Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
79 osób interesuje się tą książką
Niepowstrzymane uczucia, gorący romans i błyskotliwy humor w opowieści o parze, którą łączy tylko gra pozorów
Ona ma właśnie pójść na pewien układ z niegrzecznym studentem...
Hannah Wells w końcu znalazła chłopaka, który rozbudził jej namiętność. Wydaje się, że ta dziewczyna jest pewna siebie w każdym aspekcie życia… ale jeśli chodzi o seks i uwodzenie okazuje się, że ciągnie za sobą dotkliwy bagaż doświadczeń. Żeby zwrócić uwagę swojego wybranka, będzie musiała porzucić kokon bezpieczeństwa i sprawić, by to on się nią zainteresował. By osiągnąć swój cel, gotowa jest pójść na pewien układ i w zamian za udzielenie korków nieznośnemu, wkurzającemu i zadufanemu w sobie kapitanowi drużyny hokejowej, idzie na fałszywa randkę...
On bez wahania przyjmuje niemoralną propozycję...
Garrett Graham od zawsze marzył o zawodowej karierze hokejowej, ale gdy średnia jego ocen gwałtownie spada, wszystko na co tak ciężko pracował do tej pory, staje pod znakiem zapytania. Decyduje się pomóc pewnej brunetce z ciętym językiem wzbudzić zazdrość w innym chłopaku, bo w zamian za to może zabezpieczyć swoją pozycję w drużynie. Ale jeden nieoczekiwany pocałunek rozpala żar dwojga ciał i Garrett szybko uświadamia sobie, że udawanie nie wchodzi w grę. Musi teraz przekonać Hannah, że mężczyzna jej marzeń wygląda dokładnie tak jak on...
JEDNA Z NAJCHĘTNIEJ CZYTANYCH POWIEŚCI PRZEZ UŻYTKOWNICZKI NAJWIĘKSZEGO PORTALU LITERACKIEGO GOODREADS
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 515
On nawet nie wie, że istnieję.
Milionowy raz w ciągu czterdziestu pięciu minut zerkam w kierunku Justina Kohla i aż mnie skręca na widok tego pięknego faceta. Chociaż powinnam pewnie wymyślić jakiś inny przymiotnik — wszyscy moi koledzy uparcie twierdzą, że żaden mężczyzna nie lubi być określany jako piękny.
Tyle że, do jasnej cholery, nie ma innego sposobu, by opisać te dostojne rysy twarzy i głębokie, brązowe oczy. Dzisiaj ma na sobie czapkę bejsbolową, ale dobrze wiem, co się pod nią kryje: gęste, ciemne włosy wyglądające na jedwabiste w dotyku i sprawiające, że masz ochotę zanurzyć w nie palce.
W ciągu pięciu lat od gwałtu moje serce zabiło mocniej tylko dla dwóch chłopaków.
Pierwszy mnie rzucił.
A ten nie zwraca na mnie najmniejszej uwagi.
Na mównicy auli profesor Tolbert wygłasza coś, co nazywam „orędziem rozczarowania”. Po raz trzeci w ciągu sześciu tygodni.
— Proszę państwa, co za niespodzianka: siedemdziesiąt procent grupy zaliczyło test kwartalny na marne dostateczny plus lub niżej.
A ja? Mnie akurat poszło świetnie. I skłamałabym, gdybym stwierdziła, że tłusta czerwona piątka z wykrzyknikiem, widniejąca na górze mojego testu, zupełnie mnie nie zaskoczyła. Mój mistrzowski wyczyn polegał przecież jedynie na wypełnieniu arkusza po brzegi strumieniem kompletnych bzdur.
Etyka filozoficzna miała być wytchnieniem. I tak było za czasów ostatniego profesora, który rozdawał nam niewymagające myślenia testy wyboru, a na egzaminie końcowym musieliśmy ustosunkować się pisemnie do podanego przez niego dylematu moralnego.
Ale na dwa tygodnie przed początkiem semestru profesor Lane zmarł na atak serca. Słyszałam, że jego sprzątaczka znalazła go na podłodze w łazience — nagusieńkiego. Biedaczysko.
Na szczęście (tak, tak, to całkowity sarkazm) na horyzoncie pojawiła się Pamela Tolbert i przejęła grupę profesora Lane’a. Na Uniwersytecie Briar jest nowa i należy do tego rodzaju wykładowców, którzy pragną, by student „poczuł” i „zaangażował się” w materiał. Gdyby chcieć nakręcić o tym film, to z pewnością stworzono by rolę młodej, ambitnej nauczycielki, która ni stąd, ni zowąd pojawia się w podupadłej śródmiejskiej szkole i zdobywa serca wszystkich napotkanych tam popaprańców, i nagle każdy odkłada na bok swój gnat, chwyta za długopis, a szybujące w górę oceny na świadectwach ogłaszają, że wszystkie dzieciaki dostaną się do Harvardu czy innego szajsu.
Murowany Oscar dla Hilary Swank.
Ale to nie jest żaden film, co oznacza, że pani Tolbert udało się rozbudzić w swoich studentach wyłącznie nienawiść. I jak Boga kocham, ta kobieta nie może załapać, dlaczego w jej grupie nie ma prymusów.
Podpowiedź: to dlatego, że na zadawane przez nią pytania można by napisać pieprzoną magisterkę.
— Jestem skłonna zaproponować egzamin poprawkowy wszystkim tym, którzy nie zdołali zdobyć zaliczenia lub uzyskali ocenę dostateczną minus. — Nos profesor Tolbert marszczy się, jakby nie pojmowała, że to po prostu konieczne.
I jak to ujęła? „Jestem skłonna”? No tak, wszystko się zgadza. Słyszałam, że mnóstwo studentów skarżyło się na nią swoim opiekunom, i podejrzewam, że to administracja przycisnęła ją, by dała każdemu szansę na poprawkę. Nie stawia to uczelni Briar w najlepszym świetle, gdy ponad połowa grupy ma problem z zaliczeniem przedmiotu, szczególnie że nie chodzi jedynie o samych obiboków. Taka na przykład Zawsze Piątkowa Studentka jak Nell, co siedzi teraz nadąsana obok mnie, również zawaliła test.
— Ci z państwa, którzy zdecydują się podejść do poprawki, uzyskają ocenę końcową będącą średnią z obu zaliczeń. Jeśli zaś osiągną państwo gorszy wynik, to będzie się liczyć tylko pierwsza ocena — kończy Tolbert.
— Nie wierzę, że dostałaś piątkę — szepcze do mnie Nell.
Wygląda na tak nieszczęśliwą, że aż poczułam coś w rodzaju współczucia. Nie jesteśmy z Nell najlepszymi kumpelkami, ale siedzimy obok siebie od września, więc siłą rzeczy poznałyśmy się trochę lepiej. Wybrała kurs medyczny, i wiem, że pochodzi z przesadnie ambitnej rodziny, która urządziłaby jej publiczny lincz, gdyby się dowiedziała o oblaniu zaliczenia.
— Ja też w to nie wierzę — odszeptuję. — Serio. Sama przeczytaj moje odpowiedzi. To same głupoty.
— Naprawdę mogę? — Ożywiła się nagle. — Jestem bardzo ciekawa, co Pani Tyran uważa za materiał na piątkę.
— Zeskanuję ci ten arkusz i wyślę mailem — obiecuję.
Jak tylko Tolbert ogłasza koniec zajęć, sala wykładowa rozbrzmiewa pomrukiem: „Wynośmy się stąd gdzie pieprz rośnie”. Laptopy zamykają się z trzaskiem, zeszyty wślizgują się do plecaków, a studenci szurają krzesłami.
Justin Kohl ociąga się przy drzwiach, by z kimś porozmawiać. Nie mogę oderwać od niego wzroku. Jest piękny.
Czy wspominałam już o tym, jaki on jest piękny?
Stoję tak i gapię się na ten jego cudowny profil, aż zaczynają mi się pocić dłonie. Na Briar studiuje dopiero od tego roku, ale nie jestem pewna, z którego uniwerku się przeniósł, i chociaż gwiazdą drużyny futbolu amerykańskiego stał się jakby mimowolnie, nie przypomina innych sportowców tej uczelni. Nie maszeruje napuszony przez dziedziniec z przyklejonym durnowatym uśmieszkiem w stylu „oto ja, dar niebios dla tego świata” ani nie paraduje codziennie z inną panienką u boku. Widywałam go śmiejącego się i żartującego z kumplami z drużyny, tyle że bije od niego inteligentna, intensywna aura, która każe mi wierzyć, że kryją się w nim znacznie głębsze pokłady. Tym bardziej więc desperacko pragnę go poznać.
Jakoś dotąd sportowe typy mało mnie interesowały, ale w tym akurat chłopaku to „coś” totalnie rozmiękczyło mi mózg.
— Znów się gapisz.
Na drwiący głos Nell moje policzki reagują rumieńcem. Już parę razy przyłapała mnie na ślinieniu się na widok Justina. To jedna z niewielu wtajemniczonych osób, którym przyznałam się, że jestem w nim zabujana.
Moja współlokatorka Allie też wie. Ale reszta przyjaciół? Ależ skąd! Większość z nich ma się za znawców muzyki i teatru, co pewnie czyni z nas pseudoartystyczną ekipę. Albo raczej mają nas za emo. Oprócz Allie, która od pierwszego roku studiów tkwi w związku pt. „Rozstania i powroty” z chłopakiem należącym do bractwa, moi znajomi zostali wykopani z badziewnej elity Briar. Zwykle trzymam się z dala od takich klimatów (lubię wierzyć, że plotkowanie mnie nie dotyczy), ale… spójrzmy prawdzie w oczy. Większość tych popularnych dzieciaków to totalne dupki.
Weźmy na przykład takiego Garretta Grahama, kolejną sportową gwiazdę w tej grupie. Koleś łazi wte i wewte, jakby cały uniwerek należał do niego. W pewnym sensie tak chyba jest. Wystarczy, że pstryknie palcami, i od razu jakaś napalona laska pojawia się u jego boku. Albo wskakuje mu na kolana. Albo wciska jęzor do jego gardła.
Co prawda dzisiaj wcale nie wygląda na ważniaka. Prawie wszyscy zdążyli się już zmyć, z Tolbert włącznie, ale Garrett pozostał na swoim miejscu, zaciskając dłonie na brzegach kartek z testem.
Pewnie też oblał, ale tego chłopaka to mi nawet nie żal. Uczelnia Briar słynie z dwóch rzeczy: hokeja i futbolu amerykańskiego. Właściwie nie powinno to nikogo szokować, zważywszy na to, że w stanie Massachusetts grają zarówno New England Patriots, jak i Boston Bruins. Sportowcy reprezentujący Briar niemal zawsze robią profesjonalną karierę i podczas nauki mają wszystko podane na srebrnej tacy — łącznie z ocenami.
No więc OK, być może wychodzę na małą wredotę, ale odczuwam mściwą satysfakcję, że Tolbert oblała kapitana mistrzowskiej drużyny hokejowej równo ze wszystkimi innymi.
— Chcesz coś z Coffee Hut? — pyta Nell, pakując książki.
— Dzięki, ale nie dam rady. Za dwadzieścia minut mam próbę. — Wstaję, ale nie idę za nią do drzwi. — Idź, nie czekaj na mnie. Zanim wyjdę, muszę sprawdzić plan. Nie pamiętam, kiedy dokładnie mam następne seminarium.
Kolejny „bonus” z bycia w grupie u Tolbert, obok cotygodniowych wykładów, to obowiązek uczestniczenia w dwóch trzydziestominutowych seminariach w tygodniu. Na pociechę musi wystarczyć to, że zajęcia prowadzi asystentka Dana, posiadająca wszystkie te cechy, których brakuje pani profesor Tolbert. Na przykład poczucie humoru.
— No dobra — odzywa się Nell. — Do zobaczenia później.
— Do zobaczenia — powtarzam za nią.
Na dźwięk mojego głosu Justin zatrzymuje się w drzwiach i odwraca głowę.
O. Mój. Boże.
Niemożliwe, bym zdołała powstrzymać rumieniec oblewający mój policzek. Po raz pierwszy w życiu nawiązujemy kontakt wzrokowy i nie mam pojęcia, jak się zachować. Powiedzieć „cześć”? Pomachać? Uśmiechnąć się?
Koniec końców decyduję się na dyskretne, pozdrawiające skinienie głową. Proszę bardzo. Z luzem i zwyczajnie, jak przystało na wyrafinowaną studentkę.
Moje serce zamiera w bezruchu, kiedy kąciki jego ust unoszą się w słabym uśmiechu. Odpowiada skinieniem, a potem znika.
Gapię się na opustoszałe wejście do auli. Czuję galopujący szaleńczo puls, ponieważ, jasna cholera, po sześciu tygodniach oddychania tym samym powietrzem w dusznej auli on w końcu mnie zauważył.
Szkoda, że nie jestem wystarczająco odważna, by za nim pomknąć. Mogłabym zaproponować kawę. Albo kolację. Albo drugie śniadanie — ej, zaraz, czy ludzie w naszym wieku w ogóle jedzą drugie śniadania?
Ale moje stopy przykleiły się do błyszczącej, laminowanej podłogi.
Jestem tchórzem. Tak, tak, totalnym, gównianym cykorem. Przeraża mnie, że mógłby powiedzieć „nie”, ale wprost umieram ze strachu na myśl o tym, że powie „tak”.
Studia zaczęłam w dobrym momencie. Zostawiłam daleko w tyle swoje problemy, okiełznałam lęk. Poczułam się znów gotowa na umawianie się na randki, co zresztą robiłam. Spotykałam się z kilkoma chłopakami, odmiennymi niż mój eks, Devon, ale żaden z nich nie przyprawiał mnie o zawrót głowy, tak jak Justin Kohl, i to mnie doprowadza do szału.
Małe kroczki.
No właśnie. Małe kroczki. To była ulubiona rada mojej terapeutki, i muszę uczciwie przyznać, że ta strategia bardzo mi pomogła. „Skup się na małych zwycięstwach”, radziła mi zawsze Carole.
A więc… dzisiejsze zwycięstwo… skinęłam głową, a Justin uśmiechnął się do mnie. Może na następnych zajęciach odwzajemnię uśmiech. A jeszcze na następnych być może zaskoczę go propozycją kawy, kolacji lub drugiego śniadania.
Biorę oddech i pokonuję stopnie między rzędami, trzymając się kurczowo poczucia zwycięstwa, nieważne, jak małego.
Małe kroczki.
Garrett
Zawaliłem.
Jasna cholera, zawaliłem.
Przez piętnaście lat Timothy Lane rozdawał piątki na prawo i lewo. Ale oczywiście co dzieje się na roku, gdy to ja zapisuję się na jego przedmiot? Serducho Lane’a przestaje tykać, a ja utknąłem z Pamelą Tolbert.
Mogę to ogłosić oficjalnie. Ta kobieta to mój wróg numer jeden. Już sam widok jej ozdobnego pisma, wypełniającego każdy centymetr dostępnej przestrzeni na marginesie mojej pracy, sprawia, że mam ochotę przeistoczyć się w Niesamowitego Hulka i rozerwać ten papier na strzępy.
Generalnie wymiatam piątki z większości przedmiotów, ale laczek z etyki filozoficznej w połączeniu z dostatecznym plus z historii Hiszpanii sprawia, że moja średnia spadła właśnie do dostatecznej minus.
Żeby móc dalej grać w hokeja, muszę mieć średnią minimum trzy plus.
Normalnie nie mam żadnych problemów z utrzymaniem średniej. Wbrew temu, w co wierzy większość ludzi, wcale nie jestem tępym osiłkiem. Ale, hej, nie żebym miał coś przeciwko temu, że tak myślą. Kobiety w szczególności. Przypuszczam, iż kręci je myśl, że mogą się pieprzyć z krzepkim i muskularnym jaskiniowcem, nadającym się właściwie tylko do tego, ale póki nie szukam niczego poważnego, niezobowiązujące zbliżenia z laskami, którym zależy jedynie na moim kutasie, doskonale mi pasują. Daje mi to więcej czasu, by skupić się na hokeju.
Ale nie będzie żadnego hokeja, jeśli nie poprawię tej oceny. Najgorsza rzecz, jeśli chodzi o Briar? Nasz dziekan wymaga doskonałości — akademickiej oraz sportowej. Podczas gdy inne uczelnie potrafią nieco łagodniej obchodzić się ze sportowcami, polityka Briar to zero tolerancji.
Pieprzona Tolbert. Kiedy przed zajęciami zagadnąłem ją o dodatkowe punkty, oznajmiła mi tym swoim nosowym głosem, bym chodził na seminaria i uczestniczył w zajęciach koła naukowego. Zdążyłem już skorzystać z obu rad. Jeśli więc nie znajdę jakiegoś genialnego gówniarza, który mógłby w masce z moją podobizną zaliczyć test poprawkowy, to… mam przejebane.
Moja frustracja objawia się światu w formie słyszalnego jęku i kątem oka widzę, że ktoś odwrócił się ze zdziwieniem.
Ja też się odwracam, myśląc, że pogrążyłem się w mej beznadziei bez świadków. Ale dziewczyna, która siedzi w tylnym rzędzie, została dłużej i teraz powoli idzie w kierunku biurka profesor Tolbert.
Mandy?
Marty?
Nie mogę sobie przypomnieć jej imienia. Pewnie dlatego, że jej o nie nigdy nie zapytałem. A przecież to taka ślicznotka. Do cholery, śliczniejsza, niż sądziłem. Ładna twarz, ciemne włosy, zajebista figura — kurde, jakim cudem dotąd nie zauważyłem tego ciała?
Ale teraz widzę je wyraźnie. Rurki przylgnęły do okrągłego, jędrnego tyłka, wrzeszczącego „ściśnij mnie!”, a jej sweter z dekoltem w serek otula cycki, które naprawdę robią wrażenie. Nie mogę jednak dłużej rozkoszować się widokiem ani jednego, ani drugiego, ponieważ dziewczyna łapie mój wzrok i marszczy czoło.
— Wszystko w porządku? — pyta, rzucając mi znaczące spojrzenie.
Coś tam bełkoczę pod nosem. Nie jestem w nastroju na pogaduszki z kimkolwiek.
Jedna ciemna brew unosi się lekko.
— Nie dosłyszałam, mówiłeś coś?
Zwijam zaliczenie w rulon i odsuwam krzesło.
— Powiedziałem, że wszystko gra.
— No to w takim razie OK. — Wzrusza ramionami i kontynuuje marsz po stopniach.
Kiedy bierze do rąk tablicę, na której umieszczony jest plan naszych seminariów, narzucam na siebie kurtkę z logo Briar Hockey, wpycham żałosny test do plecaka i go zapinam.
Ciemnowłosa dziewczyna kieruje się do drzwi. Mona? Molly? Wydaje mi się, że jej imię zaczyna się na „M”, ale cała reszta to tajemnica. W dłoni trzyma pracę zaliczeniową, nawet nie próbuję sprawdzić, co dostała, bo wychodzę z założenia, że oblała, jak cała reszta.
Przepuszczam ją w przejściu. Mógłbym pewnie powiedzieć, że jestem typem dżentelmena, ale to byłoby kłamstwo. Chcę po prostu jeszcze raz zerknąć na jej tyłek, bo to cholernie seksowny tyłeczek, i skoro mogłem się już raz o tym przekonać, nie mam nic przeciwko, by popatrzeć sobie jeszcze. Podążam za nią do wyjścia i nagle uświadamiam sobie, że ta dziewczyna jest cholernie drobna — jestem o stopień wyżej niż ona i wciąż widzę czubek jej głowy.
Właśnie gdy dochodzimy do drzwi, ona potyka się nie wiadomo o co i wszystkie książki trzymane w dłoniach rozsypują się na podłodze.
— Kurde. Ale ze mnie niezdara.
Pada na kolana, no więc ja też, ponieważ w przeciwieństwie do tego, co przyznałem przed chwilą, potrafię być dżentelmenem, kiedy chcę nim być, a dżentelmeńskie zachowanie w takiej sytuacji nakazuje pomoc w pozbieraniu książek.
— Dzięki, ale nie musisz tego robić. Dam sobie radę — upiera się.
Ale moje dłonie właśnie spoczęły na jej zaliczeniu i normalnie opadła mi szczęka, gdy zobaczyłem, co dostała.
— Ja pierdolę. Zaliczyłaś to? — pytam oskarżająco.
Uśmiecha się nieporadnie.
— Dobra, nic nie mów. Sama jestem w szoku, że nie oblałam.
— Jasna cholera. — Mam wrażenie, jakbym właśnie wpadł na pieprzonego Stephena Hawkinga machającego mi przed nosem kluczem do sekretów wszechświata. — Mogę zerknąć na twoje odpowiedzi?
Jej brwi znów wyginają się dziwacznie.
— Nie tracisz czasu na konwenanse, co? Przecież nawet się nie znamy.
Wywracam oczami.
— Słuchaj, kochanie, przecież nie proszę, byś ściągnęła ciuchy. Chcę po prostu zajrzeć do twojej pracy.
— „Kochanie”? Żegnajcie, konwenanse — witaj, bezczelności.
— Wolałabyś „panienko”? A może „proszę pani”? Użyłbym twojego imienia, ale go nie znam.
— Oczywiście, że nie — wzdycha. — Nazywam się Hannah. — Potem przez chwilę milczy znacząco. — Kolego Garrett.
Dobra, dobra, z tym „M” to było wielkie pudło.
Oczywiście, nie umknęło mi, w jaki sposób wycedziła moje imię, zupełnie jakby chciała powiedzieć: „Ha! A ja wiem, jak ci na imię, dupku!”.
Zbiera resztę książek i wstaje, ale nie oddaję jej pracy semestralnej.
Zamiast tego zrywam się na równe nogi i zaczynam ją przeglądać. Skanuję wzrokiem odpowiedzi i mój humor siada zupełnie, bo jeśli Tolbert liczy na analizę w tym stylu, no to już po mnie. Nie bez powodu wybrałem historię, do jasnej cholery — obchodzą mnie fakty. Czarno na białym. To i to przydarzyło się tej, a nie innej osobie, i rezultat jest taki, a nie inny.
Odpowiedzi Hannah skupiają się na teoretycznym gównie i rozważaniach o tym, jak filozofowie ustosunkowaliby się do różnych dylematów moralnych.
— Dzięki. — Oddaję arkusz, a potem wtykam kciuki w szlufki swoich dżinsów. — Hej, posłuchaj, czy ty… rozważyłabyś… — Wzruszam ramionami. — No wiesz…
Jej usta zadrżały, jakby próbowała powstrzymać śmiech.
— Prawdę mówiąc, to nie wiem.
Oddycham głęboko.
— Udzielisz mi korepetycji?
W jej zielonych oczach — najciemniejszy odcień zieleni, jaki widziałem w życiu, otoczony gęstymi, czarnymi rzęsami — zdziwienie zamienia się w sceptycyzm zaledwie w ciągu kilku sekund.
— Zapłacę ci — dodaję pospiesznie.
— Och. Hm. No, oczywiście, spodziewałabym się, że zapłacisz. Ale… — Potrząsa przecząco głową. — Przykro mi, ale nie mogę.
Przełykam rozczarowanie.
— Słuchaj, proszę o przysługę. Jeśli zawalę tę poprawkę, moją średnią szlag trafi. Proszę… — Posyłam jej uśmiech, ten z dołeczkami, na którego widok laski zawsze wymiękają.
— Czy to zawsze działa? — pyta zaciekawiona.
— Co?
— Ten uśmiech „ojejku” małego chłopca… Czy pomaga ci dopiąć swego?
— Zawsze — odpowiadam bez wahania.
— Prawie zawsze — poprawia mnie. — Widzisz, przykro mi, ale naprawdę nie mam kiedy. Już teraz miotam się, by pogodzić naukę z pracą, a mam jeszcze mniej czasu, bo zbliża się zimowy popis.
— Zimowy popis? — pytam w osłupieniu.
— No tak. Zapomniałam. Coś, co nie jest związane z hokejem, nie znajdzie się na twoim radarze.
— I kto teraz jest bezczelny? Nawet mnie nie znasz.
Zalega cisza, a potem Hannah wzdycha.
— Muzyka to mój główny przedmiot, tak? Wydział artystyczny przygotowuje dwa najważniejsze występy w roku, popisy zimowy i wiosenny. Zwycięzca dostaje pięć tysięcy dolarów stypendium. To naprawdę poważna sprawa. Z całego kraju przylatują ludzie z branży, by to zobaczyć. Agenci, producenci płyt, łowcy talentów… A więc, chociaż bardzo bym chciała ci pomóc…
— To mi nie pomożesz — burczę. — Zresztą, wyglądasz, jakby od tej rozmowy działa ci się krzywda.
Wzrusza ramionami w stylu „no to już wiesz”, czym wkurza mnie do reszty.
— Muszę iść na próbę. Przykro mi, że nie dostałeś zaliczenia, ale jeśli to cię pocieszy, cała reszta też oblała.
Mrużę oczy.
— Ty nie.
— Nic na to nie poradzę. Widać na Tolbertową działają moje brednie. To taki dar.
— No to chciałbym mieć twój dar. Proszę, mistrzyni, naucz mnie bredzić.
Jeszcze dwie sekundy i padnę na kolana, by błagać ją na klęczkach, ale ona przesuwa się do drzwi.
— Wiesz, że działa koło naukowe, tak? Mogę dać ci numer do…
— Już się zapisałem — mruczę.
— W takim razie już nic nie mogę dla ciebie zrobić. Powodzenia na poprawce, kochanie.
Wybiega przez drzwi, a ja zostaję sam ze wzrokiem utkwionym w pustkę i przepełniony frustracją. Nie do wiary. Każda jedna dziewczyna na tym uniwersytecie dałaby sobie odciąć pieprzoną rękę, byleby tylko mi pomóc. A ta? Uciekła stąd, jakbym co najmniej poprosił ją o zamordowanie kota i złożenie go w ofierze szatanowi.
I znalazłem się w punkcie wyjścia, dokładnie tam, gdzie byłem, zanim „Hannah o imieniu jednak nie na »M«” dała mi iskierkę nadziei.
Mam przejebane na całej linii.
Po zajęciach koła naukowego wracam do domu i znajduję współlokatorów w salonie już nieźle zalanych. Na stoliku kawowym piętrzą się puste puszki po piwie i prawie opróżniona butelka jacka daniel’sa, która z całą pewnością należy do Logana, ponieważ wyznaje on filozofię, że „piwo jest dla mięczaków”. To jego słowa jakby co.
W tej chwili Logan i Tucker toczą ze sobą zażartą walkę w grze Ice Pro; z przyklejonym do ekranu wzrokiem klikają zaciekle w przyciski kontrolerów. Logan dostrzega mnie w drzwiach, przesuwa nieznacznie spojrzenie i ten ułamek sekundy rozproszenia wiele go kosztuje.
— Mam cię, do diabła! — wydziera się Tuck, gdy jego obrońca jednym strzałem z nadgarstka umieszcza krążek w bramce Logana i tablica z wynikami się rozświetla.
— Oż kurde, jasna dupa! — Logan zatrzymuje grę i mierzy mnie gniewnym spojrzeniem. — Co jest, do diabła, G? Przez ciebie właśnie oberwałem.
Nie odpowiadam, ponieważ teraz to ja jestem rozproszony przez półnagą sesję rozgrywającą się w kącie pokoju. To Dean, rozebrany do pasa i na boso, siedzi rozwalony na fotelu, podczas gdy jakaś blondynka odziana jedynie w koronkowy stanik i wcinające się w tyłek gacie, usadowiwszy się na nim okrakiem, ugniata jego krocze.
Ciemnoniebieskie oczy zerkają zza ramienia laski i Dean szczerzy się w moim kierunku.
— Graham! Gdzieś ty przepadł, człowieku! — bełkocze.
Wraca do całowania się z blondyną, zanim zdążę odpowiedzieć na to pijackie pytanie.
Z jakichś powodów Dean lubi się pieprzyć wszędzie, tylko nie w swoim pokoju. Serio. Za każdym razem, kiedy się zjawiam, jest w środku jakiejś rozpustnej akcji. Na blacie kuchennym, na kanapie w salonie, na stole w kuchni — koleś zrobił to już w każdym dostępnym miejscu domu, który wynajmujemy w czwórkę. To dziwkarz do kwadratu, i ma to gdzieś.
Przyznaję, w tej kwestii nie powinienem zabierać głosu. Nie jestem świętoszkiem, Logan i Tuck też nie. Co mogę powiedzieć? Hokeiści to napalone skurczybyki. Kiedy nie jesteśmy na lodzie, zwykle ujeżdżamy jakiegoś króliczka lub dwa. Albo trzy, jeśli nazywasz się Tucker i rozmawiamy o imprezie sylwestrowej z zeszłego roku.
— Od godziny wypisuję do ciebie esemesy — informuje mnie Logan.
Kuli masywne ramiona, sięgając po butelkę whisky ze stolika. Logan to kawał mięśniaka, obrońca, jeden z najwybitniejszych, z jakimi grałem do tej pory, a do tego mój najlepszy kumpel. Na pierwsze ma John, ale nazywamy go Logan, bo tak łatwiej odróżnić go od Tuckera, który też ma na imię John. Na szczęście Dean to Dean, więc nie musimy zwracać się do niego, używając tego jego nazwiska bez końca: Heyward-Di Laurentis.
— Serio pytam, gdzieś ty się szwendał? — gdera Logan.
— Koło naukowe. — Chwytam puszkę bud lighta ze stołu i otwieram. — O jakiej niespodziance nawijałeś mi w kółko?
Zawsze potrafię powiedzieć, jak bardzo pijany jest Logan, patrząc na pisownię jego esemesów. I dziś wieczorem urżnął się na całego, bo musiałem zamienić się w Sherlocka, by rozszyfrować jego wiadomości. „Nisp” oznaczało niespodziankę. Na odkodowaniu „Birzdupchat” zeszło mi trochę więcej czasu, ale myślę, że chodziło o „bierz dupę w troki i zwijaj się do chaty”. Ale z Loganem to nigdy nic nie wiadomo na pewno.
Usadowił się na sofie i szczerzy się radośnie — to normalnie cud, że szczęki nie wyskoczyły mu z zawiasów. Macha kciukiem w kierunku sufitu.
— Idź na górę i sam zobacz.
Mrużę oczy.
— Po co? Kto tam jest?
Logan parska śmiechem.
— Gdybym ci powiedział, nie byłoby niespodzianki.
— Czemu mam przeczucie, że coś kombinujecie?
— O matko, człowieku — włącza się Tucker. — Masz jakieś poważne problemy z zaufaniem, G.
— I to mówi dupek, który zostawił żywego szopa w moim pokoju pierwszego dnia semestru.
Tucker szczerzy się.
— E, daj spokój. Bandit był zajebiście uroczy. Taki prezent dla ciebie z okazji powrotu do szkoły.
Pokazuję mu środkowy palec.
— Ta, pewnie, tego twojego prezentu za cholerę nie mogłem się pozbyć. — Teraz to ja gromię go wzrokiem, bo wciąż pamiętam te trzy ekipy deratyzacyjne, które użerały się, by „odszopować” mój pokój.
— Do kurwy nędzy — krzywi się Logan. — Po prostu idź na górę. Zaufaj mi, będziesz nam później za to dziękował.
Wymieniają znaczące spojrzenia, uspokajam się nieco. Tak jakby. Chodzi o to, że nie stracę pełnej czujności, nie przy tych dupkach.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki