Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
62 osoby interesują się tą książką
Nowy kryminał mistrza gatunku.
Komisarz Laura Wilk staje na czele grupy śledczej poszukującej brutalnego zabójcy nastolatek. To nie podoba się jej kolegom z wydziału kryminalnego. Mimo początkowych sukcesów, brak współpracy między policjantami komplikuje sytuację. Kiedy jeden ze śledczych zostaje zamordowany, komisarz Wilk uświadamia sobie, że problem jest o wiele poważniejszy, niż jej się początkowo wydawało.
Maciej Lesiecki, psycholog współpracujący z policją, jest tak uwikłany w walkę z traumami z dzieciństwa, że nie dostrzega niepokojących zdarzeń, które nagle pojawiają się w jego życiu. Powoli traci kontrolę i jest coraz bardziej zagubiony. Nieoczekiwanie otrzymuje propozycję od nieznajomej kobiety. Ma znaleźć zwłoki zaginionej przed wielu laty młodej dziewczyny. Przyjmuje to zlecenie wierząc, że dzięki temu rozwiąże wszystkie swoje problemy. A sprawa ta nie jest prosta i niesie ze sobą wiele zagrożeń.
Pomimo własnych problemów komisarz Wilk próbuje pomóc Lesieckiemu. Oboje wpadają w pułapkę. Muszą walczyć o życie w świecie, gdzie wrogowie pozostają wrogami, na przyjaciół nie można liczyć, a za rogiem czai się nieuchwytny zabójca.
Mieczysław Gorzka urodził się w 1969 roku w Środzie Śląskiej, od trzydziestu lat mieszka we Wrocławiu. Z wykształcenia ekonomista, ale od zawsze jego największą pasją jest pisanie. Realizuje się w różnych gatunkach, największe jednak uznanie czytelników przyniosły mu powieści kryminalne.
Twórca postaci komisarza Marcina Zakrzewskiego, pojawiającego się w dwóch cyklach Cienie przeszłości i Wściekłe psy. Na pierwszy składają się: Martwy sad (2019), Iluzja (2019) i Totentanz (2020). W drugim ukazały się w roku 2021 dwie powieści: Polowanie na psy i Dziewięć. Poza seriami opublikowano dotąd utwory: Krwawnica (2022), Lilie (2022) i Burza (2023).
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 524
Część pierwsza
Początek – wiele lat wcześniej
Gdzie jest ten Poszukiwacz Zwłok?
Śledczy z Jeleniej Góry popatrzył na mundurowego. Wydął przy tym usta i skrzywił się, jakby pytał o paskudnego insekta, który wlazł mu właśnie za kołnierz kurtki. Trudno było przyznać się do tego, że cywil, zwykły student, odwalił część roboty operacyjnej należącej do policji. Tę część, w której zblazowanym śledczym nie chciało się grzebać. Bo szkoda czasu, bo statystyki, bo są pilniejsze sprawy, a dziewczyna i tak się znajdzie. No i się znalazła, do tego w stanie i w miejscu najgorszym z możliwych.
Sosnowy las z wolna się przerzedzał, pojawiały się coraz większe głazy i skały, a po kolejnych kilkudziesięciu metrach kończył się pionowym urwiskiem, z którego rozciągał się cudowny widok na podgórze Karkonoszy. Można było tu stanąć i cieszyć się panoramą. Można, gdyby nie skaza, blady kleks odciągający uwagę od piękna natury. Nagie martwe ciało dziewczyny kilkanaście metrów poniżej.
– Tam siedzi. – Funkcjonariusz wskazał do tyłu.
Mężczyzna mógł mieć góra dwadzieścia dwa lata. Oparł się pośladkami o jeden z głazów, splótł ręce na piersiach i wystawił twarz na promienie słońca przenikające przez rzadkie korony drzew. Wyglądał, jakby był na relaksującej górskiej eskapadzie, a nie jak człowiek, który znalazł przed chwilą zwłoki zaginionej przed kilkoma dniami koleżanki.
– On jest jakiś dziwny – dodał policjant.
Śledczy jeszcze raz zmierzył faceta wzrokiem. Nie podobała mu się jego postawa: rozluźniona, jakby beztroska, i ten dziwny uśmieszek błąkający się po jego wargach. Z czego on się, cholera, cieszy? Tak zazwyczaj nie wygląda ktoś, kto znalazł zakrwawione zwłoki. Do tego kogoś sobie znanego, z kim jeszcze trzy dni temu szlajał się po górskich szlakach, pił wino i kto wie, co jeszcze robił? Już on przyciśnie tego pieprzonego detektywa amatora i miłośnika poszukiwań na własną rękę.
W tym momencie od strony drogi nadeszli technicy kryminalistyczni ze sprzętem. Śledczy mimowolnie obrzucił spojrzeniem zachowującego się dziwnie młodego człowieka i przez głowę przeleciała mu jeszcze jedna myśl.
Chyba mieli pierwszego podejrzanego.
Ariel – wiele lat wcześniej
Nienawidził liczby trzynaście. Przynosiła pecha, sprowadzała nieszczęścia, pakowała w kłopoty. Ariel miał trzynaście lat i nic nie mógł na to poradzić. Mógł tylko przeczekać. Do tego mieszkał pod numerem trzynastym, przypisaną do jego nazwiska liczbą porządkową w dzienniku była paskudna i złowieszcza trzynastka. Na to też nie mógł nic poradzić. Był przekonany, że to właśnie ta przeklęta liczba ciągle złośliwie sprowadzała na niego kłopoty. Tak jak teraz.
Odgłosy pogoni zostawiał na chwilę z tyłu. Zatrzymał się na moment, żeby złapać oddech. Stał ukryty za pniem dużego drzewa, gdzieś w środku zaniedbanego i zarośniętego krzakami parku. Dał się tu zapędzić, bo nie miał już dokąd uciec.
Gonili go we czterech. Znienawidzeni koledzy z klasy, którzy ciągle go prześladowali i wyśmiewali się z jego imienia. No bo „jak można mieć na imię Ariel?”. Jak proszek do prania. Tylko tym tumanom nie przyszło nawet do głowy, że imię Ariel nosił duszek powietrzny z dzieła wielkiego zagranicznego dramaturga, pomagający szlachetnemu Prosperowi dokonać zemsty na złych ludziach. Ariel wszystkim to tłumaczył, ale nikt go nie słuchał. Dla większości był tylko proszkiem do prania. I czasem tak się czuł. Był nieistotny, banalny, niedostrzegalny, ignorowany. Tak, jakby był niczym, nikim, proszkiem albo po prostu prochem. Czasami zastanawiał się przed snem, czy gdyby kiedyś rozwiał się na wietrze, ktoś by to w ogóle zauważył. Pewnie nikt.
Koledzy ze szkoły prześladowali go nie tylko za imię, ale także za to, że był inny. Inteligentny, delikatny, wrażliwy. Ale chyba głównie z tego powodu, że był od nich mądrzejszy. Doskonale się uczył, dużo czytał, pięknie się wysławiał, był grzeczny, szanował starszych, nie sprawiał kłopotów, nie pił taniego wina i nie palił papierosów za szkołą. Pewnie niektórzy z tych ścigających go teraz tumanów nigdy w życiu nie dosięgną swoją inteligencją poziomów, na których on był już od dawna. Był totalnie inny, nie pasował do tego miejsca. Mała wieś nieopodal wielkiego miasta nie tolerowała takich odmieńców. Wybryki natury odstające od mocno zaniżonej średniej zawsze były prześladowane. Tak naprawdę polowania na czarownice nigdy się nie skończyły, przybrały tylko inną formę, bo gdyby żył w tamtych czasach, pewnie niechybnie spłonąłby na stosie.
Gdzieś niedaleko usłyszał trzask łamanych gałęzi. Zerwał się do biegu.
– Tu jest! – rozległ się za nim radosny okrzyk jednego z prześladowców.
Uciekał na oślep, czując, jak rani sobie ramiona i nogi o ostre krzaki, uchylając się przed gałęziami złośliwie smagającymi go po twarzy. Nawet one były przeciw niemu. Bo przecież wszyscy są przeciw słabszym i „innym”. Nawet Bóg.
Wybiegł nagle na małą łączkę i już wiedział, gdzie jest. Około stu metrów dalej zobaczył zrujnowany pałac należący niegdyś do właściciela ziemskiego, posiadającego też kilka położonych blisko wiosek. Jednak każda potęga przemija, historyczne zawieruchy wywracają i niszczą wszystko. W taki sposób pałac popadł w ruinę, otaczający go park przypominał teraz raczej puszczę niż miejsce do spacerów i spędzania miłych chwil w upalne dni. Staw przed pałacem też zmienił się w bagno porośnięte wodną roślinnością.
Ariel biegł resztkami sił, grzęznąc w wysokiej trawie. Pogoń się zbliżała. Na łączkę z czterech stron wypadło czterech napastników, wydając radosne okrzyki na jego widok. Ruiny były dla niego ostatnim ratunkiem. Tylko czy zdoła dobiec do nich przed tamtymi? Oni porzucili gdzieś swoje plecaki. On swój, na dodatek pełen książek wypożyczonych dzisiaj z biblioteki, miał na ramieniu.
Udało się. Podciągnął się i wskoczył do środka przez pozbawione okiennic boczne okno znajdujące się tuż nad samą ziemią. Od razu pobiegł w kierunku schodów, wbiegł na górę po dziurawych kamiennych stopniach, przebiegł przez jedno pomieszczenie, potem drugie, aż wreszcie znalazł schronienie we wnęce w murze jednego z korytarzy. Przykucnął, ciężko dysząc, zlany potem. Serce tłukło mu się w piersiach jak przestraszony ptak w klatce. Bał się. Cholernie się bał. Zakrył dłonią usta, żeby tamci nie usłyszeli jego chrapliwego oddechu. Po chwili się uspokoił i nasłuchiwał.
Na dole rozległy się głosy. Znowu się rozdzielili, żeby go szybciej odszukać. Słyszał kroki na schodach, potem chrzęst gruzu i śmieci pod ich butami, kiedy go szukali. Jeden blisko, inny dalej, jeden na górze, kolejny na dole. Nikogo nie było na jego piętrze. Oddychał głęboko i zaczął w myślach powtarzać te kilka wersów mantry, którą stworzył któregoś wieczoru po powrocie do domu z podbitym okiem. Słowa przynosiły mu otuchę, mobilizowały do działania, dodawały odwagi. Bo przecież nie ma sytuacji bez wyjścia.
– Nie błagaj o litość, ponieważ nie ma żadnego Boga. Nie okazuj słabości, bo stracisz szacunek u innych…
Usłyszał ciche kroki na schodach. Któryś z nich się zbliżał. Zacisnął mocno powieki, zbierając się w sobie. Mocniej chwycił ciężki plecak wypchany książkami.
– Pomóc możesz sobie tylko sam…
Tak, musi to zrobić sam. Nieważne, ilu ich jest. Liczą się determinacja, hart ducha i spryt. Ich przewaga liczebna jest nieistotna. Przecież on jest od nich cztery razy inteligentniejszy. Może nawet szesnaście razy.
– Nie zwracaj uwagi na innych, nikt nie jest ważniejszy od ciebie…
Kroki na korytarzu się zbliżyły. Napastnik był już tylko kilka metrów od jego kryjówki. Zebrał się w sobie.
– Nie rozmawiaj z nieznajomymi, tylko oni mogą cię zasmucić…
Zamachnął się teczką, kiedy jeden z chłopców był już o krok. To był Michał, ten o ciągle złośliwym uśmiechu, największy wazeliniarz, który na każde słowo szefa bandy, Romka, reagował gromkim śmiechem, nawet jeśli ten mówił rzeczy – obiektywnie patrząc – nieśmieszne.
Chłopak dostał w twarz. Zachwiał się i z jękiem gruchnął na plecy, wzniecając obłoczek kurzu. Był tak zaskoczony, że nawet nie zareagował. Przez chwilę nie wiedział, co się stało, a potem złapał się rękami za rozbity i krwawiący nos. Już nie był bohaterem ochoczo bijącym słabszych. Teraz po prostu się rozpłakał, próbując zatamować krwawienie. Ariel podbiegł do niego i kopnął go w bok.
Potem od razu ruszył w kierunku, z którego dochodziły odgłosy kroków innego z napastników. Poczuł się cudownie lekko. Już się nie bał. Teraz on był myśliwym.
– Nie błagaj o litość, ponieważ nie ma żadnego Boga – szeptał do siebie bezgłośnie. – Nie okazuj słabości, bo stracisz szacunek u innych.
Zostawił plecak na korytarzu i zbiegł szybko na dół.
– Pomóc możesz sobie tylko sam – powtarzał, bo to mu dodawało odwagi.
Drugiego dopadł w kącie jednego z pomieszczeń. Zasypał go gradem ciosów i kopnięć, tak że tamten nie zdążył nawet zareagować. Upadł na kolana i zasłonił głowę ramionami. Mimo to Ariel kopnął go jeszcze dwa razy, po czym zniknął tak szybko, jak się pojawił. Zostawił jęczącego chłopaka, plującego krwią rozbitych warg. To był Janusz, kolejny przydupas Romka.
– Nie zwracaj uwagi na innych, nikt nie jest ważniejszy od ciebie. Nie rozmawiaj z nieznajomymi, tylko oni mogą cię zasmucić.
Spotkał ich na parterze. Jarek prowadził utykającego Michała. Krew nadal obficie płynęła mu z nosa. Na jego widok Jarek stracił chęć do walki, puścił kolegę i po prostu zwiał bez słowa. Michał, mimo opłakanego stanu, też rzucił się do ucieczki w ślad za kolegą. Już nie byli tacy mocni, jak im się to na początku wydawało.
– Pomóc możesz sobie tylko sam – powiedział głośniej, rozejrzał się po podłodze i podniósł ciężką połówkę czerwonej cegły.
– Gdzie wy jesteście?! – dobiegł go z góry głos Romka. – Macie zasrańca?!
Odpowiedziała mu cisza, więc zawołał jeszcze raz głośniej i z wyraźnym niepokojem w głosie:
– Michał, Jarek?! Co z wami? Gdzie wy poleźliście?!
Ariel ruszył schodami na górę, z cegłówką w dłoni. Szedł cicho jak złośliwy duch, a przynajmniej na tyle bezszelestnie, żeby Romek go nie usłyszał. Przywódca bandy chodził po poddaszu i pomstował głośno na nieobecnych kolegów, coraz bardziej zły i zniecierpliwiony. Wreszcie szarpnął za zabite płytą pilśniową drzwi balkonowe. Stare gwoździe tkwiące w zbutwiałych futrynach puściły i wyszedł na częściowo zniszczony przez czas balkon. Barierka z jednej strony była zerwana i nierozsądnie było tam wchodzić. Romek jednak poszedł, omijając ten fragment balkonu. Pewne chciał się rozejrzeć po okolicy, podejrzewając, że jego koledzy dostrzegli gdzieś uciekającego Ariela i pobiegli za nim. Stąd był doskonały widok na łąkę, zarośnięty staw i część parku. Romek wychylił się odrobinę przez barierę z desek, którą ktoś przed laty tu postawił dla bezpieczeństwa. Tylko nie wiadomo czyjego, bo nikt przecież tu nie wchodził.
– Pomóc możesz sobie tylko sam.
To dobrze, że Romek tam stał. Nie słyszał, jak w jego kierunku idzie Ariel. Usłyszał dopiero wtedy, kiedy ten stanął na progu drzwi na balkon.
Romek odwrócił się gwałtownie. W postawie Ariela musiało być coś takiego, że na jego twarzy pojawił się przestrach. Tak właśnie działali nieletni szkolni bandyci. Tracili cały rezon, kiedy brakowało hordy popleczników i trzeba było samemu spojrzeć osobie prześladowanej w twarz. A to wymagało szczególnej odwagi, jeśli osoba gnębiona miała w ręku cegłówkę. Romek zbladł i nie potrafił nic powiedzieć. To dobrze; i tak nic mądrego nie popłynęłoby z jego ust. W środku był pusty jak dzban. Nie miał nic do zaoferowania światu prócz psucia i niszczenia. Był jednostką zbędną. To on był teraz proszkiem, a Ariel zmienił się w głaz.
Jeśli są sytuacje, w których w ludziach budzi się uśpiona bestia, to właśnie była jedna z nich.
– Nie zwracaj uwagi na innych, nikt nie jest ważniejszy od ciebie. Nie rozmawiaj z nieznajomymi, tylko oni mogą cię zasmucić – powiedział Ariel i postąpił krok w kierunku Romka.
Dziewczyna miała około szesnastu lat, długie ciemne włosy po matce, które zawsze nosiła rozpuszczone, jakby chciała się nimi pochwalić całemu światu. Ubierała się jak większość nastolatek – modnie, czasem wyzywająco, czasem bezwstydnie. Jezu, dlaczego w czasach, kiedy on był nastolatkiem, jego rówieśnice tak się nie ubierały? Wtedy wszyscy byli zakuci w szkolne mundurki, tylko dyskoteki albo prywatki dawały pewną odmianę, no ale dziewczyny nie były tak odważne, jak obecne pokolenie, nie pokazywały na ulicy pępka w za krótkiej koszulce. No, cóż, musiał się z tym pogodzić.
I oczywiście telefon komórkowy w zaciśniętej dłoni, z białymi kabelkami prowadzącymi do słuchawek w uszach. Czy dzisiaj jakikolwiek nastolatek, idąc do szkoły, zwraca uwagę na otaczającą go rzeczywistość? Nie, bo idzie jak lunatyk, z nosem w ekranie, i nawet gdyby przez noc życie na Ziemi się skończyło, a wytwory cywilizacji obróciły się w perzynę, pewnie nie dostrzegłby tego od razu. No chyba że nie byłoby połączenia z netem. Zresztą czy teraz są jeszcze normalne telefony? Przecież oni nawet do siebie nie telefonują, tylko piszą na komunikatorach. Jaka przyszłość czeka ludzkość, kiedy dzisiejsze dzieci przejmą jej stery? Marna.
Pogrążony w niewesołych myślach, siedział w samochodzie zaparkowanym przy chodniku, którym nastolatka szła do szkoły, i obserwował, jak się zbliża. Mimo wszystkich gorzkich refleksji, jakie go nawiedziły, czuł dziwne ciepło pod sercem, gdy na nią patrzył. Była wysoka, szczupła i bardzo ładna. Kiedy podnosiła wzrok znad ekranu, żeby nie wpaść na żywopłot, słup albo zaparkowany kołami na chodniku samochód, dostrzegał to bardzo wyraźnie. I te ciemne oczy patrzące spod ciemnych brwi. Cudowne!
Tak, zdecydowanie była podobna do matki, która kiedyś z powodzeniem brała udział w konkursach piękności. Przez jakiś czas była nawet prezenterką pogody w jednej z lokalnych stacji telewizyjnych, zanim nie zakochała się jak idiotka w tym wytatuowanym kretynie. Pewnie w życiu nie przeczytał żadnej książki z wyjątkiem książki serwisowej bardzo drogiego auta, którym aktualnie rozbijał się po mieście. A i to niekoniecznie. Przecież syn właściciela ogólnokrajowej sieci marketów spożywczych nie mógł jeździć byle czym. Miał też inną wadę. Musiał mieć ciągle nowe i coraz młodsze dziewczyny, więc była prezenterka pogody szybko straciła miejsce na piedestale i odeszła w zapomnienie. Nigdy się z tego upadku nie podniosła. Z tego, co się dowiedział, od lat samotnie wychowywała córkę i pracowała w butiku w centrum. Kariera modelki czasem kończy się dość boleśnie. I tak mogło być gorzej.
Nastolatka minęła go, nie odrywając wzroku od telefonu. Patrzył, jak się oddala. Miała długie nogi, skrywane teraz przez czarne podkolanówki, krótka spódniczka falowała na boki przy każdym kroku, na odkrytych plecach z dumą prezentował się tatuaż w kształcie rozłożonych skrzydeł. Jezu, kto nastolatce pozwolił na taki tatuaż? Chociaż z drugiej strony podobał mu się. Był nawet podniecający. Pobudzał wyobraźnię. Prowokował do rozważań, czy czasem inne takie niespodzianki nie czają się w miejscach intymnych, przez większość czasu ukryte przed światem i odsłaniane tylko tym najbardziej zaufanym. Ciekawa myśl, ale chyba nieodpowiednia w tej chwili i w tym kontekście. Przywołał się do porządku.
Zastanawiał się, czy ją kochał. Przecież w ogóle jej nie znał. Chyba tak, takie uczucie jest silniejsze niż wszystko inne. Trwa mimo czasu i odległości, na przekór wszystkiemu, nawet absolutnemu brakowi kontaktu, nawet wśród nieznajomych. Jezu, świat jest zbyt skomplikowany. Wolałby, żeby był mniej złożony, może wtedy można by zapanować nad narastającymi gdzieś w środku pierwotnymi, przerażającymi, zwierzęcymi żądzami. Najgorsze było to, że on nie potrafił nad nimi zapanować. Teraz nawet nie próbował. Po prostu kiedyś eksploduje z niszczycielską siłą. Znowu w jego życiu nastąpią gwałtowne i bardzo emocjonujące zmiany i na jakiś czas będzie spokój. Jezu, czy to się kiedyś skończy?
Dziewczyna oddaliła się i zniknęła za rogiem budynku. Westchnął, przekręcił kluczyk w stacyjce i kiedy tylko silnik zawarczał, włączył się do ruchu. Po chwili wahania też skręcił za róg, w ślad za nastolatką. Popatrzył na nią jeszcze, zanim doszła do budynku szkoły.
Potem, ruszając wolno, myślał. Jezu, jaki ona ma charakter? To, że fizycznie była podobna do matki, nie budziło żadnych wątpliwości. I bardzo dobrze. Miałaby w życiu o wiele trudniej, gdyby odziedziczyła urodę po ojcu. Ale jaka naprawdę jest? Może jest lekkomyślna, porywcza, łatwo się zakochuje i pod wpływem bliżej nieokreślonych impulsów podejmuje zazwyczaj błędne decyzje, jak matka? A może jest taka jak ojciec? Jezu, jeśli zmaga się z tyloma osobistymi problemami co ojciec, to jej przyszłość jawi się dość ponuro.
Zamyślony nie zauważył mężczyzny na pasach przed szkołą. W ostatniej chwili nacisnął na pedał hamulca, opony jęknęły na asfalcie, auto zatrzymało się, a przeciążenie rzuciło nim o kierownicę. Jezu, o mało nie przejechał przechodnia. Kiedyś miasto zatrudniało bezrobotnych, żeby pomagali przechodzić dzieciakom przez ulice przed szkołami. Ubrani w odblaskowe kamizelki, z wielkimi transparentami w dłoniach byli widoczni z daleka. Teraz chyba ten zwyczaj już zniknął, bo przed tą szkołą nikogo takiego nie było i właśnie doszłoby do nieprzyjemnego zdarzenia. Co prawda jechał wolno, ale jednak.
Mężczyzna postał chwilę przed maską jego auta, patrząc mu prosto w oczy. Był wysoki, miał krótkie zafarbowane na czarno włosy i coś takiego w oczach, że aż człowieka przechodziły ciarki, kiedy tamten świdrował go spojrzeniem. Bardzo nieprzyjemny typ, specyficzny i dość mroczny. Na szczęście pokazał tylko środkowy palec i poszedł dalej, znikając mu z oczu.
Pieprzone poniedziałki! Czy ktoś w ogóle lubił poniedziałek? We krwi krążyły pewnie jeszcze jakieś ostatnie promile z sobotniej popijawy i z leczenia kaca piwem w dzień święty. Trzeba było jeszcze kilku godzin, żeby dojść do siebie i zacząć w miarę normalnie myśleć i funkcjonować. W związku z tym wyprawa autem za miasto do jakiejś pipidówy w ten przeklęty pierwszy dzień tygodnia była największą katorgą, jakiej człowiek mógł doświadczyć. Chociaż z drugiej strony cios pałką w głowę na początku tygodnia mógł zwiastować, że potem będzie już tylko lepiej. Jedynie okoliczności, dla jakich trzeba było się telepać w to odludne miejsce, nie zapowiadały na później łatwej i przyjemnej pracy. Raczej były preludium do prawdziwego trzęsienia ziemi, połączonego z gradobiciem i powodzią.
Takie było przynajmniej zdanie komisarza Piotra Żołnierza, kiedy jego służbowe auto podskakiwało na wybojach polnej drogi między polami. Na każdy taki podskok kac odpowiadał tępym łupaniem w czaszce. Dobrze, że przynajmniej już widział cel wyprawy – małą kępę drzew przy autostradzie A4 w kierunku na Opole. Promienie porannego słońca odbijały się w szybach kilku stojących tam policyjnych radiowozów.
Że też ten skurwysyn wybierał takie miejsca na swoje zboczone zabawy – przemknęło mu przez zbolałą głowę. Podmiot tej uwagi specjalnie działał w taki sposób. Dlatego od pięciu lat pozostawał nieuchwytny. Zabójca nastolatek, który zawsze uderza znienacka, maltretuje, gwałci, zabija i znika. Jak złośliwy duch z samego piekła. Taki cholerny poltergeist. I tak właśnie ochrzciła go prasa, kiedy jakiś policyjny gnojek puścił farbę i do mediów dotarło, że w okolicach Wrocławia od lat grasuje seryjny zabójca. Żołnierz pamiętał chryję, jaka się zrobiła, kiedy opublikowano artykuł, w którym znalazło się wyjątkowo dużo szczegółów z dotychczasowych zabójstw, znanych tylko prokuratorom i policjantom zajmującym się ściganiem Poltergeista. Komendant wojewódzki wpadł wtedy we wściekłość i koniecznie chciał dopaść kreta. To był jakiś gnojek, niepotrafiący po pijaku trzymać gęby na kłódkę, albo sprzedajna menda, albo jeszcze większy skurwysyn, któremu zależało wyłącznie na udupieniu kolegów. I oczywiście nie znaleźli wtedy kreta. Dla komendanta sprawa była jasna. Jeśli śledczy nie potrafią wytropić źródła przecieku we własnych szeregach, to z nich są gówniani śledczy i na pewno nie znajdą zabójcy.
Poszła w ruch gilotyna i poleciały głowy, jak w pewnym kraju, podczas trójkolorowej rewolucji. Poleciał prokurator, mimo że był jednym z najlepszych, odwołany został szef grupy śledczej, a jego miejsce zajął komisarz Piotr Żołnierz.
Wtedy się cieszył, bo mógł wreszcie pokazać, ile jest wart. Tylko że od tamtego czasu minęły dwa lata i nie pokazał wiele, a ciało kolejnej nastolatki, do którego właśnie się zbliżał, spowoduje, że i on w najbliższym czasie zostanie usunięty ze stanowiska szefa grupy dochodzeniowo-śledczej. No i dobrze. Na tej sprawie wszyscy łamią sobie zęby, więc chyba nie ma już wielu chętnych. Niech komendant wojewódzki sam stanie na czele śledczych, zobaczy, co mu się wydaje, że można, a co jest naprawdę wykonalne..
Nie chciał oglądać widoków, które na niego czekały przy tej kępie drzew. Jeszcze bardziej zwolnił, otworzył szerzej okna w aucie i zapalił, mimo że nigdy tego nie robił wewnątrz wozu.
Wstawał kolejny upalny dzień, jaki natura fundowała ludziom w drugiej połowie maja. Temperatury były nienormalne jak na tę porę roku, więc można było przypuszczać, że robiła to raczej specjalnie, aby ich pognębić, a nie sprawić przyjemność. Zresztą czy miała za co ludziom sprawić przyjemność? Raczej nie.
Żołnierz wyrzucił papierosa po kilku pociągnięciach i już za moment parkował za ostatnim policyjnym radiowozem w szeregu. Wysiadł z ociąganiem i poszedł wolno przez wysokie trawy w kierunku drzew. Zatrzymał się na moment, nie zwracając uwagi na innych. Miejsce zbrodni było już ogrodzone taśmami z napisem „policja”, mundurowi stali na zewnątrz kręgu, w środku kręciło się tylko dwóch techników w białych uniformach, zasłaniających nawet twarz, obok nich tak samo ubrany fotograf na przemian robił zdjęcia i filmował zabezpieczone przez nich ślady. Ulżyło mu na chwilę, gdy zobaczył, że na razie przysłaniają mu makabryczny widok na zwłoki.
Pomyślał, że zdąży jeszcze wypalić papierosa, zanim zobaczy go komisarz Góralski, który jako jedyny, poza technikami, znajdował się na terenie odgrodzonym taśmami. Nagle papieros zemdlił Żołnierza. Co z tego, że był skorumpowanym starym gliniarzem, co z tego, że za pieniądze krył przestępców, co z tego, że na zlecenie zaufanych adwokatów i prokuratorów – tak samo umoczonych w kontakty z półświatkiem jak on – usuwał lub podmieniał dowody w magazynie albo wymuszał na świadkach zmianę zeznań. Teraz zupełnie się nie liczyło, że miał na sumieniu jeszcze gorsze czyny, dzięki którym było go stać na wszystko, czego sobie tylko zażyczył, i jak mało kto potrafił używać życia. Teraz, przez te kilka minut, znowu stał się takim policjantem, jakim był zaraz na początku służby. Pełnym ideałów, wierzącym w sens walki ze złem i ścigania przestępców.
Gdyby teraz dorwał skurwysyna, który w taki sposób okalecza, gwałci i morduje nastolatki od kilku lat i wciąż pozostaje na wolności, pewnie mógłby go nawet zabić. Na pewno by go nie zastrzelił. Biłby gołymi rękami, powoli, metodycznie, złamałby mu palce, jeden po drugim, żeby ten wrzód na zdrowym społeczeństwie czuł, że umiera. Skopałby go po jajach, żeby już nigdy nie miał czego wyciągnąć z rozporka. Dopiero gdyby uznał, że cierpienie, jakie mu zadał, w niewielkiej części wynagrodziło krzywdę, którą wyrządził, przestrzeliłby mu kolana i zadzwonił po karetkę. Nie obchodziłoby go, co by z nim później zrobili. Mogliby go nawet oskarżyć i zamknąć w pierdlu. Choć raczej by tego nie zrobili. Dlaczego? Bo każdy by mu zazdrościł, że się odważył i sam wymierzył sprawiedliwość, nie licząc się z sądami, które nieraz już swoimi łagodnymi wyrokami niweczyły pracę śledczych i pozwalały sadystom wrócić do normalnego życia albo decydowały o umieszczeniu ich w zakładach psychiatrycznych, na leczenie. A przecież, do jasnej cholery, wszyscy wiedzieli, że nie można zresocjalizować takiego psychopaty jak ten, ani tym bardziej go wyleczyć. Bestia już na zawsze pozostanie bestią i w normalnych warunkach należałby się jej stryczek. Tylko że żyjemy w jakichś dziwnych czasach, kiedy zamiast karać z pełną surowością, kierujemy się źle pojmowanym humanitaryzmem. Czy ten psychol, mordując niewinne nastolatki, wykazywał się jakimiś ludzkimi uczuciami? Nie, dlatego nie był człowiekiem; był agresywnym i śmiertelnie niebezpiecznym zwierzęciem, a do takich po prostu się strzela. I nie ma wtedy mowy o humanitaryzmie.
Tak, był za karą śmierci dla takich potworów.
– Piotr!
Wołanie Górala dobiegło do jego uszu dopiero po dłuższej chwili. Kolega jednak go wypatrzył. Żołnierz niechętnie zdusił peta pod butem i przekroczył magiczny krąg wyznaczany przez taśmę. Uścisnęli sobie dłonie. Komisarz Góralski, niezbyt odkrywczo nazywany w wydziale Góralem, był jego całkowitym przeciwieństwem. Niższy o głowę, zamiast po robocie chodzić na siłownię i rzeźbić sylwetkę, wolał skoczyć na kebab i zatroszczyć się o krągłości na brzuchu, nie golił głowy na zero, tylko starannie pielęgnował swoje czarne, kręcone włosy, odwiedzając fryzjera co najmniej raz w tygodniu. Chodził do barbera, który pielęgnował jego krótką, czarną brodę, podczas gdy Piotr golił się sam, a że tego nie lubił, jego golenie też wypadało raz w tygodniu. W tym przynajmniej była zgodność. No i jeszcze w jednym: obaj tak samo lubili przytulać brudną kasę i bawili się równie dobrze, wydając ją na dziwki. Kiedy szli w sobotę do klubu, Góral potrafił wyrwać równie ładną dupę jak Piotr, mimo że nie mógł poszczycić się wielkimi bicepsami, rzeźbioną klatą, sześciopakiem na brzuchu i sylwetką w kształcie litery V. Za to jego portfel był tak samo wypchany pieniędzmi, co w tym wypadku miało decydujące znaczenie.
– Mamy kolejną ofiarę. – Po minie Górala można było wywnioskować, że i on tego poranka wrócił do poglądów idealnego stróża prawa.
– Coś już wiadomo?
– Nastolatka, ten sam schemat, podobne obrażenia. Nie ma wątpliwości.
– Kurwa mać!
Zapytał najbliższego technika, czy może zbliżyć się do zwłok. Ten na migi pokazał mu, którędy ma iść. Poszedł, ale zaraz stanął, przełykając głośno ślinę. Widział niejedno, nic go nie ruszało, żołądek miał zawsze stalowy. Częściej rzygał po wódce niż na widok zmasakrowanych czy rozkładających się zwłok. Tylko że tym razem było inaczej. Może to świadomość totalnej porażki jako szefa grupy śledczej spowodowała u niego aż tak daleko idący dyskomfort.
Odetchnął głęboko i podszedł tak blisko, jak pozwolił mu technik. Z tyłu jednostajnie szumiała autostrada, po której w obie strony pędziły auta. To go trochę rozpraszało i musiało minąć nieco czasu, zanim odgonił od siebie wszystkie zbędne myśli i dźwięki. Skupił się jedynie na zwłokach i miejscu zbrodni. Tylko czy to było miejsce zbrodni, czy jedynie miejsce porzucenia ciała?
Rozejrzał się. Kilkanaście starych drzew z opadającymi ciężko gałęziami rosło jak wysepka na skraju pól uprawnych, należących do jakiegoś rolnika. Jak okiem sięgnąć ciągnęły się łany młodego zboża, poprzecinane śladami maszyn rolniczych dokonujących oprysków i dziurawą polną drogą, którą tu przyjechali.
Spojrzał pod nogi i rozejrzał się po najbliższej okolicy. Tu kiedyś musiało być jakieś bajoro i pewnie drzewa rosły na jego skraju, skoro teren nie został nigdy zagospodarowany pod uprawy. Tyle że ostatnie lata były suche i woda, a potem błoto, wyschły, roślinność wodną z wolna zastępowała ta porastająca zwykłe łąki. Na razie jednak była niska i rachityczna.
Zwłoki leżały na brzuchu, w miejscu, gdzie wyraźnie rysował się prawie zupełnie pozbawiony roślinności łach zaschniętej gliny. Jasne, długie włosy, posklejane krwią, okalały szczelnie głowę, jak wełniana czapka w zimę. Twarzy nie było widać, z czego komisarz Żołnierz akurat był zadowolony. Ręce ofiary rozrzucone na boki – zdaniem policjanta trochę nienaturalnie, lecz nie potrafił z całą pewnością stwierdzić, czy są połamane, czy powykręcane w stawach barkowych. Plecy podrapane ze strużkami zaschniętej krwi, pośladki posiniaczone, zakrzepła krew między nogami, długie nogi pocięte, jedna stopa na pewno złamana i posiniała. Nie patrzył dłużej, tylko ostrożnie się wycofał do Górala.
– I co o tym myślisz? – zapytał go kolega.
– Nasz złośliwy duch wrócił.
Żołnierz starał się, żeby jego głos zabrzmiał w miarę naturalnie, chociaż nie do końca mu się to udało. Może na skutek ostatnich obrazów, a może był to jednak wyrzut sumienia, że się nie sprawdził jako szef grupy śledczej. Gdyby mu się udało, ta dziewczyna na pewno by żyła. Ale się nie udało. Trudno jest złapać ducha, kiedy nie ma się pojęcia, kim jest i gdzie straszy. Z tym seryjniakiem tak właśnie było. Czekał, aż zamieszanie minie, a potem mordował, uderzając znienacka, praktycznie zawsze tak samo. Nastolatka znikała z ulicy po zmroku i po jakimś czasie policja odnajdywała jej okaleczone ciało. Mordowana była gdzie indziej, więc śladów w miejscu porzucenia ciała było bardzo niewiele. Do tego zabójca za każdym razem starannie to miejsce wybierał. Totalne odludzia, twardy grunt, trudny dojazd – taki był standard.
– Już wiesz o decyzji szefa? – zapytał Góral, nie patrząc na Piotra.
– Jakiej decyzji?
– Nie jesteś już szefem grupy śledczej.
Mimo że Żołnierz się tego spodziewał, poczuł się zraniony do żywego. Nikt do niego nie zatelefonował, nikt go nie ostrzegł; dowiedział się przypadkiem od jednego ze śledczych. Tak się nie postępuje z gliniarzem, który na tej robocie zjadł zęby. To było uwłaczające jego godności. Wściekłość zapaliła się i zgasła jak siarka w zapałce. No i po co mu te nerwy?
– Jak to się stało? – zapytał przez zaciśnięte szczęki.
– Ja tam nie wiem. – Góralski wzruszył ramionami, śledząc ptaki gnieżdżące się w koronach drzew. – Patryk dowiedział się na porannej naradzie u naczelnika i przekazał mi w tajemnicy. To jeszcze nic oficjalnego.
– No ja myślę – rzucił Żołnierz.
– Nie mów, że się nie spodziewałeś.
– Coś wisiało w powietrzu, ale żeby, cholera, tak od rana w poniedziałek i z tajniaka? Tego akurat się nie spodziewałem. Nie pozwolili mi nawet obejrzeć trupa w spokoju.
– Nie przesadzaj. – Góral zapalił papierosa, nie częstując kolegi. – Zwłoki obejrzałeś w spokoju, może trochę na kacu, ale wierzę, że twój policyjny nos nie jest aż tak zamroczony, żeby czegoś nie zwąchać.
Komisarz Żołnierz spojrzał na niego ze złością, ale nic nie odpowiedział. Cholera, niby sami koledzy, po tych samych pieniądzach, a tylko się odwróć do nich plecami i zaraz któryś zmieni się w Brutusa z nożem. Do tego nie sposób przewidzieć który.
Może już powinien zmienić środowisko i zająć się czymś innym? Tylko czym? Nie chciał skończyć jako jeden ze współpracowników gangsterów w białych kołnierzykach. Przecież oni tylko czekali, aż odejdzie z policji. Mieli na niego tyle haków, że nawet przez myśl by mu nie przeszło, żeby odrzucić propozycję nie do odrzucenia, którą by mu przedstawili następnego dnia. Kiedyś myślał, że odłoży sporą sumkę w zielonych, wyjedzie na kraniec świata i stamtąd pokaże im cztery litery. Niestety, pieniądze przepieprzył i teraz sam znajduje się w czterech literach. Niech to szlag trafi!
– Wiadomo już, kto przejmie kierowanie grupą? – zapytał, rezygnując z zapalenia papierosa. W międzyczasie go zemdliło.
– Prokurator też będzie nowy. – Góral miał nieodgadniony wyraz twarzy.
– Kto?
– Sobociński.
– No i co?
– Co ty, kurwa, masz dzisiaj kłopoty z myśleniem? Czyim przydupasem jest Sobociński?
Piotr przeklął głośno i jednak zapalił.
– Wilczyca nadchodzi i będzie kąsać – podsumował z krzywym uśmiechem komisarz Góralski.
Komisarz Laura Wilk, przez kolegów złośliwie zwana Wilczycą, skręcała właśnie z głównej drogi i wolno toczyła auto po wertepach między polami obsianymi zbożem, jadąc w kierunku kępy drzew znajdującej się niedaleko autostrady. Kiedyś wkurzało ją to, że koledzy z Wydziału Kryminalnego Komendy Wojewódzkiej Policji we Wrocławiu nazywają ją Wilczycą. Szybko jednak przeszła nad tym do porządku dziennego. Potem nawet zaczęło jej to sprawiać przyjemność. Męski szowinizm w policji miał się dobrze i jako młoda policjantka wielokrotnie spotykała się z niewybrednymi komentarzami albo propozycjami, za które chętnie dałaby rozmówcy w mordę. I raz czy dwa nawet dała, z szybkim i bardzo dobrym skutkiem.
Chyba właśnie dlatego zaczęli ją nazywać Wilczycą. Od tego momentu wszelkie seksualne aluzje się skończyły. Wilczyca – to brzmiało mocno, dumnie i niebezpiecznie. Koledzy sami wpadli w swoją pułapkę, nadali jej groźną ksywkę i dzięki niej zaczęli ją nareszcie traktować z szacunkiem, jak partnera, a nie jak twardogłową feministkę, która postanowiła zrealizować się w supermęskim zawodzie, chociaż kompletnie się do tego nie nadaje. Tylko że Laura się nadawała. Nadawała jak jasna cholera, co niejednokrotnie udowodniła, posyłając za kraty psycholi. Większość śledczych z wydziału kryminalnego o wiele mniej nadawała się do bycia funkcjonariuszem niż ona. Co chwilę im to pokazywała i ponosiła konsekwencje w postaci złych spojrzeń, złośliwych uwag za plecami, a czasem kopania zdradliwych dołków na ścieżce jej kariery.
Zresztą było już tego coraz mniej. Zostało jeszcze tylko paru skorumpowanych drani, którzy ciągle patrzyli na nią, jakby nadawała się tylko do garów, dawania dupy i zarabiania coraz większej kasy na zasiłkach porodowych i pięćset plusach. Ale z nimi też sobie w końcu poradzi. Nie znosiła zdrajców w fabryce i na pewno już dawno sprowadziłaby ich do parteru, gdyby miała twarde dowody. Było trudno, ale to tylko kwestia czasu. Poradzi sobie i z nimi.
Jednym z takich zatwardziałych oficerów, nieustających w podkopywaniu jej na wszystkie sposoby, był komisarz Żołnierz. Teraz, kiedy wreszcie ma zająć jego miejsce na czele grupy śledczej ścigającej Poltergeista, liczyła się z wybuchem wojny totalnej. I miała to w dupie.
Laura Wilk miała trzydzieści sześć lat i alergię na dzieci, stałe związki, miłość i inne cholerne klątwy, które mogą człowiekowi zamącić w głowie. Ona była odporna. W całym jej życiu pojawił się tylko jeden facet, do którego czuła słabość, jednak nie aż tak wielką, żeby planować z nim wspólne życie. Nie wyobrażała sobie, jak mogłaby dzielić mieszkanie z przedstawicielem płci przeciwnej, chodzić do tej samej toalety, używać tej samej wanny, wreszcie spać w tym samym łóżku. Po co ludzie robią sobie taką krzywdę? Poza tym związki ograniczają wolność. Zamiast robić to, na co akurat ma ochotę, musiałaby liczyć się ze zdaniem kogoś innego, kto miałby w tym czasie zupełnie inne pomysły. O seksie nie wspominając. Preferowała niczym nieskrępowaną wolność w tym zakresie i chodziła do łóżka, z kim chciała i wtedy, kiedy miała ochotę. Wbrew plotkom, które na jej temat krążyły po komendzie, była jak najbardziej heteroseksualna. Kobiety jej nie interesowały, nie miały do zaoferowania tego czegoś, co ją najbardziej w seksie kręciło, a wszelkie imitacje budziły tylko wstręt.
Nosiła się jak mężczyzna już od wczesnych lat szkolnych. Znajomi zawsze jej powtarzali, że w boskim systemie dystrybucji ciała i ducha musiał nastąpić błąd i Laura powinna była urodzić się chłopakiem, a nie dziewczyną. Nie zgadzała się z takim twierdzeniem. Była stuprocentową kobietą, a to, że nigdy nie ubierała się jak kobieta, niczego nie zmieniało. Nawet jasne włosy ścięła na krótko, ponieważ zbyt długie loki ją denerwowały. Na złośliwe uwagi, że zamiast do kosmetyczki chodzi do golibrody, reagowała pełnymi politowania uśmieszkami.
Nie miała pojęcia, kim by została, gdyby na bardzo wczesnym etapie swojego życia nie zdecydowała się na pracę w policji. Zresztą takie rozważania nie miały najmniejszego sensu. Ona urodziła się po to, żeby ścigać popaprańców, zboczeńców i zabójców. I to tych najgorszych. To był jej główny życiowy cel.
Zawsze uważała, że jest jedyną osobą w wydziale, która jest w stanie złapać Poltergeista, jednak szansę dostała dopiero teraz, kiedy znaleziono już ósme zwłoki w ciągu pięciu lat. Szef wreszcie poszedł po rozum do głowy, przestał ulegać naciskom kolegów i podjął jedyną słuszną, męską decyzję i zlecił kobiecie audyt dotychczasowego śledztwa. Dogadał się przy tym z prokuraturą i prokurator też się zmienił. Sobociński był jej przyjacielem, pracowali razem od zawsze i świetnie się dogadywali. Mimo że w powszechnej opinii uważany był za miękkiego, miał otwarty umysł i nie bał się podejmowania wyzwań. Razem z Laurą zawsze odnosili sukcesy.
Tak się złożyło, że dzień wcześniej spotkała się nieformalnie z naczelnikiem wydziału i komendantem wojewódzkim, przedstawiając im wyniki audytu. Po półgodzinie zapadła decyzja o odwołaniu Żołnierza i mianowaniu jej na szefową grupy. Na nieszczęście o poranku przyszła wiadomość o znalezieniu kolejnych zwłok. Poltergeist wrócił.
Zaparkowała na końcu szeregu aut, wysiadła i zlustrowała otoczenie. Słońce zaczynało przypiekać, autostrada szumiała, tak samo jak korony drzew w porywach wiatru. Popatrzyła, co robią technicy, a potem skierowała się bezpośrednio do stojących w pewnym oddaleniu Góralskiego i Żołnierza. Nie miała zamiaru niczego im odpuszczać. Spierdolili, więc powinni dostać po łbie.
Góral patrzył na nią z lekkim uśmiechem, kiedy się zbliżała, za to ta wielka, łysa, zarośnięta i niesympatyczna góra mięśni, w centralnej ewidencji ludności zarejestrowana jako Piotr Żołnierz, nawet na nią nie spojrzała. W ostatnim momencie, ku zdumieniu Górala, Laura skręciła i wdała się w rozmowę z technikami. Po chwili mundurowi zabezpieczali taśmami cały teren od drogi do miejsca położenia ciała i przestawiali samochody trochę dalej, żeby nie stały w miejscu, gdzie potencjalnie mógł się zatrzymać zabójca, przywożąc tu zwłoki. Takie zmiany trwały kilkanaście minut, które spędziła na rozmowach z technikami i na sprawdzeniu terenu od strony lasu. Wkrótce i tam rozciągane były taśmy.
Kiedy wróciła do dwóch kolegów z wydziału, Góralski już się nie uśmiechał, a jego kolega wyglądał, jakby ładował akumulatory w laserach zamontowanych w oczach, żeby zwiększyć ich moc i spalić ją pierwszym spojrzeniem.
– Przyjechaliście tu, kurwa, na wycieczkę czy leczyć kaca? – warknęła, kiedy stanęła przed nimi z rękami w kieszeniach dżinsów.
Na szczęście Żołnierz nie dysponował żadnymi ukrytymi supermocami, ponieważ przeżyła jego pierwsze spojrzenie. Pewnie był bardzo zawiedziony.
– O co ci chodzi? – mruknął.
– Nie zabezpieczyliście w należyty sposób miejsca znalezienia zwłok – powiedziała twardo.
– Daj spokój. – Góral chciał zbagatelizować jej zarzut. – Nie padało od miesiąca, droga jest twarda jak skała, żadnych śladów.
– Sprawdziliście, którędy przeniósł tu ciało? Na pewno zostały odciski w trawie, jeśli już ktoś ich nie zadeptał.
– Na tych łachach zaschniętej gliny z suchą trawą i tak nic nie zobaczysz…
– Gówno mnie to obchodzi! – warknęła, podnosząc głos, aż stojący nieopodal mundurowi spojrzeli w ich kierunku z ciekowością. – Chcę mieć ten teren przeszukany i obfotografowany. On nie zjawił się na środku tego wyschniętego bajora znikąd. Był obciążony ciałem dziewczyny, musiał zostawić głębsze ślady.
– Technicy tam patrzyli. – Żołnierz mierzył ją coraz bardziej wściekłym spojrzeniem.
– Nie wiesz, gdzie patrzyli, bo cię tu jeszcze nie było – odpowiedziała. – Góral, widziałeś tę ścieżkę od strony drzew? Kto ją wydeptał?
– Zwierzęta.
– A jesteś tego pewien? Może on przyszedł stamtąd i coś znajdziemy?
Nikt nie lubi, kiedy zarzuca mu się niekompetencję.
– Odczep się, Laura! – rzucił ostrzej. – Działałem tak, jak uznałem za stosowne w tej sytuacji. W ten sposób do każdego można się przyczepić.
– Zajęłaś moje miejsce i dlatego teraz będziesz po nas jeździć? – odezwał się dziwnie spokojnym głosem komisarz Żołnierz.
Laura zerknęła na niego zaskoczona. Spodziewała się eskalacji tej awantury, tymczasem on zachowywał się wyjątkowo spokojnie.
– Nie zamierzam, chociaż mam prawo być wkurzona – odpowiedziała. – Przez ostatnie dwa tygodnie przeglądałam akta ze śledztwa…
Specjalnie zawiesiła głos, żeby zarejestrować ich reakcje. Z zadowoleniem zauważyła zaniepokojenie. Wcale im się nie dziwiła. Jeśli szef w tajemnicy zleca komuś audyt prowadzonego przez ciebie śledztwa, świadczy to co najmniej o nadszarpniętym zaufaniu.
– Pamiętacie, że przy drugich i trzecich zwłokach znaleziono wióry? – zapytała.
Komisarz Góralski się trochę rozluźnił.
– W pierwszym przypadku piwnica była zanieczyszczona, więc trudno było traktować te wióry jako ważny ślad – powiedział. – W drugim zachodziło poważne podejrzenie zanieczyszczenia miejsca znalezienia ciała przez jednego z policjantów. Miał te wióry na spodniach.
Laura popatrzyła mu w oczy i pokiwała głową.
– Tylko nikt wtedy nie sprawdził, że wióry znalezione na miejscu pochodziły z drzewa sosnowego, a te na spodniach policjanta to były pozostałości po wierceniu w płycie wiórowej.
Góral zagryzł wargi i spojrzał na Piotra. Ten wzruszył ramionami.
– Wtedy nie byłem jeszcze szefem grupy – powiedział.
– Ale miałeś obowiązek jeszcze raz przeanalizować wszystko, co zostało zgromadzane w aktach.
– I to zrobiłem – odpowiedział twardo. – Nie uznałem tych wiórów za istotny szczegół. Nie przypniesz mi tego.
Laura milczała przez moment.
– Nie mam zamiaru – powiedziała wreszcie. – Nie jesteś w tej chwili na dywaniku u szefa, więc odpuściłam ci te wióry. Chciałam tylko zakomunikować, że od teraz ja dowodzę i u mnie nie będzie pobłażania za zbytnią rutynę i bylejakość. Każde miejsce znalezienia zwłok ma być sprawdzone tak, jak was uczyli w szkole i na szkoleniach. – Spuściła wzrok na leżące pod ich nogami niedopałki papierosów. – Jeśli ktoś coś zaniedba, zgłoszę to naczelnikowi i gówno mnie będzie obchodziło, kto ile lat pracuje już w psiarni. Jak się znudziło, można zmienić zawód i nie denerwować tych, którzy naprawdę chcą coś zrobić.
Ich spojrzenia były jak stukilogramowe odważniki, ale ona nie dała się przygnieść. Trochę spuściła z tonu.
– Musimy znaleźć psychola, zanim zginie kolejna nastolatka. Może gdyby ktoś zwrócił wcześniej uwagę na te wióry, już byśmy go mieli.
Obróciła się na pięcie i odeszła do techników.
Żołnierz splunął za nią i wykrzywił twarz w złym grymasie.
– Jeszcze kiedyś ją załatwię – szepnął tak, żeby tylko Góral mógł go usłyszeć. – Wyjątkowo mi, larwa, działa na nerwy.
– Tylko nie mów, że taka ostra babka nie działa na twoją wyobraźnię – zakpił kolega.
– Odpieprz się ode mnie. Ona nie jest w moim typie. To słabi faceci znajdują sobie ostre laski. Prawdziwi mężczyźni nie potrzebują takich ekstremalnych podniet. To oni rządzą.
– Filozof się, kurwa, znalazł.
Kilka minut później technik przy drodze zawołał komisarz Laurę Wilk. Podeszła i przykucnęła przy nim. Wskazywał na drobinki w trawie.
– Co to jest? – zapytała, czując miły dreszcz ekscytacji na plecach.
– Wygląda na wióry – powiedział ostrożnie.
Dreszcz zmienił się w falę przyjemnego gorąca na policzkach. Miała przeczucie. Po raz kolejny jej wilczy nos nie zawiódł. Przyjemnie było znowu się przekonać, że wśród rasowych policyjnych psów suki mają o wiele lepszy węch i instynkt.
– Skąd mogły się tu wziąć? – rzuciła szybko.
– Być może miał je na butach – wyraził swoje przypuszczenie technik. – Są tylko tu, dalej ich nie ma.
– Zabezpiecz mi to.
– Oczywiste.
Komisarz Wilk odeszła kilka kroków w bok i odetchnęła głęboko. Gromada ptaków zatoczyła nad jej głową łuk i wylądowała w koronach drzew. Było coraz cieplej. Jak w dziecięcej zabawie w poszukiwanie ukrytych przedmiotów. Mróz, zimno, ciepło, gorąco.
Wykład dobiegał końca. Maciej Lesiecki z zadowoleniem spojrzał na zegarek i skreślił ostatni punkt z planu wykładu. Zostały mu jeszcze cztery minuty do regulaminowego końca. Będzie czas na pytania z sali. Pomyślał o nich niechętnie. Znowu będą pytać go o głupoty, jakby w ogóle nie zrozumieli, o czym mówił do nich przez ostatnie osiemdziesiąt sześć minut. Wielokrotnie czytał, że policja coraz bardziej obniża kryteria podczas naboru. Jak dotąd takie doniesienia traktował z przymrużeniem oka. W ostatnich latach utwierdzał się jednak w przekonaniu, że coś musi być na rzeczy. Między nim a młodymi policjantami rosła coraz większa bariera niezrozumienia. A może po prostu on był coraz starszy i coraz trudniej było mu nawiązać kontakt z młodymi funkcjonariuszami? Dopuszczał taką możliwość, ale ją ignorował.
Zamknął notes z planem wykładu, wyłączył rzutnik i obrzucił wzrokiem audytorium. Ponad dwadzieścia osób na sali wykładowej i tylko kilka spojrzeń utkwionych w wykładowcy. Czy to oznaczało, że jego wykład był nudny? Niemożliwe, ostatnio był w wyjątkowo dobrej formie.
– Czy mają państwo jakieś pytania? – powiedział, spoglądając znacząco na zegarek.
Nie lubił pytań, ponieważ zawsze były takie same. Dlatego zostawiał niewiele czasu na koniec. Nawet gdyby komuś przyszło jakieś pytanie do głowy, nie zdążyłby na nie odpowiedzieć. Do końca wykładu zostały trzy minuty i trzydzieści sekund. I wtedy padło pytanie, którego nie chciał usłyszeć. Co prawda na początku umówił się z uczestnikami, że mogą o to zapytać, lecz w gruncie rzeczy miał nadzieję, że zapomną. Może nawet inni już zapomnieli, ale nie brunetka o bystrym spojrzeniu ciemnych oczu, siedząca w pierwszym rzędzie.
– Panie Macieju, obiecał nam pan ocenę niektórych osób z naszej grupy po wykładzie – powiedziała i uśmiechnęła się sympatycznie.
Takiemu uśmiechowi nie sposób było odmówić. Przynajmniej Maciej takim uśmiechom nigdy nie odmawiał.
– Jesteście pewni?
Po raz pierwszy równocześnie patrzyła na niego większość słuchaczy.
– Tak – rozległo się unisono z sali.
– No dobrze. – Postanowił zrobić to szybko i bez owijania w bawełnę. Miał niewiele czasu. – Pan w trzecim rzędzie pod oknem.
Wszystkie spojrzenia skierowały się na chudego blondyna, który teraz dopiero zainteresował się wykładem.
– Pana mój wykład nudził. Podejrzewam, że nawet nie potrafi pan bez błędów powtórzyć tytułu wykładu. Przez cały czas zaglądał pan do telefonu. Stawiam, że korespondował pan z dziewczyną. Poznał ją pan niedawno, przez internet, i wiele pan sobie obiecuje po tej znajomości.
Po minie blondyna od razu można było poznać, że Lesiecki się nie pomylił. Po sali przemknęły ciche śmiechy i zaraz umilkły, ponieważ psycholog mówił bez przerwy i był już przy kolejnym uczestniku.
– Pani z warkoczem, w ostatnim rzędzie. Sądząc po ilości notatek, które pani sporządziła, można by było wywieść wniosek, że była pani najpilniejszym słuchaczem w tym gronie. Niestety notatki nie dotyczyły wykładu. Pewnie zaległe raporty, prawda?
Kobieta z warkoczem zarumieniła się i posłała mu przepraszające spojrzenie.
– Pani w środku. Kilka razy chciała mi pani zadać pytanie dotyczące syndromu sztokholmskiego i za każdym razem pani rezygnowała.
– To prawda – potwierdziła natychmiast.
– Na drugi raz więcej odwagi – poradził Maciej i kontynuował: – Pan na końcu obok pani z notatkami. Proszę mi powiedzieć: o której skończyła się ta impreza? Stawiam na okolice trzeciej nad ranem.
– Trzecia piętnaście – przyznał tamten, uśmiechając się blado.
Tym razem śmiech był głośniejszy i trwał dłużej.
– Pan przy drzwiach. Warto teraz kupić forda? – Maciej udał zainteresowanie.
Mężczyzna, zdziwiony, wytrzeszczył na niego oczy.
– Chyba tak… – wyjąkał zawstydzony, chowając do kieszeni kluczyki do auta, którymi bawił się przez cały wykład.
– Pan dawno kupił?
– W sobotę.
– No właśnie. – Lesiecki pokiwał głową, podczas gdy jedna część uczestników wykładu śmiała się coraz głośniej, druga otwierała szeroko usta, zaskoczona jego spostrzeżeniami. Wreszcie wszyscy aktywnie uczestniczyli.
– Pan obok szczęśliwego właściciela nowego auta ma pewnie jakieś inne doświadczenia zawodowe, jeśli chodzi o ogólną teorię syndromu ofiary, ponieważ nie zgadza się pan z moimi spostrzeżeniami.
– Tak.
– Pani w ostatnim rzędzie. – Zmierzył uważnym spojrzeniem kobietę z krótkimi brązowymi włosami wyglądającą na dużo starszą niż reszta audytorium. – Pani jest tu przypadkowo, nie pracuje pani w policji. Być może pisze pani artykuł do prasy.
W odpowiedzi kobieta wyszczerzyła do niego białe równe zęby i podniosła kciuk na znak, że wykładowca się nie myli.
– A pani o ciemnych włosach w pierwszym rzędzie koniecznie chciałaby mnie jeszcze o coś zapytać.
Zanim brunetka zdążyła otworzyć usta, rozległ się sygnał jego telefonu komórkowego.
– Niestety, czas wykładu dobiegł końca – powiedział, wstając, i spakował notatki do torby. – Dziękuję i do widzenia.
Jako pierwszy wyszedł na korytarz i ruszył szybko w kierunku toalety na jego końcu. Wszedł do środka, stanął przed najbliższą umywalką, odkręcił zimną wodę i włożył dłonie pod silny strumień. Poczuł ulgę, jeszcze chwila i by nie wytrzymał. Przez cały wykład widział przecież te wszystkie bakterie i wirusy, które z wolna wpełzały mu na dłonie z blatu biurka. Dopóki mówił, nie myślał o tym i mógł wytrzymać. Kiedy jednak skończył wykład, czuł nieprzyjemne mrowienie i drapanie na skórze. Zimna woda przyniosła ulgę.
Stał tak kilkanaście sekund, rozkoszując się poczuciem ulgi, a potem chłodem. Wreszcie wytarł dłonie w papierowy ręcznik, z teczki wyciągnął płyn dezynfekujący i dokładnie spryskał sobie ręce aż do nadgarstków. Ulga była pełna. Wreszcie mógł pomyśleć o czymś innym. Znowu rozległ się sygnał w jego telefonie. Czas na wyjście z budynku komendy policji upłynął. Za kilkanaście minut miał zaplanowany obiad w centrum i nie mógł się spóźnić. Spojrzał jeszcze krytycznie na siebie w lustrze, zmierzwił dłonią czarne włosy sterczące mu we wszystkie strony, przygładził brwi i wyszedł na korytarz.
Brunetka czekała na niego przy wejściu.
– Zrobił to pan specjalnie. – Obdarzyła go ślicznym uśmiechem.
Prawdopodobnie mógłby skłamać bez żadnych negatywnych konsekwencji, jednak kłamstwo nie leżało w jego naturze. Uważał, że do kłamstwa uciekają się tylko ludzie słabi, którzy boją się stawić czoła prawdziwemu życiu, lub ludzie perfidni, za wszelką cenę dążący do osiągnięcia własnych korzyści.
– To prawda – przyznał, nie zatrzymując się.
I tak stracił już prawie dwie minuty w łazience. Nie chciał znowu zawalić ustalonego przez siebie szczegółowego planu dnia. Niestety poszła za nim.
– Próbowałam o to zapytać już kilka razy, ale pan wciąż wykręcał się brakiem czasu – nie dawała za wygraną.
– To prawda – potaknął, mając nadzieję, że sama się domyśli.
Nie miał czasu ani ochoty na niezaplanowane rozmowy. Nie zrozumiała albo nie chciała zrozumieć.
– Dlaczego nazywają pana Poszukiwaczem Zwłok? Jeśli nie chce pan powiedzieć przy wszystkich, proszę powiedzieć tylko mnie – nalegała.
Zatrzymał się z ręką na klamce drzwi wyjściowych.
– Droga pani. – Zirytowała go jej ciekawość, dlatego zabrzmiał szorstko i odpychająco. – A nie przyszło pani do głowy, że skoro nie mówię tego publicznie, to znaczy, że wiąże się to dla mnie z czymś przykrym, do czego nie lubię wracać?
Już otwierała usta, żeby coś odpowiedzieć, lecz on w tej chwili pchnął drzwi.
– Do widzenia – rzucił jeszcze i wyszedł na zalaną słońcem ulicę Sołtysowicką przed budynek komendy.
Kiedy wsiadał do rozgrzanego auta, pomyślał, że zyskuje coraz więcej dowodów na to, że młode pokolenie jest jakieś inne. Nie dość, że większość życia spędzają z nosem w telefonie, to jeszcze nie chwytają pewnych delikatnych niuansów istotnych dla relacji międzyludzkich. Gdy tylko przekręcił kluczyk w stacyjce, przyszła kolejna refleksja. Może nie jest jednak tak źle? Może to tak wygląda wyłącznie z jego perspektywy, bo on sam ma problemy z relacjami i podstawową komunikacją. Przecież od dzieciństwa uciekał przed realnym światem w świat wyobraźni. I tak miał lepiej niż ci teraz. Nie było smartfonów, więc jego wewnętrzny świat był o wiele bogatszy od tego, do którego ucieka się dzisiaj.
Sygnał telefonu oznajmił mu, że już dawno powinien ruszyć, a on jak dotąd tylko uruchomił silnik. Zapiął pasy, umieścił komórkę w uchwycie pod wstecznym lusterkiem, wycofał i ruszył z piskiem opon. Nerwowo zerkał na zegar, kontrolując upływający czas. Szybko policzył, że załapał jakieś trzy minuty spóźnienia w stosunku do planu. Przeklął pod nosem. O tej porze będą korki i nie zdoła nadrobić. Pewnie zgubi jeszcze kilka minut.
Przez najbliższe chwile rozmyślał nad zmianami w sposobie planowania dnia. Gdzie, do jasnej cholery, popełnia błąd? Przecież od wielu lat na planowaniu następnego dnia spędza prawie godzinę przed snem. I wciąż nie potrafi przewidzieć wszystkich okoliczności negatywnie wpływających na realizację planu? Kiedyś chyba nie miał aż tak wielkich problemów z poślizgami w czasie. Doszedł do wniosku, że poprzedniego wieczoru wypił o jedną szklaneczkę woodsmana za dużo, co wpłynęło na zwiększenie poziomu jego optymizmu. Zaplanował następny dzień, jakby nie miało zdarzyć się nic niezwykłego. Musi nad tym popracować, uznał, kiedy rozległ się sygnał telefonu. Natężony przez zestaw głośnomówiący, zabrzmiał jak sygnał alarmu przeciwpożarowego.
Spojrzał na panel auta. Dzwoniła Joanna, jego eks. Westchnął. Ta kobieta zatruwała mu życie nawet długo po rozwodzie. Pewnie znowu dzwoni z jakimiś pretensjami i już do końca dnia będą go gnębić wyrzuty sumienia, że znowu coś zaniedbał albo zapomniał o czymś ważnym.
Zaraz się jednak zreflektował. Przecież to już nie jest jego żona, nie może ciągle wpieprzać się w jego życie. Właściwie był tylko jeden dopuszczalny jeszcze temat, z jakim mogła do niego zatelefonować. I właśnie o to chodziło.
– Kiedy ostatnio kontaktowałeś się ze swoim synem? – zapytała prosto z mostu po chłodnym przywitaniu.
Maciej Lesiecki się strapił. No tak, już dawno nie dzwonił do Kuby, a jeszcze dawniej go widział. Musi to szybko nadrobić. Zawsze był złym ojcem, co jego eks wytykała mu przez całe małżeństwo i długo po jego zakończeniu, ale nie chciał, żeby tak było. Starał się, ale mu nie wychodziło. Problemy z samym sobą wszystko niszczyły. Zawsze był dla siebie na pierwszym miejscu. Przecież musiał jakoś normalnie funkcjonować. To pochłaniało całą jego energię i dla innych nie było już miejsca. Jego była żona nigdy nie potrafiła tego zrozumieć.
– Dawno – rzucił zdawkowo i dla świętego spokoju dodał: – Zaraz do niego zadzwonię, dzięki za przypomnienie.
Rozłączył się, zanim zdążyła cokolwiek odpowiedzieć. Nie musiał już wysłuchiwać jej przydługich oskarżycielskich monologów. Szybko wybrał numer do syna. Kuba odezwał się po kilku sygnałach.
– Cześć, syn! – przywitał go, udając beztroskę. – Co u ciebie?
– Cześć, tato! Mama kazała ci zadzwonić?
No tak, Kuba miał dwadzieścia jeden lat, pracował, studiował, mieszkał z dziewczyną w wynajętym mieszkaniu i znał ojca na wylot.
– Tak jakby – przyznał niechętnie. – Ale i tak bym zatelefonował. Zbierałem się od kilku dni, tylko wiesz: praca, brak czasu.
Przyhamował trochę przed korkiem na Mostach Warszawskich. Kuba roześmiał się wesoło.
– Przecież cię znam, tato – powiedział. – Nie musisz mnie bajerować.
– No tak. – Cmoknął i zamilkł zakłopotany.
– Posłuchaj, ojciec – zaczął Kuba. – Wiem, że mnie kochasz, wiem, że się o mnie martwisz, i wiem, jak ciężko ci jest do mnie zatelefonować. Mama nie ma racji. Nie mam do ciebie o to żalu. Przecież równie dobrze ja też mogę się do ciebie odezwać. Skoro się nie odzywam, to znaczy, że wszystko u mnie w porządku. Skoro ty nie dzwonisz, wiem, że z tobą też jest wszystko okej.
Maciej Lesiecki uśmiechnął się pod nosem z rozrzewnieniem. Miał mądrego syna, który do tego był inny niż on. I za to dziękował Bogu, jeśli ten istniał w niebiosach. Zawsze drżał, czy Kuba nie przejmie w genach jego najgorszych cech. Wtedy byłoby mu bardzo ciężko w życiu. Tak jak jemu teraz i od zawsze. Praktycznie od dzieciństwa, kiedy poszedł do szkoły i musiał walczyć nie tylko z własnymi demonami.
– Tak czy inaczej, może wyskoczymy niedługo na pizzę? – zapytał.
– Chętnie – ucieszył się Kuba. – Ale ja to zorganizuję, ty możesz jak zwykle zapomnieć.
– Dzięki! Może weźmiesz ze sobą Karolinę?
– O nie! – roześmiał się Lesiecki junior. – Znam twoją słabość do młodych dziewczyn, a Karolinka jest idealnie w twoim typie.
– Nie zrobiłbym ci tego – zaprotestował Maciej i razem śmiali się przez chwilę z dowcipu.
Wreszcie pożegnali się i rozłączyli. Może i był kiepskim ojcem, ale potrafił utrzymać dobre stosunki z synem i rozumieli się prawie bez słów.
W międzyczasie przejechał mosty i toczył się w sznurze aut ulicą Jedności Narodowej. Telefon piknął, oznajmiając mu, że według planu już powinien być na miejscu, a miał jeszcze kawał. Jak zwykle w takich sytuacjach zaczynał się denerwować. W skrajnych przypadkach zdarzały mu się nawet ataki paniki.
Odetchnął głęboko. Tylko spokojnie, sam sobie tak zaplanował dzień, więc po co się denerwować? Niby tak, ale nerwy były. On po prostu musiał mieć wszystko zaplanowane, inaczej nie potrafił funkcjonować i się rozpadał.
Komisarz Piotr Żołnierz stał oparty o maskę służbowego auta i palił nerwowo papierosa. Ze zdziwieniem obserwował, jak działa nienawiść. Na pewno była podstępna i zaborcza. Kilka minut rozmowy z Laurą Wilk na miejscu znalezienia ciała kolejnej zamordowanej dziewczyny spowodowało, że nagle jego niechęć do niej eksplodowała z siłą bomby atomowej zrzuconej na Hiroszimę. Szybko poczyniła straszne spustoszenia w jego sposobie myślenia, przewartościowała priorytety i dokonała zmian w jego funkcjonowaniu. Przez chwilę znowu stał się prawdziwym gliniarzem, dla którego jedynym celem było złapanie zabójcy, ale nienawiść wszystko zmieniła. Zadziałała jak toksyna i zabiła w nim wszystkie dobre myśli i ludzkie uczucia. Zastąpiła ją fala złych myśli.
Już się nie zastanawiał, co by zrobił zwyrodnialcowi mordującemu dziewczyny, to nagle stało się nieistotne. W zamian zaczął myśleć, co zrobiłby Wilczycy, gdyby mógł dorwać ją w swoje ręce. Tragedia zamordowanych też stała się nieistotna i daleka. Nieoczekiwanie zabójca był mu w tym momencie bliższy. Pragnął, żeby jak najdłużej był nieuchwytny, żeby dalej mordował. Nie było istotne, ile jeszcze będzie ofiar, krwi i cierpienia. Liczyło się tylko to, żeby Wilczyca też się przejechała na tej sprawie, żeby ją też w najbliższej przyszłości zdymisjonowali i żeby chociaż przez chwilę poczuła to samo co komisarz Żołnierz, kiedy nagle dowiedział się o decyzji naczelnika. Powinna cierpieć, suka. Powinna boleśnie odczuć swoją porażkę.
Tymczasem było zupełnie inaczej. Zazgrzytał zębami z bezsilnej wściekłości. Trop z wiórami był bardzo dobry. Jeszcze tego samego dnia sprawdzili wszystkie zakłady stolarskie w mieście, które zajmowały się obróbką drzewa sosnowego. Wbrew pozorom takich firm nie było zbyt wiele. Trudniej było później. Z każdego zakładu brali listę obecnych i byłych pracowników, każdego trzeba było prześwietlić. Skoro wióry pojawiły się na butach mordercy przy najnowszym zabójstwie, ciągle musiał pracować przy drzewie albo prowadzić własną działalność gospodarczą. I na tym właśnie się skupili. Cały wydział śledczy zbierał dane. W jeden dzień wiedzieli wszystko. Szybko wytypowali pięciu podejrzanych, potem lista zawęziła się do trzech. Nigdy wcześniej nie byli tak blisko Poltergeista. Dzięki spostrzegawczości Wilczycy. I to najbardziej bolało.
Decyzję o wejściu siłą do stolarni autoryzował naczelnik wydziału kryminalnego, gdy tylko lista podejrzanych skurczyła się do jednego nazwiska. Miłosz Sobczak, lat czterdzieści trzy, samotny, niekarany, nieutrzymujący kontaktów z rodziną, stroniący od znajomych, do bólu poukładany pedant, który całe swoje życie odmierzał z zegarkiem w ręku. Idealny kandydat na psychopatę i seryjnego zabójcę. Im dłużej go obserwowali, tym większą mieli pewność. Facet nie używał telefonów komórkowych i nie było po nim śladu w sieci. Miał tylko telefon stacjonarny. We współczesnym popierdolonym świecie trudno jest znaleźć teraz taką zjawę, która nigdzie nie zostawia śladów. No chyba że przez niedopatrzenie albo zbytnią nonszalancję przynosi wióry w miejsce, gdzie porzuca zwłoki.
Zadzwoniła komórka.
– Słucham – powiedział do słuchawki i nie poznał swojego głosu.
– Góral z tej strony – rozległ się głos kolegi. – Gdzie ty jesteś? Szykujemy się na akcję.
– Utknąłem na mieście – skłamał. – Jeszcze coś sprawdzam.
– Co sprawdzasz? – W głosie Górala pojawiły się nuty zaskoczenia.
– Na pewno chcesz wiedzieć? – rzucił opryskliwie Żołnierz.
– Może nie chcę.
– Będę na czas, bez obaw.
Piotr schował telefon do kieszeni i zapatrzył się w budynek po drugiej stronie ulicy. Parterowy, trochę zaniedbany, brudne szyby w oknach pewnie nie wzbudzały zaufania potencjalnych klientów, ponieważ od godziny nie zawitał tu pies z kulawą nogą. Nawet szyld nad szerokim wejściem oznajmiający światu, że oto w tym miejscu znajduje się zakład stolarski, nie spełniał swojej funkcji w naganianiu klientów. Brama na posesję była otwarta, po obu stronach podwórza leżały deski i płyty ułożone w stosy zabezpieczone plandekami przed deszczem. Gdzieniegdzie walały się resztki wyglądające jak odpady z produkcji albo efekty nieudolności stolarza.
Policjant zaparkował auto z dala od drogi, na małym parkingu przy sklepie spożywczym. Nie chciał, żeby namierzyli go koledzy, bo przecież zakład od co najmniej dwóch dni był pod stałą obserwacją. Czytał raporty. Właściciel czasem wyjeżdżał busem do hurtowni po materiały, jednak nigdy na długo. Jeden z policyjnych wywiadowców twierdził, że mieszka w zakładzie.
Samochód tajniaków namierzył po dłuższej chwili. Nieźle się zakamuflowali na skrzyżowaniu z boczną uliczką za zdezelowanym oplem vectrą, który musiał tu stać już kilka lat i oczekiwał na ostatnią przejażdżkę na szrot. Nie mógł wejść od frontu, ponieważ zaraz go zauważą. Nie mógł także udać klienta o tak wczesnej porze, ponieważ wzbudziłby ich ciekawość. Musiał wejść od tyłu. Już wcześniej sprawdził, że zakład stolarski graniczy z prywatnym domem. Wysoki żywopłot wystający sporo ponad siatkę ogrodzeniową dobrze strzegł prywatności mieszkańców domu i pewnie po części tłumił odgłosy maszyn.
Ostatni raz sprawdził pistolet, wysiadł, wypalił w pośpiechu papierosa, obserwując teren, wreszcie wyszedł na chodnik. Oddalał się od tajniaków przy zardzewiałym gruchocie. Miał na głowie czapkę z daszkiem, założył ciemne okulary, trochę się zgarbił i zaczął lekko utykać na prawą nogę. Nawet jeśli go zobaczą – co było mało prawdopodobne – taki kamuflaż oddali od niego wszelkie podejrzenia. Najprostsze metody są najbardziej skuteczne.
Przeszedł do najbliższego przejścia dla pieszych. Przystanął, czekając, aż któreś z aut go przepuści. Nie trwało to długo. Świadomość, że pieszy ma na pasach absolutne pierwszeństwo, powoli zadomawiała się w głowach kierowców. Poza tym to była kiedyś wioska, która na skutek miejskiej ekspansji trafiła w granice Wrocławia. Ruch był niewielki, okolica cicha i senna. Obszedł kilka ulic i znalazł się na tyłach parterowego budynku wynajmowanego na zakład.
Dookoła panowała cisza, jakby nikogo nie było w środku, co sugerowały też opuszczone żaluzje we wszystkich oknach. Tylko uchylone tylne drzwi świadczyły, że jest inaczej.
Żołnierz stał chwilę przy ogrodzeniu, nasłuchując i rozglądając się. Tyły domu też powinny być obstawione przez policję. Fuszerka – pomyślał złośliwie o Wilczycy. Ona też nie panuje nad tym całym bałaganem. Pewnie operacyjni się nie dogadali i tył pozostał bez zabezpieczenia. Będzie z tego potem niezła chryja, ale jego to teraz nie obchodziło. Taka wpadka kolegów była mu wyjątkowo na rękę.
O ile w zasięgu wzroku nie dostrzegł nikogo, o tyle z budynku dobiegły go nagle odgłosy. Wkrętarka, młotek, przesuwanie czegoś po podłodze i po chwili podobny zestaw dźwięków. Czyli podejrzany był w środku.
Policjant już się nie wahał. Jednym skokiem przesadził ogrodzenie, wyszarpnął z kabury pistolet i zatrzymał się przy drzwiach. Znowu nasłuchiwał. Odgłosy dobiegały z głębi pomieszczeń. Pchnął lufą drzwi i wślizgnął się do zakładu. Znalazł się w krótkim korytarzu. Po prawej stronie dostrzegł pomieszczenie biurowe, w którym znajdowały się biurko, krzesło, komputer, szafa z opisanymi równo czarnymi segregatorami, umywalka i naczynia na półce. Panował tu idealny porządek. Nikt nie jest w stanie zachować takiego ładu w miejscu, gdzie przecież ciągle unosi się kurz i lecą wióry. Jakby ktoś, kto dbał o ten porządek, cierpiał na zaburzenia psychiczne pchające go do kompulsywnego sprzątania i ścierania kurzu.
Żołnierz poszedł dalej w kierunku dźwięków. Tu też było coś nie tak. W miejscu, gdzie tnie się drewno wielkimi piłami, a następnie z wyciętych elementów składa meble, powinno być dużo światła. Tymczasem w pomieszczeniu panował półmrok. Zaciągnięte żaluzje nie wpuszczały promieni słonecznych, lampy na suficie były wyłączone. Na tle lampki oświetlającej ustawiony w głębi stół widział tylko zarys mężczyzny odwróconego do niego tyłem. Żołnierz postąpił dwa kroki do przodu i wyciągnął przed siebie broń.
– Policja! Nie ruszaj się! – powiedział ostro.
Mężczyzna znieruchomiał.
– Odłóż narzędzia i wyżej ręce! – zakomenderował policjant.
Bez reakcji.
– Liczę do pięciu i strzelam!
Tamten wolno odłożył wkrętarkę i wyprostował się. Był wysoki i postawny, choć nie tak wysoki jak Piotr i nieco mniej masywny.
– Ręce do góry! Chcę widzieć twoje ręce!
Facet w cieniu spełnił jego polecenie. Ręce płynnym ruchem powędrowały do góry.
– A teraz się odwróć!
Przez długą chwilę patrzyli na siebie w milczeniu. To była dziwna sytuacja. Żołnierz nie mógł dostrzec wyraźnie jego twarzy. Tylko oczy błyszczały, jak dwa diamenty jarzące się zimnym blaskiem.
– Co mnie zdradziło?
Miał zaskakująco przyjemny tembr głosu; nie wykazywał nawet cienia zdenerwowania. Pewnie liczył się z tym, że kiedyś policja wpadnie na jego trop i zostanie złapany. Mimo to jego opanowanie zaskoczyło policjanta.
– Wióry – rzucił w odpowiedzi.
Poltergeist analizował coś w milczeniu, wreszcie pokręcił głową i Piotrowi wydało się, że przez jego twarz przemknęło coś na kształt uśmiechu.
– Wióry – westchnął. – No tak, to możliwe.
Znowu zapadła przedłużająca się cisza.
– I co teraz? – Zdawał się naprawdę zaciekawiony tym, co go czeka. – Jestem aresztowany? Skujesz mnie?
Jednak Żołnierz miał w stosunku do niego inne plany.
– Za kilka minut okolica zaroi się od policjantów – powiedział. – Obserwujemy cię od kilkunastu godzin. Zbieraj się, masz mało czasu.
Znowu minęła chwila, zanim zabójca zrozumiał sens tych słów. Komisarz go zaskoczył, dlatego cisza trwała tak długo.
– Nie rozumiem – powiedział wreszcie. – Chcesz mnie zastrzelić przy próbie ucieczki?
– Nie, chcę cię wypuść.
– Nie wierzę ci. – Pokręcił głową. – Strzał w plecy? Naprawdę aż tak się mnie boisz?
Policjant poczuł narastającą wściekłość.
– Nie boję się ciebie. Spierdalaj, bo zaraz będą tu gliny.
Zabójca wciąż stał bez ruchu. Atmosfera gęstniała coraz bardziej.
Żołnierz poczuł nieprzyjemny dreszcz na plecach, który spłynął w dół kręgosłupa wraz z kroplą potu z karku. Poltergeist samą swoją obecnością roztaczał wokół atmosferę lęku i niepewności. Może gdyby widział jego twarz, mógłby rozszyfrować uczucia, jakie nim targają, i odgadnąć, co mu w tej chwili chodzi po głowie. Jednak mimo upływu czasu jego oczy wciąż nie mogły przeniknąć mroku. Uniósł broń wyżej.
– Spierdalaj! – powtórzył.
– Naprawdę mnie puszczasz? Dlaczego?
– Powiedzmy, że mam ważny powód.
Poltergeist zastanawiał się jeszcze przez moment, aż wreszcie zaryzykował. Postąpił dwa kroki do przodu i nagle stanął, jakby się rozmyślił.
– Ale wiesz, że będę dalej zabijał? – zapytał.
Żołnierz starał się, aby jego głos zabrzmiał poważnie i zdecydowanie, lecz w mężczyźnie przed nim było coś takiego, co odbierało pewność siebie i wysysało energię. Dlatego musiał odchrząknąć, zanim zdołał coś powiedzieć.
– Nie zdążysz. Następnym razem cię zabiję.
– Nie będzie żadnego następnego razu. – Znowu to lekceważenie w tonie głosu.
Mimo trudnej sytuacji, w jakiej się znalazł, zabójca był bardzo pewny siebie.
– Nie boisz się, że to ja kiedyś przyjdę do ciebie?
Słowa nieoczekiwanie zmroziły Żołnierza. Przez chwilę się zawahał. Czy na pewno aż tak nienawidził komisarz Laury Wilk? Aż tak, żeby teraz wypuścić seryjnego mordercę? Tylko po to, aby jej zaszkodzić? Korciło go, by nacisnąć na spust i zakończyć tę sprawę tu i teraz. Tylko że gdyby zabił zabójcę, poważnie by sobie zaszkodził. Kto wie, czy to nie byłby jego koniec w policji. Przecież wszyscy by zrozumieli, że zrobił to tylko z nienawiści do Wilczycy, chcąc jej zaszkodzić. Czy jest w stanie aż tyle zaryzykować? Nie. Teraz nie było już odwrotu.
– To by było głupie. – Z trudem przywołał uśmiech na twarz. – Jeśli będziesz próbował, to cię zabiję.
– Zrozumiałem ostrzeżenie.
– Ja twoje też – rzucił komisarz. – Tracisz czas. Oni zaraz tu będą.
Poltergeist ruszył w kierunku drzwi. Nie obejrzał się, nic nie powiedział, jakby nagle się zdematerializował. Zostały po nim tylko jakiś nienaturalny mrok oraz lęk i niepewność wiszące w powietrzu, jak po wizycie demona z samego dna piekła.
Komisarz Żołnierz opuścił broń, odetchnął głęboko i wytarł wierzchem dłoni pokrytą potem łysą czaszkę. Kurwa mać, to chyba naprawdę była zjawa. Nagle poczuł, że jest cały roztrzęsiony. Z trudem zapanował nad drżeniem rąk, nogi miał dziwnie słabe, jakby godzinę spędził na siłowni, dźwigając ciężary. Kim naprawdę był ten facet? Człowiekiem czy złym duchem, jak go nazywali?
Szybko wziął się w garść. Jego też już dawno nie powinno tu być. Poszedł w kierunku drzwi, szurając nogami, żeby technicy nie mogli znaleźć jego śladów na pokrytej wiórami podłodze. Przy drzwiach wydawało mu się, że z prawej strony dobiegł go jakiś odgłos. Zmartwiał. Czyżby zabójca jednak nie uciekł? Jeśli tak jest i da się tu złapać ekipie Wilczycy, on też będzie udupiony. Może nawet bardziej, niż gdyby go zastrzelił. Musiał działać.
Na końcu krótkiego korytarzyka dostrzegł uchylone drzwi. Poszedł tam z pistoletem wyciągniętym przed siebie. Krople potu znowu zgromadziły mu się na głowie, ale teraz nie miał już czasu, żeby je wytrzeć. Pchnął lufą walthera drzwi, poczekał, aż otworzą się z lekkim skrzypieniem. Tak, to był ten dźwięk, który go zaniepokoił. To skrzypnięcie. Zajrzał szybko do środka i natychmiast się wycofał. To był rzut okiem, jak flesz migawki aparatu fotograficznego.
Zanalizował obraz, jaki został mu przed oczami. Małe pomieszczenie bez mebli, okno zasłonięte dyktą i coś dziwnego na ścianie naprzeciw drzwi. Jakiś kształt przypominający… no właśnie, co? Jeszcze raz wyjrzał i znowu nie potrafił powiedzieć, co widzi.
Wślizgnął się do środka i przyklęknął przy bocznej ścianie, omiatając bronią niewielką przestrzeń. Pusto. Spojrzał na ścianę i nagle jego palec sam zaczął napierać na spust broni w obronnym odruchu.
Ariel – wiele lat wcześniej
Kościół był pełen ludzi. Ksiądz przemawiał takim tonem jak wszyscy kapłani. Trochę ściszonym, uduchowionym, udającym żal i cierpienie.
– Kochani! Spotkaliśmy się dzisiaj, żeby pożegnać świętej pamięci Romana Książyka. – Zrobił pauzę, czekając, aż echo jego głosu płynącego z głośników wybrzmi w całej świątyni. – Kiedy odchodzi ktoś tak młody i pełen życia jak Romek, to straszny cios dla rodziców, rodziny, przyjaciół, znajomych i nas wszystkich. Kochani, nie rozumiemy, dlaczego Pan Bóg przyzwał do siebie chłopca, który miał przecież całe życie przed sobą. W takiej chwili może pojawić się nawet bunt przeciw Najwyższemu, może się pojawić bluźnierstwo, złorzeczenie, a nawet obraza i odejście od Boga. I ja was teraz przed tym przestrzegam! Powtarzam: ostrzegam was przed takim rozumieniem tego tragicznego zdarzenia! Nie nam, maluczkim, wtrącać się w boskie plany, potępiać je i krytykować. Każde działanie Boga ma swój ukryty cel. Krótkie życie Romka, a potem jego tragiczna śmierć, miały swój cel! – Zamilkł wymownie i omiótł wzrokiem kilka rzędów ławek. – Pan Bóg nas wszystkich kocha i chce dla nas jak najlepiej. Bardzo zależy mu na tym, żebyśmy byli silni i odporni na działania Szatana. Dlatego poddaje nas próbom, które mają nas wzmocnić, mają nas do niego przybliżyć, a wreszcie mają nas ostrzec przed grzechem. Bo, jak powiada Pismo, „nie znasz dnia ani godziny”, dlatego musisz być przygotowany na spotkanie z Panem w każdej chwili. I o tym nam właśnie mówi śmierć Romka!