Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Seksowna opowieść o drugiej szansie - bestsellerowa autorka Elle Kennedy w kolejnej historii z serii „Avalon Bay”
Genevieve West wraca do domu na pogrzeb matki. Ma jedno silne postanowienie: trzymać się z daleka od swojego byłego chłopaka, Evana Hartleya. Ich historia to prawdziwa jazda bez trzymanki. I mnóstwo pasji. Zdecydowanie zbyt wiele pasji... o której Genevieve desperacko stara się zapomnieć.
Ale nie sposób nie wpaść na siebie w małym nadmorskim miasteczku, jakim jest Avalon Bay. W chwili, gdy Genevieve widzi Evana, zdaje sobie sprawę, że jest tak samo niesforny i seksowny jak kiedyś i że wciąż trudno mu się oprzeć. Tym razem jednak dziewczyna postanawia pójść inną drogą. Koniec z imprezowaniem. Koniec z głupimi błędami. Koniec z reputacją niegrzecznej dziewczyny. Jej plan to zostać w mieście i pomagać ojcu w prowadzeniu interesu, ale tylko do momentu, w którym ojciec znajdzie kogoś na jej miejsce.
Tymczasem Evan widzi to inaczej. Jest przekonany, że razem stworzą świetny duet, musi tylko przekonać do tego Genevieve. Ale co ze złą reputacją? Czy może zniknąć? I czy drugie szanse naprawdę działają? Genevieve i Evan są gotowi to sprawdzić.
Chemia między tym dwojgiem jest wyczuwalna na każdej stronie.
„Publishers Weekly”
Zmysłowa opowieść o pierwszych miłościach i drugich szansach.
„Kirkus”
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 368
Dzisiaj w domu zebrali się wszyscy. Nawet najdalsi krewni. Ubrani na czarno, skupieni w grupkach, pogrążeni w niezręcznych rozmowach nad półmiskami z serem i zapiekankami. Na ścianie wiszą moje zdjęcia z dzieciństwa. Od czasu do czasu ktoś stuka widelcem o butelkę guinnessa albo szklankę jamesona, po czym wznosi toast i opowiada niezbyt stosowną historyjkę o tym, jak to mama pewnego dnia na paradzie wodnej z okazji Dnia Niepodległości jechała topless na skuterze wodnym. Tata robi niewyraźną minę i ucieka wzrokiem za okno, ja zaś siedzę z braćmi i razem udajemy, że lubimy te stare opowieści o mamie — o kochającej zabawę, chwytającej życie garściami Laurie Christine West… chociaż tak naprawdę nigdy jej takiej nie znaliśmy.
— No więc przypalaliśmy sobie na pace starej ciężarówki z lodami, w drodze na Florydę — zaczyna Cary, jeden z kuzynów mamy. — Gdzieś na południe od Savannah nagle usłyszeliśmy dźwięk, jakby szelest, dobiegający z tyłu…
Kurczowo ściskam butelkę wody, bez niej nie miałabym co zrobić z rękami. Świetny sobie wybrałam moment na bycie trzeźwą. Wszyscy, na których wpadam, wtykają mi w dłoń drinka, bo nie mają pojęcia, co by tu powiedzieć biednej, osieroconej przez matkę dziewczynie.
Już to sobie przemyślałam: mogłabym przemknąć z butelką alkoholu do swojej starej sypialni i pić do wieczora — tylko że wciąż jeszcze żałuję tego ostatniego razu, kiedy straciłam nad sobą kontrolę.
Choć w ten sposób pewnie łatwiej byłoby mi przetrwać ten czas.
Cioteczna babcia Milly krąży po domu jak złota rybka w szklanej kuli — akwarium. Mijając mnie, za każdym razem przystaje, gładzi po ramieniu, lekko ściska za nadgarstek i mówi, że wyglądam jak mama.
Cudownie.
— Niech ją ktoś zatrzyma — szepcze siedzący obok mój młodszy brat Billy. — Zaraz padnie. Ledwie się trzyma na tych swoich chudych nóżkach.
Babcia może i jest urocza, ale zaczyna przyprawiać mnie o dreszcze. Jeśli zwróci się do mnie imieniem mamy, mogę zacząć świrować.
— Mówię Louis, żeby ściszyła radio — ciągnie kuzyn Cary coraz bardziej ożywiony. — Chciałem sprawdzić, skąd ten dźwięk. Myślałem, że coś za sobą wleczemy.
Mama źle się czuła od miesięcy, w końcu zdiagnozowano u niej raka trzustki. Tata mówił, że zmagała się z ciągłym bólem pleców i brzucha, który ignorowała, biorąc to za oznakę wieku — a miesiąc później już nie żyła. Dla mnie to wszystko zaczęło się dopiero tydzień temu. Po południu dostałam telefon od mojego brata Jaya, który powiedział, żebym natychmiast wróciła do domu; potem zadzwonił tata z wiadomością, że mamie nie zostało wiele czasu.
O niczym nie wiedziałam. Mama nie chciała, żeby mi cokolwiek powiedzieli.
Kompletnie porypane.
— Przez całą drogę coś wewnątrz postukiwało. No fakt, byliśmy na niezłym haju. Musicie zrozumieć, w Myrtle Beach wpadliśmy na jednego starego hipisa, on nam odpalił trochę to…
Ktoś pochrząkuje i mamrocze pod nosem.
— Nie zanudzaj ich szczegółami — odzywa się kuzyn Eddie. Kuzynostwo wymienia między sobą znaczące spojrzenia i konspiracyjne uśmieszki.
— No więc — podejmuje Cary, uciszywszy resztę — cały czas to słychać. Tony prowadzi, a wasza mama — gestem dłoni wskazuje na nas, jej dzieci — stoi przed zamrażarką z bongo nad głową, jakby czaiła się na jakiegoś szopa czy inne zwierzę.
Moje myśli błądzą daleko, daleko od tej niedorzecznej historii; biegną do mamy i wirują chaotycznie wokół niej. Mama leżała w łóżku przez kilka tygodni, szykując się na śmierć. I wygląda na to, że jej ostatnim życzeniem było, by jej jedyna córka możliwie jak najpóźniej dowiedziała się o jej chorobie. Nawet moim braciom nie pozwolono towarzyszyć jej w tych ostatnich bolesnych dniach. Mama jak zawsze wolała cierpieć w milczeniu i trzymać nas na dystans. Z pozoru mogłoby się wydawać, że to dla dobra dzieci, ale podejrzewam, że chodziło o nią samą — chciała uniknąć tych emocjonalnych momentów bliskości, które perspektywa jej śmierci na pewno by wywołała; tak samo unikała podobnych chwil przez całe życie.
W końcu pewnie z ulgą znalazła wymówkę, by nie zachować się jak matka.
— Nikt z nas nie chciał otwierać zamrażarki, ktoś zawołał na Tony’ego, żeby się zatrzymał, ale on spanikował, bo kilka samochodów za nami dojrzał gliny i… no właśnie, wtedy nam zaświtało, że szmuglujemy towar z innego stanu, więc…
Właściwie to mogę jej wybaczyć. Do ostatniej chwili była sobą, nigdy nie udawała nikogo innego. Przez całe nasze dzieciństwo jasno dawała nam do zrozumienia, że nieszczególnie ją interesujemy, więc nigdy nie mieliśmy wygórowanych oczekiwań. Ale tata i bracia… powinni byli zawiadomić mnie o jej chorobie. Jak można ukrywać coś takiego przed swoim dzieckiem, przed swoją siostrą? Nawet gdybym mieszkała sto mil dalej, cholera, powinni mnie zawiadomić. Mogłabym jej coś powiedzieć… gdybym miała czas się nad tym zastanowić.
— Wreszcie Laurie mówi: ty otworzysz klapę, ja drzwi boczne, a Tony zwolni na tyle, żebyśmy mogli wykopać to coś na pobocze.
Wśród zebranych rozlegają się chichoty.
— Policzyliśmy do trzech, zamknąłem oczy, otworzyłem pokrywę, spodziewając się, że na twarz skoczy mi coś z pazurami i futrem. A tam śpi jakiś gostek. Bóg wie, kiedy tam wszedł, pewnie jeszcze w Myrtle Beach. Zwinął się w kłębek i uciął sobie drzemkę.
Nie tak wyobrażałam sobie powrót do Avalon Bay. Dom, w którym się wychowałam, jest pełen żałobników, na każdym stole widać bukiety i kartki z kondolencjami. Pogrzeb skończył się kilka godzin temu, ale takie rzeczy idą za człowiekiem — przez całe dni, tygodnie. Nigdy nie wiadomo, kiedy wypada już powiedzieć: no dobrze, wystarczy, teraz wracajcie do swojego życia, a ja wracam do mojego. I gdzie wyrzucić to dwumetrowe serce z kwiatów?
Kiedy Cary kończy opowieść, tata dotyka mojego ramienia i gestem głowy wskazuje, żebym poszła z nim na korytarz. Chyba trzeci raz w życiu ma na sobie garnitur, trudno mi się przyzwyczaić do tego widoku. Kolejny niepasujący element. Wracam do domu i nie do końca go rozpoznaję, jakbym obudziła się w alternatywnej rzeczywistości — niby wszystko jest znajome, a jednak inne. Jakby lekko poruszone. Pewnie ja też się zmieniłam.
— Chciałem cię złapać na minutę — mówi tata, kiedy oddalamy się od uczestników tej ponurej uroczystości. Wciąż sięga do krawata albo szarpie kołnierzyk koszuli, rozluźnia go, potem chyba sam siebie przekonuje, by go zapiąć, jakby czuł się winny. — Słuchaj, wiem, że na to nie ma dobrej chwili, więc po prostu zapytam od razu.
— O co chodzi?
— Chciałem się dowiedzieć, czy planujesz zostać na trochę dłużej.
Cholera.
— Nie wiem, tato, jeszcze się nad tym nie zastanawiałam. — Nie spodziewałam się, że tak szybko przyciśnie mnie do muru. Wyobrażałam sobie, że mam trochę czasu, może kilka dni, że zobaczę, jak tu się wszystko układa, i wtedy zdecyduję. Rok temu wyjechałam z Avalon Bay. Miałam swoje powody i gdyby nie obecne okoliczności, wolałabym tu nie wracać. W Charleston mam swoje życie — pracę, mieszkanie. I rosnący stos przesyłek z Amazona pod drzwiami.
— Widzisz, miałem nadzieję, że pomożesz nam z firmą. Mama zajmowała się całym biurem i teraz wszystko się wali, odkąd… — Tata przerywa w pół słowa. Nikt z nas nie wie, jak rozmawiać o tym, co się stało, i jak rozmawiać o niej. Każde słowo wydaje się niewłaściwe. Milkniemy więc i kiwamy głowami, jakby mówiąc: tak, ja też nie wiem, ale rozumiem. — Pomyślałem… gdyby ci się nie spieszyło, może wpadłabyś do biura i spróbowała jakoś to ogarnąć?
Spodziewałam się, że tata będzie przybity, że pewnie będzie potrzebował czasu, by dojść do siebie i pogodzić się z tym, co się stało. Może ucieknie na ryby albo coś w tym rodzaju. Ale to… to duża prośba.
— A Kellan albo Shane? Każdy z nich wie więcej ode mnie o tym, co się dzieje w firmie. I nie wydaje mi się, żeby chcieli, bym nagle ja się w to wtrącała.
Moi dwaj starsi bracia od lat pracują u ojca. Oprócz małego sklepu z narzędziami tata prowadzi zakład kamieniarski, w którym zaopatrują się architekci krajobrazu i ludzie odnawiający domy. Odkąd pamiętam, wszystkie sprawy wewnętrzne — zamówienia, faktury, płace — załatwiała mama, a tata zajmował się robotą poza domem.
— Kellan to mój najlepszy brygadzista, a po huraganie mamy mnóstwo renowacji na południowym wybrzeżu, więc nie mogę sobie pozwolić na ściąganie go z placów budowy. A Shane przez ostatni rok jeździł z nieważnym prawem jazdy, bo szkoda mu było czasu na sprawdzenie cholernej poczty. Gdybym dopuścił go do rachunków, w ciągu miesiąca poszedłbym z torbami.
Ma trochę racji. Oczywiście kocham braci, ale tego jednego razu, kiedy rodzice zostawili nas pod opieką Shane’a, ten pozwolił Jayowi i Billy’emu wejść na dach z pudłem miniaturowych fajerwerków, po czym cała trójka zaczęła strzelać nimi z procy do nastoletnich synów sąsiada siedzących akurat w basenie. Dorastanie z dwoma młodszymi i trzema starszymi braćmi dostarczyło mi, mówiąc najłagodniej, wiele rozrywki.
Mimo wszystko nie dam się wrobić w bycie stałą zastępczynią mamy.
Zagryzam wargę.
— Jak długo miałoby to potrwać?
— Miesiąc, może dwa.
Kurwa.
Zastanawiam się przez chwilę, w końcu wzdycham.
— Pod jednym warunkiem — odpowiadam. — Musisz mi obiecać, że w ciągu kilku tygodni poszukasz nowego kierownika biura. Zostanę, póki nie znajdziesz kogoś odpowiedniego, ale nie mam zamiaru utknąć tu na stałe. Umowa stoi?
Tata otacza mnie ramieniem i całuje w bok głowy.
— Dzięki, córeczko. Naprawdę ratujesz mi skórę.
Nigdy nie potrafię mu odmówić, nawet jeśli wiem, że mnie wrabia. Ronan West może i sprawia wrażenie twardziela, ale zawsze był dobrym ojcem. Dawał nam wystarczająco dużo swobody, żebyśmy pakowali się w kłopoty, lecz za każdym razem nas z nich wybawiał. Nawet kiedy go wkurzyliśmy, wiedzieliśmy, że mu na nas zależy.
— Ściągniesz tu braci? Musimy omówić kilka spraw.
Na odchodnym głaszcze mnie po plecach, a we mnie narasta złe przeczucie. Z doświadczenia wiem, że narady rodzinne nie wróżą niczego dobrego. Narady rodzinne oznaczają nasilenie chaosu — tak jakby prośba o powrót do domu, nawet tymczasowy, a więc wyrwanie mnie z mojego obecnego świata, nie była już wystarczająco obciążająca. Przez głowę przebiegają mi myśli: wypowiedzieć umowę najmu czy podnająć mieszkanie, odejść z pracy czy załatwić urlop bezpłatny — a tu tata ma jeszcze jakieś plany?
— Hej, gówniaro! — Kiedy podchodzę do sofy w salonie, siedzący na jej oparciu Jay kopie mnie w goleń. — Przynieś mi piwo.
— Sam sobie przynieś, gnojku.
Jay już się pozbył marynarki i krawata, rozpiął górę odświętnej białej koszuli i zawinął rękawy. Pozostali nie wyglądają lepiej — od przyjazdu z cmentarza wszyscy stopniowo pozbywają się kolejnych części garnituru.
— Widzieliście pannę Grace? Tę z gimnazjum? — Billy, który jest jeszcze za młody na alkohol, podaje mi butelkę, ale odmawiam gestem. Przejmuje ją Jay. — Przyszła przed chwilą z Coreyem Doucette’em i tym swoim durnym psem do torebki.
— Wąsaty Doucette? — Uśmiecham się szeroko na wspomnienie szkoły. W pierwszej klasie Corey zdołał wyhodować sobie nad górną wargą odrażający cienki wąsik, co upodabniało go do seryjnego mordercy, i uparł się, że tego paskudztwa nie zgoli. Sytuacja się zaogniała, w końcu szkoła zagroziła mu zawieszeniem, jeśli się go nie pozbędzie, bo wyglądem straszył nauczycieli.
— Panna Grace musi mieć… ile… siedemdziesiątkę?
— Miała siedemdziesiąt lat, kiedy mnie uczyła w ósmej klasie — odpowiada Shane, wzdrygając się.
— To oni co, kręcą ze sobą? — Craig robi przerażoną minę. Jego klasę panna Grace uczyła jako ostatnią przed odejściem na emeryturę, a on już skończył liceum. — Porypane.
— Chodźcie — mówię do nich — tata chce z nami porozmawiać w kryjówce.
Kiedy już wszyscy jesteśmy na miejscu, tata znów zaczyna się szarpać z krawatem i kołnierzykiem koszuli. W końcu Jay podaje mu butelkę, a tata z ulgą upija łyk.
— No dobrze, będę walił prosto z mostu: wystawiam dom na sprzedaż.
— Co takiego!? — Kellan, najstarszy z nas, przerywa tacie w pół słowa, a jego zaszokowanie podzielamy wszyscy. — Skąd ci się to wzięło?
— Teraz mieszkam tu tylko z Craigiem, a on za dwa miesiące idzie na studia. Nie ma sensu utrzymywać takiego wielkiego pustego domu dla jednej osoby. Czas zacząć się ograniczać.
— Tato, daj spokój — wtrąca Billy. — A gdzie będzie spał Shane, jak znów zapomni, gdzie mieszka?
— Tylko raz! — burczy z oburzeniem Shane, waląc Billy’ego w ramię.
— Taaa, jasne, tylko raz. — Billy odpowiada kuksańcem. — A kiedy spałeś na plaży, bo zapomniałeś, gdzie zaparkowałeś samochód, chociaż to było pięćdziesiąt metrów dalej?
— Uspokoicie się wszyscy? Zachowujecie się jak banda kretynów, a tu wciąż są ludzie opłakujący waszą mamę.
Posłusznie milkniemy. Zapomnieliśmy się na minutę czy dwie. Tak właśnie wciąż się dzieje: zapominamy, a potem świadomość uderza nas z siłą ciężarówki i wracamy do rzeczywistości, tej dziwnej rzeczywistości, która wydaje się taka nieprawdziwa.
— Jak powiedziałem, dom jest za duży dla jednej osoby. Już podjąłem decyzję — mówi tata stanowczo. — Ale zanim wystawię go na sprzedaż, musimy go nieco podrasować. Na wysoki połysk.
Wszystko to dzieje się za szybko, nie nadążam. Ledwie miałam czas przyzwyczaić się do myśli, że mama choruje, a już ją chowaliśmy w ziemi; teraz muszę się pozbierać i przenieść całe moje życie do rodzinnego domu, ale ze świadomością, że ten już niedługo nie będzie nasz. Czuję się jak podcinana batem do biegu, lecz stoję nieruchomo, przyglądając się, jak świat wokół wiruje.
— Nie ma sensu wynosić wszystkiego, dopóki Craig nie zadomowi się w akademiku — ciągnie tata — więc jeszcze trochę to potrwa. Ale tak sprawy wyglądają. Myślałem, że lepiej, byście dowiedzieli się wcześniej.
Po czym wychodzi z naszej kryjówki. Stało się. Zostawia nas z echem swoich słów wciąż dźwięczącym w uszach. Siedzimy ogłuszeni, nie wiedząc, co się dzieje.
— Szlag — odzywa się Shane. Brzmi tak, jakby właśnie sobie przypomniał, że zostawił klucze na plaży w czasie przypływu. — Wiecie, ile pornusów i starego zioła kryje się w tym domu?
— Racja. — Billy robi poważną minę i klaszcze w ręce. — Kiedy tata zaśnie, zaczniemy wyrywać deski z podłogi.
Chłopcy zaczynają się kłócić i zaklepywać prawo do łupów, jeśli jakiekolwiek znajdą, ja zaś próbuję złapać oddech. Chyba nigdy nie radziłam sobie ze zmianami. Odkąd wyjechałam z domu, wciąż próbuję dojść ze sobą do ładu.
Tłumiąc westchnienie, porzucam braci i wychodzę na korytarz, a tam moje spojrzenie pada na prawdopodobnie jedyną rzecz, która nie zmieniła się tu ani odrobinę.
Mojego byłego chłopaka, Evana Hartleya.
Facet ma tupet. Przyjść tutaj. I tak wyglądać. Te przenikliwe ciemne oczy, które wciąż mnie prześladują we wspomnieniach; te brązowe, niemal czarne włosy, które jeszcze czuję między palcami. Jego uroda nadal szarpie za serce, jest jak obraz, który wciąż mam pod powiekami. Nie widziałam go od roku, ale reaguję na niego tak samo. Ledwie wejdzie do pokoju, a moje ciało już go wyczuwa, wcześniej niż ja sama dostrzegam — w powietrzu przebiegają jakieś prądy, które tańczą mi po skórze.
To przecież okropne. I to, że moje ciało reaguje na niego właśnie teraz, na pogrzebie matki, dodatkowo wytrąca mnie z równowagi.
Evan stoi obok Coopera, swojego brata bliźniaka, i rozgląda się po pokoju; w końcu mnie zauważa. Obaj są niemal identyczni, czasem tylko noszą inne fryzury, jednak większość ludzi odróżnia ich po tatuażach: Cooper ma je na obu rękach, po całości, Evan zaś głównie na plecach. Ja rozróżniam ich po oczach. Czy iskrzą się figlarnie, czy jarzą radością, czy odbija się w nich pragnienie, czy frustracja… zawsze wiem, kiedy to Evan na mnie patrzy.
Nasze spojrzenia się spotykają. Evan kiwa głową. Odpowiadam kiwnięciem, puls mi przyspiesza. Już po trzech sekundach spotykamy się na korytarzu, bez świadków.
Dziwne, jak swobodnie czujemy się przy niektórych ludziach niezależnie od upływu czasu. Zalewa mnie fala ciepłych wspomnień — nasze wspólne chwile w tym domu, kiedy byliśmy w liceum, wymykanie się na miasto i powroty o wszelkich możliwych porach, czasem chwiejnym krokiem, z podpieraniem się o ściany… histeryczne śmiechy — po cichu, żeby nie zbudzić domowników.
— Hej — odzywa się Evan, z wahaniem wyciągając ramiona, by mnie objąć. Nie protestuję, bo byłoby to jeszcze bardziej niezręczne.
Poza tym on zawsze umiał obejmować.
Zmuszam się, by nie zapadać na zbyt długo w jego ramiona, nie wdychać jego zapachu. Ciało ma ciepłe i umięśnione. Znam je tak dobrze jak moje własne — każdy cal jego wysokiej, przepysznej sylwetki.
Pospiesznie odsuwam się o krok.
— Cóż, no, dowiedziałem się. Oczywiste. Chciałem złożyć kondolencje. — Evan jest onieśmielony, niemal zawstydzony. Dłonie trzyma w kieszeniach, głowę pochylił i spogląda na mnie teraz spod gęstych rzęs. Wyobrażam sobie, ile trudu trzeba było, by go tu przyciągnąć.
— Dzięki.
— I… no tego… właśnie. — Z kieszeni wyciąga lizaka z gumą w środku. — Przyniosłem ci to.
Nie płakałam, odkąd dowiedziałam się o chorobie mamy, a teraz, kiedy przyjmuję ten głupi drobiazg, mam ściśnięte gardło, a moje oczy wilgotnieją.
Nagle przenoszę się w czasie, do pierwszego lizaka, którego wymieniliśmy. To także był pogrzeb, także pogrzeb rodzica. Było to po śmierci ojca Evana, Walta, który zginął w wypadku drogowym. Walt Hartley — typ lekkomyślnego gościa pozbawionego instynktu samozachowawczego — jechał po pijaku. Na szczęście nikomu innemu nic się nie stało. Tamtego wieczoru na ciemnej drodze Walt stracił kontrolę nad samochodem i walnął w drzewo, w ten sposób kończąc swoje życie.
Miałam wtedy dwanaście lat i nie wiedziałam, co przynieść na stypę. Rodzice zabrali kwiaty, ale Evan był dzieckiem jak ja — na co mu kwiaty? Wiedziałam tylko jedno: że mój najbliższy przyjaciel, chłopak, który od zawsze mi się podobał, bardzo cierpi, a cały mój majątek stanowił wtedy jeden nędzny dolar. Najbardziej wymyślnym prezentem, na jaki mogłam sobie pozwolić w sklepie, był lizak.
Kiedy na tylnym tarasie domu wsunęłam w jego drżącą dłoń lizaka z gumą do żucia, Evan się rozpłakał. „Dzięki, Gen”, szepnął. Potem siedzieliśmy ponad godzinę w milczeniu, wpatrzeni w fale bijące o brzeg.
— Zamknij się — mruczę do siebie, zaciskając lizaka w dłoni. — Ale z ciebie głupek. — Pomimo moich słów oboje wiemy, jak bardzo jestem poruszona.
Evan uśmiecha się domyślnie i gładzi dłonią krawat. Wygląda na miłego gościa, ale też bez przesady — ten facet nawet w garniturze sprawia wrażenie takiego, na którego trzeba uważać.
— Masz szczęście, że spotkałam cię pierwsza — mówię do niego, kiedy już potrafię wydobyć z siebie głos. — Nie wiem, czy moi bracia byliby równie uprzejmi.
Evan uśmiecha się niedbale i wzrusza ramionami.
— Kellan bije jak dziewczyna.
Cały Evan.
— O, na pewno mu to powtórzę.
Jacyś krążący po domu kuzyni zauważają nas z daleka i wygląda na to, że zamierzają podejść do mnie i porozmawiać, więc łapię Evana za klapy i popycham w kierunku drzwi do pralni. Przyciskam się do futryny, po czym sprawdzam, czy wokół jest pusto.
— Nie mogę znów dać się wciągnąć w rozmowę o tym, jak bardzo przypominam mamę — mówię z jękiem. — Bez jaj. Kiedy ostatnio widziałam niektórych z nich, jadłam jeszcze kaszkę.
Evan ponownie poprawia krawat.
— Pewnie myślą, że to ci pomoże.
— Nie pomaga.
Każda z obecnych osób koniecznie chce mi powiedzieć, jaka wspaniała była mama i jak ceniła rodzinę. Słuchanie tych opowieści o kobiecie, która w ogóle nie przypomina znanej mi osoby, niemal przyprawia mnie o dreszcze.
— Jak się trzymasz? — pyta Evan ochryple. — Tak naprawdę?
Odpowiadam wzruszeniem ramion. Właśnie w tym problem. W ciągu ostatnich dwóch dni zadano mi to pytanie kilkanaście razy, różnymi słowami, a ja wciąż nie znajduję sensownej odpowiedzi. A przynajmniej takiej, jaką ludzie chcieliby usłyszeć.
— Nie jestem pewna, czy w ogóle coś czuję. Nie wiem. Może to wciąż szok czy coś w tym rodzaju. Człowiek się spodziewa, że takie rzeczy dzieją się albo w ułamku sekundy, albo trwają miesiącami, ale to tutaj… Nie mogło wyjść gorzej: wracam do domu, a po tygodniu mama nie żyje.
— Rozumiem — odpowiada Evan. — Ledwie zaczynasz się przyzwyczajać, a tu już po wszystkim.
— Przez jakiś czas byłam jak ogłuszona. — Zagryzam wargi. — Nie wiem, może to ze mną coś jest nie tak?
Evan z niedowierzaniem wbija we mnie spojrzenie.
— Twoja mama umarła, Fred. Tak się wtedy dzieje; z tobą wszystko jest w porządku.
Słysząc to przezwisko, które on sam mi nadał, parskam śmiechem. Od dawna go nie słyszałam, niemal zapomniałam, jak brzmi. Kiedyś reagowałam na nie szybciej niż na moje imię.
— A poważnie… czekam, aż przyjdzie rozpacz, ale ona nie przychodzi.
— Niełatwo znaleźć w sobie uczucia dla osoby, która nie miała ich zbyt wiele dla ciebie. Nawet jeśli to matka. — Evan przerywa na moment. — A może właśnie wtedy.
— Racja.
Evan to rozumie. Zawsze rozumie. Jedna z rzecz, które nas łączą, to nietypowa relacja z matkami — właściwie trudno tu mówić o jakiejkolwiek relacji. Matka Evana nie jest w jego życiu niczym stałym, wpada do miasta ledwie kilka razy w roku, żeby odespać kolejny ciąg albo prosić o pieniądze; moja zaś była obecna tylko ciałem, nie duchem. Zimna i zdystansowana, nawet w moich najwcześniejszych wspomnieniach. Właściwie nie istniała w moim życiu. Dorastałam, zazdroszcząc kwiatom, które uprawiała przed domem.
— Niemal mi ulżyło, że odeszła. — W gardle rośnie mi gula. — Nie, bardziej niż niemal. To okropne, wiem, ale to coś w rodzaju… Teraz już mogę przestać się starać, rozumiesz? Bo dotąd starałam się, jak mogłam, a kiedy nic z tego nie wychodziło, czułam się parszywie.
Przez całe życie starałam się nawiązać z nią więź. Dowiedzieć się, dlaczego tak jest, dlaczego własna matka najwyraźniej mnie nie lubi. Nigdy nie otrzymałam odpowiedzi. Może teraz będę mogła przestać pytać.
— To nie jest okropne — odpowiada Evan. — Niektórzy nie nadają się na rodziców. Nie nasza wina, że nie umieją nas kochać.
Z wyjątkiem Craiga — akurat jego mama umiała kochać. Po pięciu nieudanych próbach w końcu udało jej się dopracować przepis. Jeden idealny synek, na którego przelała swoje całe zasoby macierzyńskie. Kocham młodszego brata, ale równie dobrze moglibyśmy się wychować w dwóch różnych rodzinach. On jako jedyny chodzi teraz z czerwonymi, zapuchniętymi oczami.
— Mogę ci coś powiedzieć? — pyta Evan z uśmiechem, który budzi moje podejrzenia. — Ale musisz obiecać, że mnie nie walniesz.
— Jasne, akurat obiecam.
Evan śmieje się sam do siebie i oblizuje wargi — taki ma zwyczaj, czym doprowadza mnie do szaleństwa, bo wiem, do czego zdolne są te usta.
— Tęskniłem za tobą — wyznaje. — Czy jestem dupkiem, bo poniekąd się cieszę, że ktoś umarł?
Walę go w ramię, a on udaje, że go zabolało. Niezupełnie tak chciał to wyrazić. Nie o to mu chodziło. A jednak w pewien dziwaczy sposób doceniam jego wyznanie, bo chociaż na sekundę czy dwie mogę się uśmiechnąć. Odetchnąć.
Bawię się cienką srebrną bransoletką na ręce. Unikam jego wzroku.
— Też za tobą tęskniłam. Trochę.
— Trochę? — Wyraźnie się drażni.
— Tak trochę.
— Hmmm… Po wyjeździe myślałaś o mnie… powiedzmy… raz, dwa razy dziennie?
— Raczej raz czy dwa razy w ogóle.
Evan śmieje się cicho.
Szczerze mówiąc, po wyjeździe z Avalon Bay przez kilka miesięcy usilnie starałam się odepchnąć natrętne myśli o nim. Wymazać obrazy, które pojawiały się, kiedy zamykałam wieczorem oczy albo szłam na randkę. W końcu zrobiło się lżej, udało mi się niemal o nim zapomnieć. Niemal.
I oto Evan stoi przede mną, a ja czuję się tak, jakby od ostatniego spotkania nie minęła nawet sekunda. Wciąż narasta między nami energia. Widać to w sposobie, w jaki pochyla się nade mną, w tym, że moja ręka zatrzymuje się na jego ramieniu dłużej, niż to konieczne. Niemożność dotykania go sprawia mi ból.
— Nie rób tego — rozkazuję na widok jego miny. Tonę w jego spojrzeniu. Jego wzrok chwyta mnie jak klamka od drzwi zaczepiająca o koszulę, chociaż to tylko wspomnienie tłukące się po głowie.
— Czego?
— Wiesz czego.
Kąciki ust Evana unoszą się leciutko — odrobinę. On przecież wie, jak na mnie patrzy.
— Dobrze wyglądasz, Gen… — Znów to robi. Wyzwanie w jego oczach, konsekwencje kryjące się w tym spojrzeniu. — Czas ci służy.
Cholerny cwaniaczek. To nie fair. Nie znoszę go, chociaż moje palce same dotykają jego piersi i przesuwają się w dół jego koszuli.
Nie. Nie znoszę tego, że tak łatwo może mnie zdobyć.
— Nie powinniśmy tego robić — mruczę.
Stoimy na uboczu, lecz wciąż jesteśmy widoczni, gdyby ktoś spojrzał w naszą stronę. Evan przesuwa dłońmi po rąbku mojej sukienki. Unosi materiał i koniuszkami palców delikatnie muska zakrzywienie moich pośladków.
— Nie — szepcze mi ledwo słyszalnie prosto w ucho. — Nie powinniśmy.
Więc oczywiście to robimy.
Wślizgujemy się do łazienki obok pralni, zamykamy za sobą zasuwkę. Tracę dech, kiedy Evan podnosi mnie i sadza na toaletce.
— To fatalny pomysł — mówię, kiedy obejmuje mnie w talii, a ja opieram się o umywalkę.
— Wiem — odpowiada, po czym ustami nakrywa moje.
To łapczywy, pełen żaru pocałunek. Boże, jak ja za tym tęskniłam. Brakowało mi pocałunków Evana, niecierpliwych ruchów jego języka, tego braku kontroli i rozszalałych emocji. Nasze usta pochłaniają się nawzajem, niemal zbyt mocno, a ja wciąż nie mogę się nim nasycić.
Głód oczekiwania staje się nie do zniesienia. Szarpię się z guzikami jego koszuli, odpinam je, przesuwam paznokciami po jego piersi, w końcu ból skłania go do przytrzymania mi rąk za plecami. To niepohamowana żądza. I może odrobina gniewu. Wszystkie niezałatwione sprawy wypływają na powierzchnię. Zamykam oczy i poddaję się chwili, zatracam w pocałunku, w jego smaku. Evan całuje mnie mocniej, głębiej, z pożądania tracę rozum.
Dłużej tego nie zniosę.
Uwalniam ręce i odpinam mu pasek. Evan przygląda mi się — moim oczom, moim ustom.
— Tęskniłem za tym — szepcze.
Ja też, ale nie mogę się zmusić do wypowiedzenia tych słów na głos.
Dłoń Evana wsuwa się między moje uda; ze świstem wciągam powietrze. Moja własna drżąca dłoń zakrada się w jego bokserki i…
— Wszystko dobrze? — rozlega się głos. Potem pukanie. Za drzwiami zebrała się chyba cała moja dalsza rodzina.
Nieruchomieję.
— W porządku! — odkrzykuje Evan, a koniuszki jego palców zatrzymują się ledwie o cal od miejsca, które aż boli z pragnienia jego dotyku.
Odpycham od siebie jego dłoń, a swoją wyciągam z jego bokserek, po czym zsuwam się z toaletki. Podeszwy moich balerinek jeszcze nie dotknęły podłogi, a ja już czuję do siebie odrazę. Wystarczyło zaledwie dziesięć minut w jednym pomieszczeniu z Evanem, a całą moją samokontrolę diabli wzięli.
O mało nie uprawiałam seksu z Evanem Hartleyem na stypie mojej matki, nożeż kurwa. Gdyby nam nie przerwano, oddałabym mu się tu i teraz. To naprawdę słabe, nawet jak na mnie.
Niech to szlag.
Przez ostatni rok starałam się funkcjonować, jak na normalną dorosłą osobę przystało. Nie poddawać się wszystkim destrukcyjnym popędom, które poczuję, tylko nad nimi zapanować. I co? Evan Hartley oblizuje wargi, a ja już wyczekująco rozkładam nogi.
Serio, Gen?
Poprawiając włosy przed lustrem, widzę, że Evan przygląda mi się pytająco.
W końcu się odzywa:
— Wszystko dobrze?
— Nie wierzę, omal nie poszliśmy na całość — mamroczę, czując, jak zaczyna palić mnie wstyd. Nareszcie udaje mi się odzyskać samokontrolę. Biorę głęboki wdech i unoszę głowę. — Dla jasności: nic z tego nie będzie.
— Co to niby ma znaczyć? — Napotykam w lustrze jego urażone spojrzenie.
— To znaczy, że chociaż ze względu na ojca zostanę tu na trochę, na pewno nie będziemy się spotykać.
— Że co? — Evan dostrzega determinację na mojej twarzy i jego mina kwaśnieje. — Gen, co to ma znaczyć, do diabła? Wpychasz mi język do gardła, a potem spuszczasz na drzewo? Jaja sobie robisz?
Odwracam się do niego i z udawaną obojętnością wzruszam ramionami. Evan chce mnie sprowokować, bo wie, ile drzemie we mnie emocji, że wystarczy iskra, a im bardziej się zapalę, tym większe ma szanse. Jednak ja nie mam zamiaru iść tą drogą. Nie tym razem. To było chwilowe zaćmienie umysłu. Chwilowa niepoczytalność. Teraz już mi lepiej. A zatem głowa do góry, dziewczyno. Uwolniłaś się.
— Wiesz, że nie potrafimy trzymać się z dala od siebie — mówi Evan coraz mocniej sfrustrowany. — Próbowaliśmy przecież, wielokrotnie. Nie wyszło.
Nie myli się. Do dnia mojego ostatecznego wyjazdu od pierwszej klasy liceum schodziliśmy się i rozstawaliśmy. Ciągły rollercoaster miłości i walki. Czasami jestem ćmą, a innym razem płomieniem.
Jednak uznałam, że jedynym sposobem na wygraną jest nie grać wcale.
Odsuwam zasuwkę w drzwiach i na moment przystaję, by rzucić przez ramię krótkie spojrzenie.
— Zawsze musi być ten pierwszy raz.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki