Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Poruszająca historia przyjaźni, straty i mocy miłości, która pozwala przetrwać najmroczniejsze chwile.
Świat Lacey rozpada się, gdy jej ojciec ginie w wypadku drogowym. W głębi ducha obwinia się za tragedię. Gdyby tamtego ranka szybciej się zmobilizowała... dziś jej mama nie byłaby kłębkiem nerwów, starszy brat nie piłby, a młodszy wciąż miałby oboje rodziców.
Lecz czas biegnie naprzód, nawet gdy tego nie chcemy. Gdy życie daje Lacey cytryny, ona robi z nich lemoniadę. Choć czasami ta lemoniada bywa tak gorzka, że trudno ją przełknąć. Tymczasem w jej życiu pojawia się Sam…
Książki Kristin Harmel, autorki światowych bestsellerów, zostały uznane za „przełomowe, wspaniałe” (Fiona Davis), „niezwykle wciągające” (Tampa Bay Times) oraz „pochłaniające i sugestywne” (Publishers Weekly).
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 223
Dzień, w którym cały mój świat wywrócił się do góry nogami, zaczął się jak każda sobota.
– Lacey! – zawołał tata. – Idziesz czy nie? Bo nie dotrzemy do kolacji!
Spojrzałam w lustro i zrobiłam minę. W każdą sobotę powtarzało się to samo, może dlatego, że szykowałam się dłużej niż pozostali.
– Dlaczego po prostu nie możesz wcześniej wstać?
Mój brat Logan, jedenaście miesięcy starszy ode mnie, stanął w drzwiach łazienki i z niezadowoleniem przyglądał się mojemu odbiciu. Wiedziałam, że go po mnie wysłali. Nakładałam właśnie tusz na rzęsy i przerwałam, by rzucić mu nienawistne spojrzenie.
– Bo muszę się wysypiać, żeby ładnie wyglądać – odparłam; starałam się, by zabrzmiało to wyniośle.
Logan przewrócił oczami.
– Aaa – mruknął. – W takim razie chyba nadal śpisz za mało.
Cisnęłam w niego tubką pasty do zębów, ale zdążył się schować.
Po pięciu minutach zeszłam na dół. Tata, Logan i mój młodszy brat Tanner stali już w przedpokoju w kurtkach i szalikach, gotowi do wyjścia. Była dopiero połowa listopada, ale zrobiło się wyjątkowo zimno. W nocy złapał przymrozek i trawę pokrył szron. Tata miał w rękach moją różową puchówkę, a kiedy się zjawiłam, podał mi ją i puścił do mnie oczko, unosząc przy tym kącik ust. Wiedziałam, że się wygłupia, ale kryje to przed Loganem i Tannerem.
– Dlaczego zawsze musisz się tak grzebać? – rzucił Tanner. – Cieszę się, że nie jestem dziewczyną.
Logan przybił mu piątkę. Tata podniósł na mnie wzrok.
– Czy Wasza Wysokość gotowa? – spytał i lekko się skłonił.
Zawsze tak żartował, kiedy się długo szykowałam. Choć czasem udawał, że irytuje się jak Logan i Tanner, wiedziałam, że w duchu się na mnie nie gniewa.
– A gdzie moja piękna żona? – zawołał śpiewnym tonem, kiedy zapinałam kurtkę.
Mama wyszła z pokoju. Miała na sobie stary różowy szlafrok, ten sam, który nosiła od lat i nie chciała go wyrzucić, bo był to pierwszy prezent ode mnie i od Logana na gwiazdkę – Logan miał wtedy cztery lata, a ja trzy i tata zabrał nas na świąteczne zakupy. W zeszłym roku kupiliśmy jej nowy, ale za nic nie chciała zrezygnować ze starego.
Mama wyglądała jak zawsze rano: jej rudawobrązowe kręcone włosy do ramion były przygniecione od poduszki i nieuczesane, a policzki zaczerwienione i lekko opuchnięte, bo nie dotarła jeszcze do toaletki wyposażonej w całą gamę kosmetyków do makijażu. Nieustająco żałowałam, że nie odziedziczyłam po niej pięknych włosów, a po tacie – nieskazitelnej cery, ale cóż, natura obdarzyła mnie przeciwnymi cechami: miałam proste jak druty ciemnoblond włosy taty, które zawsze wyglądały jak strąki, o ile nie podkręciłam ich trochę lokówką (na co, zważywszy że dzieliłam łazienkę z dwoma chłopcami, nigdy nie wystarczało mi czasu) i skłonną do trądziku cerę mamy. Całe szczęście istniał Clearasil, jednak moją twarz i tak prawie zawsze zdobił przynajmniej jeden okazały pryszcz, najczęściej możliwie najmniej atrakcyjnie położony, na przykład pośrodku czoła lub w samym centrum brody.
– Zabierasz rodzinę i mnie opuszczasz? – spytała dramatycznie mama, przyciskając ręce do serca. – I cóż ja teraz pocznę?
Mama powtarzała to samo co sobotę, gdy tata zabierał naszą trójkę na śniadanie. Nazywał to „czasem dla ojca” i podczas gdy my wcinaliśmy pancakes w Plymouth Diner, mama odbywała swój święty „czas dla matki”, który polegał na przesiadywaniu w szlafroku, popijaniu kawy i nakładaniu maseczki przy jednoczesnym przewijaniu tych odcinków Chirurgów lub Kryminalnych zagadek Las Vegas czy innego serialu, przy których w mijającym tygodniu przysnęła.
– Wasza matka sądzi, że robimy to dla niej – szeptał do nas tata, a mama udawała, że nie słyszy – ale tak naprawdę to my mamy frajdę i obżeramy się tłustym bekonem i plackami ziemniaczanymi, nie?
To był nasz poranny sobotni rytuał, odkąd pamiętałam. I ważny punkt każdego tygodnia. Przy śniadaniu tata, Logan, Tanner i ja rozmawialiśmy o szkole, o kolegach i tak dalej, a Tanner, który w przyszłości chciał zostać komikiem, opowiadał jakiś głupi dowcip podchwycony w szkole lub w internecie. Kiedy wracaliśmy do domu, było tam zawsze trochę czyściej, a mama miała dobry humor. Jeśli nikogo nie czekało nic pilnego do zrobienia, ruszaliśmy wszyscy na wycieczkę albo na rowery lub pograć w tenisa w lokalnym klubie, gdzie, jak zawsze upierała się mama, powinniśmy wykupić członkostwo, a tata bez przekonania protestował.
Mama pocałowała tatę na pożegnanie, cmoknęła każde z nas w czubek głowy i wyszliśmy.
– Pasy zapięte? – spytał tata, zapuszczając silnik samochodu.
Logan usiadł na miejscu pasażera z przodu.
– Tak jest! – odkrzyknęliśmy chórem.
Tata się odwrócił, uśmiechnął się do mnie i Tannera, siedzących z tyłu, zapiął swój pas i wrzucił wsteczny. Kiedy wyjeżdżaliśmy z podjazdu, zatrąbił do mamy i posłał jej całusa.
– Obciach! – jęknęliśmy z Loganem, a Tanner się zaśmiał.
Mama się uśmiechnęła, pomachała nam od drzwi i cofnęła się do domu.
Po trzech minutach wyjechaliśmy z naszej dzielnicy, Plymouth Heights, na główną ulicę. Strasznie to dziwne, że aż do ostatniej chwili wszystko było takie normalne. Pani Daniels szła podjazdem, by wyjąć gazetę ze skrzynki. Pomachała do nas, a tata i Logan jej odmachali. Jay Cash i Anne Franklin z klasy Tannera grali w kosza przed garażem Cashe’ów. Kiedy przejeżdżaliśmy, Anne właśnie potknęła się o sznurówkę, a ja się odwróciłam, by sprawdzić, czy zacznie płakać. Nie zaczęła. Logan przerzucał stacje radiowe i w końcu ustawił tę, która nadawała klasycznego rocka. Leciał właśnie Hotel California grupy Eagles, jedna z ulubionych piosenek taty. Tata śpiewał, a po refrenie, gdy zaczęło się solo gitarowe, spojrzał w lusterku na mnie i na Tannera i wyszczerzył zęby.
– Spodobałoby się wam w Kalifornii – powiedział. – Może kiedyś wybierzemy się posurfować.
– Chcę surfować! – wrzasnął Tanner.
Miał jedenaście lat, właśnie odkrył jazdę na deskorolce i niedawno przy kolacji ogłosił, że od razu po osiemnastce przeprowadza się na zachodnie wybrzeże, farbuje włosy na blond i uczy się ślizgać na falach. Musiałam przyznać, że u progu długiej zimy w Massachusetts brzmiało to całkiem zachęcająco.
– Wiem, wiem! – zaśmiał się tata, gdy światło na Mayflower Avenue zmieniło się na zielone, po czym zdjął nogę z hamulca i wcisnął gaz. – No to aloha i jedziemy z tą falą!
I to były jego ostatnie słowa.
Myślę, że ułamek sekundy wcześniej wiedziałam, co zaraz nastąpi, ale nie zdążyłam otworzyć ust ani wydobyć głosu przez zaciśnięte gardło. Rozpędzony chevrolet suburban wjechał prosto w nas i z impetem uderzył w drzwi kierowcy, zgniatając cały bok samochodu, a mnie wciskając w fotel taty. Miałam wrażenie, że nagle wszystko stało się o wiele mniejsze niż przed chwilą. Potworny ból paraliżował całą lewą stronę mojego ciała, zaczynał się w nodze, przeszywał bok i ramię. Wrzasnęłam, a Tanner uczepił się mojej prawej ręki.
Wszystko pociemniało i stało się niewyraźne. Zostały tylko zamazane kształty i stłumione dźwięki. Nie wiedziałam, czy umieram. Gdzieś z daleka dochodziły do mnie krzyk Logana i płacz Tannera. Ale głosu taty nie było słychać. Dlaczego tata milczał?
Czułam, że w gardle mam watę, a kiedy próbowałam się odezwać, usta mnie nie słuchały. Kilka razy otworzyłam je i zamknęłam, ale wydobył się z nich tylko jakiś bulgot, nie słowa. Pamiętam, że byłam przerażona, a kiedy teraz wracam do tego wspomnienia, myślę, że nie potrafiłam odezwać się ze strachu. Kiedy w końcu mi się udało, wydusiłam jedno jedyne słowo.
– Tatusiu? – wyszeptałam słabo.
Nie nazywałam go tak, odkąd skończyłam dwanaście lat.
A potem już nic nie pamiętałam. Zapadła ciemność.
*
Kiedy odzyskałam przytomność, byłam w szpitalu. Nie zdawałam sobie sprawy, od jak dawana. Ale chyba wiedziałam już o tacie. Nie mam pojęcia, skąd, bo nie widziałam go od chwili zderzenia z SUV-em, ale podejrzewam, że jeśli ktoś jest ci bardzo bliski, to wyczuwasz, że już go z tobą nie ma. W każdym razie tak sobie myślę.
Upłynęło parę minut, zanim zdołałam skupić wzrok na twarzy mamy. Stopniowo wypływałam na powierzchnię świadomości. Mama miała przekrwione oczy i czerwone plamy na twarzy. Od razu zauważyłam jej stary różowy szlafrok, a pod nim piżamę. To, że nosiła ten strój w miejscu publicznym, było całkowicie niezrozumiałe. Pracowała jako prawniczka w Bostonie, nigdy nie wychodziła z domu nieodpowiednio ubrana.
Szpitalna sala, nieprzyjemnie jaskrawa w świetle dużych jarzeniówek, porażała bielą. Oblizałam wargi i zdałam sobie sprawę, że nie czuję własnego ciała.
Mama przyskoczyła do łóżka i nachyliła się nade mną. Na jej twarzy zobaczyłam strach.
– Wszystko będzie dobrze – wypaliła. – Masz złamaną kość udową w dwóch miejscach, kilka pękniętych żeber i złamany lewy nadgarstek, ale lekarze mówią, że wszystko się pięknie wygoi.
– Gdzie tata? – wydusiłam powoli nie swoim, za grubym głosem.
Dolna warga mamy się zatrzęsła, jakby mama próbowała zapanować nad jej drżeniem. Jej oczy napełniły się łzami.
– Lacey, skarbie – powiedziała cicho, przysiadła na skraju łóżka i sięgnęła po moje ręce. Nie czułam jej dotyku. W ogóle niczego nie czułam. – To był potworny wypadek.
Gapiłam się na nią przez dłuższą chwilę. Nie odpowiedziała mi na pytanie.
– Gdzie tata? – powtórzyłam. – Gdzie Tanner i Logan?
Mama parę razy mrugnęła.
– Chłopcy są w poczekalni. Z wujkiem Paulem. Nic im nie będzie. Tanner ma złamaną rękę, a Logan założone szwy, ale są cali i zdrowi.
Przypomniałam sobie, że na sekundę przed tym, gdy zapadła ciemność, Tanner się do mnie przytulił. Musiał się przerazić z mojego powodu.
– A tata? – spytałam znowu, tym razem wyższym tonem, w który wkradła się panika.
– Tata… – mama zaczęła i przerwała. Wzięła głęboki oddech, odwróciła wzrok, a potem spojrzała na mnie zamglonymi, rozkojarzonymi oczami. – Tamten samochód… uderzył prosto w fotel kierowcy – powiedziała powoli. – Lekarze zrobili wszystko, co mogli, ale… – zawiesiła głos. Nie była w stanie dokończyć.
– Tata nie żyje – zrobiłam to za nią.
Czułam, jak łzy zbierają mi się pod powiekami.
Mama skinęła głową. Dwie świeże łzy spłynęły jej po policzkach niczym narciarze sunący w dół stoku. Pamiętałam ostatnie słowa taty i próbowałam sobie wyobrazić, że te łzy to nie narciarze, ale poruszający się z gracją surferzy, którzy starają się wraz z falą dopłynąć do samej plaży. Ale łzy stoczyły się poza linię żuchwy mamy i wsiąkły w jej szlafrok, a mnie uderzyła myśl, że surferzy spadli z krawędzi fali i już po nich. I to ona sprawiła, że w końcu wybuchnęłam płaczem.
Mama przytuliła się do mnie i szlochałyśmy razem. Nie musiałyśmy nic więcej mówić.
Logan i Tanner weszli na chwilę do sali, by się ze mną zobaczyć, a potem wujek Paul zabrał ich do domu. Mama usiadła przy mnie i opowiedziała o wypadku. Podobno tata natychmiast stracił przytomność. Lekarze twierdzili, że najprawdopodobniej w ogóle nie widział kolizji, że nawet nie poczuł strachu. Nie odzyskał świadomości, więc nie czuł też bólu. Według nich śmierć była całkowicie bezbolesna. A więc w sobotni poranek jedziesz sobie z trójką dzieci samochodem, śpiewasz i żartujesz, a za moment nie istniejesz. Tata nawet nie wiedział. Nie miał szansy się pożegnać.
Mama spytała, czy chcę coś jeszcze wiedzieć. Powiedziałam, że nie, ale oczywiście to była nieprawda.
Chciałabym wiedzieć, co by było, gdybym nie musiała koniecznie podkręcać włosów, nie upierała się przy malowaniu rzęs lub gdybym po prostu tak się nie ociągała tylko po to, by wkurzyć braci. Ale nie musiałam o to pytać. Sama wiedziałam, co by było. Siedzielibyśmy sobie w domu i zastanawiali się, czy zagrać w Monopoly, czy w Życie, a może w nic nie grać, tylko obejrzeć jakiś film. Tata powoli gładziłby mamę po plecach, a ja i Logan uśmiechalibyśmy się do siebie i przewracali oczami na widok tych czułostek. Mama co chwila by wstawała, by załadować zmywarkę lub nastawić pranie. Logan i Tanner kłóciliby się o pilota, bo Tanner chciałby oglądać film o Pokemonach, a Logan sport.
Tata by żył.
I nie zginąłby przeze mnie.
Dziesięć miesięcy później
– Więc powiedziałam Willow, że te buty totalnie nie pasują kolorystycznie do reszty, a w zasadzie to koszula jest brzydka i że nie rozumiem, jak ona mogła chcieć w tym wyjść z domu, już nie wspominając o pójściu ze mną do kina, a potem Melixa mi mówiła, że…
Sydney nadawała z przedniego siedzenia, a ja próbowałam wyciszyć ją sobie w głowie. Jej wysoki, piskliwy głos sprawiał jednak, że było to niemożliwe. Razem z moją najlepszą koleżanką, Jennicą, doszłyśmy kiedyś do wniosku, że Sydney próbuje łowić chłopaków na swój głos podobny do dźwięku piszczącej gumowej zabawki, ale potem uznałam, że ten koszmarny pisk przyciąga chyba tylko psy, wieloryby i inne stworzenia, które odbierają dźwięki o wysokiej częstotliwości.
No ale ostatnio Sydney usidliła Logana, który najwyraźniej dał się złapać na wysokie tony. A to w zasadzie oznaczało, że byłam na nią skazana, bo teraz to ona podwoziła nas do szkoły. Po wypadku mama nie pozwoliła mnie ani Loganowi zrobić prawa jazdy, więc w grę wchodził albo autobus szkolny, albo cierpiąca na obsesję popularności dziewczyna Logana.
– Yhy – odezwał się cierpliwie mój brat, jakby cokolwiek z tego rejestrował. O ile się orientowałam, Sydney opowiadała właśnie najdłuższą na świecie historię o jakichś starszych cheerleaderkach, które kompletnie mnie nie obchodziły.
– I co sądzisz? – w końcu przerwała dla zaczerpnięcia oddechu, byłam gotowa się założyć, że pierwszego od chwili rozpoczęcia jazdy.
– Hm… – rzucił Logan, jakby się zastanawiał. Stłumiłam uśmiech. Z całą pewnością też nie słuchał. Z rozbawieniem przyglądałam się, jak rozpaczliwie szuka słów. – Co ja sądzę? Sądzę, że jesteś najładniejszą dziewczyną na świecie – wybrnął w końcu.
A niech mnie. Czekałam, aż Sydney sobie uświadomi, że Logan totalnie zmienił wątek, ale ona tylko zachichotała, okryła się wdzięcznym pąsem i zerknęła na mnie w lusterku.
– A ty, co sądzisz, Lacey? – spytała. – Nie uważasz, że Summer zachowała się jak totalna zdzira? Mam na myśli: zważywszy na to, że jest praktycznie zaręczona z Robem Macaveyem?
– Ja jej nawet nie znam – westchnęłam.
– Summer Andrews znają wszyscy – odparła Sydney, patrząc na mnie jak na wariatkę.
– No tak. – Ugryzłam się w język; chciałam sprostować, że owszem, wszyscy wiedzą, kim jest Summer Andrews – lśniącowłosą cheerleaderką, jeżdżącą BMW królową szkolnego roju – ale niewielu jest tych, których ona zaszczyca zainteresowaniem. I ja do nich nie należę. Byłam lubiana w klasie, ale można mnie było raczej zaliczyć do kategorii moli książkowych niż uczestniczek konkursów piękności, co oznaczało, że Summer i jej świta nie zdawali sobie sprawy z mojego istnienia.
Z Loganem było zupełnie inaczej. Od pół roku, kiedy to zaczął się spotykać z pnącą się po drabinie popularności Sydney, niejeden raz po powrocie z imprezy z dumą donosił – oczywiście tak, by mama nie słyszała – że pił z Summer Andrews i jej klonami, Willow i Melixą. Jakby to było nie wiadomo jakie osiągnięcie.
Ja jednak nikomu tego nie powtarzałam, bo Logan chyba by mnie zabił, gdybym pisnęła coś na ten temat. Cackał się z Sydney i uważał na każde słówko, które przy niej mówi. Musiałam bezwiednie zrobić jakąś minę, bo Sydney znów zerknęła na mnie w lusterku i prychnęła.
– Ej, no, Lacey – powiedziała. – To, że ty akurat nie masz czasu, bo musisz mieć same piątki od góry do dołu, chodzić na zebrania samorządu i robić jeszcze nie wiem co, co tam uważasz za ważne, nie oznacza, że inni nie mogą mieć żadnego życia.
Zagotowałam się w środku i próbowałam zapanować nad złością. Byłam niezła w trzymaniu buzi na kłódkę i zamykaniu emocji w wewnętrznym żelaznym sejfie, którego nie da się otworzyć. Wzięłam głęboki oddech, kilka razy mrugnęłam i powiedziałam:
– No patrzcie, już prawie jesteśmy!
Zanim któreś z ich zdążyło zareagować, wyskoczyłam z samochodu i sprężystym krokiem, nie oglądając się za siebie, ruszyłam przez boisko w stronę wejścia do szkoły. Gdzieś za mną Sydney paplała, że nie wierzy, że wysiadłam, zanim zdążyła zaparkować.
*
Kończył się trzeci tydzień szkoły i zdawało się, że nadeszła jesień. W zeszłym roku lato trwało całe wieki i dokuczało nam nieustępliwym słońcem, które co dzień wpadało przez okna do klas. Ale w tym roku zwyczajna, ponura, typowa dla Nowej Anglii aura rozpanoszyła się wcześnie, przynosząc ze sobą toczące się po niebie szare chmury i lodowate wichry. Pierwsze liście z dnia na dzień zmieniały kolor z zielonego na ciemnoczerwony, pomarańczowy i złocisty – paletę, która niezmiennie przywodziła na myśl zachód słońca. Nie byłam jeszcze gotowa na kolejną jesień, ale pory roku nic sobie z tego nie robiły i następowały po sobie jak zawsze.
Czterdzieści pięć minut po opuszczeniu samochodu Sydney próbowałam skupić się na trygonometrii, co wcale nie było takie łatwe, bo siedząca obok mnie Jennica starała się zwrócić na siebie moją uwagę. Udawałam, że ją ignoruję.
Matma przychodziła mi bez trudu. Od zawsze chciałam iść w ślady taty i zostać architektem. No i coś mnie pociągało w tym, że w matematycznych równaniach nie było żadnych niedomówień – wszystko się zgadzało lub nie. Szare plamy niejasności nie istniały. Obowiązywały konkretne zasady, a ja odkryłam, że jeśli się ich przestrzega, życie nabiera sensu.
– Psst – szepnęła Jennica.
Zerknęłam w prawo. Przesunęła trochę stolik, żeby go zbliżyć do mojego, i wyciągała do mnie złożoną kartkę.
Spojrzałam na tablicę, na której pani Bost, nasza dwudziestokilkuletnia matematyczka, wypisywała właśnie długie równanie z cosinusem. Przez parę tygodni, które minęły od początku roku, zdążyłam się przekonać, że ma ona nadludzki słuch. Podejrzewałam, że słyszy każdy dźwięk w promieniu wielu kilometrów. Kaszlnęłam więc głośno, by stłumić szelest i szybko otworzyłam podany przez Jennicę liścik.
„Nigdy nie uwierzysz: wczoraj Brian powiedział, że mnie KOCHA!” – napisała. Czułam na sobie jej wzrok, więc starałam się nie zrobić niczego nieodpowiedniego, na przykład nie zmarszczyć nosa lub wystawić języka. Nie dlatego, że nie lubiłam Briana. Brian był w porządku. Ale gruchali do siebie z Jennicą jak gołąbki. Od patrzenia na nich aż mdliło. Poza tym, choć oczywiście nie bez trudu, musiałam przyznać, że jestem trochę zazdrosna. Od pierwszej klasy, czyli odkąd się poznałyśmy, to ja byłam nieodłączną towarzyszką i powierniczką Jenniki. A teraz ciągle kręcił się przy niej Brian, ja zaś czułam się jak piąte koło u wozu.
Było tak, jakbym straciła najlepszą przyjaciółkę. Wiedziałam, że to egoistyczne, więc zabroniłam sobie tak myśleć. Całkiem nieźle opanowałam nakazywanie sobie, jak powinnam się czuć i jak nie powinnam. Czasem miałam wrażenie, że reżyseruję film przedstawiający moje życie, że krzyczę do siebie samej: „Akcja!”, a potem nakręcam kolejne sceny zgodnie z tym, jak moim zdaniem powinny wyglądać.
Wyjęłam telefon i, uważając, by pani Bost niczego nie zauważyła, szybko napisałam do Jenniki: „Super”. Patrzyłam, jak niepostrzeżenie wyjmuje telefon z torby, czyta i marszczy czoło. Po chwili namysłu zaczęła odpowiadać, a ja tymczasem spróbowałam znowu skupić się na tym, co mówi nauczycielka. Wykład był jednak nudny, a ja znużona i trygonometrią, i chłopakami, i innymi głupimi rzeczami, które wiązały się z trzecią klasą. Marzyłam już tylko o jednym – żeby skończyć tę szkołę i się z niej wydostać, by rozpocząć następny etap życia i zapomnieć o liceum Plymouth East. Ale aby to się stało, musiał minąć jeszcze rok i dziewięć miesięcy. Czyli potwornie dużo czasu.
Na ekranie pojawiła się ikonka nowej wiadomości. „Wiem, że jeszcze nie byłaś zakochana, ale serio TO JEST COŚ” – napisała Jennica i dodała na końcu uśmiechniętą buźkę, by mi pokazać, że nie próbuje być niemiła. Ale jej słowa i tak mnie zabolały. Wiedziałam, że dla niej to naprawdę coś. Jednak w moim świecie to, że chłopak mówi, że cię kocha, nie wywierało równie druzgoczącego efektu jak to, że umiera ci tata. „Oglądaliśmy Chirurgów – czytałam dalej – i Mcdrmy powiedział Mrdth, że ją kocha & B odwrócił się do mnie i powiedział: kocham cię tak jak Derek ją. Romantyczne, cooo?”.
Już miałam odpisać, gdy drzwi do klasy skrzypnęły i stanął w nich pan Dorsett, sekretarz dyrektora. Ktoś skrywał się za jego plecami. Pani Bost uśmiechnęła się i odłożyła marker, którym pisała po tablicy.
– Przepraszam, że przeszkadzam – odezwał się pan Dorsett, szybko omiótł salę wzrokiem i znowu spojrzał na panią Bost – ale przyprowadziłem nowego ucznia.
Dwadzieścia cztery pary oczu skierowały się na wysokiego chłopaka w spłowiałej skórzanej kurtce i ciemnych dżinsach, który z chłodnym spojrzeniem wbitym w dal ponad naszymi głowami wszedł do sali. Jego ciemne włosy domagały się strzyżenia lub przynajmniej przyczesania – w niektórych miejscach dziko sterczały, w innych dotykały kołnierzyka, co sprawiało, że chłopak wyglądał trochę jak szalony naukowiec, który zapomniał o wizycie u fryzjera. Lśniące bladozielone oczy w oprawie grubych rzęs mocno kontrastowały z jego opaloną skórą.
W klasie rozległ się szmer. Plymouth było niewielkim miastem, prawie wszyscy chodziliśmy razem do podstawówki i gimnazjum, więc nieczęsto trafiała się nieznajoma twarz. Może się przeniósł z liceum katolickiego, czasem stamtąd przychodzili do nas nowi.
– Kto to? – wyszeptała z przejęciem Jennica, jak gdyby ją jedną zżerała ciekawość.
Nie odrywając wzroku od chłopaka, wzruszyłam ramionami. Normalnie nie zwracałam uwagi na takie rzeczy, ale te jego oczy były niesamowite. Prawie tego samego koloru, co ocean przed burzą. Zawsze najbardziej lubiłam patrzeć na wodę, gdy wiatr targał mi włosy, a w niebiosach, które zaraz miały się otworzyć, rozlegały się głuche pomruki.
Pan Dorsett prowadził cichą wymianę zdań z panią Bost, a nowy przestępował z nogi na nogę i usiłował na nikogo nie patrzeć. Nie wiedziałam, czy to dlatego, że uważa się za lepszego od nas, czy ze względu na tremę.
– Okej – powiedziała wreszcie pani Bost, odwracając się od pana Dorsetta.
Sekretarz skinął do nas głową, niezgrabnie klepnął nowego w plecy i skierował się do wyjścia.
– Przedstawiam wam Samuela Stone’a – odezwała się nauczycielka, gdy pan Dorsett wyszedł. – Będzie chodził na nasze zajęcia. Mam nadzieję, że go miło przyjmiecie.
Wymieniłyśmy z Jennicą spojrzenia. W sali przez moment panowała cisza, a potem ktoś z tylnych rzędów zaczął powoli klaskać. Reszta się przyłączyła. Nowy postąpił krok naprzód i szepnął coś do pani Bost.
– Słucham? – spytała i przeniosła wzrok na nas. – Proszę o ciszę! Ćśśś!
Harmider ucichł w samą porę, byśmy usłyszeli, jak nowy głośno mówi:
– Sam.
Wszystkie oczy skierowały się teraz na niego, a mnie zrobiło się go szkoda. Wiedziałam, jak to jest. Rok temu jesienią, gdy wreszcie wróciłam do szkoły po wypadku, byłam obiektem takich samych spojrzeń. To najgorszy rodzaj uwagi – nikt się nie odzywa, wszyscy tylko patrzą; patrzą i oceniają. Mruknęłam, odchrząknęłam i utkwiłam wzrok w podłodze.
– Sam – powtórzył chłopak głosem głębszym, niż się spodziewałam. – Proszę na mnie mówić Sam.
– Aha – powiedziała pani Bost. – Przepraszam. Witaj, Samie. Tam masz wolny stolik. Obok Lacey Mann. Lacey, pokaż się.
Zdziwiona podniosłam wzrok. Nie było chyba wielkiej potrzeby, żebym podnosiła rękę, skoro pani Bost wskazywała prosto na mnie, ale i tak ją podniosłam. Czułam, że się rumienię.
Sam ruszył między rzędami ławek, a siedzący w nich uczniowie gapili się na niego jak na doświadczenie chemiczne. Trudno było się dziwić. Był nie tylko nowy, lecz także cudowny. Cu-dow-ny.
– Cześć – przywitał się, zajmując miejsce obok mnie.
– Cześć – odpowiedziałam.
Przysunął sobie stolik bliżej mojego, żebyśmy mogli korzystać z jednej książki, a kiedy się pochylił, by spojrzeć na tekst, poczułam na ramieniu ciepło jego oddechu. Podniosłam wzrok i ze zdziwieniem stwierdziłam, że mi się przygląda.
Spojrzał mi prosto w oczy. Odwróciłam się i udałam, że sprawdzam coś w książce. Kiedy znowu na niego zerknęłam, nadal na mnie patrzył.
Wtedy po raz pierwszy Sam Stone półgębkiem się do mnie uśmiechnął, a ja poczułam ciarki na plecach. Odwzajemniłam uśmiech i odwróciłam głowę.
Sam Stone zjawił się też na rozszerzonym angielskim, który miałam na szóstej lekcji. Kiedy stanął w drzwiach, na mój widok na jego twarzy odmalowała się ulga.
– Hej – powiedział, siadając w ławce obok mnie po przydługim i krępującym powitaniu ze strony nauczycielki. – Też na to chodzisz.
To było najdłuższe zdanie, jakie wypowiedział przez cały dzień. Kiwnęłam głową. Nie rozumiałam, dlaczego nie potrafię sklecić nawet kilku prostych słów.
– Jesteś Lacey, tak? – spytał Sam, znów się do mnie uśmiechając.
– Tak – odparłam i oblałam się rumieńcem.
– Fajne imię – powiedział, a ja po raz pierwszy zauważyłam, że ma dołeczki. Nie takie zwyczajne, tylko prawie pionowe. Te wgłębienia w policzkach sprawiały, że jego twarz wyglądała jak starannie wyrzeźbiona przez naprawdę utalentowanego artystę. – Ja jestem Sam.
– Wiem.
Nie miałam pojęcia, co dodać, więc milczałam. Pewnie myślał, że jestem niegrzeczna. A może po prostu mało rozgarnięta. Sama nie wiedziałam, co gorsze.
Po lekcjach pojechałyśmy z Jennicą do mnie, żeby się razem uczyć do piątkowej klasówki z trygonometrii. Sydney i Logan wybierali się na spotkanie komitetu organizującego doroczny zjazd absolwentów, więc byłyśmy skazane na autobus. Jennica też nie miała samochodu, choć zrobiła prawo jazdy. Mama pozwalała jej korzystać z auta czasem w weekendy.
– Jak to się dzieje, że ty jesteś z tego taka dobra, a ja taka beznadziejna? – narzekała, kiedy zasiadłyśmy już przy kuchennym stole i rozłożyłyśmy książki do matmy.
Mama, która, jak się zdawało, pracowała teraz w systemie dwadzieścia cztery na siedem, spędzała całe dnie w biurze, a Tanner właśnie wrócił i od razu zamknął się w swoim pokoju, więc w domu panowała cisza.
Wzruszyłam ramionami.
– Nie jesteś beznadziejna – odpowiedziałam. – A mnie po prostu matma łatwo przychodzi. Jak tobie pływanie.
Jennica, choć chodziła dopiero do trzeciej klasy, była kapitanem szkolnej drużyny pływackiej.
– Uhm, jakby pływanie było umiejętnością, która naprawdę przyda mi się w życiu – prychnęła. – Tak, na pewno zdołam ją wykorzystać.
Wiedziałam, że ma na myśli studia i tak dalej, ale próbowałam obrócić to w żart.
– Nigdy nic nie wiadomo – odparłam. – Może nadejdzie dzień, kiedy uratujesz tonące dziecko.
– Dlaczego ciągle dziecko i dziecko? Nie mógłby tonąć jakiś celebryta albo gwiazda filmowa? – spytała z uśmiechem.
– Jasne – sprostowałam. – Widzę to. Widzę, jak wyciągasz z wody Roberta Pattinsona.
– Albo Shię LaBeouf – dodała Jennica, zamilkła i zachichotała. – Wszystko może się zdarzyć.
– No bez jaj. Musiałabyś im zrobić sztuczne oddychanie. Usta–usta – dodałam ze śmiertelną powagą. – Oczywiście dla ratowania życia.
– Taaaak. Masz rację. Zdecydowanie czeka mnie kariera ratowniczki wodnej celebrytów – powiedziała Jennica i spuściła wzrok na książkę. – Ale zanim do tego dojdzie, lepiej wytłumacz mi te sinusy i cosinusy. Żebym miała jakiś plan awaryjny na wypadek, gdyby Roba i Shii jednak nie wyrzuciło na brzeg u nas w Plymouth.
Wyszczerzyłam zęby. Przez następne czterdzieści pięć minut powoli omawiałam równania i wzory, które poznaliśmy na lekcjach, i rysowałam wykresy, by wyłożyć Jennice wszystko po kolei. Zdążyłam się do tego przyzwyczaić: przyswojenie wiedzy w klasie przychodziło mojej przyjaciółce z trudem. Potrzebowała dodatkowych wyjaśnień, zwłaszcza z matmy i przedmiotów ścisłych. Jej tato, pan Arroyo, nazywał mnie „Manntastyczną nauczycielką”, bo w siódmej klasie pomogłam jej się wyciągnąć z dwa plus na cztery minus z nauki o Ziemi.
Wcale mi to nie przeszkadzało. Nawet lubiłam rolę nieoficjalnej osobistej korepetytorki Jenniki, zwłaszcza ostatnio. Dzięki temu mogłam spokojnie spędzić z nią trochę czasu bez towarzystwa Briana, który stale się do niej kleił lub opiekuńczo oplatał ją ramieniem. Przypominało to lata, kiedy byłyśmy jeszcze we dwie. Żałowałam, że nie da się zatrzymać czasu lub zamrozić chwili i cieszyć się nią dłużej. Ale – podobnie jak wszystko, co dobre – chwila mijała i zanim człowiek zdążył się obejrzeć, już stawała się przeszłością.
– Masz coś do jedzenia? – spytała Jennica, kiedy dobrnęłyśmy do końca zadania.
– Zobaczę. – Przeszłam przez kuchnię i szeroko otworzyłam lodówkę. – Niespecjalnie.
– Ale coś musisz mieć – zaprotestowała Jennica. – Padam z głodu.
Ze zmarszczonym czołem patrzyłam na jaskrawo oświetlone półki. W lodówce był karton przeterminowanego mleka, pięć puszek dietetycznej coli, trzy jajka, parę marchewek i dwa kawałki pizzy z soboty. Zakupy zwykle robił tata, a po wypadku mama czasem o tym zapominała. Pracowała do późna w Bostonie. Kiedy wracała do domu, była zbyt zmęczona, by się brać do gotowania.
Myślałam, że sytuacja chociaż trochę poprawi się w lipcu, kiedy zakończył się proces w sprawie spowodowania wypadku ze skutkiem śmiertelnym. Kobieta, która w nas wjechała, była pod wpływem narkotyków. Policja nie ustaliła, co robiła w naszej okolicy, bo mieszkała w oddalonym o piętnaście kilometrów North Carver. Mama codziennie stawiała się w sądzie, wygłosiła też mowę na posiedzeniu, podczas którego ogłoszono wyrok, ale kobieta i tak dostała tylko cztery lata, czasowo odebrano jej prawo jazdy i zasądzono mandat. Nie mogłam uwierzyć, że tyle było warte życie mojego taty.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki