Pościg - Elle Kennedy - ebook + książka

Pościg ebook

Elle Kennedy

4,3

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.

18 osób interesuje się tą książką

Opis

Pełna namiętności opowieść o dwojgu młodych ludzi, którzy odkrywają, że choć wzajemnie doprowadzają się do szału, nie mogą bez siebie żyć…

Summer to dziewczyna z wyższych sfer, pozornie pochłonięta wyłącznie zakupami i wyglądem. Fitz jest hokeistą, który realizuje swoje marzenia dzięki graniu w drużynie uniwersyteckiej, co zapewnia mu opłacenie upragnionych studiów. To seksowny i ponury facet, którego tatuaże i sposób bycia zupełnie nie pasują do Summer. Jednak obydwoje czują do siebie ogromny pociąg. Wszystko wydaje się iść ku dobremu, jednak kilka nieuważnych słów Fitza sprawia, że urażona Summer odsuwa się od niego, by zacząć flirtować z jego kolegą z drużyny. Jednak obydwoje nie mogą o sobie zapomnieć, zwłaszcza że widzą się codziennie, gdyż zostają współlokatorami. Dzięki temu Fitz poznaje bliżej dziewczynę i radykalnie zmienia o niej zdanie…

„W tej opowieści o życiu na campusie chodzi o wiele więcej, niż tylko o hokeistów, pożary w domach studenckich stowarzyszeń, mrocznych profesorów, bójki w barach i domówki. Summer i Fitzy pracują nad tym, by zrozumieć, że tak naprawdę wkurza ich życie bez drugiej osoby u boku i właśnie tej historii chcemy wysłuchać”.

Hypable.com

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 442

Oceny
4,3 (1573 oceny)
816
491
216
44
6
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Dominia323
(edytowany)

Nie oderwiesz się od lektury

Fitzy jest cute af.
30
lezak_2006

Całkiem niezła

Jak dla mnie Elle Kennedy była zawsze gwarancją lekkiej i odprężającej lektury. Jej poczucie humoru trafiało w mój gust. Niestety, nie tym razem. Historia Summer i Fitza trochę mnie zmęczyła. Lektura znużyła mnie. Jakoś topornie mi się ją czytało. Może to wina tłumaczenia. Po zajawkach z innych książek z cyklu "Off-Campus". , spodziewałam się, że ta z Summer w roli głównej, będzie prawdziwą jazdą bez trzymanki. Mimo tego krytycznego spojrzenia, nie odpuszczę lektury kolejnej pary bohaterów "Briar-U". Liczę na poprawę autorki.
10
AgaWiktoria

Nie oderwiesz się od lektury

Super. Podobało mi się to napięcie między bohaterami. Przyciąganie, ale tez ze byli jak ogień i woda przez co się się bronili przed głębsza relacja. Polecam :)
10
Ryszarda94

Nie oderwiesz się od lektury

00
KasiaG2gie

Nie oderwiesz się od lektury

bardzo polecam
00

Popularność




Elle Kennedy Pościg Tytuł oryginału The Chase ISBN Copyright © 2018 by Elle KennedyAll rights reserved Copyright © for the Polish translation by Zysk i S-ka Wydawnictwo s.j., Poznań 2019 Projekt graficzny okładki Tobiasz Zysk Redakcja Agnieszka Zienkowicz Wydanie 1 Zysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67 dział handlowy, tel./faks 61 855 06 [email protected] Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione. Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w Zysk i S-ka Wydawnictwo.

Rozdział pierwszy

Summer

— To jakiś żart? — Wpatruję się z otwartymi ustami w pięć dziewcząt, które właśnie wydają na mnie wyrok. Każda z nich różni się od pozostałych fryzurą, kolorem skóry i oczu, a mimo to wszystkie wyglądają jednakowo, bo mają identyczny wyraz twarzy. Widzę, że spod maski żalu przebija podła radość. Próbują ją ukryć, udając, że naprawdę przygnębiły je przekazywane mi wieści.

Ha. Ależ się napawają tą chwilą.

— Przykro mi, Summer, ale to nie żart. — Kaya uśmiecha się ze współczuciem. — Jako Komitet Standardowy bardzo poważnie podchodzimy do kwestii reputacji Kappa Beta Nu. Dziś rano otrzymałyśmy wiadomość z góry...

— Och, doprawdy? Otrzymałyście wiadomość? Wysłali wam telegram?

— Nie, e-mail — odpowiada, zupełnie nie wyczuwając sarkazmu. Przerzuca przez ramię błyszczące włosy. — Upomnieli komitet, iż każda członkini naszego stowarzyszenia studenckiego musi zachowywać się zgodnie z wyznaczonymi przez nich standardami, inaczej nasz oddział straci dobrą pozycję w kraju.

— Musimy utrzymać dobrą pozycję — włącza się Bianca, rzucając mi błagalne spojrzenie. Ze wszystkich pięciu suk, które stoją przede mną, ona wydaje się najrozsądniejsza.

— Zwłaszcza po tym, co przydarzyło się Daphne Kettle­man — dodaje dziewczyna, której imienia nie mogę sobie przypomnieć.

Zwycięża moja ciekawość.

— Co się stało z Daphne Kettleman?

— Zatrucie alkoholowe. — Czwarta dziewczyna — chyba ma na imię Hailey — ścisza głos do szeptu i szybko rozgląda się wokół, jakby wśród antycznych mebli wypełniających pokój dzienny w willi Kappa ukryto podsłuch.

— Musiała przejść płukanie żołądka — wyjaśnia radośnie dziewczyna bez imienia. Zastanawiam się, czy naprawdę cieszy się z tego, że Daphne Kettleman o mało nie umarła.

Kaya mówi oschle:

— Dość już rozmowy o Daphne. Nie powinnaś nawet poruszać tego tematu, Coral.

Coral! Racja. Tak się nazywa ta dziewczyna. Brzmi to równie kretyńsko teraz, jak i wtedy, gdy przedstawiała się piętnaście minut temu.

— Nie wymawiamy imienia Daphne w tym domu — wyjaśnia mi Kaya.

Jeeezu. Jedno nędzne płukanie żołądka i już biedna Daphne zyskuje status Voldemorta? Oddział Kappa Beta Nu na Uniwersytecie Briar kieruje się znacznie surowszymi zasadami od oddziału w Brown.

Sytuacja przedstawia się następująco: zostaję wykopana za drzwi domu stowarzyszenia, zanim jeszcze zdążyłam się do niego wprowadzić.

— To nic osobistego — ciągnie Kaya, znów obdarzając mnie uśmiechem pełnym udawanego współczucia. — Nasza reputacja jest dla nas bardzo ważna i chociaż twoje dziedzictwo...

— Dziedzictwo prezydentury — uściślam. Ha, a więc rzuciłam ci to prosto w twarz, Kayu! Mama była prezeską oddziału Kappa na pierwszym i ostatnim roku studiów, tak jak i babcia. Kobiety Heyward i Kappa Beta Nu to nierozłączna para, tak jak kaloryfer na brzuchu i dowolny facet o nazwisku Hems­worth.

— Dziedzictwo — powtarza — ale my nie przywiązujemy wagi do powiązań rodowych tak jak onegdaj.

Onegdaj? Kto tak teraz mówi? Czy ona przeniosła się w czasie z zamierzchłej przeszłości?

— Jak już mówiłam, mamy swoje zasady. A ty nie opuściłaś oddziału w Brown w najlepszych okolicznościach.

— Nie wyrzucono mnie z Kappa — upieram się — tylko wydalono mnie ze szkoły.

Kaya wpatruje się we mnie z niedowierzaniem.

— Czy to dla ciebie powód do dumy? Wydalenie z jednego z najlepszych college’ów w kraju?

Odpowiadam przez zaciśnięte zęby:

— Nie jestem z tego dumna. Mówię tylko, jak się sprawy mają. Wciąż jestem członkinią tego siostrzanego stowarzyszenia.

— Być może, ale to nie znaczy, że masz prawo mieszkać w tym domu. — Kaya zakłada ręce na piersiach okrytych białym moherowym swetrem.

— Rozumiem. — Przybieram taką samą pozycję jak ona, dodatkowo krzyżując nogi.

Zazdrosne spojrzenie Kai ląduje na moich czarnych zamszowych butach od Prady, które otrzymałam w prezencie od babci z okazji przyjęcia mnie do Briar. Nieźle się uśmiałam, kiedy wczoraj w nocy otworzyłam paczkę. Bunia Celeste chyba nie rozumie, że będę uczęszczać do Briar tylko dlatego, że wyrzucono mnie z innej szkoły. A może o tym wie, tylko wcale jej to nie obchodzi. Bunia zawsze znajdzie jakiś powód, by założyć coś od Prady. To moja bratnia dusza.

— I nie pomyślałaś — ciągnę, a w moim głosie pojawia się nieprzyjemna nuta — by powiadomić mnie o tym wcześniej, zanim spakowałam rzeczy, przejechałam całą tę drogę z Manhattanu i weszłam tu przez frontowe drzwi?

Tylko Bianca ma w sobie tyle przyzwoitości, by przybrać minę osoby, którą dopadło poczucie winy.

— Naprawdę nam przykro, Summer. Ale tak jak powiedziała Kaya, krajowa rada skontaktowała się z nami dopiero dziś rano. Musiałyśmy głosować i... — Prawie niedostrzegalnie wzrusza ramionami. — Przykro mi — powtarza.

— Czyli głosowałyście i postanowiłyście, że nie pozwolicie mi tu zamieszkać?

— Tak — potwierdza Kaya.

Zerkam na pozostałe dziewczyny.

— Hailey?

— Halley — poprawia mnie lodowato.

Och, co za różnica. Mam zapamiętać ich imiona? Dopiero co się poznałyśmy.

— Halley. — Przenoszę spojrzenie na kolejną dziewczynę. — Coral. — A potem na następną. Szlag. Co za dramat, nie pamiętam, jak się nazywa. — Laura?

— Tawny — odwarkuje.

Porażka.

— Tawny — powtarzam przepraszającym tonem. — Jesteście pewne swojej decyzji?

Wszystkie trzy kiwają głową.

— Fantastycznie. Dzięki za zmarnowanie mojego czasu. — Wstaję, przerzucam włosy za ramię i zaczynam owijać szyję czerwonym kaszmirowym szalem. Prawdopodobnie robię to zbyt energicznie, bo chyba denerwuję tym Kayę.

— Nie dramatyzuj — nakazuje sarkastycznie. — I nie zachowuj się tak, jakby to była nasza wina, że spaliłaś swój poprzedni dom. Wybacz, ale nie chcemy mieszkać z podpalaczką.

Walczę, by zachować nad sobą kontrolę.

— Niczego nie spaliłam.

— Siostry z Brown twierdzą inaczej. — Zaciska usta. — Za dziesięć minut zaczyna się zebranie. Czas już na ciebie.

— Jeszcze jedno spotkanie? O rany! Ale macie dzisiaj napięty grafik.

— Dziś wieczorem zajmujemy się organizacją sylwestrowej imprezy charytatywnej, na której zbierzemy fundusze — odpowiada sztywno Kaya.

Ach, co za strata dla mnie.

— A jaki jest cel?

— Och. — Bianca wygląda na zakłopotaną. — Zbieramy pieniądze, by odnowić piwnicę w willi.

O mój Boże. To one są celem zbiórki.

— Faktycznie lepiej, żebyście się tym zajęły. — Uśmiecham się szyderczo i niedbale macham im na pożegnanie, wychodząc z pokoju.

W holu czuję pierwsze ukłucie łez.

Pieprzyć je. Nie potrzebuję ani ich, ani tego debilnego stowarzyszenia.

— Summer, poczekaj.

Bianca dołącza do mnie przy drzwiach wejściowych. Szybko przywołuję uśmiech na twarz i mrugam, by nie było widać wzbierających mi w oczach łez. Nie pozwolę, by któraś z nich zobaczyła, jak płaczę. Cholernie się cieszę, że zostawiłam wszystkie walizki w samochodzie i przyszłam tu tylko z torebką. Jak bardzo czułabym się poniżona, gdybym musiała taszczyć swoje bagaże z powrotem do samochodu? Pewnie musiałabym kilka razy pokonać tę samą drogę, bo kiedy podróżuję, nie pakuję się oszczędnie.

— Posłuchaj. — Bianca mówi tak cicho, że muszę się wysilić, by ją usłyszeć. — Powinnaś wiedzieć, jakie masz szczęście.

Unoszę brwi.

— Bo jestem bezdomna? O tak, to dla mnie błogosławieństwo.

Uśmiecha się.

— Nazywasz się Heyward-Di Laurentis. Nie jesteś i nigdy nie będziesz bezdomna.

Uśmiecham się z zakłopotaniem. Nie da się temu zaprzeczyć.

— Ale ja mówię poważnie — szepcze. — Nie chcesz tutaj mieszkać. — Spojrzenie jej migdałowych oczu biegnie ku drzwiom. — Kaya zachowuje się jak sierżant przeprowadzający musztrę. To jej pierwszy rok w roli prezeski Kappa i upaja się swoją władzą.

— Zauważyłam — stwierdzam oschle.

— Powinnaś zobaczyć, co zrobiła Daphne! Udawała, że chodzi o tę sprawę z alkoholem, ale tak naprawdę była zazdrosna, bo Daph przespała się z jej byłym chłopakiem, Chrisem, więc uprzykrzyła jej życie. W pewien weekend, gdy Daph wyjechała, Kaya „przez przypadek” — Bianca robi w powietrzu znak cudzysłowu — przekazała wszystkie jej ubrania pierwszo­roczniakom, którzy przeprowadzali doroczną zbiórkę odzieży dla potrzebujących. Daphne w końcu opuściła stowarzyszenie i wyprowadziła się.

Zaczynam sądzić, że zatrucie alkoholowe to najlepsze, co mogło przytrafić się Daphne Kettleman, skoro pozwoliło jej to wyrwać się z tego piekiełka.

— I co z tego. Nie obchodzi mnie, czy będę tu mieszkać, czy nie. Tak jak stwierdziłaś, poradzę sobie — mówię aroganckim tonem, który ma zasygnalizować, że nic mnie w życiu nie dotyka. Doskonaliłam go całymi latami.

To moja zbroja. Udaję, że moje życie przypomina przepiękny wiktoriański dom. Mam nadzieję, że nikt nie przyjrzy mu się z bliska i nie zobaczy pęknięć w fasadzie.

Ale bez względu na to, jak bardzo jestem przekonująca w oczach Bianki, nie potrafię opanować fali niepokoju, która zalewa mnie, gdy pięć minut później wsiadam do samochodu. Sprawia, że oddycham z trudem, a serce bije mi tak szybko, że ledwo mogę jasno myśleć.

Co mam teraz zrobić?

Dokąd pójdę?

Robię głęboki wdech. Nic się nie stało. Wszystko w porządku. Jeszcze raz nabieram tchu. Tak, wszystko sobie poukładam. Zawsze tak robię, prawda? Nieustannie coś zawalam, a potem zawsze znajduję sposób, żeby to naprawić. Muszę tylko się skupić i pomyśleć...

Telefon zaczyna głośno wygrywać przerobioną na dzwonek wersję Cheap Thrills Sii.

Niezwłocznie odbieram.

— Hej — witam mojego brata, Deana. Jestem mu wdzięczna za to, że mi przerwał.

— Hej, Gluciku. Tylko sprawdzam, czy cała i zdrowa dotarłaś do kampusu.

— Czemu miałoby być inaczej?

— Rany, kto cię wie. Mogłaś uciec do Miami z jakąś łapiącą stopa przyszłą gwiazdą rapu, którą zabrałaś z drogi międzystanowej. Zwykle nazywam to sposobem na zostanie dawcą kostiumu z własnej skóry dla jakiegoś seryjnego mordercy. Och, czekaj! Ty to już przecież kiedyś zrobiłaś.

— O mój Boże. Po pierwsze, Jasper był aspirującym piosenkarzem country, a nie raperem. Po drugie, jechałam samochodem z dwiema innymi dziewczynami do Daytona Beach, a nie Miami. Po trzecie, nawet nie próbował mnie dotknąć, a co dopiero zamordować. — Wzdycham. — Lacey się z nim jednak przespała, a on zafundował jej opryszczkę.

Spotykam się z pełną niedowierzania ciszą.

— Wacuś? — Tym przezwiskiem tytułuję Deana od dzieciństwa. Nienawidzi go. — Jesteś tam?

— Próbuję zrozumieć, dlaczego sądzisz, że twoja wersja tej historii jest w jakikolwiek sposób lepsza od mojej. — Nag­le klnie. — Kurwa mać, czy ja nie przespałem się z Lacey na twojej osiemnastce? — Milknie na chwilę. — Wycieczka z opryszczką w tle przydarzyła się przed tamtą imprezą. Do cholery, Summer! Wiesz, zabezpieczyłem się, ale byłoby miło, gdybyś mnie ostrzegła!

— Nie, nie przespałeś się z Lacey. Myślisz o Laney, przez „n”. Przestałam się z nią po tym przyjaźnić.

— Dlaczego?

— Bo przespała się z moim bratem, a miała spędzać ze mną czas na mojej imprezie. To niefajne.

— Prawda. Samolubne posunięcie.

— Właśnie.

Nagle w słuchawce coś głośno trzeszczy. Brzmi to jak powiewy wiatru, odgłosy silników samochodowych i kanonada klaksonów.

— Przepraszam — odzywa się Dean — ale właśnie wychodzę z mieszkania. Zjawił się mój Uber.

— Dokąd się wybierasz?

— Odbieram nasze rzeczy z pralni. Miejsce, dokąd je zawozimy z Allie, mieści się aż w Tribece, ale są świetni, więc warto poświęcić na to czas. Bardzo polecam.

Dean mieszka wraz ze swoją dziewczyną Allie w West Village na Manhattanie. Allie przyznała przede mną, że okolica jest znacznie wytworniejsza od tej, do której była przyzwyczajona, ale dla mojego brata to zejście o szczebel w dół. Nasz rodzinny penthouse mieści się na Upper East Side i zajmuje trzy najwyższe piętra naszego hotelu Heyward Plaza. Ale nowy dom Deana znajduje się w pobliżu prywatnej szkoły, w której pracuje jako nauczyciel, a ponieważ Allie dostała główną rolę w serialu telewizyjnym, kręconym w wielu miejscach na Manhattanie, lokalizacja odpowiada im obojgu.

Pewnie im miło, bo mają gdzie mieszkać.

— Ale to nieważne. Rozgościłaś się już w domu Kappa?

— Niezupełnie — wyznaję.

— Do kurwy nędzy, Summer. Co zrobiłaś?

Z oburzenia otwieram szeroko usta. Dlaczego moja rodzina zawsze zakłada, że to ja jestem wszystkiemu winna?

— Nic nie zrobiłam — odpowiadam sztywno. Ale wtem w moim głosie pobrzmiewa przegrana. — Dziewczyny stamtąd sądzą, że ktoś taki jak ja zaszkodzi reputacji stowarzyszenia. Jedna z nich nazwała mnie podpalaczką.

— Cóż — Dean nie owija w bawełnę — bo nią po trosze jesteś.

— Spadaj, Wacuś. To był wypadek. Podpalacze podkładają ogień rozmyślnie.

— Czyli jesteś przypadkową podpalaczką. Przypadkowa podpalaczka. To wspaniały tytuł książki.

— Cudownie. Napisz ją. — Nie dbam o to, czy zabrzmiało złośliwie. Mam ochotę kąsać, a moje nerwy są zszargane. — Tak czy owak, wykopały mnie za drzwi, a ja muszę wymyślić, gdzie zamieszkać w tym semestrze. — W gardle formuje się nie wiadomo skąd jakaś kula, przez którą przebija się zdławiony odgłos, prawie już szloch.

— Nic ci nie jest? — pyta natychmiast Dean.

— Sama nie wiem. — Przełykam z trudem. — Ja... to niedorzeczne. Nawet nie wiem, co mnie tak przygnębiło. Te dziewczyny są straszne i chyba bym się nie cieszyła, gdybym z nimi zamieszkała. Wiesz, jest sylwester, a one wszystkie tkwią na kampusie! Zamiast imprezować, robią zbiórkę charytatywną! To zupełnie nie moje klimaty.

Nie jestem w stanie dłużej powstrzymywać łez. Po policzkach spływają mi dwie duże krople. Cieszę się, że Deana nie ma przy mnie i nie widzi tego. I tak już jest źle, bo słyszy, jak płaczę.

— Przykro mi, Gluciku.

— Nieważne. — Z wściekłością wycieram mokre oczy. — To nie ma znaczenia. Nie zamierzam płakać z powodu kilku podłych dziewczyn i przeludnionego domu. Nie pozwolę, by to mi zepsuło nastrój. Czy Selena Gomez pozwoliłaby, żeby coś takiego zepsuło jej nastrój? Absolutnie nie.

Mija pełna dezorientacji chwila.

— Selena Gomez?

— Tak. — Wysuwam podbródek do przodu. — Jest symbolem czystości i kobiety z klasą, a ja wzoruję się na niej. Pod względem osobowości. Oczywiście, jeśli chodzi o styl, zawsze będę starać się być taka jak Coco Chanel i zawsze poniosę porażkę, bo nikt nie może być Coco Chanel.

— Oczywiście. — Milknie na chwilę. — O której Selenie Gomez teraz mówimy? Z epoki Justina Biebera czy The ­Weeknd? Czy części drugiej Biebera?

Marszczę brwi, bo nie wierzę w to, co słyszę.

— Mówisz poważnie?

— To znaczy?

— Mężczyźni nie definiują kobiet. Kobietę określają jej osiągnięcia. I jej buty.

Wędruję wzrokiem ku nowym butom, które zawdzięczam buni Celeste. Przynajmniej osiągnęłam wybitny sukces w dziedzinie obuwia.

Na innych polach nie poszło mi tak dobrze.

— Pewnie mogę poprosić tatę, by zadzwonił do ludzi od zakwaterowania i sprawdził, czy jest wolne miejsce w akademiku. — Ponownie czuję smak porażki. — Ale naprawdę nie chcę tego. Już musiał pociągnąć za parę sznurków, żeby mnie przyjęto do Briar.

I wolałabym nie mieszkać w akademiku, jeśli tylko mogę tego uniknąć. Dzielenie łazienki z dwunastoma innymi dziewczynami to mój najgorszy koszmar. Zostałam do tego zmuszona w domu Kappy w Brown, ale dzięki osobnej sypialni cała ta sytuacja była łatwiejsza do zniesienia. Nie ma jednak mowy, by o tej porze w trakcie roku akademickiego zostały jeszcze jakieś pojedyncze pokoje w akademiku.

Jęczę pod nosem.

— Co ja mam zrobić?

Mam dwóch starszych braci, którzy nigdy, przenigdy nie przegapią okazji, by się ze mną drażnić albo wprawić mnie w zakłopotanie, ale czasem i im zdarzają się chwile współczucia.

— Nie dzwoń jeszcze do taty — mówi szorstko Dean. — Najpierw sprawdzę, czy sam dam radę coś znaleźć.

Marszczę czoło.

— Chyba nic nie jesteś w stanie zrobić.

— Po prostu zaczekaj z telefonem do niego. Mam pomysł. — W słuchawce słychać pisk hamulców. — Sekundę. Dzięki, chłopie. To na pewno pięciogwiazdkowy przejazd. — Drzwi zatrzaskują się. — Summer, tak czy owak, wracasz dziś wieczorem do miasta, prawda?

— Nie planowałam tego — przyznaję — ale chyba teraz nie mam wyboru. Muszę znaleźć jakiś hotel w Bostonie do czasu, aż nie rozwiążę swoich problemów mieszkaniowych.

— Nie chodzi mi o Boston. Miałem na myśli Nowy Jork. Semestr zacznie się dopiero za kilka tygodni. Pomyślałem, że zostaniesz do tego czasu w penthousie.

— Nie, chciałam się rozpakować, rozgościć i tak dalej.

— Cóż, dziś nie masz co na to liczyć. To wieczór sylwestrowy, więc równie dobrze możesz wrócić do domu i świętować go ze mną i z Allie. Przyjedzie też do nas kilku starych kumpli.

— Na przykład kto? — pytam zaciekawiona.

— Garret pojawił się w mieście, bo gra mecz, więc wpadnie do nas. I pokaże się też obecna brygada z Briar. Znasz niektórych z nich — Mike Hollis, Hunter Davenport. Tak naprawdę Hunter poszedł do Roselawn Prep. Chyba był rok od ciebie młodszy. Pierre i Corsen, ale chyba nigdy ich nie poznałaś. Fitzy...

Serce zamiera mi w piersiach.

— Pamiętam Fitzy’ego — stwierdzam tak niedbale, jak tylko mogę — czyli wcale mi się to nie udaje. Nawet ja wyczuwam podekscytowanie w moim głosie.

Ale kto mnie może za to winić. Fitzy to skrót od Colina Fitzgeralda, który przez przypadek jest JEDNOROŻCEM. Wysoki, seksowny, wytatuowany męski jednorożec, który gra w hokeja. Być może jestem w nim trochę zakochana.

Dobra, poddaję się.

Jestem w nim cholernie mocno zakochana.

Jest taki... niesamowity. Ale też pozostaje poza moim zasięgiem. Zwykle kumple mojego brata od hokeja przy pierwszym spotkaniu są mną zachwyceni, ale nie Fitz. Spotkałam go w zeszłym roku, gdy odwiedzałam Deana w Briar. Ledwo spojrzał w moją stronę. Kiedy ponownie ujrzałam go na imprezie urodzinowej przyjaciela Deana, Logana, powiedział do mnie może z dziesięć słów. Jestem też święcie przekonana, że połowa z nich obejmowała takie sformułowania jak „cześć”, „siema” i „do zobaczenia”.

Jest irytujący. To nie tak, że spodziewam się, iż każdy facet, który pojawi się na horyzoncie, padnie mi do stóp, ale ja wiem, że mu się podobam. Poznaję to po tym, jak jego oczy błyszczą, gdy na mnie spogląda. Ja pieprzę, jak one się ­błyszczą.

Chyba że widzę to, co chcę zobaczyć.

Mój tata ma takie cholernie pompatyczne powiedzonko: „percepcja a rzeczywistość to dwa zupełnie inne światy. Prawda leży zwykle gdzieś pomiędzy nimi”. Tata użył kiedyś tych słów podczas mowy końcowej w jednym z procesów o morderstwo, a teraz korzysta z nich za każdym razem, gdy choćby w najmniejszym stopniu pozwala na to sytuacja.

Jeśli prawda kryje się gdzieś między wyraźną powściągliwością Colina Fitzgeralda, którą okazuje w stosunku do mnie (nienawidzi mnie), a żarem w jego oczach, to wówczas... chyba powinnam wyciągnąć z tego średnią i uznać, że widzi we mnie tylko znajomą?

Zagryzam wargi.

Nie. Absolutnie nie. Odmawiam znalezienia się we friend­zonie, zanim jeszcze wykonałam jakikolwiek ruch.

— Dobrze się zabawimy — mówi Dean. — Poza tym minęły całe wieki od czasu, gdy znaleźliśmy się razem w tym samym miejscu podczas sylwestra. Zabieraj więc tyłek do Nowego Jorku i wyślij mi wiadomość, kiedy tam dotrzesz. Jestem teraz w pralni. Muszę lecieć. Kocham cię.

Rozłącza się, a ja uśmiecham się tak szeroko, że trudno sobie wyobrazić, jak zaledwie pięć minut temu zalewałam się łzami. W większości sytuacji Dean wydaje się wrzodem na dupie, ale dobry z niego starszy brat. Jest przy mnie, gdy tego potrzebuję, i tylko to się liczy.

I — chwalmy Pana! — czeka mnie impreza, na którą mogę pójść. Nie ma nic lepszego od balangi, która kończy beznadziejny dzień. A ja bardzo jej potrzebuję.

Sprawdzam zegarek. Jest pierwsza po południu.

Szybko obliczam w myślach. Kampus Briar znajduje się około godziny drogi od Bostonu. Stamtąd czeka mnie trzy i pół do czterech godzin jazdy na Manhattan. To oznacza, że dotrę do miasta dopiero wieczorem, co nie zostawia mi wiele czasu na przygotowania. Jeśli mam zobaczyć dzisiaj swojego jednorożca, to zamierzam zrobić się na bóstwo.

Ten chłopak nawet się nie dowie, czym oberwał.

Rozdział drugi

Fitz

— Zatańczysz ze mną?

Chcę odmówić.

Ale też pragnę się zgodzić.

Nazywam to dylematem Summer — frustrującą, spolaryzowaną reakcją, którą wznieca we mnie ta zielonooka, złotowłosa boginka.

Niech to szlag, tak oraz za cholerę, nie.

Rozebrać się do naga przy niej. Uciekać od niej gdzieś daleko, daleko stąd.

— Dzięki, ale nie lubię tańczyć. — Nie kłamię. Taniec to najgorsze, co może mnie spotkać.

Poza tym w przypadku Summer Di Laurentis zawsze zwycięża mój instynkt ucieczki.

— Nie potrafisz się bawić, Fitzy. — Cmoka z ubolewaniem, co przyciąga moje spojrzenie do jej ust. Pełnych, różowych i błyszczących. Tuż nad nimi, z lewej strony, widnieje malutki pieprzyk.

To niesamowicie seksowne usta.

Do diabła, Summer cała ocieka seksem. Nikt nie wątpi, że to najładniejsza dziewczyna w barze. Każdy facet w pobliżu gapi się z zazdrością albo wpatruje we mnie z gniewem, bo jestem z nią.

Tylko że ja z nią nie jestem. Nie jesteśmy razem. Stoję tylko u jej boku w półmetrowej odległości, którą Summer próbuje zmniejszyć, nachylając się ku mnie.

W jej obronie przyznaję, że musi prawie krzyczeć mi w ucho, bym mógł słyszeć jej głos, przebijający się przez dudniącą w sali taneczną elektroniczną muzykę. Nie znoszę tego rodzaju utworów i nie podobają mi się tego typu bary, z parkietem do tańca i ogłuszającym nagłośnieniem. Po co udawać? Nazwij swój lokal klubem nocnym, jeśli chcesz, by nim był. Właściciel pubu Gunner powinien nazwać go klubem Gunner. Wtedy mógłbym obrócić się na pięcie na widok neonu i oszczędzić sobie uszkodzenia bębenków w uszach.

Nie po raz pierwszy tego wieczoru przeklinam moich przyjaciół za to, że ściągnęli mnie w sylwestra na Brooklyn. Wolałbym zostać w domu, wypić piwo albo dwa i oglądać w telewizji noworoczne fajerwerki. Lubię taki spokój.

— Wiesz, ostrzegali mnie, że jesteś mrukiem, ale aż do tej chwili w to nie wierzyłam.

— To znaczy kto? — pytam podejrzliwie. — I, hej, nie jestem mrukiem.

— Hm, masz rację — to określenie jest staroświeckie. Nazwijmy cię Groucho.

— Może lepiej nie.

— Policja Antyzabawowa? Lepiej? — Na jej twarzy gości wyraz czystej niewinności. — Serio, Fitz, co masz przeciwko zabawie?

Na mojej twarzy pojawia się bezwiedny uśmiech.

— Nic nie mam przeciwko zabawie.

— W porządku. W takim razie co masz przeciwko mnie? — rzuca mi wyzwanie. — Bo za każdym razem, gdy próbuję z tobą rozmawiać, uciekasz.

Uśmiech mi rzednie. Nie powinienem się dziwić, że otwarcie stawia mi czoło. Spotkaliśmy się jak dotąd w gigantycznej liczbie dwóch razy, ale to mi wystarczyło, by się zorientować, że to typ dziewczyny, która rozkwita, jeśli tylko może dramatyzować.

Nienawidzę dramatyzowania.

— Nie mam również nic przeciwko tobie. — Wzruszam ramionami i odrywam się od baru, przygotowany, by zrobić to, o co właśnie mnie oskarżyła — uciec.

W jej wielkich zielonych oczach o takim samym odcieniu, jaki ma jej starszy brat, Dean, pojawia się pełen frustracji błysk. I to on jest powodem, dla którego zmuszam się, by zostać. To mój dobry przyjaciel. Nie mogę zachowywać się jak palant w stosunku do jego siostry przez wzgląd na szacunek, jakim go darzę, oraz ze strachu o swoją skórę. Byłem już świadkiem sytuacji na lodzie, kiedy Dean zdejmował rękawice. Ma wredny prawy sierpowy.

— Naprawdę — odpowiadam szorstko — nie mam nic przeciwko tobie. Między nami gra.

— Co? Nie słyszałam twoich ostatnich słów — przekrzykuje muzykę.

Przysuwam usta do jej ucha, zdumiony, że ledwo muszę pochylać głowę. Jest wyższa od przeciętnej dziewczyny. Ma chyba metr siedemdziesiąt pięć albo siedem, a ponieważ sam mierzę prawie metr dziewięćdziesiąt, przywykłem do tego, że patrzę na kobiety z góry. Dla mnie to nowość.

— Powiedziałem, że między nami gra — powtarzam, ale źle oceniłem odległość między wargami a uchem Summer, więc gdy się stykają, czuję, jak jej ciało drży.

Mnie również przeszywa dreszcz, bo moje usta znalazły się zbyt blisko jej warg. Pachnie niebiańsko, fascynującą mieszanką kwiatów, jaśminu, wanilii i — chyba drzewa sandałowego? Można upoić się tą wonią. I lepiej, żebym nie zaczął opowiadać o jej sukience. Biała, krótka, bez ramiączek. Ledwo sięga połowy ud.

Chryste, ratunku.

Szybko prostuję się, zanim zrobię coś głupiego, na przykład pocałuję ją. Zamiast tego biorę duży łyk piwa. Tyle że wpada w złą dziurkę, więc zaczynam kaszleć, jakby znów nastał osiemnasty wiek, a ja okazałem się pacjentem z ­gruźlicą.

Sprytne posunięcie.

— Nic ci nie jest?

Kiedy kaszel przechodzi, dostrzegam tańczące iskry w jej oczach i diabelski uśmiech na ustach. Doskonale wie, co mnie zbiło z tropu.

— W porządku — chrypię w tej samej chwili, gdy trzej mocno zawiani faceci podchodzą chwiejnym krokiem do ba­ru, wpadając na Summer.

Zatacza się i w następnej chwili okazuje się, że trzymam w ramionach cudowną, słodko pachnącą kobietę.

Śmieje się i łapie mnie za rękę.

— Chodź, pójdziemy gdzieś z dala od tego tłumu, zanim ktoś nam zrobi siniaka.

Z jakiegoś powodu pozwalam jej się prowadzić.

Zatrzymujemy się przy wysokim stoliku w pobliżu barierki, która odgradza główną salę barową od małego parkietu tanecznego. Rozglądam się szybko wokół i odkrywam, że większość moich przyjaciół spiła się jak świnie. Mike Hollis, mój współlokator, ociera się biodrami o śliczną brunetkę, której to najwyraźniej nie przeszkadza. To on upierał się, byśmy przyjechali na Brooklyn, zamiast zostać w Bostonie. Chciał spędzić sylwestra ze swoim starszym bratem, Brodym, który zniknął w chwili, gdy się tutaj znaleźliśmy. Pewnie ta dziewczyna jest nagrodą pocieszenia Hollisa za to, że brat go porzucił.

Nasz inny współlokator, Hunter, tańczy w towarzystwie trzech dziewcząt. Tak, trzech. Wszystkie go obcałowują, a jedna najwyraźniej trzyma rękę na jego spodniach. Oczywiście, Hunterowi się to bardzo podoba.

Jeden rok może przynieść zdumiewającą przemianę. W zeszłym sezonie mój przyjaciel stawał się niepewny, gdy interesowały się nim kobiety. Twierdził, że czuje się z tego powodu dość dziwnie. A teraz wygląda na to, że nie przeszkadza mu korzystanie z przywilejów, jakie daje gra w hokeja w drużynie Uniwersytetu Briar. A, uwierzcie mi, jest ich mnóstwo.

Spójrzmy prawdzie w oczy — sportowcy mają najwięcej szans na zaliczanie panienek na większości uniwersyteckich kampusów. Jeśli należysz do drużyny futbolowej, to najprawdopodobniej ustawia się cała kolejka fanek chętnych zrobić loda rozgrywającemu. Koszykówka? Grupka puszczalskich podwaja się i potraja, kiedy nadchodzą mistrzostwa. A w Briar, który szczyci się drużyną hokejową z czterema pucharami Frozen Four i większą liczbą transmisji meczów niż jakikolwiek inny uniwersytet w całym kraju? Zawodnicy hokejowi cieszą się statusem bóstw.

Poza mną. Tak, gram w hokeja. Zdecydowanie jestem w tym dobry. Ale „bóstwo”, „gwiazda” czy „idol” to określenia, z którymi nigdy nie czułem się komfortowo. W głębi duszy jestem strasznym nerdem. Nerdem przebranym za bóstwo.

— Hunter wszedł do gry. — Summer przygląda się towarzystwu mojego kumpla.

DJ zmienił rytmy z elektronicznej sieczki na hity z pierwszej czterdziestki listy przebojów. Na szczęście ściszył nieco muzykę, pewnie czekając na zbliżające się odliczanie. Jeszcze tylko trzydzieści minut i będę mógł zniknąć.

— O tak — przytakuję.

— Jestem pod wrażeniem.

— Naprawdę?

— Oczywiście. Chłopcy z Greenwich tak naprawdę są bardzo pruderyjni.

Zastanawiam się, skąd wie, że Hunter pochodzi z Connecticut. Nie sądzę, by dziś wieczorem zamienili ze sobą więcej niż kilka słów. Może Dean jej to powiedział? A może...

A może, do cholery, nieważne skąd to wie, bo w przeciwnym razie oznacza to, że to dziwne kłucie, które czuję w piersiach, to zazdrość. I szczerze mówiąc, nie podoba mi się to.

Summer ponownie omiata wzrokiem tłum i blednie.

— O mój Boże. Co za ohyda. — Zwija rękę w trąbkę i krzyczy: — Wacuś, trzymaj język w swoich ustach!

Parskam śmiechem. Nie ma mowy, żeby Dean ją usłyszał, ale chyba ma wbudowany jakiś radar, bo nagle odrywa wargi od ust swojej przyjaciółki. Obraca głowę w naszym kierunku. Kiedy jego spojrzenie pada na Summer, pokazuje jej środkowy palec.

W zamian ona posyła mu całusa.

— Ależ się cieszę, że jestem jedynakiem — zauważam.

Uśmiecha się do mnie szeroko.