Potem - Kristin Harmel-Lietz - ebook + audiobook + książka

Potem ebook

Harmel-Lietz Kristin

4,2

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Poruszająca historia przyjaźni, straty i mocy miłości, która pozwala przetrwać najmroczniejsze chwile.

Świat Lacey rozpada się, gdy jej ojciec ginie w wypadku drogowym. W głębi ducha obwinia się za tragedię. Gdyby tamtego ranka szybciej się zmobilizowała... dziś jej mama nie byłaby kłębkiem nerwów, starszy brat nie piłby, a młodszy wciąż miałby oboje rodziców.

Lecz czas biegnie naprzód, nawet gdy tego nie chcemy. Gdy życie daje Lacey cytryny, ona robi z nich lemoniadę. Choć czasami ta lemoniada bywa tak gorzka, że trudno ją przełknąć. Tymczasem w jej życiu pojawia się Sam…

Książki Kristin Harmel, autorki światowych bestsellerów, zostały uznane za „przełomowe, wspaniałe” (Fiona Davis), „niezwykle wciągające” (Tampa Bay Times) oraz „pochłaniające i sugestywne” (Publishers Weekly).

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 223

Oceny
4,2 (29 ocen)
13
10
4
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Malwi68

Dobrze spędzony czas

"Potem" Kristin Harmel to książka, która bardzo mnie poruszyła. Ta historia o bólu, stracie i procesie gojenia się ran jest przedstawiona w sposób, który skłania do refleksji i pozostawia trwałe wrażenie. Główna bohaterka, Lacey, to postać, z którą łatwo się zżyć. Jej walka z poczuciem winy i próba odnalezienia nowej równowagi w życiu po tragicznej śmierci ojca są opisane z ogromną wrażliwością i głębią. Harmel doskonale oddaje emocje bohaterki, jej wewnętrzne rozterki i sposób, w jaki przeszłość wpływa na teraźniejszość. Narracja jest płynna i wciągająca, co sprawia, że książkę czyta się jednym tchem. Autorka z dużą umiejętnością przeplata smutne momenty z tymi bardziej podnoszącymi na duchu, pokazując, że życie, mimo wszystko, toczy się dalej. Wątek romantyczny z Samem wprowadza dodatkowy element ciepła i nadziei, choć nie jest pozbawiony trudności, co dodaje realności całej historii. Styl pisania Kristin Harmel jest wyjątkowy – prosty, ale zarazem pełen metafor i obrazów, które s...
10
AniaRobert

Dobrze spędzony czas

Całkiem udana młodzieżówka poruszająca temat straty bliskiej osoby.
10
gumis77

Nie oderwiesz się od lektury

Wspaniała, poruszająca opowieść. Naprawdę warto przeczytać, polecam!
10
Ewaradzka

Dobrze spędzony czas

Bardzo poruszająca opowieść. Polecam wszystkim zainteresowanym. Pozdrawiam.
10
IlonaSzul

Nie oderwiesz się od lektury

Czuła i piękna historia. Warto spędzić czas z jej bohaterami. Nie brak wzruszeń, co tylko potwierdza kunszt autorki.
10

Popularność




Prolog

Dzień, w któ­rym cały mój świat wywró­cił się do góry nogami, zaczął się jak każda sobota.

– Lacey! – zawo­łał tata. – Idziesz czy nie? Bo nie dotrzemy do kola­cji!

Spoj­rza­łam w lustro i zro­bi­łam minę. W każdą sobotę powta­rzało się to samo, może dla­tego, że szy­ko­wa­łam się dłu­żej niż pozo­stali.

– Dla­czego po pro­stu nie możesz wcze­śniej wstać?

Mój brat Logan, jede­na­ście mie­sięcy star­szy ode mnie, sta­nął w drzwiach łazienki i z nie­za­do­wo­le­niem przy­glą­dał się mojemu odbi­ciu. Wie­dzia­łam, że go po mnie wysłali. Nakła­da­łam wła­śnie tusz na rzęsy i prze­rwa­łam, by rzu­cić mu nie­na­wistne spoj­rze­nie.

– Bo muszę się wysy­piać, żeby ład­nie wyglą­dać – odpar­łam; sta­ra­łam się, by zabrzmiało to wynio­śle.

Logan prze­wró­cił oczami.

– Aaa – mruk­nął. – W takim razie chyba na­dal śpisz za mało.

Cisnę­łam w niego tubką pasty do zębów, ale zdą­żył się scho­wać.

Po pię­ciu minu­tach zeszłam na dół. Tata, Logan i mój młod­szy brat Tan­ner stali już w przed­po­koju w kurt­kach i sza­li­kach, gotowi do wyj­ścia. Była dopiero połowa listo­pada, ale zro­biło się wyjąt­kowo zimno. W nocy zła­pał przy­mro­zek i trawę pokrył szron. Tata miał w rękach moją różową puchówkę, a kiedy się zja­wi­łam, podał mi ją i puścił do mnie oczko, uno­sząc przy tym kącik ust. Wie­dzia­łam, że się wygłu­pia, ale kryje to przed Loga­nem i Tan­nerem.

– Dla­czego zawsze musisz się tak grze­bać? – rzu­cił Tan­ner. – Cie­szę się, że nie jestem dziew­czyną.

Logan przy­bił mu piątkę. Tata pod­niósł na mnie wzrok.

– Czy Wasza Wyso­kość gotowa? – spy­tał i lekko się skło­nił.

Zawsze tak żar­to­wał, kiedy się długo szy­ko­wa­łam. Choć cza­sem uda­wał, że iry­tuje się jak Logan i Tan­ner, wie­dzia­łam, że w duchu się na mnie nie gniewa.

– A gdzie moja piękna żona? – zawo­łał śpiew­nym tonem, kiedy zapi­na­łam kurtkę.

Mama wyszła z pokoju. Miała na sobie stary różowy szla­frok, ten sam, który nosiła od lat i nie chciała go wyrzu­cić, bo był to pierw­szy pre­zent ode mnie i od Logana na gwiazdkę – Logan miał wtedy cztery lata, a ja trzy i tata zabrał nas na świą­teczne zakupy. W zeszłym roku kupi­li­śmy jej nowy, ale za nic nie chciała zre­zy­gno­wać ze sta­rego.

Mama wyglą­dała jak zawsze rano: jej ruda­wo­brą­zowe krę­cone włosy do ramion były przy­gnie­cione od poduszki i nie­ucze­sane, a policzki zaczer­wie­nione i lekko opuch­nięte, bo nie dotarła jesz­cze do toa­letki wypo­sa­żo­nej w całą gamę kosme­ty­ków do maki­jażu. Nie­usta­jąco żało­wa­łam, że nie odzie­dzi­czy­łam po niej pięk­nych wło­sów, a po tacie – nie­ska­zi­tel­nej cery, ale cóż, natura obda­rzyła mnie prze­ciw­nymi cechami: mia­łam pro­ste jak druty ciem­no­blond włosy taty, które zawsze wyglą­dały jak strąki, o ile nie pod­krę­ci­łam ich tro­chę lokówką (na co, zwa­żyw­szy że dzie­li­łam łazienkę z dwoma chłop­cami, ni­gdy nie wystar­czało mi czasu) i skłonną do trą­dziku cerę mamy. Całe szczę­ście ist­niał Cle­ara­sil, jed­nak moją twarz i tak pra­wie zawsze zdo­bił przy­naj­mniej jeden oka­zały pryszcz, naj­czę­ściej moż­li­wie naj­mniej atrak­cyj­nie poło­żony, na przy­kład pośrodku czoła lub w samym cen­trum brody.

– Zabie­rasz rodzinę i mnie opusz­czasz? – spy­tała dra­ma­tycz­nie mama, przy­ci­ska­jąc ręce do serca. – I cóż ja teraz pocznę?

Mama powta­rzała to samo co sobotę, gdy tata zabie­rał naszą trójkę na śnia­da­nie. Nazy­wał to „cza­sem dla ojca” i pod­czas gdy my wci­na­li­śmy pan­ca­kes w Ply­mo­uth Diner, mama odby­wała swój święty „czas dla matki”, który pole­gał na prze­sia­dy­wa­niu w szla­froku, popi­ja­niu kawy i nakła­da­niu maseczki przy jed­no­cze­snym prze­wi­ja­niu tych odcin­ków Chi­rur­gów lub Kry­mi­nal­nych zaga­dek Las Vegas czy innego serialu, przy któ­rych w mija­ją­cym tygo­dniu przy­snęła.

– Wasza matka sądzi, że robimy to dla niej – szep­tał do nas tata, a mama uda­wała, że nie sły­szy – ale tak naprawdę to my mamy frajdę i obże­ramy się tłu­stym beko­nem i plac­kami ziem­nia­cza­nymi, nie?

To był nasz poranny sobotni rytuał, odkąd pamię­ta­łam. I ważny punkt każ­dego tygo­dnia. Przy śnia­da­niu tata, Logan, Tan­ner i ja roz­ma­wia­li­śmy o szkole, o kole­gach i tak dalej, a Tan­ner, który w przy­szło­ści chciał zostać komi­kiem, opo­wia­dał jakiś głupi dow­cip pod­chwy­cony w szkole lub w inter­ne­cie. Kiedy wra­ca­li­śmy do domu, było tam zawsze tro­chę czy­ściej, a mama miała dobry humor. Jeśli nikogo nie cze­kało nic pil­nego do zro­bie­nia, rusza­li­śmy wszy­scy na wycieczkę albo na rowery lub pograć w tenisa w lokal­nym klu­bie, gdzie, jak zawsze upie­rała się mama, powin­ni­śmy wyku­pić człon­ko­stwo, a tata bez prze­ko­na­nia pro­te­sto­wał.

Mama poca­ło­wała tatę na poże­gna­nie, cmok­nęła każde z nas w czu­bek głowy i wyszli­śmy.

– Pasy zapięte? – spy­tał tata, zapusz­cza­jąc sil­nik samo­chodu.

Logan usiadł na miej­scu pasa­żera z przodu.

– Tak jest! – odkrzyk­nę­li­śmy chó­rem.

Tata się odwró­cił, uśmiech­nął się do mnie i Tan­nera, sie­dzą­cych z tyłu, zapiął swój pas i wrzu­cił wsteczny. Kiedy wyjeż­dża­li­śmy z pod­jazdu, zatrą­bił do mamy i posłał jej całusa.

– Obciach! – jęk­nę­li­śmy z Loga­nem, a Tan­ner się zaśmiał.

Mama się uśmiech­nęła, poma­chała nam od drzwi i cof­nęła się do domu.

Po trzech minu­tach wyje­cha­li­śmy z naszej dziel­nicy, Ply­mo­uth Heights, na główną ulicę. Strasz­nie to dziwne, że aż do ostat­niej chwili wszystko było takie nor­malne. Pani Daniels szła pod­jaz­dem, by wyjąć gazetę ze skrzynki. Poma­chała do nas, a tata i Logan jej odma­chali. Jay Cash i Anne Fran­klin z klasy Tan­nera grali w kosza przed gara­żem Cashe’ów. Kiedy prze­jeż­dża­li­śmy, Anne wła­śnie potknęła się o sznu­rówkę, a ja się odwró­ci­łam, by spraw­dzić, czy zacznie pła­kać. Nie zaczęła. Logan prze­rzu­cał sta­cje radiowe i w końcu usta­wił tę, która nada­wała kla­sycz­nego rocka. Leciał wła­śnie Hotel Cali­for­nia grupy Eagles, jedna z ulu­bio­nych pio­se­nek taty. Tata śpie­wał, a po refre­nie, gdy zaczęło się solo gita­rowe, spoj­rzał w lusterku na mnie i na Tan­nera i wyszcze­rzył zęby.

– Spodo­ba­łoby się wam w Kali­for­nii – powie­dział. – Może kie­dyś wybie­rzemy się posur­fo­wać.

– Chcę sur­fo­wać! – wrza­snął Tan­ner.

Miał jede­na­ście lat, wła­śnie odkrył jazdę na desko­rolce i nie­dawno przy kola­cji ogło­sił, że od razu po osiem­na­stce prze­pro­wa­dza się na zachod­nie wybrzeże, far­buje włosy na blond i uczy się śli­zgać na falach. Musia­łam przy­znać, że u progu dłu­giej zimy w Mas­sa­chu­setts brzmiało to cał­kiem zachę­ca­jąco.

– Wiem, wiem! – zaśmiał się tata, gdy świa­tło na May­flo­wer Ave­nue zmie­niło się na zie­lone, po czym zdjął nogę z hamulca i wci­snął gaz. – No to aloha i jedziemy z tą falą!

I to były jego ostat­nie słowa.

Myślę, że uła­mek sekundy wcze­śniej wie­dzia­łam, co zaraz nastąpi, ale nie zdą­ży­łam otwo­rzyć ust ani wydo­być głosu przez zaci­śnięte gar­dło. Roz­pę­dzony che­vro­let sub­ur­ban wje­chał pro­sto w nas i z impe­tem ude­rzył w drzwi kie­rowcy, zgnia­ta­jąc cały bok samo­chodu, a mnie wci­ska­jąc w fotel taty. Mia­łam wra­że­nie, że nagle wszystko stało się o wiele mniej­sze niż przed chwilą. Potworny ból para­li­żo­wał całą lewą stronę mojego ciała, zaczy­nał się w nodze, prze­szy­wał bok i ramię. Wrza­snę­łam, a Tan­ner ucze­pił się mojej pra­wej ręki.

Wszystko pociem­niało i stało się nie­wy­raźne. Zostały tylko zama­zane kształty i stłu­mione dźwięki. Nie wie­dzia­łam, czy umie­ram. Gdzieś z daleka docho­dziły do mnie krzyk Logana i płacz Tan­nera. Ale głosu taty nie było sły­chać. Dla­czego tata mil­czał?

Czu­łam, że w gar­dle mam watę, a kiedy pró­bo­wa­łam się ode­zwać, usta mnie nie słu­chały. Kilka razy otwo­rzy­łam je i zamknę­łam, ale wydo­był się z nich tylko jakiś bul­got, nie słowa. Pamię­tam, że byłam prze­ra­żona, a kiedy teraz wra­cam do tego wspo­mnie­nia, myślę, że nie potra­fi­łam ode­zwać się ze stra­chu. Kiedy w końcu mi się udało, wydu­si­łam jedno jedyne słowo.

– Tatu­siu? – wyszep­ta­łam słabo.

Nie nazy­wa­łam go tak, odkąd skoń­czy­łam dwa­na­ście lat.

A potem już nic nie pamię­ta­łam. Zapa­dła ciem­ność.

*

Kiedy odzy­ska­łam przy­tom­ność, byłam w szpi­talu. Nie zda­wa­łam sobie sprawy, od jak dawana. Ale chyba wie­dzia­łam już o tacie. Nie mam poję­cia, skąd, bo nie widzia­łam go od chwili zde­rze­nia z SUV-em, ale podej­rze­wam, że jeśli ktoś jest ci bar­dzo bli­ski, to wyczu­wasz, że już go z tobą nie ma. W każ­dym razie tak sobie myślę.

Upły­nęło parę minut, zanim zdo­ła­łam sku­pić wzrok na twa­rzy mamy. Stop­niowo wypły­wa­łam na powierzch­nię świa­do­mo­ści. Mama miała prze­krwione oczy i czer­wone plamy na twa­rzy. Od razu zauwa­ży­łam jej stary różowy szla­frok, a pod nim piżamę. To, że nosiła ten strój w miej­scu publicz­nym, było cał­ko­wi­cie nie­zro­zu­miałe. Pra­co­wała jako praw­niczka w Bosto­nie, ni­gdy nie wycho­dziła z domu nie­od­po­wied­nio ubrana.

Szpi­talna sala, nie­przy­jem­nie jaskrawa w świe­tle dużych jarze­nió­wek, pora­żała bielą. Obli­za­łam wargi i zda­łam sobie sprawę, że nie czuję wła­snego ciała.

Mama przy­sko­czyła do łóżka i nachy­liła się nade mną. Na jej twa­rzy zoba­czy­łam strach.

– Wszystko będzie dobrze – wypa­liła. – Masz zła­maną kość udową w dwóch miej­scach, kilka pęk­nię­tych żeber i zła­many lewy nad­gar­stek, ale leka­rze mówią, że wszystko się pięk­nie wygoi.

– Gdzie tata? – wydu­si­łam powoli nie swoim, za gru­bym gło­sem.

Dolna warga mamy się zatrzę­sła, jakby mama pró­bo­wała zapa­no­wać nad jej drże­niem. Jej oczy napeł­niły się łzami.

– Lacey, skar­bie – powie­działa cicho, przy­sia­dła na skraju łóżka i się­gnęła po moje ręce. Nie czu­łam jej dotyku. W ogóle niczego nie czu­łam. – To był potworny wypa­dek.

Gapi­łam się na nią przez dłuż­szą chwilę. Nie odpo­wie­działa mi na pyta­nie.

– Gdzie tata? – powtó­rzy­łam. – Gdzie Tan­ner i Logan?

Mama parę razy mru­gnęła.

– Chłopcy są w pocze­kalni. Z wuj­kiem Pau­lem. Nic im nie będzie. Tan­ner ma zła­maną rękę, a Logan zało­żone szwy, ale są cali i zdrowi.

Przy­po­mnia­łam sobie, że na sekundę przed tym, gdy zapa­dła ciem­ność, Tan­ner się do mnie przy­tu­lił. Musiał się prze­ra­zić z mojego powodu.

– A tata? – spy­ta­łam znowu, tym razem wyż­szym tonem, w który wkra­dła się panika.

– Tata… – mama zaczęła i prze­rwała. Wzięła głę­boki oddech, odwró­ciła wzrok, a potem spoj­rzała na mnie zamglo­nymi, roz­ko­ja­rzo­nymi oczami. – Tam­ten samo­chód… ude­rzył pro­sto w fotel kie­rowcy – powie­działa powoli. – Leka­rze zro­bili wszystko, co mogli, ale… – zawie­siła głos. Nie była w sta­nie dokoń­czyć.

– Tata nie żyje – zro­bi­łam to za nią.

Czu­łam, jak łzy zbie­rają mi się pod powie­kami.

Mama ski­nęła głową. Dwie świeże łzy spły­nęły jej po policz­kach niczym nar­cia­rze sunący w dół stoku. Pamię­ta­łam ostat­nie słowa taty i pró­bo­wa­łam sobie wyobra­zić, że te łzy to nie nar­cia­rze, ale poru­sza­jący się z gra­cją sur­fe­rzy, któ­rzy sta­rają się wraz z falą dopły­nąć do samej plaży. Ale łzy sto­czyły się poza linię żuchwy mamy i wsią­kły w jej szla­frok, a mnie ude­rzyła myśl, że sur­fe­rzy spa­dli z kra­wę­dzi fali i już po nich. I to ona spra­wiła, że w końcu wybuch­nę­łam pła­czem.

Mama przy­tu­liła się do mnie i szlo­cha­ły­śmy razem. Nie musia­ły­śmy nic wię­cej mówić.

Logan i Tan­ner weszli na chwilę do sali, by się ze mną zoba­czyć, a potem wujek Paul zabrał ich do domu. Mama usia­dła przy mnie i opo­wie­działa o wypadku. Podobno tata natych­miast stra­cił przy­tom­ność. Leka­rze twier­dzili, że naj­praw­do­po­dob­niej w ogóle nie widział koli­zji, że nawet nie poczuł stra­chu. Nie odzy­skał świa­do­mo­ści, więc nie czuł też bólu. Według nich śmierć była cał­ko­wi­cie bez­bo­le­sna. A więc w sobotni pora­nek jedziesz sobie z trójką dzieci samo­cho­dem, śpie­wasz i żar­tu­jesz, a za moment nie ist­nie­jesz. Tata nawet nie wie­dział. Nie miał szansy się poże­gnać.

Mama spy­tała, czy chcę coś jesz­cze wie­dzieć. Powie­dzia­łam, że nie, ale oczy­wi­ście to była nie­prawda.

Chcia­ła­bym wie­dzieć, co by było, gdy­bym nie musiała koniecz­nie pod­krę­cać wło­sów, nie upie­rała się przy malo­wa­niu rzęs lub gdy­bym po pro­stu tak się nie ocią­gała tylko po to, by wku­rzyć braci. Ale nie musia­łam o to pytać. Sama wie­dzia­łam, co by było. Sie­dzie­li­by­śmy sobie w domu i zasta­na­wiali się, czy zagrać w Mono­poly, czy w Życie, a może w nic nie grać, tylko obej­rzeć jakiś film. Tata powoli gła­dziłby mamę po ple­cach, a ja i Logan uśmie­cha­li­by­śmy się do sie­bie i prze­wra­cali oczami na widok tych czu­ło­stek. Mama co chwila by wsta­wała, by zała­do­wać zmy­warkę lub nasta­wić pra­nie. Logan i Tan­ner kłó­ci­liby się o pilota, bo Tan­ner chciałby oglą­dać film o Poke­mo­nach, a Logan sport.

Tata by żył.

I nie zgi­nąłby przeze mnie.

Rozdział 1

Dzie­sięć mie­sięcy póź­niej

– Więc powie­dzia­łam Wil­low, że te buty total­nie nie pasują kolo­ry­stycz­nie do reszty, a w zasa­dzie to koszula jest brzydka i że nie rozu­miem, jak ona mogła chcieć w tym wyjść z domu, już nie wspo­mi­na­jąc o pój­ściu ze mną do kina, a potem Melixa mi mówiła, że…

Syd­ney nada­wała z przed­niego sie­dze­nia, a ja pró­bo­wa­łam wyci­szyć ją sobie w gło­wie. Jej wysoki, piskliwy głos spra­wiał jed­nak, że było to nie­moż­liwe. Razem z moją naj­lep­szą kole­żanką, Jen­nicą, doszły­śmy kie­dyś do wnio­sku, że Syd­ney pró­buje łowić chło­pa­ków na swój głos podobny do dźwięku pisz­czą­cej gumo­wej zabawki, ale potem uzna­łam, że ten kosz­marny pisk przy­ciąga chyba tylko psy, wie­lo­ryby i inne stwo­rze­nia, które odbie­rają dźwięki o wyso­kiej czę­sto­tli­wo­ści.

No ale ostat­nio Syd­ney usi­dliła Logana, który naj­wy­raź­niej dał się zła­pać na wyso­kie tony. A to w zasa­dzie ozna­czało, że byłam na nią ska­zana, bo teraz to ona pod­wo­ziła nas do szkoły. Po wypadku mama nie pozwo­liła mnie ani Loga­nowi zro­bić prawa jazdy, więc w grę wcho­dził albo auto­bus szkolny, albo cier­piąca na obse­sję popu­lar­no­ści dziew­czyna Logana.

– Yhy – ode­zwał się cier­pli­wie mój brat, jakby cokol­wiek z tego reje­stro­wał. O ile się orien­to­wa­łam, Syd­ney opo­wia­dała wła­śnie naj­dłuż­szą na świe­cie histo­rię o jakichś star­szych che­er­le­ader­kach, które kom­plet­nie mnie nie obcho­dziły.

– I co sądzisz? – w końcu prze­rwała dla zaczerp­nię­cia odde­chu, byłam gotowa się zało­żyć, że pierw­szego od chwili roz­po­czę­cia jazdy.

– Hm… – rzu­cił Logan, jakby się zasta­na­wiał. Stłu­mi­łam uśmiech. Z całą pew­no­ścią też nie słu­chał. Z roz­ba­wie­niem przy­glą­da­łam się, jak roz­pacz­li­wie szuka słów. – Co ja sądzę? Sądzę, że jesteś naj­ład­niej­szą dziew­czyną na świe­cie – wybrnął w końcu.

A niech mnie. Cze­ka­łam, aż Syd­ney sobie uświa­domi, że Logan total­nie zmie­nił wątek, ale ona tylko zachi­cho­tała, okryła się wdzięcz­nym pąsem i zer­k­nęła na mnie w lusterku.

– A ty, co sądzisz, Lacey? – spy­tała. – Nie uwa­żasz, że Sum­mer zacho­wała się jak totalna zdzira? Mam na myśli: zwa­żyw­szy na to, że jest prak­tycz­nie zarę­czona z Robem Maca­veyem?

– Ja jej nawet nie znam – wes­tchnę­łam.

– Sum­mer Andrews znają wszy­scy – odparła Syd­ney, patrząc na mnie jak na wariatkę.

– No tak. – Ugry­złam się w język; chcia­łam spro­sto­wać, że ow­szem, wszy­scy wie­dzą, kim jest Sum­mer Andrews – lśnią­co­włosą che­er­le­aderką, jeż­dżącą BMW kró­lową szkol­nego roju – ale nie­wielu jest tych, któ­rych ona zaszczyca zain­te­re­so­wa­niem. I ja do nich nie należę. Byłam lubiana w kla­sie, ale można mnie było raczej zali­czyć do kate­go­rii moli książ­ko­wych niż uczest­ni­czek kon­kur­sów pięk­no­ści, co ozna­czało, że Sum­mer i jej świta nie zda­wali sobie sprawy z mojego ist­nie­nia.

Z Loga­nem było zupeł­nie ina­czej. Od pół roku, kiedy to zaczął się spo­ty­kać z pnącą się po dra­bi­nie popu­lar­no­ści Syd­ney, nie­je­den raz po powro­cie z imprezy z dumą dono­sił – oczy­wi­ście tak, by mama nie sły­szała – że pił z Sum­mer Andrews i jej klo­nami, Wil­low i Melixą. Jakby to było nie wia­domo jakie osią­gnię­cie.

Ja jed­nak nikomu tego nie powta­rza­łam, bo Logan chyba by mnie zabił, gdy­bym pisnęła coś na ten temat. Cac­kał się z Syd­ney i uwa­żał na każde słówko, które przy niej mówi. Musia­łam bez­wied­nie zro­bić jakąś minę, bo Syd­ney znów zer­k­nęła na mnie w lusterku i prych­nęła.

– Ej, no, Lacey – powie­działa. – To, że ty aku­rat nie masz czasu, bo musisz mieć same piątki od góry do dołu, cho­dzić na zebra­nia samo­rządu i robić jesz­cze nie wiem co, co tam uwa­żasz za ważne, nie ozna­cza, że inni nie mogą mieć żad­nego życia.

Zago­to­wa­łam się w środku i pró­bo­wa­łam zapa­no­wać nad zło­ścią. Byłam nie­zła w trzy­ma­niu buzi na kłódkę i zamy­ka­niu emo­cji w wewnętrz­nym żela­znym sej­fie, któ­rego nie da się otwo­rzyć. Wzię­łam głę­boki oddech, kilka razy mru­gnę­łam i powie­dzia­łam:

– No patrz­cie, już pra­wie jeste­śmy!

Zanim któ­reś z ich zdą­żyło zare­ago­wać, wysko­czy­łam z samo­chodu i sprę­ży­stym kro­kiem, nie oglą­da­jąc się za sie­bie, ruszy­łam przez boisko w stronę wej­ścia do szkoły. Gdzieś za mną Syd­ney paplała, że nie wie­rzy, że wysia­dłam, zanim zdą­żyła zapar­ko­wać.

*

Koń­czył się trzeci tydzień szkoły i zda­wało się, że nade­szła jesień. W zeszłym roku lato trwało całe wieki i doku­czało nam nie­ustę­pli­wym słoń­cem, które co dzień wpa­dało przez okna do klas. Ale w tym roku zwy­czajna, ponura, typowa dla Nowej Anglii aura roz­pa­no­szyła się wcze­śnie, przy­no­sząc ze sobą toczące się po nie­bie szare chmury i lodo­wate wichry. Pierw­sze liście z dnia na dzień zmie­niały kolor z zie­lo­nego na ciem­no­czer­wony, poma­rań­czowy i zło­ci­sty – paletę, która nie­zmien­nie przy­wo­dziła na myśl zachód słońca. Nie byłam jesz­cze gotowa na kolejną jesień, ale pory roku nic sobie z tego nie robiły i nastę­po­wały po sobie jak zawsze.

Czter­dzie­ści pięć minut po opusz­cze­niu samo­chodu Syd­ney pró­bo­wa­łam sku­pić się na try­go­no­me­trii, co wcale nie było takie łatwe, bo sie­dząca obok mnie Jen­nica sta­rała się zwró­cić na sie­bie moją uwagę. Uda­wa­łam, że ją igno­ruję.

Matma przy­cho­dziła mi bez trudu. Od zawsze chcia­łam iść w ślady taty i zostać archi­tek­tem. No i coś mnie pocią­gało w tym, że w mate­ma­tycz­nych rów­na­niach nie było żad­nych nie­do­mó­wień – wszystko się zga­dzało lub nie. Szare plamy nie­ja­sno­ści nie ist­niały. Obo­wią­zy­wały kon­kretne zasady, a ja odkry­łam, że jeśli się ich prze­strzega, życie nabiera sensu.

– Psst – szep­nęła Jen­nica.

Zer­k­nę­łam w prawo. Prze­su­nęła tro­chę sto­lik, żeby go zbli­żyć do mojego, i wycią­gała do mnie zło­żoną kartkę.

Spoj­rza­łam na tablicę, na któ­rej pani Bost, nasza dwu­dzie­sto­kil­ku­let­nia mate­ma­tyczka, wypi­sy­wała wła­śnie dłu­gie rów­na­nie z cosi­nu­sem. Przez parę tygo­dni, które minęły od początku roku, zdą­ży­łam się prze­ko­nać, że ma ona nad­ludzki słuch. Podej­rze­wa­łam, że sły­szy każdy dźwięk w pro­mie­niu wielu kilo­me­trów. Kaszl­nę­łam więc gło­śno, by stłu­mić sze­lest i szybko otwo­rzy­łam podany przez Jen­nicę liścik.

„Ni­gdy nie uwie­rzysz: wczo­raj Brian powie­dział, że mnie KOCHA!” – napi­sała. Czu­łam na sobie jej wzrok, więc sta­ra­łam się nie zro­bić niczego nie­od­po­wied­niego, na przy­kład nie zmarsz­czyć nosa lub wysta­wić języka. Nie dla­tego, że nie lubi­łam Briana. Brian był w porządku. Ale gru­chali do sie­bie z Jen­nicą jak gołąbki. Od patrze­nia na nich aż mdliło. Poza tym, choć oczy­wi­ście nie bez trudu, musia­łam przy­znać, że jestem tro­chę zazdro­sna. Od pierw­szej klasy, czyli odkąd się pozna­ły­śmy, to ja byłam nie­od­łączną towa­rzyszką i powier­niczką Jen­niki. A teraz cią­gle krę­cił się przy niej Brian, ja zaś czu­łam się jak piąte koło u wozu.

Było tak, jak­bym stra­ciła naj­lep­szą przy­ja­ciółkę. Wie­dzia­łam, że to ego­istyczne, więc zabro­ni­łam sobie tak myśleć. Cał­kiem nie­źle opa­no­wa­łam naka­zy­wa­nie sobie, jak powin­nam się czuć i jak nie powin­nam. Cza­sem mia­łam wra­że­nie, że reży­se­ruję film przed­sta­wia­jący moje życie, że krzy­czę do sie­bie samej: „Akcja!”, a potem nakrę­cam kolejne sceny zgod­nie z tym, jak moim zda­niem powinny wyglą­dać.

Wyję­łam tele­fon i, uwa­ża­jąc, by pani Bost niczego nie zauwa­żyła, szybko napi­sa­łam do Jen­niki: „Super”. Patrzy­łam, jak nie­po­strze­że­nie wyj­muje tele­fon z torby, czyta i marsz­czy czoło. Po chwili namy­słu zaczęła odpo­wia­dać, a ja tym­cza­sem spró­bo­wa­łam znowu sku­pić się na tym, co mówi nauczy­cielka. Wykład był jed­nak nudny, a ja znu­żona i try­go­no­me­trią, i chło­pa­kami, i innymi głu­pimi rze­czami, które wią­zały się z trze­cią klasą. Marzy­łam już tylko o jed­nym – żeby skoń­czyć tę szkołę i się z niej wydo­stać, by roz­po­cząć następny etap życia i zapo­mnieć o liceum Ply­mo­uth East. Ale aby to się stało, musiał minąć jesz­cze rok i dzie­więć mie­sięcy. Czyli potwor­nie dużo czasu.

Na ekra­nie poja­wiła się ikonka nowej wia­do­mo­ści. „Wiem, że jesz­cze nie byłaś zako­chana, ale serio TO JEST COŚ” – napi­sała Jen­nica i dodała na końcu uśmiech­niętą buźkę, by mi poka­zać, że nie pró­buje być nie­miła. Ale jej słowa i tak mnie zabo­lały. Wie­dzia­łam, że dla niej to naprawdę coś. Jed­nak w moim świe­cie to, że chło­pak mówi, że cię kocha, nie wywie­rało rów­nie dru­zgo­czą­cego efektu jak to, że umiera ci tata. „Oglą­da­li­śmy Chi­rur­gów – czy­ta­łam dalej – i Mcdrmy powie­dział Mrdth, że ją kocha & B odwró­cił się do mnie i powie­dział: kocham cię tak jak Derek ją. Roman­tyczne, cooo?”.

Już mia­łam odpi­sać, gdy drzwi do klasy skrzyp­nęły i sta­nął w nich pan Dor­sett, sekre­tarz dyrek­tora. Ktoś skry­wał się za jego ple­cami. Pani Bost uśmiech­nęła się i odło­żyła mar­ker, któ­rym pisała po tablicy.

– Prze­pra­szam, że prze­szka­dzam – ode­zwał się pan Dor­sett, szybko omiótł salę wzro­kiem i znowu spoj­rzał na panią Bost – ale przy­pro­wa­dzi­łem nowego ucznia.

Dwa­dzie­ścia cztery pary oczu skie­ro­wały się na wyso­kiego chło­paka w spło­wia­łej skó­rza­nej kurtce i ciem­nych dżin­sach, który z chłod­nym spoj­rze­niem wbi­tym w dal ponad naszymi gło­wami wszedł do sali. Jego ciemne włosy doma­gały się strzy­że­nia lub przy­naj­mniej przy­cze­sa­nia – w nie­któ­rych miej­scach dziko ster­czały, w innych doty­kały koł­nie­rzyka, co spra­wiało, że chło­pak wyglą­dał tro­chę jak sza­lony nauko­wiec, który zapo­mniał o wizy­cie u fry­zjera. Lśniące bla­do­zie­lone oczy w opra­wie gru­bych rzęs mocno kon­tra­sto­wały z jego opa­loną skórą.

W kla­sie roz­legł się szmer. Ply­mo­uth było nie­wiel­kim mia­stem, pra­wie wszy­scy cho­dzi­li­śmy razem do pod­sta­wówki i gim­na­zjum, więc nie­czę­sto tra­fiała się nie­zna­joma twarz. Może się prze­niósł z liceum kato­lic­kiego, cza­sem stam­tąd przy­cho­dzili do nas nowi.

– Kto to? – wyszep­tała z prze­ję­ciem Jen­nica, jak gdyby ją jedną zże­rała cie­ka­wość.

Nie odry­wa­jąc wzroku od chło­paka, wzru­szy­łam ramio­nami. Nor­mal­nie nie zwra­ca­łam uwagi na takie rze­czy, ale te jego oczy były nie­sa­mo­wite. Pra­wie tego samego koloru, co ocean przed burzą. Zawsze naj­bar­dziej lubi­łam patrzeć na wodę, gdy wiatr tar­gał mi włosy, a w nie­bio­sach, które zaraz miały się otwo­rzyć, roz­le­gały się głu­che pomruki.

Pan Dor­sett pro­wa­dził cichą wymianę zdań z panią Bost, a nowy prze­stę­po­wał z nogi na nogę i usi­ło­wał na nikogo nie patrzeć. Nie wie­dzia­łam, czy to dla­tego, że uważa się za lep­szego od nas, czy ze względu na tremę.

– Okej – powie­działa wresz­cie pani Bost, odwra­ca­jąc się od pana Dor­setta.

Sekre­tarz ski­nął do nas głową, nie­zgrab­nie klep­nął nowego w plecy i skie­ro­wał się do wyj­ścia.

– Przed­sta­wiam wam Samu­ela Stone’a – ode­zwała się nauczy­cielka, gdy pan Dor­sett wyszedł. – Będzie cho­dził na nasze zaję­cia. Mam nadzieję, że go miło przyj­mie­cie.

Wymie­ni­ły­śmy z Jen­nicą spoj­rze­nia. W sali przez moment pano­wała cisza, a potem ktoś z tyl­nych rzę­dów zaczął powoli kla­skać. Reszta się przy­łą­czyła. Nowy postą­pił krok naprzód i szep­nął coś do pani Bost.

– Słu­cham? – spy­tała i prze­nio­sła wzrok na nas. – Pro­szę o ciszę! Ćśśś!

Har­mi­der ucichł w samą porę, byśmy usły­szeli, jak nowy gło­śno mówi:

– Sam.

Wszyst­kie oczy skie­ro­wały się teraz na niego, a mnie zro­biło się go szkoda. Wie­dzia­łam, jak to jest. Rok temu jesie­nią, gdy wresz­cie wró­ci­łam do szkoły po wypadku, byłam obiek­tem takich samych spoj­rzeń. To naj­gor­szy rodzaj uwagi – nikt się nie odzywa, wszy­scy tylko patrzą; patrzą i oce­niają. Mruk­nę­łam, odchrząk­nę­łam i utkwi­łam wzrok w pod­ło­dze.

– Sam – powtó­rzył chło­pak gło­sem głęb­szym, niż się spo­dzie­wa­łam. – Pro­szę na mnie mówić Sam.

– Aha – powie­działa pani Bost. – Prze­pra­szam. Witaj, Samie. Tam masz wolny sto­lik. Obok Lacey Mann. Lacey, pokaż się.

Zdzi­wiona pod­nio­słam wzrok. Nie było chyba wiel­kiej potrzeby, żebym pod­no­siła rękę, skoro pani Bost wska­zy­wała pro­sto na mnie, ale i tak ją pod­nio­słam. Czu­łam, że się rumie­nię.

Sam ruszył mię­dzy rzę­dami ławek, a sie­dzący w nich ucznio­wie gapili się na niego jak na doświad­cze­nie che­miczne. Trudno było się dzi­wić. Był nie tylko nowy, lecz także cudowny. Cu-dow-ny.

– Cześć – przy­wi­tał się, zaj­mu­jąc miej­sce obok mnie.

– Cześć – odpo­wie­dzia­łam.

Przy­su­nął sobie sto­lik bli­żej mojego, żeby­śmy mogli korzy­stać z jed­nej książki, a kiedy się pochy­lił, by spoj­rzeć na tekst, poczu­łam na ramie­niu cie­pło jego odde­chu. Pod­nio­słam wzrok i ze zdzi­wie­niem stwier­dzi­łam, że mi się przy­gląda.

Spoj­rzał mi pro­sto w oczy. Odwró­ci­łam się i uda­łam, że spraw­dzam coś w książce. Kiedy znowu na niego zer­k­nę­łam, na­dal na mnie patrzył.

Wtedy po raz pierw­szy Sam Stone pół­gęb­kiem się do mnie uśmiech­nął, a ja poczu­łam ciarki na ple­cach. Odwza­jem­ni­łam uśmiech i odwró­ci­łam głowę.

Rozdział 2

Sam Stone zja­wił się też na roz­sze­rzo­nym angiel­skim, który mia­łam na szó­stej lek­cji. Kiedy sta­nął w drzwiach, na mój widok na jego twa­rzy odma­lo­wała się ulga.

– Hej – powie­dział, sia­da­jąc w ławce obok mnie po przy­dłu­gim i krę­pu­ją­cym powi­ta­niu ze strony nauczy­cielki. – Też na to cho­dzisz.

To było naj­dłuż­sze zda­nie, jakie wypo­wie­dział przez cały dzień. Kiw­nę­łam głową. Nie rozu­mia­łam, dla­czego nie potra­fię skle­cić nawet kilku pro­stych słów.

– Jesteś Lacey, tak? – spy­tał Sam, znów się do mnie uśmie­cha­jąc.

– Tak – odpar­łam i obla­łam się rumień­cem.

– Fajne imię – powie­dział, a ja po raz pierw­szy zauwa­ży­łam, że ma dołeczki. Nie takie zwy­czajne, tylko pra­wie pio­nowe. Te wgłę­bie­nia w policz­kach spra­wiały, że jego twarz wyglą­dała jak sta­ran­nie wyrzeź­biona przez naprawdę uta­len­to­wa­nego arty­stę. – Ja jestem Sam.

– Wiem.

Nie mia­łam poję­cia, co dodać, więc mil­cza­łam. Pew­nie myślał, że jestem nie­grzeczna. A może po pro­stu mało roz­gar­nięta. Sama nie wie­dzia­łam, co gor­sze.

Po lek­cjach poje­cha­ły­śmy z Jen­nicą do mnie, żeby się razem uczyć do piąt­ko­wej kla­sówki z try­go­no­me­trii. Syd­ney i Logan wybie­rali się na spo­tka­nie komi­tetu orga­ni­zu­ją­cego doroczny zjazd absol­wen­tów, więc były­śmy ska­zane na auto­bus. Jen­nica też nie miała samo­chodu, choć zro­biła prawo jazdy. Mama pozwa­lała jej korzy­stać z auta cza­sem w week­endy.

– Jak to się dzieje, że ty jesteś z tego taka dobra, a ja taka bez­na­dziejna? – narze­kała, kiedy zasia­dły­śmy już przy kuchen­nym stole i roz­ło­ży­ły­śmy książki do matmy.

Mama, która, jak się zda­wało, pra­co­wała teraz w sys­te­mie dwa­dzie­ścia cztery na sie­dem, spę­dzała całe dnie w biu­rze, a Tan­ner wła­śnie wró­cił i od razu zamknął się w swoim pokoju, więc w domu pano­wała cisza.

Wzru­szy­łam ramio­nami.

– Nie jesteś bez­na­dziejna – odpo­wie­dzia­łam. – A mnie po pro­stu matma łatwo przy­cho­dzi. Jak tobie pły­wa­nie.

Jen­nica, choć cho­dziła dopiero do trze­ciej klasy, była kapi­ta­nem szkol­nej dru­żyny pły­wac­kiej.

– Uhm, jakby pły­wa­nie było umie­jęt­no­ścią, która naprawdę przyda mi się w życiu – prych­nęła. – Tak, na pewno zdo­łam ją wyko­rzy­stać.

Wie­dzia­łam, że ma na myśli stu­dia i tak dalej, ale pró­bo­wa­łam obró­cić to w żart.

– Ni­gdy nic nie wia­domo – odpar­łam. – Może nadej­dzie dzień, kiedy ura­tu­jesz tonące dziecko.

– Dla­czego cią­gle dziecko i dziecko? Nie mógłby tonąć jakiś cele­bryta albo gwiazda fil­mowa? – spy­tała z uśmie­chem.

– Jasne – spro­sto­wa­łam. – Widzę to. Widzę, jak wycią­gasz z wody Roberta Pat­tin­sona.

– Albo Shię LaBe­ouf – dodała Jen­nica, zamil­kła i zachi­cho­tała. – Wszystko może się zda­rzyć.

– No bez jaj. Musia­ła­byś im zro­bić sztuczne oddy­cha­nie. Usta–usta – doda­łam ze śmier­telną powagą. – Oczy­wi­ście dla rato­wa­nia życia.

– Taaaak. Masz rację. Zde­cy­do­wa­nie czeka mnie kariera ratow­niczki wod­nej cele­bry­tów – powie­działa Jen­nica i spu­ściła wzrok na książkę. – Ale zanim do tego doj­dzie, lepiej wytłu­macz mi te sinusy i cosi­nusy. Żebym miała jakiś plan awa­ryjny na wypa­dek, gdyby Roba i Shii jed­nak nie wyrzu­ciło na brzeg u nas w Ply­mo­uth.

Wyszcze­rzy­łam zęby. Przez następne czter­dzie­ści pięć minut powoli oma­wia­łam rów­na­nia i wzory, które pozna­li­śmy na lek­cjach, i ryso­wa­łam wykresy, by wyło­żyć Jen­nice wszystko po kolei. Zdą­ży­łam się do tego przy­zwy­czaić: przy­swo­je­nie wie­dzy w kla­sie przy­cho­dziło mojej przy­ja­ciółce z tru­dem. Potrze­bo­wała dodat­ko­wych wyja­śnień, zwłasz­cza z matmy i przed­mio­tów ści­słych. Jej tato, pan Arroyo, nazy­wał mnie „Man­n­ta­styczną nauczy­cielką”, bo w siód­mej kla­sie pomo­głam jej się wycią­gnąć z dwa plus na cztery minus z nauki o Ziemi.

Wcale mi to nie prze­szka­dzało. Nawet lubi­łam rolę nie­ofi­cjal­nej oso­bi­stej kore­pe­ty­torki Jen­niki, zwłasz­cza ostat­nio. Dzięki temu mogłam spo­koj­nie spę­dzić z nią tro­chę czasu bez towa­rzy­stwa Briana, który stale się do niej kleił lub opie­kuń­czo opla­tał ją ramie­niem. Przy­po­mi­nało to lata, kiedy były­śmy jesz­cze we dwie. Żało­wa­łam, że nie da się zatrzy­mać czasu lub zamro­zić chwili i cie­szyć się nią dłu­żej. Ale – podob­nie jak wszystko, co dobre – chwila mijała i zanim czło­wiek zdą­żył się obej­rzeć, już sta­wała się prze­szło­ścią.

– Masz coś do jedze­nia? – spy­tała Jen­nica, kiedy dobrnę­ły­śmy do końca zada­nia.

– Zoba­czę. – Prze­szłam przez kuch­nię i sze­roko otwo­rzy­łam lodówkę. – Nie­spe­cjal­nie.

– Ale coś musisz mieć – zapro­te­sto­wała Jen­nica. – Padam z głodu.

Ze zmarsz­czo­nym czo­łem patrzy­łam na jaskrawo oświe­tlone półki. W lodówce był kar­ton prze­ter­mi­no­wa­nego mleka, pięć puszek die­te­tycz­nej coli, trzy jajka, parę mar­che­wek i dwa kawałki pizzy z soboty. Zakupy zwy­kle robił tata, a po wypadku mama cza­sem o tym zapo­mi­nała. Pra­co­wała do późna w Bosto­nie. Kiedy wra­cała do domu, była zbyt zmę­czona, by się brać do goto­wa­nia.

Myśla­łam, że sytu­acja cho­ciaż tro­chę poprawi się w lipcu, kiedy zakoń­czył się pro­ces w spra­wie spo­wo­do­wa­nia wypadku ze skut­kiem śmier­tel­nym. Kobieta, która w nas wje­chała, była pod wpły­wem nar­ko­ty­ków. Poli­cja nie usta­liła, co robiła w naszej oko­licy, bo miesz­kała w odda­lo­nym o pięt­na­ście kilo­me­trów North Carver. Mama codzien­nie sta­wiała się w sądzie, wygło­siła też mowę na posie­dze­niu, pod­czas któ­rego ogło­szono wyrok, ale kobieta i tak dostała tylko cztery lata, cza­sowo ode­brano jej prawo jazdy i zasą­dzono man­dat. Nie mogłam uwie­rzyć, że tyle było warte życie mojego taty.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki