłeś tu dla zaspokojenia swoich potrzeb? — Alstos najwyraźniej nawiązywał do komentarzy żołdaka na temat perwersji.

— Nie! Oczywiście, że nie, jestem tu całkowicie przypadkiem — zaprzeczył gwałtownie Marek. — Nawet nie wiem, o czym on mówił.

— Jesteś więc może obrońcą? — Alstos jakby z nadzieją podniósł głowę i spojrzał chłopakowi w oczy, próbując w nich coś wyczytać.

— Eee, też nie. Jestem tu całkowicie przez przypadek, magicznie przeniosłem się na tę planetę i spadłem akurat w tym miejscu, kiedy zabrakło mi energii. — Marek trochę się gubił. — Może spróbujemy od początku, opowiem ci, skąd jestem, i sam zdecydujesz, jak mnie traktować.

Mina Alstosa wyrażała pewne rozczarowanie, ale pokiwał głową na znak zgody. Marek usadowił się nieco wygodniej, zastanawiając się jednocześnie, od czego zacząć swoją historię. Alstos słuchał jej z wyraźnym zainteresowaniem, podobnie jak kilkoro dzieci, które ostrożnie się zbliżyły, gdy chłopak ją opowiadał. W kilku miejscach słuchacze wydali z siebie dźwięki świadczące o zdumieniu lub niedowierzaniu, ale nikt nie przerywał ani nie zadawał pytań. Pod koniec oczy słuchających świeciły czymś na kształt nadziei.

Kiedy Marek skończył, Alstos milczał chwilę, zanim się odezwał.

— Rozumiem i wierzę ci, że nie jesteś z Gornath. Wiemy, że są drzwi prowadzące poza planetę i tylko obywatele mogą z nich korzystać. Ale to, co nam opowiadasz o światach poza tymi drzwiami… to, że obywatele i tacy jak my mogą żyć gdzieś tam we wzajemnym szacunku… to brzmi pięknie. To brzmi jak słowa obrońców. Ty jednak nie chcesz, abyśmy cię wsparli albo przyłączyli się do ciebie. Więc raczej nie jesteś obrońcą, nawet jeżeli pochodzisz z miejsca, gdzie obrońcy zatriumfowali. — Ostatnie słowa Alstos powiedział z pewnym smutkiem.

Marek nadal nie do końca rozumiał.

— Opowiedz mi teraz o Gornath — zaproponował chłopak. — Czy to jakiś niezależny świat?

— Jesteśmy niezależni, ale chroni nas potężne Sprzymierzenie i miłościwy, najwyższy obywatel Irundel. — Powolna, niemalże recytowana wypowiedź Alstosa była prawie niesłyszalna, gdy padały poszczególne imiona. — Przedstawicielem Sprzymierzenia jest Elmeryk, doradca pierwszego obywatela. Sprzymierzenie otacza planetę ochroną przed wrogami, ale zapewnia samorządność. W zamian oczekuje tylko wsparcia jego wysiłków przez przekazywanie energii. Wszyscy obywatele uczestniczą w tej szlachetnej inicjatywie. Dzięki temu od tysięcy lat żyjemy w pokoju.

Marek ledwo się powstrzymał, aby nie przerwać flegmatycznego wywodu pytaniami. Ale jeżeli planeta należała do Sprzymierzenia, to musiała być z niej jakaś droga na Trójcę.

Alstos kontynuował:

— Poświęcenie obywateli dla naszej wspólnej ochrony jest bezcenne. Wszyscy powinniśmy więc wspierać ten trud. Ci z mieszkańców Gornath, którzy nie są obdarzeni, a korzystają z bezpiecznej przystani, jaką jest nasz świat — w tym miejscu Alstos wykonał ręką ruch obejmujący mieszkańców komory — powinni dbać o dobrobyt obywateli albo nie zakłócać ich życia, albo poświęcać się dla wspólnej sprawy. — Alstos przeszedł do podsumowania swojej opowieści: — Jak więc widzisz, my, nieobdarzeni, żyjemy tu lub w innych miejscach, starając się nie przeszkadzać obywatelom. Nie mamy mocy, aby przenieść się gdzie indziej. Jeżeli coś nie działa albo się popsuje w świecie obywateli, obwiniają nas i przychodzą tu, aby wyssać energię z naszych rdzeni. To rekompensata za powstałą szkodę. Zazwyczaj nie ruszają dzieci, ale starszych wysysają. Czasem sami dajemy się wyssać, kiedy nie ma wyboru, a potrzebujemy na przykład lekarstw. W świecie obywateli nie ma innej waluty niż energia.

— Ale po byciu wyssanym można odbudować rdzeń. — Marek przypomniał sobie swoje wcześniejsze doświadczenia z tym procesem.

— Nie wiem, może jak to się zdarzy raz albo dwa, to da się wrócić do siebie. Ale my regularnie płacimy trybut za mieszkanie w kanałach. Tylko gdzie poza kanałem mielibyśmy żyć? Praca na farmach jest jeszcze cięższa niż życie tutaj i żywienie się miejscowymi roślinami.

— Praca na farmach? — zapytał Marek.

— Alstos przedstawia to ze złej strony! — rozległ się za plecami Marka pełen gniewu głos. To był Nuref, który musiał przysłuchiwać się rozmowie od jakiegoś czasu. — Na farmach musisz wykonywać pracę, do której obywatelom nie chce się używać mocy albo która może ich moc skalać. Całe dnie babrzesz się w gnoju i błocie. To gorzej, niż żyć w kanale. A i tak płacisz swoim rdzeniem, bo nigdy nie wyrobisz minimum, aby pokryć koszt jedzenia i noclegu, albo popełnisz jakiś błąd. W efekcie nasze rdzenie nigdy nie regenerują się w pełni i szybko się starzejemy. Obywatele żyją po siedemdziesiąt albo i więcej lat, a my umieramy przed trzydziestym rokiem życia. Wysysają nas na farmie za pracę w gnoju albo w kanałach za możliwość gnicia w pomyjach. Nasza moc idzie na zapłatę za ochronę przed nieistniejącym wrogiem. Obywatele wcale nie ponoszą takiego kosztu jak my. Oni płacą swoim darem, a my życiem!

Nuref był wyraźnie wzburzony, Alstos patrzył na niego z niepokojem.

— Takie słowa mógłby powiedzieć obrońca. Spotkałeś ich?

— Nie, ale spotkałem innych, którzy z nimi rozmawiali i wyjaśnili mi, jak bardzo jesteśmy wykorzystywani — odpowiedział Nuref.

— Kim są obrońcy? — dopytywał Marek.

Alstos chciał odpowiedzieć, ale Nuref go uprzedził.

— To ruch oporu przeciw wyzyskowi nieobdarzonych. Wiedzą, że tak naprawdę to my ponosimy koszt ochrony planety i nie powinniśmy być traktowani gorzej od obywateli. Zostaliśmy okłamani, a są nas setki milionów. Gdybyśmy się zjednoczyli, to obrońcy z naszą pomocą obaliliby ten system, który nas wysysa, nie dając nam nic w zamian. Z tego, co mówiłeś, w innych miejscach było to możliwe. Więc u nas też się uda. Nie będzie więcej wysysania naszych rdzeni aż do uśmiercenia! Będziemy mieli normalne warunki życia, na jakie zasługujemy! Koniec z segregacją na obywateli i innych! Nikt nie będzie traktował nas jak zwierzęta! — Nuref nakręcał się coraz bardziej, aż inni mieszkańcy komory odwracali się w ich kierunku, zaniepokojeni hałasem.

— Uspokój się — upomniał go Alstos. — Nigdy nie spotkaliśmy żadnego obrońcy, jest ich zbyt mało, aby coś zmienić.

— Ale z naszą pomocą mogliby to zrobić. Jeżeli mam poświęcić życie, to chcę, aby energia mojego rdzenia zasiliła ich sprawę! — Nuref nie dawał się uspokoić.

— Wiem, że obywatele cię skrzywdzili, ale nie możesz narażać innych w imię swojego gniewu. — Ton Alstosa był niemal stanowczy.

Nuref żachnął się, usłyszawszy te słowa, i przez chwilę patrzył gniewnie na starszego mężczyznę, po czym odwrócił się gwałtownie i odmaszerował. Widząc jego minę, ludzie schodzili mu z drogi. Alstos westchnął, smutno odprowadzając go wzrokiem.

— O co chodziło? — Marek nie nadążał za wymianą zdań. — Bo rozumiem, że jesteście jakby najniższą kastą przez to, że nie należycie do magów?

— Trochę tak, nie mamy czym zapłacić za przywileje należne obywatelom, bo nawet nasza praca fizyczna nie jest wiele warta. Przecież gdyby chcieli, jako magowie wykonaliby to samo szybciej i dokładniej magią. — Alstos miał zrezygnowany głos. — A skoro nie jesteś potrzebny, to twoje życie też jest niewiele warte. W sumie tyle co rdzeń, więc jak chcesz pożyć dłużej i nie zostać wyssanym, to najlepiej się nie wychylaj.

— A Nuref?

— Ma typową smutną historię. Urodził się w komorze takiej jak ta. Jako dziecko marzył, że kiedyś będzie obdarzonym. Czasem się to zdarza, niektóre nasze dzieci mają dar. Ale większość dorasta tak jak rodzice, nigdy nie zostaje obywatelami. To i tak lepiej, niż urodzić się bez daru w rodzinie obywateli. Wtedy najlepsze, co może spotkać takie dziecko, kiedy rodzice się zorientują, to szybka śmierć. Inaczej zostaje wygnane tu, na dół i powoli umiera z tęsknoty. To jeden z powodów, dla których wśród obywateli panuje zakaz związków z nieobdarzonymi, traktują to jako perwersję. Ale niektórzy takie perwersje lubią. Przychodzą tu łowcy i porywają nas dla uciechy bogatych, do różnych rozrywek. — Alstos się wzdrygnął. — Czasem urządzają sobie polowania. Można nas zabić niemal bezkarnie. Za zabicie nieobdarzonego dorosłego karą jest równowartość jego rdzenia albo błękitny kryształ. Zazwyczaj jest to błękit, bo po śmierci nikt nie ustali, ile rdzenia zostało. Tylko zabicie dziecka jest karane bardziej surowo, granatowym kryształem. Dlatego dzieci nikt nie zabija, co nie oznacza, że nie krzywdzi się ich w inny sposób. To właśnie spotkało Nurefa. Jego komorę najechali myśliwi. Dorosłych, w tym jego rodziców, zabili, a dzieci zabrali dla tych zboczonych uciech. Jak im się znudziły, po prostu przepędzili je z powrotem do kanałów. Dlatego Nuref chce, aby to się zmieniło.

Marek w milczeniu wysłuchał tej przygnębiającej historii. Gniew Nurefa wydał mu się ze wszech miar słuszny. System, który przyzwalał na takie działania ludzi wobec ludzi, był zgniły, niesprawiedliwy, po prostu zły.

— A co ty o tym sądzisz? — zapytał jeszcze Alstosa.

— Takie historie są powszechne. To, o czym opowiadałeś albo co obiecują obrońcy, brzmi pięknie, ale to nierealne marzenia. Ja jestem starszy i wiem, że pewne rzeczy się nie zmieniają. Oni mają siłę swojej magii i czas, a my chcemy tylko przeżyć — odpowiedział mężczyzna obojętnym, świadczącym o rezygnacji tonem.

— A właściwie ile masz lat?

— Mniej więcej dwadzieścia osiem. Nikt tego dokładnie nie liczy.

Marek zrobił wielkie oczy ze zdumienia, słysząc, że ten stary, zmęczony życiem i do cna wyczerpany człowiek ma tylko kilka lat więcej od niego.

***

Zmęczony wszystkimi zdarzeniami i rozmową, Marek odpoczywał. Pod ziemią nie mógł rozróżnić pór dnia, więc zasnął po prostu wtedy, kiedy poczuł potrzebę. Po przebudzeniu stwierdził, że ani Nurefa, ani Alstosa nie widać nigdzie w pobliżu. Okłady z dziwnych roślin okazały się dość skuteczne. Ból zelżał i chłopak był w stanie ostrożnie wstać i się przemieszczać. Zasadniczo nie miał dokąd iść, a nikt z mieszkańców komory nie kwapił się, aby z nim rozmawiać. Spędzał więc czas, rozmyślając i starając się stworzyć kryształy mocy. Ku jego zaskoczeniu proces ten był dużo wolniejszy niż do tej pory. Marek zaczął rozważać, czy zużycie rdzenia mogło mieć na to wpływ. Zastanawiał się również, gdzie na tej planecie jest portal i czy będzie mógł z niego swobodnie skorzystać.

Po stworzeniu kryształów zorientował się, że przestrzeń w komorze, gdzie siedzi, jest pusta. Wszyscy mieszkańcy obchodzili go szerokim łukiem. Nawet dzieci starały się nie zbliżać, co najwyżej obserwowały go z daleka. Najwyraźniej używanie magii nie było tu mile widziane.

W końcu z jednego z dopływów wygramolili się Nuref i Alstos, obaj obładowani kłączami. Wyraźnie zmęczeni, złożyli zawartość swoich plecaków na wspólnym stosie i usiedli przy jednym z ognisk, aby się posilić. Marek tylko na to czekał. Zaraz jak mężczyźni rozpoczęli posiłek, pokuśtykał do nich. W jednej chwili koło ogniska zrobiło się pusto. Nuref i Alstos rozglądali się zdziwieni, aż dostrzegli Marka. Kiwnęli na niego, aby dołączył.

— Wszyscy traktują mnie jak naznaczonego. Tylko z wami mogę porozmawiać — stwierdził chłopak, siadając z wysiłkiem.

— Nie naznaczonego, ale obdarowanego. Większość ludzi nie widzi różnicy między tobą a obywatelami. Dla nich nie ma znaczenia, że jesteś z innej planety, liczy się tylko to, że korzystasz z magii — zaczął wyjaśniać Alstos. — Gdyby na powierzchni spojrzeli na obywatela, naraziliby się na nieprzyjemności. Lepiej więc się nie zbliżać.

— Poruszyłeś temat, na który chciałem z kimś porozmawiać. — Marek wykorzystał okazję. — Czy wiecie, jak mogę się dostać do portalu do innego świata? Chciałbym wrócić tam, skąd przybyłem.

Mężczyźni spojrzeli po sobie niepewnie. Nuref odezwał się pierwszy:

— Nie wiemy. Nad Zenthoth unosi się taka magiczna platforma. Widać ją z ulic, jak ktoś się nie boi spojrzeć w górę. Podobno są na niej wrota między światami. Ale żaden nieobdarzony nigdy tam nie był.

— Czy moglibyście mnie tam zaprowadzić? — indagował dalej Marek.

— Nie — odparł stanowczo Alstos. — Jeżeli istnieje jakieś przejście na platformę, to pewnie w dzielnicy centralnej. Tam wstęp mają tylko obywatele, i to podobno nie wszyscy.

— W takim razie pokażcie mi wyjście z kanałów. Dalej jakoś przedostanę się sam. Skoro jestem magiem, to może mi się uda. Chciałem wam jeszcze podziękować za pomoc i opiekę. Niewiele mogę zrobić, ale może to wam się jakoś przyda. — Mówiąc to, Marek położył przed mężczyznami cztery czarne kryształy.

Obaj drgnęli i odsunęli się trochę od buzujących magią klejnotów.

— Nie możemy ich dotykać. Gdyby jakiegoś nieobdarzonego złapano z tym czymś, czekałoby go oskarżenie o kradzież i wyssanie — wystękał Alstos lekko przerażony.

Marek szybko zrozumiał sytuację — skoro nie mogą wytworzyć klejnotów, to nie powinni ich posiadać, a jeśli posiadają, to pewnie kradzione.

— Jak więc mógłbym wam się odwdzięczyć? — Chłopak nie chciał ich stawiać w kłopotliwym położeniu, a jednocześnie czuł, że powinien jakoś podziękować, i chciał im pomóc ze względu na rozpaczliwe warunki, w jakich żyli.

— W sumie najlepiej będzie, jak odejdziesz. Ci strażnicy przyjęli łapówkę, ale przyjdą inni, a twoja obecność tutaj może zostać uznana za prowokację obrońców. Nie musisz nic nam zostawiać w zamian, tutaj wszyscy pomagamy sobie, jak umiemy, bo tak trzeba, nie liczymy na zapłatę. — Alstos z pewną ulgą przyjął chęć odejścia Marka i fakt, iż ten schował kryształy do zaimprowizowanej sakwy.

Z kolei Nuref skrzywił się, słysząc słowa starszego mężczyzny, i zaprotestował:

— Moglibyśmy przynajmniej kupić narzędzia, lekarstwa i prawdziwe jedzenie. My nie możemy mieć kryształów, ale on tak, niech zapłaci nimi w skupie. I tak będzie potrzebował przewodnika do wyjścia, a skup jest blisko centralnej dzielnicy. Mogę go odprowadzić, a potem wrócić z zakupami.

Alstos nie wyglądał na przekonanego, ale zanim zdążył skomentować, Marek zadał swoje pytanie:

— Co to jest skup?

— To punkt, gdzie możemy wymienić to, co znajdziemy w kanałach, na najpotrzebniejsze nam rzeczy. Dodatkowo możemy tam dać się odessać, aby zapłacić energią rdzenia. Robią tak niektórzy młodsi albo ludzie w desperacji — odparł niechętnie Alstos.

— Pomyśl, ile moglibyśmy kupić za te kryształy! — Nuref coraz bardziej się emocjonował.

— Pomyśl lepiej, co będzie, jak pomyślą, że jesteśmy sprzymierzeńcami obrońców — odgryzł się Alstos. — Wszystko kupimy, a potem nam to odbiorą i nas wyssą.

— Nie chcę sprawiać kłopotów. Mogę spróbować odpracować waszą gościnność inaczej. Może pozbieram dla was te kłącza albo coś innego? — Nawet jeżeli Marek nie był obrońcą, to coraz mniej podobał mu się pomysł odwdzięczania się za pomocą magii.

— Nie. Lepiej będzie, jak odejdziesz, poradzimy sobie — odpowiedział Alstos.

— Ja go uratowałem, więc na koniec dnia to moja odpowiedzialność. Będę jego przewodnikiem — wtrącił Nuref, po czym zwrócił się do Marka: — Daj znać, kiedy będziesz gotowy wyruszyć.

***

Ustalili, że wyruszą tak, aby na miejscu być koło południa. Oznaczało to, że Marek ma przed sobą kilkanaście godzin odpoczynku i oczekiwania. Najwyraźniej informacja, że opuszcza komorę, rozniosła się wśród mieszkańców, bo stracili część swojej rezerwy i mimo że nadal z nim nie rozmawiali, to przynajmniej przestali go obchodzić szerokim łukiem. Wyjątkiem były dzieci. Wyczuwając zmianę nastawienia dorosłych do tego dziwnego przybysza, zgodnie ze swą naturą, która była chyba taka sama w całym wszechświecie, gromadnie otoczyły go i obserwowały, od czasu do czasu zadając mu pytania. Marek chętnie odpowiadał, żeby zabić czas, i niekiedy sam rewanżował się pytaniami.

— Z czego są zrobione twoje ubrania? — zapytało jedno z dzieci, ubrane w brudną, podartą koszulkę.

— To jest skóra jakiegoś zwierzęcia. A to są włókna roślinne — odparł od niechcenia Marek.

— My też mamy ubrania z roślin. Ale co to za zwierzę? — wtrąciło się krótko ostrzyżone dziecko w samej przepasce.

— Eee, jakaś żywa istota, która nie była człowiekiem. Ryby, ptaki, są też inne stworzenia, które pewnie są zwierzętami. — Marek zaczął się zastanawiać, na ile dzieci zamieszkujące komorę mogą znać świat.

— To niemądre, przecież z ryby nie zrobisz ubrania. Musiałoby mieć łuski. — Ostrzyżone dziecko było sceptyczne.

— To może być z kłapacza. Podobno kłapacze mają bardzo twardą, grubą skórę. Można ją przebić tylko magią, a to jest obdarzony — wtrąciło się inne, bardzo chude dziecko.

— Kłapacze to twoje bajki, nie są prawdziwe — zaprotestowało oskarżycielsko ostrzyżone.

— Są prawdziwe, żyją na polach, skąd przyszliśmy, i tam zjadają nieobdarzonych. Mają długie paszcze pełne ostrych zębów i żyją w płytkim błocie. Jak ich nie zauważysz, to złapią cię za nogę i wciąg­ną do swoich nor.

— Bzdury, nic takiego nie istnieje! — wtrąciło się jakieś dziecko.

— Spokojnie, nie wiem, czy istnieje, i wątpię, aby to była skóra kłapacza. A jak się żyje poza komorą? — Marek starał się zapobiec kłótni.

— Nie wiemy, tylko on pochodzi spoza komory. — Brudne dziecko, które zadało pierwsze pytanie, wskazało na chudzielca, który opowiadał o kłapaczu.

— I jak tam jest? — zapytał chłopca Marek.

— Ciężko, trzeba wcześnie wstawać i cały dzień sadzić kryg. Jak się nie posadzi tyle, ile każą, do zmroku, to nadzorca wysysa rdzeń, żeby zrekompensować sobie braki, albo nie daje jedzenia. Trzeba uważać na kłapacze i te wielkie ptaki, co porywają dzieci. Żyliśmy tam, dopóki ojciec nie zmarł przy wysysaniu, bo nie posadził swojej porcji sadzonek. Potem przyszliśmy tutaj. Nie ma słońca ani przestrzeni, ale jest lepiej, bezpieczniej i rzadziej wysysają.

— Was też wysysają?

— Jeszcze nie. Dopiero jak osiągniemy odpowiedni wiek. Przychodzi cenzus i mówi, kto już osiągnął wiek. Wtedy będą nas wysysać za mieszkanie tutaj — odpowiedziało ostrzyżone dziecko. — A ciebie wysysają?

— Nie, tam skąd pochodzę, w ogóle nie ma magii — wyjaśnił Marek.

— Jak nie ma magii, skoro ty jesteś magiem? — zaprotestowało brudne dziecko.

— Hm, nie wszędzie we wszechświecie jest magia. Tutaj jest i mogę jej używać, ale tam, gdzie się urodziłem, jej nie ma.

— Chciałbym mieć magię, mógłbym nie pracować — rozmarzył się chudy chłopiec.

— A ja nie! Wolałabym, aby magii nie było. Wtedy obdarzeni musieliby żyć jak my i nie byłoby wysysania — zaprotestowała jakaś dziewczynka, zaciskając w gniewie dłonie.

Inne dzieci spojrzały na nią z niepokojem.

— Nie wolno tak mówić. Starsi oddadzą cię na wyssanie, jak nie przestaniesz — skarcił ją chudzielec.

— Starsi chwilowo chcą, abyście pomogli wyplatać. — Nad gromadką stanął Nuref. — Pożegnajcie naszego przybysza, bo zaraz będzie nas opuszczał.

Dzieci posłusznie pożegnały się i odeszły. Nuref pomógł Markowi wstać.

— Jak się czujesz, jesteś gotowy do drogi?

— Jeszcze trochę obolały, ale w razie czego wesprę się magią — odparł Marek.

— Świetnie. To możesz zacząć zaraz, bo musimy się dostać do tego najwyższego dopływu. — Nuref wskazał kanał na wysokości kilku metrów, po czym zaczął się doń wspinać po drabince linowej.

Marek spojrzał na drabinkę, z westchnięciem skupił się i wzleciał w powietrze, prosto do otworu. Usłyszał za sobą szmer zdumienia i niepokoju — mieszkańcy komory obserwowali jego wyczyn. Nuref dołączył po chwili i razem w milczeniu zagłębili się w czerń kanału.

Przeszli kilkaset metrów, zanim przewodnik chłopaka odezwał się szeptem:

— Czy jesteś obrońcą?

— Nie — odpowiedział również po cichu nieco zdziwiony pytaniem Marek.

Nuref przez chwilę trawił odpowiedź, zanim kontynuował:

— Alstos nie ma racji. Potrzebujemy wielu rzeczy, głównie lekarstw i jedzenia. Jeżeli nie jesteś obrońcą, to po prostu to powiesz obywatelom. Wtedy nie powinni nam nic zrobić.

— Ale wiesz, że ja jestem obcy na tej planecie i mogą mi nie uwierzyć?

— To nawet lepiej, że jesteś obcy. Nikt nie posądzi cię o bycie obrońcą, skoro pochodzisz z innego świata.

Marek nie był do końca przekonany.

— Mimo wszystko chcesz tak ryzykować? — dopytał Nurefa.

Ten odwrócił się gwałtownie. W słabym świetle fluorescencyjnych porostów Marek ledwo to zauważył i nieomal zderzył się z mężczyzną.

— To kwestia przeżycia. W okolicy brakuje pożywienia i frussen, żyje tu zbyt wielu ludzi. A czy wiesz, ilu z nich wkrótce umrze z powodu wyssania rdzenia? Tę komorę zamieszkują głównie starcy, jak ja lub Alstos. Jeżeli nie zdobędziemy jedzenia i lekarstw, to wkrótce pozostaną same dzieci, które strażnicy wyślą na plantacje, albo stanie się z nimi coś gorszego. Więc ja chcę, abyś dokonał w naszym imieniu wymiany — wyrzucił z siebie gniewnym szeptem.

Będąc sam na sam z mężczyzną w labiryncie kanałów, Marek nie miał innego wyjścia, jak pokiwać potakująco głową. Nuref był chyba zadowolony z efektu przemowy, bo ruszył dalej. Po chwili już spokojniej dodał:

— Nie przejmuj się tak tym, co mówi Alstos. Pomyśl, strażnicy nie wzięli cię za obrońcę. Wielu obdarzonych ma chętkę, żeby łamać zakaz, i płacą za kopulację z nieobdarzonymi. Jeżeli ktokolwiek się tym zainteresuje, to pewnie uzna, że korzystasz z takich zabaw. Co najwyżej będą na ciebie patrzeć z niesmakiem.

Marek nie skomentował, dalszą część drogi do drabiny prowadzącej na powierzchnię przebyli w milczeniu.

***

Herwyth jak co dzień zajął swoje krzesło przy ladzie skupu i zapaliwszy długą fajkę, obserwował ze znudzeniem Glombasa, właściciela przybytku, odhaczającego rutynowe punkty porządku dnia, polegającego na odkurzaniu wiszących na ścianie błyszczących narzędzi i stojących w szafce buteleczek z podobno działającymi lekarstwami. W koszach przed ladą leżały zwiędłe warzywa i kilkudniowy chleb — wszystko, co tylko okoliczni mieszkańcy kanałów mogli chcieć nabyć. Albo raczej na co mogliby sobie pozwolić.

Skup zlokalizowano strategicznie, na placyku nad jednym z głównych węzłów, gdzie łączyły się kanały prowadzące do mniejszych kolektorów. Zjawiali się tu nieobdarzeni zamieszkujący całą południową część podziemnego systemu odprowadzania ścieków. Podobny punkt obsługiwał północną stronę miasta. Razem stanowiły one drugi, obok patroli straży, oficjalny łącznik pomiędzy obywatelami a zamieszkującymi kanały nieobdarzonymi.

Herwytha nie interesowała zwyczajowa wymiana znalezionych w kanałach przedmiotów na różne dobra, której próby nasilały się w porze deszczów, gdy do podziemnego systemu spływały wszystkie wyrzucone lub zgubione przez obywateli przedmioty zalegające na ulicach. Jego zadaniem, jako certyfikowanego odsysacza, było precyzyjne wyciąganie ze zdesperowanych nieobdarowanych ich energii życiowej w zamian za towary — najczęściej lekarstwa. Ze względu na posiadaną wiedzę Herwyth cieszył się dużym szacunkiem w małym światku obywateli skazanych na interakcję z nieobdarzonymi. Nie rekompensowało to niestety aury babrającego się w brudzie pariasa, która otaczała maga, gdy dochodziło do kontaktów z innymi obdarzonymi. Świętoszkowate, niewdzięczne bubki — myślał Herwyth. Gdyby nie jego poświęcenie, danina obywatelska byłaby znacznie wyższa. Powinni go traktować z dużo większym szacunkiem.

Tego dnia Herwyth miał bardzo mało roboty, jedynie jakaś kobiecina z chorym dzieckiem na rękach dała się odessać w zamian za lekarstwo. Na koniec niemal całowała nas po rękach z wdzięczności — wspominał z pewnym niesmakiem. Teraz obserwował, jak z jednego z włazów wychodzi dwóch mężczyzn. Pierwszy był typowym mieszkańcem kanałów, przedwcześnie postarzałym od ciągłego odsysania, odzianym w brudne łachmany wrakiem. Ale to właśnie ten łachmaniarz pomagał wyjść z kanałów drugiemu mężczyźnie, który zdecydowanie się od niego różnił. Był młodszy, lepiej odżywiony i ubrany w tak popularne w bogatych, obywatelskich sferach skórzane spodnie i buty. Jego włosy i skóra miały niecodzienny kolor. Stanowił zdecydowanie niezwykły widok. Herwyth spojrzał na Glombasa, który również ze zdziwieniem obserwował niezwykłą parę.

Obaj przybysze naradzali się chwilę, zanim podeszli do skupu. Odziany w skóry młody mężczyzna poruszał się z wyraźnym trudem, opierając się o łachmaniarza.

— Dzień dobry, potrzebuję pięciu dużych butelek niebieskiego lekarstwa, czterech długich noży z białym ostrzem i dużego worka mąki. — Z bliska młody mężczyzna wyglądał jeszcze młodziej i bardziej niezwykle, ze swoimi ciemnoblond włosami, brązowymi oczami i różową skórą. Charakteryzował go też dziwny, archaiczny akcent.

Mieszkańcy Gornath, z nielicznymi wyjątkami, mieli szarą skórę, ciemne albo czarne włosy i szare lub niebieskie oczy. Z zasłyszanych opowieści Herwyth wiedział, że przybysze ze Sprzymierzenia wyglądają inaczej. Ci jednak rzadko opuszczali latające miasto, a już z pewnością nie zadawali się z nieobdarzonymi.

Glombas pochylił swoją potężną sylwetkę nad ladą, patrząc chłopakowi w niezwykłe, brązowe oczy. Stary handlarz nie pozwoliłby, aby niecodzienny wygląd go zdekoncentrował.

— Jak zamierzacie za to zapłacić? — zapytał niskim, złowieszczym głosem.

Herwyth w myślach szybko przeliczył równowartość wymienionych przedmiotów. Jeszcze nikt nigdy nie przyniósł nic tak cennego, żeby móc uregulować taką należność. Czy zamierzali zapłacić rdzeniami? Mało prawdopodobne, aby to przeżyli.

— A jaki kryształ pokryłby cenę? — Chłopak nie zdeprymował się.

Glombas spojrzał na Herwytha, szukając odpowiedzi.

— Wyssałbym wasze rdzenie i nadal nie byłoby was stać — odparł Herwyth, nieco zaintrygowany, skąd pomysł zapłaty kryształem.

— Ale ja pytam, jaki kryształ — naciskał chłopak.

Herwyth wzruszył ramionami i rzucił od niechcenia:

— Co najmniej granatowy odcień.

Rzeczywista cena była niższa, ale nie zamierzał niczego ułatwiać, zwłaszcza że dobrze żył z zaokrąglania procentów stanowiących jego prowizję. Ciekaw był również reakcji przybysza — bo skąd nieobdarzony miałby znać ideę kryształów energii? Ku jego zaskoczeniu chłopak wyciągnął rękę, a w jego dłoni uformowała się struktura kryształu, która błyskawicznie zabarwiła się na ciemnogranatowy kolor. Herwyth nigdy nie widział, aby ktoś tak szybko napełniał kryształ energią.

— Proszę. — Chłopak wyciągnął zapłatę w stronę Glombasa, który skrzyżował ręce na piersi, skinieniem głowy wskazując Herwytha. Nieznajomy zwrócił ku niemu rękę z kryształem.

Kupiec wziął go w dłoń i zmierzył.

— Jest prawdziwy — wykrztusił z lekkim zdumieniem.

Słysząc jego słowa, Glombas zaczął wykładać towary na ladę. Nawet po odjęciu prowizji dla Herwytha była to bardzo dochodowa transakcja. W tym czasie przez głowę Herwytha pędziły kolejne myśli. Chłopak był obdarzonym, w dodatku bardzo silnym, ale nie wyglądał na bogacza z latającego miasta. Co ktoś taki robił w kanałach z nieobdarzonymi? Czemu zawracał sobie głowę, kupując te bezwartościowe przedmioty? Czy to był jeden z niesławnych obrońców? Ale dlaczego tak dziwnie wygląda? I najważniejsze pytanie: skoro tak szczodrze dzieli się swoją mocą, nie targując się, wręcz przepłacając, to czy można z niego uzyskać coś więcej?

Zamyślony Herwyth nie zwracał uwagi na otoczenie, dopiero energiczny ruch łachmaniarza zarzucającego sobie pakunek na ramię przywołał go do rzeczywistości. Chłopak i jego towarzysz uścisnęli sobie dłonie na pożegnanie i po cichu wymienili kilka uwag, po czym ten drugi podszedł do włazu i w kilka chwil zniknął pod powierzchnią placu. Osamotniony chłopak rozejrzał się niepewnie, jakby szukał kierunku. Herwyth postanowił nie marnować okazji.

— Hej! Przybyszu! — zawołał. — Jestem Herwyth. Muszę przyznać, że zaimponowałeś mi z tym kryształem. Nie wszyscy wiedzą, jak taki wykonać. Gdzie się tego nauczyłeś?

— Jestem Marek. To długa historia, a teraz muszę zorientować się w mieście. Czy macie tu jakiś plan lub mapę? — Chłopak wyraźnie się rozluźnił, ale wykrzywił twarz z bólu, gdy postąpił kilka kroków w kierunku Herwytha.

— Coś ci dolega? — wyraził zatroskanie kupiec. — To wielkie miasto i raczej nie zwiedzisz go w tym stanie.

— Mogę polecieć — wystękał Marek.

Usłyszawszy to, Herwyth i Glombas wymienili zdziwione spojrzenia. Chłopak musiał być nietutejszy.

— Masz zgodę na latanie? Bo chyba nie chcesz, aby strażnicy cię zestrzelili? — ostrzegł Glombas.

— Nic o tym nie wiedziałem. — Marek wydawał się zakłopotany i zaniepokojony.

— Posłuchaj, jeżeli masz jeszcze trochę mocy, to mogę cię zaprowadzić do lokalnego lekarza. Po drodze opowiem ci o mieście — zaoferował się Herwyth. — Jak podzielisz się mocą, to nawet będę cię podtrzymywał przy chodzeniu.

Marek mógł tylko przeklinać w duchu swoją głupotę, która nakazała mu wchodzić po drabinie prowadzącej z kanałów na plac w tradycyjny sposób, zamiast wznieść się za pomocą magii. Wysiłek włożony we wspinaczkę musiał naruszyć ledwo zagojone rany i teraz w żebrach odzywał się rwący ból. Po odejściu Nurefa nie miał wyboru i musiał zaakceptować ofertę pomocy tego kupca, pomimo że nieobdarzony mieszkaniec kanałów przestrzegał go przed obywatelami. Jednak nieufność nieobdarzonych do obdarzonych mogła wynikać z prześladowań. Tak czy owak, potrzebny był mu lekarz. Na wszelki wypadek obłożył się czarami obronnymi — drobne zabawy dla dzieci, jak określił te zaklęcia Koram. Skinął głową i przygotował blady kryształ, który podał Herwythowi. Ten schował klejnot do sakwy i podparł chłopaka swoim ramieniem. Powoli ruszyli jedną z ulic.

Nie licząc bezpośredniej okolicy placyku ze skupem, Zenthoth było gęsto zaludnionym miastem z przewagą budynków mieszkalnych. Życie w nim toczyło się na ulicach, gdzie stały liczne stragany z żywnością, gotowymi ubraniami i przyborami codziennej potrzeby. Mijani ludzie przyglądali się z zainteresowaniem Markowi, zaintrygowani jego niecodziennym, wyróżniającym się kolorem skóry. Nie byli jednak natarczywi. Być może wpływ na to miało wiele kostiumowych przedstawień i popisów, jakie dawali na ulicach przebrani lub pomalowani aktorzy i sztukmistrze.

Marek i Herwyth minęli kilka przecznic zabudowanych kilkupiętrowymi domami, zanim dotarli pod właściwy adres. Po wspinaczce na drugie piętro chłopak ciężko dyszał i był cały spocony z wysiłku. W drzwiach, do których zapukał kupiec, przywitała ich niewysoka, siwowłosa lekarka. Musiała znać handlowca, ale wyraźnie nie była zadowolona na ich widok.

— Herwyth! Śmierdzicie kanałami! Czy to znowu któryś z tych podziemnych brudasów, któremu odessałeś za wiele?! Nie zamierzam tuszować twoich błędów, nieważne, ile mi zaoferujesz! — Kobieta stanęła w drzwiach, zagradzając przejście.

Herwyth zaczął gwałtownie kręcić głową i protestować. Jednocześnie przypadkowo ścisnął bok Marka. Chłopak zasyczał z bólu i nie czekając na to, aż kupiec wyjaśni sytuację, sięgnął do swojej sakwy.

— Jestem obdarzony i potrzebuję pomocy, to chyba pokryje twoje koszty?! — Marek podał kobiecie czarny klejnot.

Zarówno ona, jak i Herwyth gwałtownie wciągnęli powietrze na ten widok. Zaprzestając kłótni, lekarka chwyciła klejnot. Po chwili obaj mężczyźni zostali gwałtownie wciągnięci do nad wyraz elegancko urządzonego mieszkania, które musiało zajmować co najmniej pół piętra. Kobieta z trzaskiem zamknęła za nimi drzwi, po czym Marek poczuł, że unosi się w powietrzu. Chłopak przeleciał przez długi, szeroki hol aż do nasłonecznionego pokoju, pośrodku którego stało łóżko przykryte białym prześcieradłem. Niewidzialna siła delikatnie obróciła go w powietrzu i ułożyła na białej materii. Po chwili nad Markiem stanęła lekarka, trzymając w ręku czarny kryształ, i zaczęła oględziny, nieustannie przy tym gderając.

— Fuj, co za smród. Będę musiała zniszczyć prześcieradło, aby pozbyć się tego zapachu. A co do ciebie, to trzeba przepędzić tę aurę. — Mówiąc to, wykonała ręką gest odrzucenia, a Marek zauważył, jak jakaś szara chmura odrywa się od niego i wylatuje przez otwór okienny. — Teraz zobaczmy. Żebra popękane. Rdzeń w trakcie odbudowy, ale organizm ogólnie wyczerpany. Przede wszystkim żebra.

Kobieta przyzwała do siebie tacę z fantazyjnie zdobionymi kubkami i karafką oraz kilka kolorowych flakonów. Wymieszała zawartość paru z nich w kubku i dała Markowi do wypicia. Chłopak zatkał nos i przełknął substancję. Nie smakowała źle, zwłaszcza w porównaniu z naparem Alstosa, ale kobieta od razu podetkała mu drugi kubek z wodą do popicia. Potem łagodnie pomogła mu położyć się z powrotem na łóżku.

— Jak tylko środki przeciwbólowe zaczną działać, zaśniesz, a ja w tym czasie poskładam twoje żebra. Nic nie poczujesz. Kiedy się obudzisz, służący podadzą ci regenerujący posiłek — tłumaczyła lekarka.

Marek coraz słabiej rozumiał jej słowa, ale jedna myśl nie dawała mu spokoju.

— Ale ja nie jestem stąd i mogę zareagować na lekarstwa inaczej niż tubylcy — wymamrotał niewyraźnie.

— Nie stąd, to skąd? Przecież nie z innej planety? — zapytała lekarka, ale Marek stracił już przytomność.

***

Herwyth nerwowo przechadzał się po obszernym holu, od czasu do czasu zerkając to na drzwi do gabinetu, to na zdobiące ściany obrazy i gobeliny. Giovana była jedną z bardziej utalentowanych lekarek na Gornath. Podobno z jej usług korzystali nawet w latającym mieście. W to ostatnie kupiec wątpił, bo gdyby tak było, nie mieszkałaby w dzielnicy południowej, tylko w centralnej, albo w samym latającym mieście. Nie zmieniało to faktu, że była solidna i miała koneksje. A w głowie Herwytha rodził się powoli pewien plan. Oby tylko chłopak przeżył zabiegi. Lekarka obcesowo wyprosiła kupca, kiedy po niezrozumiałych słowach wypowiedzianych przez chłopaka jego organizm nietypowo zareagował na podane mu środki. Teraz Giovana trudziła się nad nim, a Herwythowi pozostało warować pod drzwiami. W końcu lekarka wyszła z gabinetu. Jej mina wyrażała samozadowolenie.

— I jak, i jak? — zapytał niecierpliwie Herwyth.

— Dobrze, ma zwyczajny organizm, ale bardzo wrażliwy. Zapadł w dużo głębszy sen niż inni pacjenci, prawie letarg. Musimy porozmawiać — odparła Giovana.

Herwyth skwapliwie pokiwał głową i podążył za nią do salonu, gdzie służba podała im wina. Lekarka poczekała, aż ostatni służący się oddali, po czym nachyliła się nad kupcem.

— Kto to jest? — zapytała.

— Nie wiem, dziś wyszedł z kanałów w towarzystwie jednego brudasa i nakupił dla niego towarów w skupie, płacąc granatowym klejnotem, który stworzył na moich oczach. Ot tak, w kilka sekund, nigdy nie widziałem, aby ktoś napełniał kryształy tak szybko.

— W sakwie miał jeszcze trzy czarne — wyszeptała lekarka.

Herwyth aż podskoczył na myśl o takim bogactwie.

— Sądzisz, że to jakiś żądny przygód bogacz z latającego miasta? — zapytał kupiec, po czym dodał niepewnie: — Bo wiesz, pomyślałem, że skoro i tak odpoczywa, to może go trochę odsączę. Mam kilka rachunków do opłacenia, a on i tak obudzi się wypoczęty.

— Zgłupiałeś! Poza tym ma jakieś osłony mentalne. Nie znam się na wysysaniu, ale sądzę, że przy aktywnej obronie wymaga trochę większych umiejętności niż twoje. — Odpowiedź Giovany rozwiała nadzieje Herwytha na łatwy zarobek. Lekarka kontynuowała: — Pomyślałam raczej, że skoro ma osłony i wyszedł z kanałów, to może być jednym z obrońców. Ciągle się o nich słyszy, że spiskują na szkodę obywateli.

— Nie wydaje mi się, przecież obrońca nie wychodziłby z kanałów w biały dzień. Może miłośnik perwersji? I co z jego kolorem skóry i włosów, czy są prawdziwe? — Herwyth spekulował i dopytywał jednocześnie.

— Perwersja raczej nie, dokładnie go przebadałam i nie ma śladów współżycia. Skóra i włosy są naturalne, bez śladów farbowania czy magicznej ingerencji. I te brązowe oczy to jego własne. Jest człowiekiem, ale różni się od nas niczym… — Lekarka na chwilę zawiesiła głos. — Niczym ci ze Sprzymierzenia. To, co wymamrotał: że nie jest stąd… Może naprawdę pochodzi z innego świata. Jeżeli to jeden z tych ze Sprzymierzenia, to trzeba go zgłosić do straży obywatelskiej, gwardii albo do obsługi centralnej dzielnicy.

Herwyth poruszył się niespokojnie — straż pewnie zapyta, skąd chłopak się wziął, i będzie musiał przyznać, że zamiast od razu zgłosić podejrzanego, zaprowadził go do lekarki.

— Myślisz, że to dobry pomysł? A jak nas o coś posądzą? Bo raczej nie dadzą nam nagrody za pomoc obrońcy — powiedział kwaśnym tonem.

— Nie wiem, ale sądzę, że jak tu zostanie, to z pewnością narobi nam kłopotów. Nie bądź zbyt zachłanny, bo źle na tym wyjdziesz. Ten czarny kryształ to dobry zarobek. Podzielę się z tobą, ale lepiej pozbądźmy się problemu. W razie czego wytłumaczymy straży, że myśleliśmy, iż to jeden z naszych sprzymierzeńców z innej planety. — Lekarka ewidentnie była zaniepokojona sytuacją.

— Czyli mamy kogoś wezwać? A nie lepiej wypuścić go na ulicę? Niech to będzie cudzy problem — zaproponował z rezygnacją Herwyth.

Giovana przez chwilę się wahała, czy obciążać pacjenta dodatkową opłatą za nocleg i posiłek, ale ostrożność wzięła górę.

— Idź wezwij kogoś znajomego wysoko postawionego w straży. Albo może znasz jakiegoś gwardzistę? Jeżeli to obrońca, to niech się nim zajmą, a nam być może skapnie jakaś nagroda, którą się z nim podzielimy. A jak to jest Sprzymierzony, to nie będzie miał nam za złe, że odstawimy go do latającego miasta pod eskortą. Może nawet da nam jakiś napiwek.

Wątpiąc w tę ostatnią możliwość, rozczarowany Herwyth pokiwał głową, po czym dopił wino i ruszył ku drzwiom. Zapowiadało się dużo chodzenia, a skoro nie zbije majątku na chłopaku, to jutro rano znów musi stawić się w skupie.

Rozdział 2

Trudno sobie wyobrazić, jak nikczemnym miejscem może być świat zmieniony w fabrykę magicznej mocy. Trudno nawet opisać degenerację wynikającą z ogromu wyzysku i upodlenia populacji zepchniętej do roli najlichszego ze sług. Nikt właściwie nie wie, jak to możliwe, że rozumne istoty potrafią sobie nawzajem zgotować tak straszliwy los. Być może potrzeba dominacji jest wpisana w naturę wszechświata, a może to wynik setek lat indoktrynacji, hodowli i wpajania poszczególnym pokoleniom nawyku posłuszeństwa? Jakakolwiek by była odpowiedź, doświadczenie losu tych istot — magów, a tym bardziej niemagów — nauczyło mnie, że fabryki mocy to zło.

Mag w Podróży przez Świat — Leksjanny z Mar-govan

Kapitan gwardzistów latającego miasta patrzył ze zdumieniem, jak kilku członków straży obywatelskiej wnosi do jego komnaty nosze ze śpiącym człowiekiem. Powoli wstał zza swojego biurka, oceniając sytuację, ale zanim zdążył sformułować pytanie, do pomieszczenia wszedł dobrze mu znany oficer łącznikowy.

— Panie kapitanie, chcielibyśmy zgłosić odnalezienie tego oto obywatela Sprzymierzenia — zameldował.

Jego słowa wprawiły kapitana w jeszcze większe zdumienie, bo na planecie było zaledwie dwóch lub trzech emisariuszy Sprzymierzenia i żaden nie wyglądał jak człowiek na noszach. Chłopak jednak nie przypominał typowego Gornathianina, miał niewłaściwy kolor skóry i włosów. To wymagało decyzji kogoś wyżej postawionego.

— Idźcie po komendantkę — rzucił do jednego ze swoich podkomendnych, który biegiem skierował się w głąb kompleksu. Sam zaś zwrócił się do oficera łącznikowego: — Kto to jest i czemu śpi?

— Nazywa się Marek. Pojawił się dzisiaj w południowym węźle kanalizacyjnym. Wyszedł z kanału razem z nieobdarzonym, ale sam zaprezentował istotną moc magiczną. Został wzięty za obywatela Sprzymierzenia i ze względów medycznych zaprowadzony do uzdrowiciela. Śpi po zażyciu leków uśmierzających ból na potrzeby leczenia połamanych żeber. O jego stanie zaalarmowała nas obsługa południowego skupu. Ponieważ nie odpowiada rysopisowi żadnego ze znanych obrońców, uznaliśmy, że najlepiej będzie przetransportować go do was.

— A nie pomyśleliście, że to może być spisek obrońców, aby się tu dostać? — zapytał z przekąsem kapitan.

— Wykryliśmy zaklęcia defensywne broniące umysł, ale nie chcieliśmy ich łamać, aby nie doszło do incydentu dyplomatycznego.

— Więc postanowiliście całą odpowiedzialność zwalić na nas — skwitował kapitan, rozumiejąc już kontekst sytuacji. — Połóżcie nosze w komnacie naprzeciwko i możecie iść. Powiedzcie jeszcze, jak długo będzie spał.

— Nie wiemy — rzucił oficer łącznikowy, obracając się pośpiesznie ku wyjściu. — Lekarka powiedziała, że jego organizm nie zareagował typowo, jakby nie był z naszej planety.

— Cudownie — wymamrotał pod nosem kapitan. Miał nadzieję, że komendantka zdejmie z niego konieczność podejmowania decyzji, zanim dziwny przybysz się obudzi. Na wszelki wypadek postawił przy śpiącym strażnika.

***

Salema od kilkudziesięciu lat była komendantką gwardii latającego miasta i de facto najwyższą rangą wojskową na Gornath. Najlepszym dowodem zaufania i doceniania sposobu, w jaki sprawuje swoją funkcję, było kilkukrotne udzielenie jej przywileju odmłodzenia. Zabieg przeprowadził specjalnie sprowadzony przez ambasadora Sprzymierzenia mistrz magii. Dzięki temu sylwetka Salemy zachowała młodzieńcze grację i sprawność. Kobieta nadal ścinała krótko gęste, czarne włosy, aby nie przeszkadzały jej w ćwiczebnych walkach, w których od lat nie poniosła porażki. W tej chwili jednak lata zasług i doceniania ewidentnie poszły w zapomnienie, bo zarówno pierwszy obywatel Irundel, jak i ambasador Elmeryk boleśnie krytykowali ją za fiasko poszukiwań intruza, który przebił otaczającą planetę sferę ochronną.

— Pani komendantko, to już kolejny dzień, a wam nie udało się zdobyć żadnych informacji. Jak to świadczy o waszych kompetencjach? — Średniego wzrostu, otyły do przesady Irundel od setek lat administrował planetą. Teraz, wysłuchawszy jej raportu, używał sobie za wszystkie czasy. Krążył przy tym niczym olbrzymi trzmiel po pokoju i gestykulował żywo w trakcie przemowy. — Źle świadczy! Dawno wiedziałem, że w gwardii jest problem, skoro nie udało się złapać żadnego z obrońców. Ale ta sytuacja to już prawie kryzys. Chyba będę musiał podjąć jakieś kroki.

Zanim Salema zdążyła odgryźć się, że konieczność zachowania poszukiwań w najwyższej tajemnicy, nawet przed gwardzistami, mocno utrudnia zadanie, odezwał się ambasador Sprzymierzenia. Elmeryk, brązowoskóry, wychudzony, wysoki, prosty, jakby połknął kij, z pociągłą twarzą i głęboko osadzonymi przenikliwymi niebieskimi oczami, miał niski, dobitny głos — gdy mówił, niewielu miało śmiałość mu przerwać.

— To faktycznie bolesne, że intruza albo jego ciała dotąd nie odnaleziono, zwłaszcza że wyłom został zrobiony tak blisko stolicy. Ale nie porównywałbym tej sytuacji do działań obrońców, którzy mieli setki lat, aby ugruntować swoją pozycję i rozbudować siatkę. Zdecydowanie obecne poszukiwania powinny iść sprawniej.

O ile teatralne zachowanie Irundela rodziło w Salemie irytację, o tyle spokojny ton Elmeryka powodował, że ciarki przechodziły jej po plecach. Mimo całego wyszkolenia i dziesiątek lat doskonalenia umiejętności nigdy nie mogła nawet marzyć, aby zbliżyć swój kunszt magiczny do poziomu ambasadora. Znała emisariusza bardzo długo, ale nadal budził on w niej uczucie, do którego nigdy nie chciałaby się publicznie przyznać — strach.

Irundel musiał być na to całkowicie odporny, bo z przyjacielską poufałością poklepał ambasadora po ramieniu, mówiąc:

— Ależ oczywiście, to jest inna sytuacja. I bardzo dziękuję, że nas o niej zaalarmowałeś. Cieszę się jednak, że się zgadzamy, iż pani komendantka mogłaby zrobić więcej. Czy chciałaby pani coś dodać do swojego raportu?

— Nie, to wszystko, wracam do pracy. — Salema wyprężyła się służbiście, w myślach żując bardziej rozbudowane i kwieciste riposty.

Następnie energicznie wymaszerowała z komnaty audiencyjnej i ruszyła korytarzem do kwater gwardii. W jej umyśle szalała gniewna burza myśli, przez którą prawie nie zauważyła podążającego za nią gwardzisty. Zatrzymała się gwałtownie i gniewnie zwróciła do mężczyzny: