Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
"Rodziny, nienawidzę was!" - krzyknął kiedyś André Gide. Książka Kuby Wojtaszczyka dowodzi, że ten okrzyk wciąż jest aktualny.
Bartosz Żurawiecki
„Portret trumienny” Kuby Wojtaszczyka to historia wyrośnięcia z domowego ciepełka, które staje się domowym piekiełkiem. Główny bohater, Aleks, udowadnia, że pokrewieństwo to czysto umowna kategoria i w pewnym momencie rodzina to już tylko grupa obcych ludzi. Stosunek bohatera do „gwałtu na jego intymności” cechuje duża ironia i tendencja do autoanalizy, nie przynosi ona jednak nigdy rozładowanie negatywnych emocji, przeciwnie neurotyczne rozgadanie prowokuje do coraz bardziej zaawansowanych aktów agresji. Na pierwszy rzut (czytającego) oka wydaje się to zabawne, ale z czasem zaczyna budzić przerażenie. Fantastycznie opisane rodzinne piekiełko, każda z postaci jest barwna i zapadająca w pamięć".
Robert Pruszczyński („Xięgarnia”)
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 129
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Portret Trumienny
Kuba Wojtaszczyk
Poznań 2014
Nie zapaliłem. Przypomniałem sobie, że mój partner śpi tuż przy ścianie. Jest bardzo wrażliwy (a właściwie drażliwy) na wszelkie nieprzyjemne, jego zdaniem, zapachy. W łóżku z trudem dostrzegłem Blondyna zakopanego w pierzyny, śpiącego zapewne w samych bokserkach, nad gumką których widniał pokaźny pieprzyk, tuż przy owłosionym pępku. Skąd się w ogóle wzięła chęć zapalenia w łóżku? Było to absurdalne, przecież od czasu, gdy wszedłem w ten święty, niezarejestrowany związek partnerski, przestałem praktykować popalanie w mieszkaniu podczas obecności Blondyna. Jemu bardzo to nie odpowiadało, mnie z kolei bardzo tego brakowało, lecz nie miałem siły użerać się z wrogiem papierosów, zwłaszcza że nie mieszkamy razem, tylko widujemy się od czasu do czasu, czyli praktycznie codziennie.
Ubrałem przygotowane poprzedniego dnia dżinsy i czarną koszulkę. Poranną toaletę wykonywałem w pośpiechu, jakby pociąg miał odjechać lada moment, a przecież miałem jeszcze dokładnie dwie godziny. Chwyciłem walizkę, przyszykowaną również wcześniej. Nie obudził się. Zapaliłem w drodze na PKP. Wtedy też wyłączyłem telefon, żeby Blondyn się do mnie nie dodzwonił. Nie pożegnałem się z nim. Być może już nigdy nie będę musiał tego robić, bo pociąg się wykolei? A Blondynowi zostanie po mnie tylko przyczepiona magnesami do lodówki kartka: „Do zobaczenia. Zostaw klucz pod wycieraczką”, napisana moim chaotycznym pismem?
Blondyna poznałem w Miejskiej Galerii Sztuki, w której pracuję. Był jedynym dobrze ubranym z tej studenckiej zgrai skomlącej o doświadczenie zawodowe. Miał na sobie dizajnerską koszulkę z wizerunkiem palaczki papierosów, nad którą unosił się dymek symbolizujący smród. Też tak śmierdzę i to mi odpowiada. Blondynowi jednak chyba nie za bardzo to pasowało – ale czego nie robi się dla płatnego stażu? Polubiłem chłopaka za ten jego brak asertywności. Przynajmniej na tyle, aby móc z Blondynem sypiać.
•
– Dwadzieścia sześć trzydzieści – skwitowała pani z dworcowej kasy.
Stanąłem przy bankomacie, nie wiedząc, co mam ze sobą zrobić. Obok znajdującego się pośrodku dworca stoiska z kryminałami przemknęli konduktor i dwie konduktorki. Wszyscy troje dzierżyli czarne, skórzane torby, w których zapewne grzały się kanapki owinięte w biały, otłuszczony papier śniadaniowy. Nikt nie zwrócił na nich specjalnej uwagi, a oni może chcieliby wyglądać jak stewardesy lub piloci Pan Am z lat sześćdziesiątych? Wzbudzać respekt, zazdrość i pożądanie, mieć kochanków i kochanki na stacjach docelowych? W pomiętych granatowych uniformach udali się do wyjścia, a przy drzwiach mężczyzna klepnął walizką w pupę jedną z konduktorek. No cóż, wspólne wyjazdy zbliżają.
Wyszedłem na papierosa na specjalnie wytyczony do tego skrawek chodnika, tuż przy koszu na śmieci i kiosku z prasą. Przez moment zdawało mi się, że dostrzegłem Artystę, którego jakiś czas temu wystawiała galeria, gdzie pracuję. Sam wystawiłem go na swoim łóżku, był całkiem nagi i gdzieniegdzie brudny od farby. Jednak to nie był on. Zresztą cóż miałby robić w moim mieście w lipcu, miesiącu posuchy artystycznej? Na wakacje galeria zwolniła tempo, a ja, ponieważ miałem przez to więcej wolnego, wszedłem w związek, który z góry skazany jest na porażkę. Biedny Blondyn i jego pieprzyk przy pępku.
Wypaliwszy, poszedłem na peron 4a w nadziei, że pociąg podstawią wcześniej. Słońce odbijało się od szyb, grzało coraz mocniej. Pociłem się pomimo względnie skąpego stroju. Mam wielki problem z podróżowaniem: boję się wybierać miejsca podróży, pakować, ustalać. Jestem sójką bez jakiejkolwiek chęci wylotu. Nigdy nie byłem w Wenecji czy w Bazylei, chociaż galeria finansowała wyjazdy na biennale. Co tu mówić o zagranicy, jak ja się boję jeździć nawet do domu rodzinnego? Tak jak teraz.
Doczłapałem do pociągu, po czym starannie wybrałem i odmierzyłem wagon usytuowany najbardziej pośrodku. Zajęcie takiego wyśrodkowanego miejsca zmniejsza ryzyko śmierci w razie wykolejenia lub zderzenia. Nie mam zamiaru umrzeć w prozaiczny sposób, tak że ostrożnie podchodzę do wszelkich śmiercionośnych miejsc; ale też i do tych, które teoretycznie są bezpieczne. Kolej ma swoją długoletnią tradycję w byciu przekaźnikiem zgonów.
Usiadłem w wybranym wagonie. Brak tłumów to zawsze luksus, ale zupełny brak ludzi może być wielkim zagrożeniem. Zawsze staram się przestrzegać kolejowych ostrzeżeń. Portfel mam ukryty, aby nie ukradł mi go żaden zbir. Staram się siedzieć w przedziałach, gdzie już ktoś siedzi – byleby nie miał ogolonej głowy, nie był ubrany w dres i pachniał przyzwoicie. Posiadam również ważny bilet. Tak zabezpieczony, zajmuję miejsce zazwyczaj przy oknie, aby móc oprzeć się o ścianę i usnąć. Później wydaje mi się, że mam we włosach klejący brud. Przykładanie głowy do pociągowej ścianki jest jedyną ohydą, na jaką sobie pozwalam. Wolę przespać podróż, niż przez nią całą myśleć o bliskości nieciekawej śmierci w płomieniach lub przez zgniecenie.
•
Pociąg ruszył, a moje powieki zaczęły opadać i się podnosić, jakby strach chciał bardziej dać się we znaki tuż przed zaśnięciem. Na szczęście mam taką przypadłość, że mój organizm działa, jakby był od narodzin szprycowany aviomarinem – szybko usypiam w każdym środku transportu. Grzało, ale gorąco zmieniało się z sekundy na sekundę w przyjemność. A gdybym tak umarł? Teraz, zaraz w katastrofie kolejowej, która pochłonęła, na szczęście, tylko garstkę, bo akurat lato, ranna godzina i ludzie jakoś niechętnie o tej porze poddają się niemiłym doznaniom. Szczęście w nieszczęściu, iż pociąg wykoleił się przez zwaloną na tory gałąź, a nie wskutek zderzenia z innym pociągiem. Wagony (zaledwie trzy jednostki) sunęły wraz z lokomotywą wśród leśnej głuszy, ryjąc przy tym w wysuszonej ściółce leśnej. Nie znasz dnia ani godziny.
A jakbym umarł, zginął w tym wypadku, to jak by to przyjęli znający mnie ludzie? Byliby w szoku czy raczej pojawiłyby się komentarze w stylu: „On to zawsze taki fircyk był i gadał o trupach, to i na niego przyszła kolej”? Myśląc o tym, widzę całą mą rodzinę na stylizowanych na gotycyzm zdjęciach: mą matkę i mego ojca, zapuchniętych od łez, na tabletkach, coby niespodziewanie nie pomdleli przy świeżo wykopanym dole; za mymi rodzicielami burzowe chmury, ciemność, rzędy nagrobków i obowiązkowo szpadel wbity w kupę ziemi. Widzę siostrę, która stawia w oknie gromnicę czy co się tam stawia po śmierci bliskiego. Brata, jego wiarołomną żonę-katechetkę i ich czworo dzieci z wieńcami tuż przy wejściu do kaplicy, gdzie odbywa się czuwanie przy zwłokach. Niestety, trumna jest zamknięta, przecież nikt nie chce widzieć rozharatanych zwłok młodego i mającego przed sobą świetlaną przyszłość człowieka. Resztę rodziny, trochę dalszą, można by upchnąć na jednym zdjęciu grupowym, oczywiście w odpowiedniej scenerii grozy i powszechnego smutku. Każdy krewny z kwiatem albo z zapalonym zniczem w dłoni, gdzieniegdzie łza spływająca po zmarszczonym licu. Głowy spuszczone, wzrok wbity w ziemię. Być może rodzinka przy imprezach zechce wylewać kieliszek wódki na podłogę – za zmarłych, czyli też i za mnie?
Swoją drogą, ciekawe, czy przyjechałby ktoś z moich znajomych, z którymi nie utrzymuję kontaktu od studiów, i tych z galerii, stworzonych bardziej z powietrza niż z krwi i kości. Nigdy nie ukrywałem nikłej sympatii do tych ludzi, toteż pewnie nikt by się nie stawił. A może zjawiłby się Artysta, uznawszy, że mnie kochał i dopiero teraz pojął tę miłość? W ramach podkręcenia nastroju smutku rzuciłby się na spuszczaną trumnę, krzycząc: „Nie!!!”. Grudki ziemi zawieruszyłyby się w jego brązowych lokach; ciągle umazanymi farbą dłońmi ryłby w ziemi, szukając śladów mych odruchów. Z piwnych oczu Artysty lałyby się łzy, oj, lały! Mógłby rywalizować w tym rzucaniu się i grzebaniu w ziemi z kimś z mojej rodziny; przepychaliby się, leżąc na wieku wykonanym z drzewa wiśniowego. Do wolno myślących mózgownic dotarłby wtedy nieprawdopodobny fakt, że z trupem coś najprawdopodobniej było nie po kolei!
Nie mogę zapominać o Blondynie z pieprzykiem nad bokserkami. Widzę wyraźnie tę postać w modnym, czarnym garniturze vintage. W białej koszuli z cieniutkim krawatem typu śledź. Blondyn stałby blady z tą swoją przydługą, jasną grzywką; głowę trzymałby prosto, patrząc w obiektyw; dumny, lecz z błyszczącym, zawiedzionym wzrokiem, bo okazałem się głupim chujkiem i miałem Artystę na boku. Przecież nie mógł wiedzieć, że malarz był przed nim. Spoglądałby więc w ten obiektyw, a wiatr, zapowiadający burzę, mierzwiłby tę idealną fryzurę.
•
– Dzień dobry, bilety do kontroli! – Obudził mnie wystrzał i natychmiast sobie pomyślałem, że pociąg się wykoleja. W bokserkach poczułem wzwód. Rozczarowany Blondyn i rozgorączkowany Artysta zrobili swoje.
Konduktorzy mogliby być milusi jak pracownicy linii lotniczych. Witać pasażerów, podawać z uśmiechem drinki i poduszki, częstować orzeszkami (których i tak bym nie wziął – ludzie notorycznie nie myją rąk!). Ale to niemożliwe. Latanie jest dla człowieka nienaturalne, dlatego też podniebne kuriozum firmy starają się zatuszować nadnaturalną ogładą i wazeliniarstwem, nawet w stosunku do klientów wyraźnie niesympatycznych. Lot samolotem to igranie ze śmiercią i wszyscy dobrze o tym wiedzą; bliżej stamtąd do królestwa niebieskiego, toteż pracownicy samolotu mają anielską cierpliwość. A po Annie Jantar, WTC i Smoleńsku szefostwo musi się naprawdę starać i wybierać takich stewardów oraz takie stewardesy, którzy potrafią się uśmiechać, nie tylko lecąc, ale także wtedy, gdy spadają. Ja tu myślu-myślu, tymczasem pociągowy steward, ten sam, który na dworcu frywolnie klepnął konduktorkę w pupę, wyciąga do mnie dłoń głodną biletu, a w drugiej trzyma kasownik i nerwowo stempluje powietrze, pewnie z przyzwyczajenia. Podałem wydrukowany w kasie świstek; zniżka studencka od dwóch lat mnie nie obowiązywała, niestety. Konduktor zbadał, dokąd jadę, popatrzył trochę to na mnie, to na bilecik, po czym oddał go w moje ręce.
•
Musiało mi się znowu przysnąć, aviomarin w moich żyłach działa nieustannie. Rzuciłem okiem na widoczki za oknem, na landscapes, jak to mawiał Artysta. Znajome pola i zabudowa wiejska, znajoma ruina po firmie sprowadzającej paliwo. Zerwałem się prędko i porwałem swoją torbę. Pociąg właśnie się zatrzymał i wypuścił mnie w mieścinie, o której staram się zapomnieć. A ona niczym zły sen, mara przebrzydła wraca i sterczy mi nad głową. Stanąłem przy pięknym murowanym dworcu kolejowym z początku XX wieku. Współczesna wersja była okrojona o blask architektury tamtej epoki, bo zamieniona została na powybijane szyby, śmieci, kupy zwierzęco-ludzkie oraz wszelkiej maści napisy, począwszy od „Hitler” (ktoś się nie mógł zdecydować, więc dodał także „Jude”), przez „Widzew pany”, po „Anka Wstańka laski trzaska”. Przede wszystkim jednak dworzec zamknięto na cztery spusty i tylko przez te wybite szyby można się dostać do środka. A w środku Sodoma i Gomora oraz żulstwo z jabolami w dłoniach, czyli standardowo jak na polskie pozamykane dworce.
Stoję przy tej laurce dla gwałtu na sztuce. Stoję i wzdycham, bo jako pracownik instytucji kultury i sztuki mam wyczucie estetyczne i boli mnie straszliwie, boli w każdym zakamarku, kiedy ludzie nie potrafią i nie chcą docenić zabytków. Zapaliłem papierosa, i to z nerwów, i to z irytacji na zmierzch artyzmu i brak transportu do domu rodzinnego, który mi telefonicznie zagwarantowano. Mógłbym zadzwonić i przyśpieszyć, kogo trzeba, ale telefon dalej mam wyłączony i nie zamierzam go uruchomić. Chyba się boję wiadomości od Blondyna albo ich braku.
W końcu przyjechał po mnie mój brat – władca kierownicy od rodzinnego samochodu, w którym mógł wozić żonę i troje dzieci. Czwarte już się nie mieściło.
– Cześć – wyjąkałem, gasząc papierosa i jednocześnie pakując torbę na tylne siedzenie.
– Cześć – odpowiedział. To sobie pogadaliśmy, nie ma co.
Wiesław, mój brat, lat czterdzieści siedem, mechanik, mąż, ojciec. Koniec. Tyle mogę o nim powiedzieć, bo właściwie go nie znam. Dziewiętnaście lat różnicy między naszymi datami urodzenia tworzy wielką przepaść świadomościowo-intelektualną, którą kiedyś nawet starałem się przeskoczyć. Nie udało się, spadłem w dół wysypany kamieniami, olbrzymimi głazami, które uciskały Wiesławowy mózg, przez co sprawiały, że myślał o mnie w kategoriach syna, bo przecież nie brata. Raczej się wstydził, że rodzice wpadli tak późno. Zatem mam dwóch ojców.
– I po co palisz?
A nie mówiłem? Nie widzieliśmy się cztery miesiące, a Wiesław ponownie udowadnia, że nic oryginalnego nie czai się w jego umyśle. Zresztą wystarczy spojrzeć na wybór partnerki-katechetki i czterokrotne jej zaciążenie, nie mówiąc o bezrefleksyjnym łażeniu do kościoła w tę i nazad, a obraz mego brata maluje się sam.
Stereotypowy Wiesław. Wiesław łysiejący, niemodny, nieoryginalny, bardziej szary niż ktokolwiek inny. Ma wyprute żyły, ciągnące się za nim, gdziekolwiek pójdzie. Nibynóżki, nibymacki już dawno bez krwi; wychłeptali ją żona i potomkowie. Wszakże to krew Wiesława, musiał ją podzielić, prawie po równo, na pięć. Należał do takiej kategorii ludzi, z którymi nikt nie chciałby zamienić się miejscami. Nikt! Być Wieśkiem to znaczy być nikim. Nikt go nie dostrzegał, nikt w niego nie wierzył. A może mnie się tylko tak wydawało? Rodzice się nim chlubili, wszakże spełniał ich Catholic dream – dzieciaty, żonaty, zarabiał, utrzymywał i się modlił. Raz do roku do Częstochowy. Zuch syn, zuch!
– Co matce kupiłeś? – Wiesiek spojrzał na mnie spode łba, pewny, że zapomniałem o jej urodzinach, o jej siedemdziesiątych urodzinach.
– Książkę. – Obserwowałem mijane tereny wiejskie, bo stacja PKP leży pięć kilometrów od centrum miasteczka. Dziwne to rozwiązanie. W czasie wojny którejś zimy Szwaby gnały Żydów na ten dworzec. – Książkę jej kupiłem.
Zaśmiał się, jakbym powiedział śmieszny dowcip.
– Książkę! Tyle już jej nakupowałeś tych książek, że nie ma kiedy tego czytać.
– Nie ma, bo dzieciaki do niej przyprowadzasz – odburknąłem pod nosem, ale Wiesław chyba nie usłyszał, zajęty rozpoczętym kazaniem.
– Mama musi odpoczywać bez zbędnych intelektualnych bodźców! W jej wieku nie może się denerwować – przerwał bez ostrzeżenia, a ja nadal patrzyłem na zabudowę wiejską, która niedługo ma zniknąć pod drogą szybkiego ruchu.
Po chwili znów usłyszałem Wiesława, jednak starałem się go ignorować. Było mi duszno w tej puszce. Ten upał przyprawi mnie o zawał; nawet tutaj słońce grzało i nie zamierzało przestać. Chciało mi się spać. Jednostajny, buczący głos brata hipnotyzował mnie; szemrał gdzieś z tyłu głowy niczym brzęcząca za oknem osa wśród bujnej roślinności, różnorodnych kwiatów; niczym niewinny głosik Bachledy-Curuś w Panu Tadeuszu, gdy boso przedzierała się przez ogródeczek, aby nakarmić drób czy coś tam.
Musiałem zasnąć, bo nieoczekiwanie głos Wieśka przybrał na sile.
– Jak mogłeś usnąć, gdy do ciebie mówię? – zasyczał, a ja nie wiedziałem, gdzie jestem. Zirytowany Wiesiek patrzył to na mnie, to na drogę.
– A wy co dajecie? – wycedziłem, jeszcze nie do końca kontaktując. Być może napomknął o prezencie podczas mego snu. Zresztą dobrze wiedziałem, że cokolwiek by kupił, nawet więdnące kwiaty owinięte w sreberko i miliony wstążek, to i tak prezent Wiesława będzie lepszy niż mój. Po prostu tak musiało być; gdzieś było zapisane, że starszy brat jest mądrzejszy, jest pępkiem rodziny, zaraz po ojcu. Jest i być będzie, na wieki wieków, amen.
– Kupiłem z Krystynką rodzicom miejsce na cmentarzu – pałał dumą. – W tym dziadkowym grobie już się nie zmieszczą.
– Naprawdę? – Próbowałem zebrać myśli, bo nie wierzyłem w to, co słyszę. – Naprawdę musisz być taki przewidywalny? (Ziewnął, dosłownie ziewnął!) Oczywiście, że kupiłeś matce grób! Cóż innego mógłbyś jej dać na siedemdziesiąte urodziny? Cały ty, nikt normalny na to by nie wpadł, no chyba że w jakimś marnym filmie.
Ale brat mój i tak mnie nie słuchał, nawet nie skomentował jednym prychnięciem. Wiesław alfa, Wiesław omega, Wiesław światły, Wiesław skarbnica wiedzy. Mógłby mi zafundować grób, jakikolwiek, nawet z przeceny, przy śmietnikach, albo chociaż wykopać dół, zatłuc mnie łopatą i zakopać. Wszyscy bylibyśmy szczęśliwi.
Jakbym nie był tchórzem i nie odczuwał lęku przed tym, że się obudzę z zakażeniami, gangrenami, to sam bym ze sobą skończył. Na razie musi wystarczyć mi ciągłe gadanie o ukatrupieniu i profil na wirtualnym cmentarzu w necie. Portal społecznościowy dla trupów z klasą, stworzony z myślą o mnie. Za niewielką opłatą kupiłem tam mogiłę. Nawet wybrałem nagrobek. Wygląda na drewniany, z zamierzchłej przeszłości, taki retro – za który niejeden hipster dałby się, o ironio, zabić. Wirtualne truchło o mym imieniu i nazwisku leży na cmentarzu ateistycznym. Niedaleko, bo wystarczy kilka razy kliknąć myszką, leżą też papież Karol (to znaczy Jan Paweł II) i Patrick Swayze. Są też inni znani i nieznani. Nie mam znajomych, bo na tym portalu nie nawiązuje się kontaktów; jest bezpostowo, bez lubienia, bez dodawania ulubionej muzyki. Słowem – cisza. Jak chcę, to dopłacam i mam znicze oraz kwiaty. Jak ich nie chcę, to nic nie muszę robić.
Okolica wiejska swobodnie przeszła w gęstszą zabudowę miejską. Ściśnięte domy szeregowe z miniaturowymi ogródkami i samochodami przed każdym garażem, na których tle pięły się bloki z wielkiej płyty, pomalowane w niebieskie pasy. Naprzeciwko unosiło się widmo cmentarza żydowskiego, o którym wiedzieli tylko nieliczni, większość dostrzegała jedynie fabrykę okien PCV, a trochę dalej produkcję kostki brukowej. Wiesiek pojechał krótszą trasą, tym samym ograniczając mój dokładniejszy ogląd miasteczka. Przecisnął się kamienistą drogą między PCV, kostką burkową a wąziutką rzeczką ściekową. Dzięki temu nikt mnie nie dostrzeże, żadne potencjalnie znajome ryje, które przez piętnaście minut główkowałyby: „Kogo to ten Wiesiek wiezie?”. Wiesiek, który przestał się do mnie odzywać – a ja nie miałem zamiaru rozpoczynać kolejnego, nic nieznaczącego tematu. Spojrzałem na dłonie brata mego, wybijające rytm plastikowej muzyki z radia. Pomiędzy palcami miał wysuszoną skórę; łuszczyła się; gdzieniegdzie musiała popękać całkiem niedawno, gdyż czerwieniły się małe strupy. Myślałem, że zwymiotuję, wyobrażając sobie, że odchodząca skóra, oderwana od dłoni, wiruje wraz z powiewem klimatyzacji i dostaje się do moich dróg oddechowych, zadomawiając się na ściankach nosa. Wymiociny dotarły do gardła i wraz z naskórkiem je wypełniły. Błagalnymi gestami kazałem zatrzymać samochód. Wiesław stanął zdziwiony, lecz nie zdążył nic powiedzieć, bo otworzyłem drzwi i faktycznie zrzygałem się na kamienistą drogę. Na szczęście, nikogo nie było w okolicy.
– Choroba lokomocyjna – wyszeptałem, zatrzaskując drzwi i desperacko szukając po kieszeniach chusteczki higienicznej.
Brat mój wzruszył tylko ramionami i pojechaliśmy. Gdyby dom rodziców był dalej niż za zakrętem, wówczas poszedłbym piechotą; nie wytrzymałbym długo z suchą skórą wirującą przed oczami.
Podjechaliśmy pod budynek, a ja wyskoczyłem z samochodu jak oparzony, byleby wdychać powietrze, czyste i rześkie. Wyciągnąłem swoją nieśmiertelną torbę i stanąłem przed furtką. Dwupiętrowy dom z rozległą piwnicą i takim samym strychem utrzymano w stylu niewystarczających funduszy przełomu 1989/1990 z domieszką późniejszego eklektyzmu materiałów budowlanych.
Pieniądze na budowę pochodziły głównie z ciężkiej pracy i trudnego przemytu marek w tyłkach mych rodzicieli. Matka z ojcem, ale też i z moim rodzeństwem, jeździli przez Rosję na Węgry w celach kupieckich. A że za komuny Ruskie sprawdzały, okradały, to ma rodzina chowała marki, zarobione na sprzedaży ubrań i innych gadżetów, pomiędzy pośladki i ściskała je z nerwów. Zdążyłem się urodzić i odpowiednio dorosnąć, aby wybrać się na podobną wyprawę, jeszcze przed tryumfem Solidarności. Pojechaliśmy maluchem z przyczepką łachów. Miałem może trzy lata i nad Balatonem pobiłem niemieckiego rówieśnika, bo nie chciał mi oddać mojej zabawki. Pamiętam to jak przez mgłę, ale w rodzinie zdarzenie to funkcjonuje niczym obraz prawdziwego patriotyzmu: taki mały, a już wiedział, że Niemca trzeba bić.
Za ogrodzeniem pięły się tuje, świerki, róże i inne krzaki, nad którymi rodzice już dawno stracili kontrolę. Mimo przycinania i przekopywania roślinność rozrastała się bujnie we wszystkich kierunkach. Stanąłem przed brązowymi drzwiami, zastanawiając się, czy ryzykować wejście do królestwa cór i synów mądrości życiowych, niedzielnych obiadów i uzależnień od telegazety. Czując popędzający wzrok Wieśka, jednak nacisnąłem klamkę. Brat mój musi myśleć, że jestem jakimś kompletnym idiotą, wstydzi się mnie i pewnie mi współczuje. „I vice versa” – pomyślałem, stawiając torbę w przedpokoju.
Od wejścia cuchnęło dziećmi. Śmierdziało kaszkami, kupą, oliwką. Poza tym unosił się jakiś nieokreślony fetor, jakby mleko połączone z rzygami. Ściany musiały przesiąknąć tym zapachem, bo przecież potomkowie Wiesława już wyrośli z niemowlęcych atrybutów. Zresztą przez ten dom przetoczyło się tak dużo różowiutkich bachorów, że nic dziwnego, iż czuć je było na odległość; niczym widmo wiecznej dzidziusiowatości.
Brodząc w postpampersowych oparach i krzykach najmłodszego pokolenia, wdrapałem się po kilku schodach, aby przejść korytarzykiem do małego salonu połączonego z kuchnią. Te dwa pomieszczenia były otwarte, aby łatwiej spożywać codzienne posiłki i oglądać telewizor.
Na kremowych ścianach rozwieszono zdjęcia komunijne wszystkich członków rodziny – albo przynajmniej te fotografie, które udało się rodzicom zdobyć. Owe wizerunki powkładano w złote, plastikowe ramy, dodające kiczowatego blasku, ale też oddające, według domowych kuratorów, podniosłość dnia, gdy Bóg wstępował w dziecinne serduszka. Moja fotografia znajdowała się w najbardziej zaciemnionym miejscu, ale nie dlatego, że Bóg miał opory, aby we mnie wejść, nic z tych rzeczy! Wszedł we mnie bardzo swobodnie. Wiszę w mało dostępnym miejscu, ponieważ dwa dni przed Pierwszą Komunią przywiązałem psa Arbuza do swojego rowerka i kazałem się ciągnąć, pedałując przy tym. Kundlisko pociągnęło za mocno i wyrżnąłem twarzą w żużel, porządnie rozcinając sobie przy tym pucołowaty policzek. Szwy i strupy były absolutnie niefotogeniczne, ale zdjęcie należało zrobić. Czerwona rana kontrastowała z białym garniturem. Wyglądało to kuriozalnie albo, jak rzekła moja chrzestna, „jakbym pochodził z patologicznej rodziny”.
Za to nikt nie miał wątpliwości co do wizerunku Wiesława. Jego fotografia zawisła w centralnym miejscu, a dookoła niej z poniszczonych zdjęć szczerzyły się czarno-białe buziuchny rodziców w różnych ujęciach. Wiesio, ubrany również na biało, w krótkich spodenkach, koszulce, podkolanówkach i sandałkach, dumnie dzierżył świecę i uśmiechał się ze strachem w oczach. Obraz idealny, dziecko idealne.
– Dzień dobry, Aleksandrze! – Krystyna, żona Wiesława, wyłoniła się z kuchni, obierając pomarańczę.
– Cześć, Krystynko – rzekł Wiesław, o którego obecności zapomniałem; minął mnie i ucałował małżonkę, po czym usiadł przed telewizorem.
Również przywitałem się z kobietą, której dress code przypominał ten bezhabitowej zakonnicy. Patrzyliśmy na siebie przez chwilę bez słowa. Widziałem drwiący wzrok prześwietlający moją osobę. W końcu zapytała o podróż, pociąg i PKP. Same nieistotne sprawy, ale pewnie siliła się na stworzenie miłej atmosfery.
Torbę zostawiłem przy schodach, umyłem ręce w miniaturowej łazience dla gości, wstawiłem wodę na kawę i zrobiłem kanapki z szynką, serem i pomidorami. Przez cały czas Krysia obserwowała mnie, jakbym zakłócił jej przestrzeń, jakbym był intruzem, nieproszonym gościem albo wręcz złodziejem. Mentalnie stylizowała się na kuchniokratkę, na władczynię kafelkowej przestrzeni. A ja przecież byłem w mym domu rodzinnym, tu biegałem, tu zostawiałem błotne plamy butów, a tu poślizgnąłem się na umytej przez matkę podłodze. To Krystyna była intruzem, który wparował do mej rodziny wraz z obrączką od Wieśka na palcu.
– Rodzice są na cmentarzu, ale niedługo powinni wrócić – powiedziała, chcąc przerwać milczenie. Kiwnąłem na to głową, popijając kawę.
Wiesiek zagubił się w realiach Szansy na sukces, nie interesując się światem, poza tym medialnym. Zresztą długo nie cieszył się czystością przekazu, gdyż z góry, niczym stado koni, zbiegło troje dzieci.
– Wuja! Wuja! – Podleciały do mnie i wyciągnęły swe małe rączki niczym Cyganiątka proszące o jałmużnę.
– W końcu przyjechałeś! – Pucołowate policzki jednego z bliźniaków rozszerzyły się, ukazując szczerbate uzębienie.
Być może to Paweł tak się do mnie uśmiechał (jestem chrzestnym Pawła), ale to mógł być jego brat bliźniak Jan (nie jestem chrzestnym Jana). Jasnowłose szkraby wyglądały tak samo, a Krystyna i Wiesio ubierali je w identyczne ciuchy, tak że pomyłka wchodziła w grę. Popukałem jednego i drugiego po główce w nadziei, że nikt nie rozpozna mojej niewiedzy. Jan i Paweł mieli po dziesięć lat i wiecznie brudne paznokcie. Zawsze łazili razem i pewnie też jednocześnie czuli ból, jak na bliźniaków przystało. Kiedy ich obserwowałem podczas wizytacji w domu, doszedłem do wniosku, że mają tylko jedno hobby – plucie na Drugiego. Drugi, a właściwie Dawid, miał sześć lat. Nazywam go Drugi, bo gdyby „Drugi” funkcjonowało jako imię, wówczas tak by dostał na chrzcie. Świetnie zgrałby się wtedy z imionami bliźniaków. Wziąłem najmłodszego na ręce, bo zrobiło mi się go szkoda; nie dość, że bracia nim poniewierali, to jeszcze ukradkiem bawił się lalkami i malował wymyślne historie w zeszyciku. Społeczeństwo gardzi najbardziej kreatywnymi jednostkami już od ich najmłodszych lat. Jan i Paweł wyrosną pewnie na golących się na łyso miłośników Boga i prawicy. A Dawidek będzie Dawidkiem, lubiącym kredki, farbki i uprawiającym seks z facetami. Mam nadzieję.
Bliźniacze pacholęta jednocześnie skrzywiły twarze i spojrzeniami rzucały na mnie gromy. Zadrżałem przez te pierwsze oznaki przyszłego dresiarstwa. Chcąc wkupić się łaski, wygrzebałem z torby portfel i rozdałem całej trójce po dwie dychy. Na szczęście miałem taką sumę.
– Tylko nie wydajcie na pornole! – Dałem Janowi i Pawłowi po żartobliwym kuksańcu.
– Aleksandrze! – wykrzyknęła Krystyna, słysząc zakazane słowo na „pe”.
– Co to są pornole, mamo? – zapytał Drugi, który również dzierżył odliczone pieniądze.
– Nic, nie słuchaj wujka.
– To są gołe baby, debilu! – krzyknął któryś z bliźniaków i napluł Drugiemu na czubek głowy. Dawidek w ryk.
– Wiesiek, bo oni znowu się tłuką, zrób coś! – Kryśka podniosła zasmarkanego, zapłakanego i oplutego Drugiego, tuląc go do piersi. Ohydny widok, mało estetyczny.
Wiesław wyszedł z salonu ze ściągniętym paskiem w dłoni. Bliźniaki też w ryk, znowu razem.
– Przecież nie musisz ich od razu lać, Wiesiek! – Głos kobiety przebił się przez zawodzenie dzieci. Bratowa musiała się szkolić w tej sztuce. Przy piątym dziecku osiągnie mistrzostwo.
– Tatuś, my będziemy grzeczni, tatuś, nie bij! – Jan lub Paweł upadł na podłogę i tarzając się, prosił o cofnięcie wyroku biczowania.
Drugi z bliźniaków poszedł za przykładem pierwszego i również położył się na podłodze. Wyglądało to bardzo komicznie, jakby chcieli swemu ojcu składać pokłony. Wiesław szedł z pasją w oczach; powoli stawiał każdy krok; pasek dyndał w dłoni. Krystyna zakryła oczęta Dawidka, bo przecież za chwilę miała się rozegrać tutaj scena piekielna, przepełniona tak dużą dawką przemocy, że w telewizji oznaczono by ją czerwonym kółkiem. Bliźniacy wili się po podłodze, płacząc i błagając. Ich matka pochlipywała, pewnie żałując napuszczenia na nich ojca, który uniósł pasek, niczym najstraszniejszą z broni, gotową do użycia. Tylko Drugi zachowywał spokój i do tego szeroko się uśmiechał, pokazując prześwity po niektórych mleczakach. „Będą z niego ludzie” – pomyślałem, wdrapując się po schodach.
•
Gdy zamykałem drzwi od łazienki, usłyszałem huk rozbijającego się szkła. Wiesław, zamiast trafić w jednego z synów, pewnie upolował wazon. Odkręciłem prysznicowe kurki i zdjąłem ciuchy. Po krótkiej chwili para wypełniła pomieszczenie, a ja wlazłem pod wodę, mimo że nie mogłem ustawić odpowiedniej jej temperatury. Pokrzywowy szampon zmywał ze mnie grzechy podróży pociągiem. Żel z algami czy innym morskim bezeceństwem nawilżał mą skórę. Zacząłem głową zataczać okręgi. Strumień wody raz padał na głowę, a raz na kark, i tak na zmianę. Zacząłem praktykować tę metodę, odkąd papierosy przestały przynosić oczekiwane uspokajające rezultaty. Po dziesięciu minutach hydromedytacji zapomniałem o całym świecie – o którym przypomniałem sobie, kiedy ścierałem ręcznikiem zrelaksowanie wraz z wodą. Susząc włosy, przeglądałem się w lustrze. Skórę miałem raczej bladoszarą, taką średnio ciekawą; do tego dostrzegłem pryszcz, w postaci którego skumulowały się pewnie wszystkie okropności dzisiejszego dnia. Wyciśnięta krosta zostawiła po sobie krwawy punkcik; zakryłem go ciemnorudą grzywką. „Nie minie wiele czasu i wyłysieję” – pomyślałem.
Duszność z prysznica i suszarki zmieniła łazienkę w saunę. Zrobiło mi się słabo, ale nie otworzyłem okna, bo się bałem, że przewieje mnie wiatr i zamieni moje mięśnie w ogniska bólu. Ubrałem się pośpiesznie i wyszedłem. Z dołu dochodziły odgłosy telewizora i niemrawe dziecinne pojękiwania. Stanąłem przed drzwiami, które ozdobione były naklejkami z „Bravo”.
Mój pokój się nie zmienił od czasów, kiedy chodziłem od liceum. Tylko nieużywany przeze mnie komputer został doszczętnie rozgrabiony przez brata i jego rodzinę. Poza tym nic nie przestawiono, nie przemalowano ścian. Takie sanktuaria w hollywoodzkich filmach zostawiają rodzice, gdy ich dziecko nieszczęśliwie umrze.
Zewsząd wiało prowincjonalnym buntem. Na różnokolorowych ścianach powypisywałem niegdyś buńczuczne hasła, jakieś nastoletnie bzdury o satysfakcji z picia, palenia i wagarów oraz teksty piosenek, których wykonawców już nie pamiętam. W rogu, zaraz przy oknie, wisiały powyrywane z młodzieżowych czasopism plakaty, wyblakłe i mało rockowe jak na mój ówczesny bunt. Otworzyłem balkon i zapaliłem papierosa. Z biurka zza sterty kartek i zeszytów wyciągnąłem popielniczkę, którą tam ukrywałem jeszcze jako licealista. Postawiłem ją na chyboczącym się stole, który ojciec dawno temu pokrył udającą drewno okleiną. Kiedy wyjechałem studiować historię sztuki, wracałem tutaj co tydzień. Czułem się niepewnie w wielkim mieście. Zagrożenie czaiło się na każdym kroku, a kluby gejowskie obnażały moją seksualność. Kochałem swój pokój i swoje ściany; bezpieczne, rodzinne.
Wypuszczając dym, spojrzałem na niedziałający zegar i przyczepione taśmą klejącą do ściany zdjęcia moich znajomych ze szkoły. Nikogo już nie rozpoznawałem. Na szczęście! Pozrywałem je i wepchnąłem do szuflady biurka. Z kolei ściągając oprawione fotografie z półki, potrąciłem pomniejszoną, marną kopię Dyskobola – pamiątkę z Grecji. Posągowy golas upadł i zgubił głowę oraz rękę z dyskiem. Dalej wyglądał antycznie. Żar z papierosa spadł na kiczowaty dywan w róże. Za dużo było tutaj wspomnień, które chciałem zapomnieć. Nic z tego się nie wydarzyło. Tak przynajmniej było na studiach, kiedy opowiadałem przeróżne bajeczki nowym znajomym. Obmyślałem je tak szczegółowo, że sam zaczynałem w nie wierzyć.
Próbując się położyć na łóżku, potrąciłem obrotowe krzesełko z oderwanym oparciem. Kłótnia na dole ucichła. Dziecięce głosy słyszałem już tylko z dworu. Najwidoczniej chłopcy pobiegli do sąsiadów. Krystyna pokrzątała się jeszcze po kuchni, po czym krzyknęła niby to do mnie, niby do murów: „Jedziemy do sklepu!”. Przez otwarte drzwi balkonowe wiał lekki wiaterek, dzięki czemu upał nie był tutaj tak odczuwalny. Łóżko przypominało mi dawne lata, było tak samo miękkie. Nikt na nim nie sypiał, odkąd wyjechałem. Pochłaniało mnie swoją starością, a cichnące odgłosy domu potęgowały senność.
•
Otworzyłem oczy. Usłyszałem głosy. Chwilę zajęło mi pojęcie, gdzie jestem i skąd dochodzi wrzawa. Gdy wszystko sobie ułożyłem, wówczas rozległy się kroki na schodach. Znowu nic mi się nie śniło. Za mej nastoletniości przynajmniej raz w miesiącu w snach uczestniczyłem w ucieczce z kościoła, który znajdował się w rodzinnej wsi mojej mamy. Uciekaliśmy całą rodziną przed nazistowskimi strażakami, którzy zgarniali ludzi do Auschwitz. Wszyscy obecni na mszy zaczęli grabić świątynię, bo lepiej, żeby ją rozkradli miejscowi niż łachudry na usługach Führera. Po pośpiesznej ewakuacji na wozach zaprzężonych w konie gnaliśmy do babcinej chałupy, aby ukryć siebie i zrabowane dewocjonalia. Bardzo się bałem, tak bardzo, że moczyłem odświętne bryczesy. Pod koniec snu ojciec zapalał światło i pytał: „Kto chce herbaty?”. Wtedy myślałem, jaki on jest głupi, przecież ciągle trwa łapanka, a on rozświetla izbę i chce parzyć herbatę. Po tych myślach budziłem się w ciemności nocy lub w szarości poranka i z ciągłego strachu nie ruszałem się, tylko zaciskałem mocno oczy.
– Te twoje papierochy czuć na dole! – krzyknęła ma matka, która właśnie stanęła w drzwiach.
Ma matka, nieustannie ta sama, Jadwiga, w kręconych na wałkach i farbowanych na gołębi blond włosach. Podparła rękami boki, przez co wyglądała, jakby chciała zatańczyć jakiś ludowy taniec. Hulaj dusza, piekła nie ma! W białej bluzeczce i w kraciastej, szaro-czarnej kiecce. Na za małej w stosunku do całego ciała, pomarszczonej twarzy widniał uśmieszek sytuujący się gdzieś pomiędzy irytacją a radością. Pomimo nieskomplikowanego charakteru, czasami mama była trudna do rozszyfrowania.
– Dopiero co przyjechałeś, a już się pokładasz. – Kręciła głową ma matka, gdy się do niej zbliżałem, a im byłem bliżej, tym bardziej tę głowę zadzierała.
– Wszystkiego najlepszego, mamo! – powiedziałem, a ona położyła prawą dłoń na moim gładkim policzku. Dłonie też miała małe, tak małe, że pierścionek ze szklaną kulką, który nosiła na jednym z palców, wydawał się za ciężki i niewygodny.
Już miałem ucałować maminy policzek, przypieczętować związek matki z synem. Wszakże wyszedłem z jej niemłodego łona. Ona jednak zrobiła nieplanowany unik głową przed moim uczuciowym szturmem. Usta trafiły w pustą przestrzeń, a mama, znajdując się gdzieś na wysokości mojej szyi, spojrzała za mnie i wrzasnęła:
– Moja węgierska popielniczka! Kryształowa, ozdobna, a ty w niej gasisz papierochy!
Podreptała do znaleziska i spojrzała na popiół oraz zgaszonego kiepa.
– Czy ty wiesz, co ja przeżywałam, kiedy na granicy przeszukiwali samochód? A ona schowana, bo to nigdy nie było wiadomo, czy nie zabiorą!
– Tak, tak! – Zirytowałem się. – I rozbijałaś nią mur berliński.
– Gówniarzu, co ty wiesz? A jak stałam po cukierki i po mięso w kolejce, bo nikt nie mógł za mnie... A ja to dla ciebie... – Dzierżyła w dłoni popielniczkę i trochę nią wymachiwała, ale tak, by popiół nie spadł na podłogę.
– Mamo...
– Już ty lepiej oczami nie przewracaj! Idź się z ojcem przywitaj.
•
W salonie w jednym z foteli siedział tata, w drugim rozłożył się nie kto inny, tylko Wiesiek, który najwidoczniej wrócił z zakupów. Ojciec, łysiejący, emerytowany pracoholik, nie różnił się od innych mężczyzn w wieku siedemdziesięciu pięciu lat. Właściwie powinien już umrzeć, ale wiodło mu się świetnie, mimo przeżytego raka i jego przerzutów. Zgarbiony, rozmawiał ze starszym synem, który miał minę, jakbym przeszkodził im w ściśle tajnej naradzie na temat uzbrojenia ruskich wojsk i ich potencjalnego ataku na Polskę. Ojciec i jego pokaźny, zakrzywiony nos prawie stykali się z twarzą Wiesława. Tata niedosłyszał, aparat słuchowy zaś nie pomagał w pełnym rozumieniu otoczenia. Demencja starcza zrobiła w pamięci ojca powstanie warszawskie, tak że nie zdziwiłbym się, gdyby mnie nie poznał.
– Synuś! – Myliłem się. Na mój widok staruszek oparł się na siedzisku i stanął na równe nogi. Podszedł do mnie i przytulił. Może i chciałby to zrobić mocniej, bardziej stanowczo, lecz mięśnie stanowiły tylko wspomnienie dobrze wysportowanych i naprężonych.
Wiesław spoglądał ze złością, pewnie ściskało go w środku, że jednak coś dla starych rodziców znaczę. Właściwie nie dziwiłem się niechęci brata do mnie, wszak został z nimi sam. Niedługo pewnie będzie musiał ojcu zmieniać pieluchy, tymczasem ani ja, ani nasza wspólna siostra Sabina nie mieliśmy zamiaru go w tym wyręczać.
– Władek, przywitałeś się z synem?! – Ni stąd, ni zowąd usłyszeliśmy głos matki. Chwilę mi zajęło, żeby ją zlokalizować. Stała na piętrze, tuż przy schodach, trzymała poszewkę i kontrolowała sytuację. Pewnie słała mi łóżko.
– Tak, Jadźka, tak! – Tata mnie puścił i opadł na fotel. Musiał się zawstydzić nagłym wzruszeniem wywołanym mą osobą.
Wiesiek zrobił minę, jakby ktoś podłożył mu kupę pod nos. W końcu jednak brat przełknął zagrażającą jego pozycji pigułkę z moim wizerunkiem i wrócił do konwersacji z ojcem. Na to weszła Kryśka w fartuszku z reklamą Vegety czy innego świństwa wymalowaną na wysokości brzucha. W jednej dłoni trzymała wykrochmalony obrus, w drugiej tacę owoców oraz – we własnym mniemaniu – artystycznie i fikuśnie rozrzuconych czekoladowych cukierków.
– Potrzymaj. – Podała mi instalację spożywczą. Rozłożyła ławę, przykryła ją obrusem, odebrała kuchenne dzieło sztuki i położyła na środku, obracając je kilkakrotnie, pewnie w poszukiwaniu odpowiedniego światła.
– I na co to wszystko? – Ojciec zakaszlał, lecz nikt nie zwrócił na niego uwagi.
– Na którą goście są zaproszeni? – Podążyłem za Kryśką do kuchni; od zawsze czułem się lepiej w towarzystwie kobiet, nawet tych głupich i wrogo do mnie nastawionych jak ma bratowa.
– Na osiemnastą. – Krzątała się po kuchni, zaglądając to do piekarnika, to do stojących na gazie garnków. – Właśnie, weź Wieśka i jedźcie na Rzemieślniczą do cukierni po tort. Jak tam byliśmy, to go jeszcze nie zrobili.
Nie mogłem się pokazać z Wieśkiem na mieście. Wtedy ludzie zorientują się, kim jestem. Będę musiał odpowiadać na powitania albo, co gorsza, spotkam znajomego z liceum, który z chęcią usłyszy, co u mnie słychać po dziesięciu latach niewidzenia, i jeszcze będzie oczekiwał podobnych pytań w zamian.
Nagle ktoś trzasnął drzwiami wejściowymi. Gotowa na wszystko Krystyna wytarła dłonie w fartuch i stanęła w korytarzyku, czekając na wędrowca. Już od progu rozległ się głośny szloch, a sekundę później naszym oczom ukazał się brudny i zasmarkany Drugi.
– Mamo – darł się – bo Paweł mnie wepchnął w choinki, a Janek chciał mnie osikać!!!
– Jezusie Nazareński, co się z tymi dziećmi dzieje?! – Kobieta przytuliła dziecko i zaczęła je wycierać wielofunkcyjnym fartuchem. – Wiesiek, zrób coś, do jasnej cholery!
Drugi na przekleństwo zareagował jeszcze silniejszym płaczem, a brat mój w mgnieniu oka znalazł się przy rodzinie; w oczach miał obłęd; dłońmi ściągał pasek. Na to wszystko na schodach stanęła mama, zapytując, o co tyle zamieszania. Ojciec nie dosłyszał oczywiście i wołał z fotela, żądny informacji. Korzystając z zamieszania, wyciągnąłem z walizki portfel i płócienną torbę.
– Idę po tort! – Przebiłem się krzykiem.
– Poczekaj na Wieśka! – Krystyna próbowała zapanować nad rozgardiaszem, lecz zorientowawszy się, że nie mam zamiaru się zatrzymać, zapytała: – Masz pieniądze?
– Mam!
Na podwórku minąłem bliźniaków ukrytych w tujach niczym mały sabotaż na przeszpiegach. Odpaliłem camela i wszedłem w małomiasteczkową dzicz.
•
Czerwono-szara kostka brukowa stanowiła symbol prawdziwego osiedla domków jednorodzinnych. Podobnie jak nowobogackie miniwille poustawiane na pedantycznie wytyczonych w tym celu działkach. Mieszkańcy nie są żadną klasą średnią. Z wyjątkiem może kilku rodzin nauczycielskich to zwykłe chłopstwo, któremu udało się dorobić. Jeszcze nie tak dawno temu stały tutaj tylko dwa domy – moich rodziców i jeszcze jednej rodziny; resztę terenu pokrywał sad dzierżawiony od gminy przez Walilewiczów. Wtedy mieszkali przy końcu sadu, dziś ich gospodarka znajduje się przy końcu osiedla. Wiosną i latem stary Walilewicz co rano wyprowadzał krowy, które na pastwisku muczały w towarzystwie czereśni, jabłoni i gruszy. Czasami, kiedy wracał ze stadem, pozwalał mi prowadzić jedną krasulę do obory, a później próbować ją wydoić. Czasy się zmieniają – zmieniła się również gospodarka Walilewiczów. Po krowach nie został nawet ślad, są za to świnie. Co jakiś czas do Walilewiczów przyjeżdżają chłopi z okolicznych wsi. Na przyczepach przywożą maciory, które chętnie się spotykają z Walilewiczowskim jurnym knurem. Ku obrzydzeniu nowobogackich sąsiadów ryk zapładnianej świnki roznosi się po całym osiedlu. Ludzie słali upomnienia do burmistrza, żalili się własnym rodzinom, ale gospodarka stoi, tak jak stała. Walilewicz jest nie do ruszenia, co to, to nie.
Niezauważony przez nikogo, minąłem drogę wjazdową na osiedle. Tutaj kostka brukowa niepłynnie przechodziła w połatany asfalt, a ten rozgałęział się na jezdnię i na ułożony z płyt chodnik. Skręciłem w prawo w głąb nieistniejącego miasta. Wzdłuż drogi ciągnęły się pożydowskie domki, dziś zamieszkałe przez żulstwo pospolite, którego dziadki w czasie wojny pozagrabiały to, co prawnie należało do państwa polskiego. Przecież nic wtedy nie mogło się zmarnować. W jednym z takich domków mieszkał mój licealny kolega, który teraz najczęściej bryluje w barze, gdzie sprzedają tanie wino na szklanki.
Między pożydowskimi budynkami powyrastały, jak grzyby po deszczu, wielgachne wille z czerwonej cegły, z dużymi ogródkami. Na jednej z choinek wciąż wisiały (wyłączone) bożonarodzeniowe lampki. Niektórych domów nie dokończono; porwano się z motyką na słońce, jak głosi przysłowie, i brakło funduszy.
Dwutysięczne miasteczko mieści się w pięści. Takie jest małe. Można je pokonać w trzech krokach i zostać zauważonym przez każdego. Wystarczy, że odbiega się od przyjętej normy zakładania na siebie czegokolwiek, na szybko, byle nie razić w oczy zasobnością portfela lub zamiłowaniem do mody, bo tutaj to synonimy. Pewne odstępstwa od panującego, choć niepisanego prawa dotyczą nauczycielek. One, pozostałość po inteligencji, pozwalały sobie na niewielką ekstrawagancję w postaci ubrań zamawianych z katalogów wysyłkowych lub kupowanych w centrach handlowych w większych miastach. Inni ubierali się głównie nieładnie i niemodnie: gumiaki do garnituru, krawaty w święte mikołaje, trumniaki, klapki z plastikowym kwiatkiem, za duże marynarki. Ciągle także królowała moda lat dziewięćdziesiątych.
Moje zwężane dżinsy nie spodobały się na ulicy; tym bardziej płócienna torba nie wzbudziła zaufania. Raczej sytuowała mnie pomiędzy słowami: „Jakiś paniczyk z wielkiego miasta u nas się zgubił”. Moda oglądana w telewizji nie przenosi się na łono zamkniętych społeczności dziur.
Ulicę Rzemieślniczą usytuowano w centralnej, najbardziej reprezentacyjnej części miasteczka. To tutaj stoi kościół, a przy rozległym klombie z pomnikiem „Bohaterom tej ziemi i papieżowi” wznosi się pokaźna kamienica. Kiedyś budynek przeznaczono na szkołę; później zwożono do niej okolicznych Żydów przed zagnaniem na stację kolejową. Obecnie tylko górna partia jest odnowiona, dolną przeznaczono na sklepy. Ogólnie rzecz biorąc, kamienica nie jest ładna; może kiedyś była, lecz teraz jej brzoskwiniowy kolor i źle zrekonstruowane płaskorzeźby budzą skojarzenia z lepszą wersją dworca PKP.
W tym naznaczonym przez historię budynku znajduje się teraz cukiernia, a obok swoją siedzibę ma, jedyna w miasteczku, fotografka. Kobieta rządząca wspomnieniami. To od niej zależy, czy wywoła zdjęcia z najlepszych wakacji życia, czy zmieni je w banalną historię poparzeń słonecznych i kąpieli w kefirze. Panowanie fotografki uświetniają zastępy poddanych, których wizerunki widnieją w witrynie wystawowej. Są one co jakiś czas zmieniane, aby każdy mógł się poczuć doceniony za swą wierność zarządczyni. Kiedyś moje zdjęcie komunijne nie znalazło się na wystawie. Na moment okryło to hańbą mą rodzinę, gdyż począwszy od Wiesława, ciągle wisiał tam ktoś z Krzyszowskich. Dziś – przechodząc obok zakładu fotograficznego, rzuciłem wzrokiem na foty – oczywiście, cała rodzina Wieśka uśmiechała się dumnie, stojąc pod kartonowym drzewem, z planszą przedstawiającą namalowany ogród angielski w tle. Krysia trzymała nawet rozłożoną fantazyjną parasolkę na słoneczne dni, a jej mąż nałożył cylinder. Fotografka miała wszelkie potrzebne akcesoria, aby nadać sens każdej uwiecznionej chwili.
Cukiernik z kolei poukładał na swojej wystawie plastikowe pączki, eklery, pokaźny tort i kilka kremówek, pod którymi znajdowała się kartka z odręcznym napisem: „Kremówki papieskie tylko u nas”. Otworzyłem drzwi, a w środku rozległ się dźwięk dzwonka. Nieduże, wyłożone błękitnymi kafelkami wnętrze wypełniały zapachy wypieków oraz powiewy sztucznego powietrza z elektrycznego wiatraka ustawionego na jednej z lodówek. Sam cukiernik jednak się nie pojawił. Oceniając po skocznej muzyczce, dobiegającej zza foliowej, zielonej kotary, pewnie słuchał radia na zapleczu.
Stanąłem przy ladzie. Chciałem w nią zapukać, ale zrezygnowałem, bo zabrakło mi pewności, czy powierzchnia ta została zdezynfekowana od czasu mojego ostatniego tutaj pobytu, czyli przed studiami. Czekałem więc, starając się chrząkać odpowiednio głośno. Trochę bałem się podrażnienia gardła i wdania się w niego infekcji. Stało się to wielce prawdopodobne, zwłaszcza z wirującym wentylatorem nieopodal mej głowy. Przestałem charczeć, gotowy krzyknąć raz, a porządnie.
Nade mną tykał zegar. Dokładnie przede mną zaś wisiał kalendarz z kremówkowym papieżem, a obok niewielki krzyż, na szczęście z drewna, nie z ciasta. Buczenie lodówek z wuzetkami, sernikami, jakimś makowym badziewiem, które na pewno nie było świeże, napojami i cudami-wiankami z wolna doprowadzało mnie do szału. Tego idiotę cukiernika można było okraść w mgnieniu oka.
– Dzień dobry! – ryknąłem w końcu do wizerunku głowy Kościoła.
Rumor, jaki dał się słyszeć z zaplecza, miał zapewne świadczyć o przerażeniu właściciela tym, że został złapany na gorącym uczynku lenistwa. Zaszeleściła kotara i pojawił się cukiernik z olbrzymim uśmiechem przyklejonym do źle ogolonych polików.
– Dzień dobry, dzień dobry – powtórzył przywitanie, jakby chciał zatuszować brak czujności. – Co podać?
Zaplótł dłonie i ułożył je na piersiach. Uśmiechał się przy tym raczej sprośnie, czym wysyłał sprzeczne sygnały. Nie pamiętałem go takiego z mych lat młodości, może dopiero niedawno odkrył w sobie geja? Cukiernik był bardzo chudy, nie stanowił dobrej reklamy swojej firmy. O dwa numery za duża koszula w kratę wisiała na nim jak na wieszaku. Czterdzieści lat temu mógłby się parać modelingiem.
– Mam tort do odebrania. – Zza foliowej zasłony dalej sączyła się muzyka, tyle że tym razem powolna, jakaś ballada o dupie Maryni. – Na nazwisko Krzyszowski.
Wybałuszył oczy, później je zmrużył. Musiał myśleć o czymś intensywnie. Skinął głową i uśmiechnął się niepewnie, po czym krótko skwitował:
– Tak, tak, już podaję.
Zniknął na zapleczu. Wolna muzyczka, tykanie zegara, szum powietrza, tykanie, szum, muzyczka, kremówkowy papież. Wydawało mi się, że czekam w nieskończoność, jakby dopiero pieczono to cholerne ciasto. W końcu zasłona się poruszyła i pojawił się cukiernik z kartonem w dłoniach.
Położył zapakowany tort