Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Powrót do Brideshead to jedna z najsłynniejszych brytyjskich powieści, a Evelyn Waugh to klasyk uznawany ze jednego z najznakomitszych literackich stylistów XX wieku. Choć opisuje świat, którego już nie ma – zniknął bezpowrotnie wraz z wybuchem II wojny światowej – to snuje przede wszystkim ponadczasową opowieść o ludziach wplątanych w wielką machinę losu i dylematy wiary.
To historia przesiąknięta tęsknotą za splendorem i beztroską przeszłości: za światem wiejskich posiadłości, wspólnego ucztowania, polowań, balów debiutantek, klubów dla dżentelmenów, debat o filozofii, literaturze i religii. Autorowi nie brakuje jednak ironicznego dystansu, z jakim opisuje swoich bohaterów, ekscentrycznych i pełnych słabości. Wyjątkowo odważna jak na swoje czasy powieść pozostaje aktualna do dziś: Waugh stworzył wyraziste postacie kobiet, które same decydują o swoim życiu, opisał dwuznaczne przyjaźnie między mężczyznami i swoisty trójkąt miłosny, w który uwikłani są bohaterowie.
Powrót do Brideshead stanowi zapis szalonej młodości, a także niepokojów przypadających na burzliwe lata dwudzieste i trzydzieste XX wieku, które dla bohaterów okazały się czasem utraconej niewinności.
„To przewrotna, słodko-gorzka opowieść o młodzieńcu, który w latach trzydziestych wyjeżdża do Oksfordu i zakochuje się w ekscentrycznych właścicielach starego domu zwanego Brideshead. Powieść Waugh oddaje ducha epoki, która zakończyła się gwałtownie wraz z nadejściem mrocznych dni II wojny światowej. „Powrót do Brideshead” to prawdziwe literackie arcydzieło.” „Time”
„Barwna i sugestywna powieść opowiadająca zarazem o możliwości głębokich zmian, jak i niezłomności ludzkiego ducha.” „The Times”
„„Powrót do Brideshead” ma ciężar i głębię, które cechują pisarza u szczytu świetności. Tę niezwykle wciągającą historię opowiada, poruszając i ożywiając wyobraźnię czytelników. Ta książka to największe literackie osiągnięcie Waugh.” „The New York Times”
„Niezależnie od tego, co myślimy o bohaterach tej książki, ich świecie i religijności, „Powrót do Brideshead” pozostaje prawdziwą ucztą.” „The Guardian”
„To książka wielowymiarowa, w dodatku pięknie napisana przez jednego z najlepszych prozaików naszych czasów.” „Newsweek”
„[...] rozumienie ludzkiego doświadczenia jest u Waugh ponadczasowe. W „Powrocie do Brideshead” po mistrzowsku uchwycił siłę tęsknoty i przebaczenia.” „National Review”
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 498
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Tytuł oryginału angielskiego Brideshead Revisited. The Sacred and Profane Memories of Captain Charles Ryder
Projekt okładki Aleksandra Nałęcz-Jawecka, to/studio
Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś
Fotografie na okładce pochodzą ze zbiorów Biblioteki Kongresu, Library of Congress
Copyright © by 1945, Evelyn Waugh
All rights reserved
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Czarne, 2023
Copyright © for the Polish translation by Wojciech Wierzbicki, 2023
Korekta Andrea Smolarz / d2d.pl
Skład Robert Oleś
Konwersja i produkcja e-booka: d2d.pl
ISBN 978-83-8191-513-7
WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.
czarne.com.pl
Wydawnictwo Czarne
@wydawnictwoczarne
Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa
Wołowiec 2023
Wydanie I
Dla Laury
Ta powieść, która obecnie ukazuje się z wieloma małymi dodatkami i z pewnymi dość istotnymi skrótami, spowodowała, że straciłem mir, jakim cieszyłem się kiedyś wśród sobie współczesnych, i wprowadziła mnie w obcy świat listów od wielbicieli i fotoreporterów. Obszerne potraktowanie jej tematu – działania łaski Bożej na grupę kilku zupełnie odmiennych, ale ściśle z sobą związanych osób – było może przejawem zarozumialstwa z mej strony, nie będę się jednak kajał z tego powodu. Mniej mnie zadowoliła forma, której najbardziej rażące usterki należy przypisać okolicznościom, w jakich powieść została napisana. W grudniu 1943 roku, wykonując skok spadochronowy, doznałem niewielkiej kontuzji, która uwolniła mnie na pewien czas od czynnej służby wojskowej. Okres ten został przedłużony przez życzliwego oficera, mego zwierzchnika, tak że pozostawałem bez przydziału aż do czerwca 1944, kiedy ta książka została skończona. Pisałem ją nie tylko z zapałem niedoświadczonym dotąd, ale również z niecierpliwością, żeby wrócić do rzemiosła wojennego. Był to ponury okres niedostatku i grożącego stale niebezpieczeństwa, okres soi i uproszczonej angielszczyzny, i dlatego książka ta przeniknięta jest jakby tęsknotą za jedzeniem i winem, za splendorami minionej przeszłości, za retorycznym, ozdobnym językiem, który teraz, przy pełnym żołądku, uważam za coś odrażającego. Bardziej drastyczne akapity zmieniłem, ale nie usunąłem, ponieważ stanowią istotną część książki.
Nie mogłem się zdecydować, jak potraktować wybuch Julii w rozmowie na temat grzechu śmiertelnego i monolog umierającego lorda Marchmaina. Partie te nie miały oczywiście przekazać słów naprawdę wypowiedzianych. Należą one do innej konwencji niż – powiedzmy – wczesne sceny pomiędzy Charlesem a jego ojcem. Nie wprowadziłbym ich teraz do powieści, która w innych miejscach rości sobie pretensje do prawdopodobieństwa, ale zatrzymałem je tutaj w formie zbliżonej do oryginalnej, ponieważ jak burgund (błędnie pisany w wielu wydaniach) i poświata księżycowa były znamienne dla nastroju, w jakim pisałem; poza tym dlatego, że wielu czytelników lubiło je, chociaż oczywiście nie był to powód najważniejszy.
Latem 1944 roku trudno było przewidzieć rozkwit w Anglii obecnego kultu wiejskich posiadłości. Wtedy siedziby przodków, które są naszym największym narodowym osiągnięciem artystycznym, wydawały się skazane na zagładę i rozgrabienie, tak jak klasztory w wieku szesnastym. Przesadziłem więc nieco, przejęty szczerą pasją. Dzisiaj Brideshead zostałoby otwarte dla turystów, jego skarby uporządkowane przez doświadczone ręce, a samo byłoby utrzymywane lepiej niż za czasów lorda Marchmaina. Angielska arystokracja zachowała swoją indywidualność w stopniu, jaki wtedy wydawał się niemożliwy; ekspansja Hooperów została zahamowana w wielu punktach. I dlatego duża część tej książki jest panegirykiem wygłoszonym nad pustą trumną. Byłoby jednak niemożliwe doprowadzenie jej aż do dnia dzisiejszego bez całkowitego zburzenia jej struktury. Ofiarowuję ją młodszemu pokoleniu czytelników jako pamiątkę raczej II wojny światowej niż lat dwudziestych bądź trzydziestych, którymi pozornie się zajmuje.
E.W.
Combe Florey 1959
Kiedy dotarłem na pozycje kompanii C, która zajęła szczyt wzgórza, zatrzymałem się i spojrzałem na obóz, widoczny jak na dłoni u mych stóp mimo szarawej mgły wczesnego poranka. Tego dnia mieliśmy wyjechać. Gdy trzy miesiące temu przybyliśmy tutaj, wszystko było pokryte śniegiem, teraz rozwijały się pierwsze listki. Doszedłem wówczas do wniosku, że jakiekolwiek jeszcze okropne miejsca nas czekają, gorszego niż to chyba nie spotkam. Teraz pomyślałem sobie, że nie miałem tutaj jednego milszego wspomnienia. Tutaj też umarła moja miłość do armii.
W pobliżu znajdowała się pętla tramwajowa, tak że podpici żołnierze wracający z Glasgow mogli drzemać na swoich miejscach, budząc się dopiero na końcowym przystanku. Do bramy obozu było jakieś ćwierć mili, więc mieli czas zapiąć bluzy i poprawić czapki, zanim przeszli przez wartownię, ćwierć mili drogi, gdzie po bokach beton ustępował miejsca murawie. Był to najdalszy kraniec miasta. Tutaj kończyło się jednorodne terytorium zabudowy miejskiej i kin, a zaczynało przedmieście.
Obóz ulokowany został na terenie niedawnych pastwisk i pól uprawnych; dom nadal stal w załomie wzgórza i służył nam jako biuro batalionu; bluszcz wciąż wił się po czymś, co kiedyś stanowiło mury warzywnika, z całego sadu ocalało pół akra spróchniałych jabłoni za pralnią. Już zanim przybyło tu wojsko, miejsce to było skazane na zniszczenie. Jeszcze rok pokoju, a nie byłoby domu, muru ani jabłoni. Pół mili betonowej drogi wiodło już pomiędzy gliniastymi skarpami, a po obu stronach rozpościerała się szachownica rowów systemu odwadniającego. Jeszcze rok pokoju, a miejsce to zostałoby wchłonięte przez pobliskie przedmieście. Teraz z kolei baraki, gdzie zimowaliśmy, będą czekać na zburzenie.
Po drugiej stronie drogi znajdował się miejski zakład dla nerwowo chorych – temat wielu naszych ironicznych komentarzy – nawet zimą ledwie widoczny wśród gęstwiny drzew; jego masywne żelazne ogrodzenie i imponujące bramy zawstydzały nasz zwykły drut. W spokojne dni mogliśmy obserwować wariatów, jak przechadzają się i skaczą po starannie utrzymanych żwirowanych alejkach i wypielęgnowanych trawnikach; szczęśliwi konformiści, którzy zrezygnowali z nierównej walki, rozwiązawszy wszystkie wątpliwości, wypełniwszy wszystkie obowiązki, niezaprzeczeni spadkobiercy wieku postępu, cieszący się do woli swym dziedzictwem. Kiedy maszerowaliśmy wzdłuż ogrodzenia, chłopcy krzyczeli do nich: „Hej, wy tam, wygrzejcie dla nas łóżka, niedługo wrócimy!”. Ale Hooper, mój nowy dowódca plutonu, miał im za złe to uprzywilejowane życie. „Hitler – powiadał – wpakowałby ich do komory gazowej; wydaje mi się, że niejednego moglibyśmy się od niego nauczyć”.
A ja, który wedle wszystkich przykazań powinienem się nimi przejmować – jak mogłem im pomóc, skoro sobie samemu tak niewiele pomóc umiałem? Pułkownik, pod którego rozkazami został uformowany nasz oddział, zniknął z pola widzenia i został zastąpiony młodszym i mniej miłym kolegą, przeniesionym z innego pułku. Z ochotników, którzy ćwiczyli razem na początku wojny, niewielu zostało w kasynie; w ten czy inny sposób prawie wszyscy gdzieś się rozproszyli – jedni zostali zwolnieni z powodu słabego zdrowia, niektórzy przenieśli się do innych batalionów, kilku powierzono stanowiska w sztabie, jeszcze inni zgłosili się ochotniczo do służb specjalnych, jeden zginął na strzelnicy, któryś stanął przed sądem polowym – a ich miejsca zajęli ci z poboru; teraz w hallu stale grało radio, przed obiadem piło się dużo piwa i w ogóle było inaczej niż dawniej.
Tutaj, mając lat trzydzieści dziewięć, zacząłem się starzeć. Wieczorami czułem nieprzyjemną sztywność i zmęczenie i nie miałem chęci wyjść z obozu; zacząłem zgłaszać pretensje posiadacza do określonych krzeseł i gazet; przed obiadem regularnie wypijałem trzy szklaneczki ginu – ani mniej, ani więcej – a kładłem się spać natychmiast po dzienniku o dziewiątej wieczorem. Rozdrażniony budziłem się na godzinę przed pobudką.
Tutaj umarła moja ostatnia miłość. I w tym, jak umarła, nie było nic godnego uwagi. Pewnego dnia, na krótko przed opuszczeniem obozu, leżałem – już nie śpiąc – przed pobudką, w baraku z falistej blachy, wpatrzony w kompletną ciemność, nasłuchując oddechów i pomruków czterech pozostałych współlokatorów i zastanawiając się nad tym, co miałem zrobić tego dnia i czy zapisałem dwóch kaprali na kurs szkolenia z bronią. Czy dziś znów będę miał najwięcej ludzi przedłużających urlop? Czy mogę zaufać Hooperowi, uwierzyć, że należycie pokieruje grupą uczących się odczytywania map? Leżąc tak o tej ciemnej godzinie, z przerażeniem zdałem sobie sprawę, że coś we mnie, od dawna wątłego, spokojnie umarło, i czułem się jak mąż, który w czwartym roku małżeństwa nagle pojął, że nie czuje już pożądania ani tkliwości czy szacunku do ukochanej niegdyś żony, że nie cieszy się jej obecnością, nie zależy mu na tym, by się jej podobać, nie odczuwa ciekawości wobec tego, co mogłaby kiedykolwiek powiedzieć albo pomyśleć, i nie ma nadziei, by ten stan rzeczy się naprawił, nie może też winić siebie za tę klęskę. Znałem to wszystko doskonale, całą ponurą drogę małżeńskiego rozczarowania; przeszliśmy ją razem – armia i ja – od pierwszych chwil natrętnych zalotów aż do dziś, kiedy nic nas nie łączyło prócz zimnych więzów prawa, obowiązków i przyzwyczajenia. W tej domowej tragedii odegrałem każdą scenę po kolei, widziałem, jak wczesne sprzeczki stawały się coraz częstsze, łzy mniej wzruszające, pojednania mniej słodkie, aż zaczął się rodzić nastrój wyniosłości, zimnego krytycyzmu, potęgowało się przekonanie, że to nie ja jestem winien, ale strona przeciwna. Wychwytywałem fałszywe tony w jej głosie i nauczyłem się słuchać ich z obawą, rozpoznawałem zimne, pełne wyrzutu spojrzenia mówiące o tym, że mnie wcale nie rozumie, i egoistyczne, twarde opuszczenie kącików ust. Nauczyłem się jej, tak jak mężczyzna musi nauczyć się kobiety, z którą żył pod jednym dachem dzień po dniu przez trzy i pół roku; nauczyłem się jej bałaganiarskich obyczajów, mechanizmu jej zazdrości, egoizmu i nerwowego tiku palcami, kiedy kłamała. Teraz była pozbawiona wszelkiego uroku i widziałem w niej obcą osobę, z którą w przystępie szaleństwa związałem się nieodwołalnie.
Tak więc rano w dniu przenosin było mi zupełnie obojętne, jakie jest nasze miejsce przeznaczenia. Będę dalej wykonywał swoją pracę, kierując się już tylko posłuszeństwem. Zgodnie z rozkazami mieliśmy wsiąść do wagonów o godzinie 9.15 na pobliskiej bocznicy, z dzienną racją żywnościową w chlebaku – to było wszystko, co wiedziałem. Zastępca dowódcy kompanii pojechał naprzód z niewielką grupą ludzi. Poprzedniego dnia zostały spakowane nasze magazyny. Hooperowi kazano sprawdzić okopy. Kompania, po ustawieniu przed barakami swoich worków, była gotowa do przeglądu o 7.30. Wiele było takich przenosin od tego radosnego ranka w 1940 roku, kiedy naiwnie uwierzyliśmy, że skierowano nas do obrony Calais. Odtąd trzy albo cztery razy do roku zmienialiśmy miejsce postoju, a tym razem dowodzący nami nowy oficer w imię niezwykłej troski o „bezpieczeństwo” nawet kazał nam zadać sobie trud usunięcia wszystkich znaków rozpoznawczych z naszych mundurów i środków transportu. Było to bowiem „ważne ćwiczenie w warunkach polowych”. „Jeżeli przekonam się – powiedział – że na nowym miejscu postoju czekają na nas te kobiety, które stale towarzyszą naszemu obozowi, będę wiedział, że istnieją u nas jakieś przecieki”.
Dym znad baraków kuchennych snuł się w porannej mgle, obóz ze swą bezładną plątaniną skrótów i ścieżek wijących się wśród chaotycznej zabudowy przypominał teren odkryty znacznie później przez ekipę archeologów.
„Wykopaliska Pollocka stanowią cenne ogniwo pomiędzy obywatelsko-niewolniczymi wspólnotami dwudziestowiecznymi a szczepową anarchią, jaka po nich nastąpiła. Dowodzą one istnienia tutaj ludu o zaawansowanej kulturze, potrafiącego budować skomplikowane systemy nawadniające i drogi bite, który został ujarzmiony przez rasę najniższego typu”.
„Tak mogliby pisać – pomyślałem sobie – uczeni przyszłości”. Po czym, odwracając się, pozdrowiłem sierżanta i spytałem:
– Czy porucznik Hooper już się pokazał?
– Nie widziałem go całe rano, panie kapitanie.
Weszliśmy do opustoszałego biura kompanii, stwierdziłem, że zostało zbite okno, a książka uszkodzeń była już zamknięta.
– Nocny wiatr, panie kapitanie – wyjaśnił sierżant. (Wszystkie stłuczone szyby były w ten sposób kwitowane lub podobnie, na przykład: „Próby saperów, panie kapitanie”).
Nareszcie pojawił się Hooper; był to jasny blondyn o zaczesanych do tyłu włosach, mówiący akcentem środkowej Anglii; przydział do naszej kompanii dostał dwa miesiące temu.
Ludzie nie lubili Hoopera, ponieważ nie znał się specjalnie na swojej robocie i często odzywał się do nich po imieniu, kiedy było spocznij, ale ja darzyłem go prawie serdecznym uczuciem z powodu zajścia, do którego doszło w kasynie pierwszego wieczoru po jego przybyciu.
Nowy pułkownik był u nas niecały tydzień i nie znaliśmy jeszcze jego obyczajów. Stawiał właśnie wszystkim gin i był już nieco hałaśliwy, kiedy spostrzegł po raz pierwszy Hoopera.
– Kapitanie Ryder, ten młody człowiek to pański oficer? – spytał mnie. – Jego włosy wymagają ostrzyżenia.
– Tak jest, panie pułkowniku – odparłem, bo miał rację. – Dopilnuję tego.
Pułkownik napił się jeszcze ginu i zaczął wpatrywać się w Hoopera, mówiąc tak, że wszyscy mogli usłyszeć:
– O Boże, ależ oficerów nam przysyłają!
Najwidoczniej tego wieczoru Hooper stał się jego obsesją, bo po kolacji powiedział nagle bardzo głośno:
– Gdyby w moim poprzednim pułku młody oficer pokazał się z taką głową, jego koledzy od razu by go ostrzygli.
Nikt nie wykazał entuzjazmu dla tego rodzaju kpinek i najwidoczniej brak reakcji z naszej strony rozwścieczył pułkownika.
– Poruczniku – zwrócił się do sympatycznego chłopca z kompanii A – proszę przynieść nożyczki i ostrzyc tego młodego człowieka.
– Czy to rozkaz, panie pułkowniku?
– To życzenie waszego zwierzchnika, a więc, jak mi się zdaje, coś bardzo zbliżonego do rozkazu.
– Tak jest, panie pułkowniku.
W atmosferze chłodnego zakłopotania Hooper usiadł na krześle i podstrzyżono mu włosy z tyłu głowy. Na początku tej operacji wyszedłem, a później przeprosiłem Hoopera za tego rodzaju przywitanie.
– W naszym pułku nie zdarzają się na ogół takie wyskoki – powiedziałem.
– Och, nie mam o to pretensji – odparł. – Niech sobie żartują.
Hooper nie miał żadnych złudzeń na temat wojska, które – podobnie jak cały otaczający świat – obserwował jakby przez mgłę. Przyszedł do nas niechętnie, pod przymusem, poczyniwszy uprzednio wiele nieudolnych starań, żeby uzyskać odroczenie. Wojsko traktował, wedle własnych słów, „jak odrę”. Nie był romantykiem. Jako dziecko nie wyobrażał sobie, że bierze udział w szarży konnej razem z księciem Rupertem ani że grzeje się przy ognisku obozowym nieopodal Ksantosa, rumaka Achillesa. W wieku, kiedy moje oczy wilgotniały wyłącznie pod wpływem poezji – było to stoickie interludium, jakim nasze szkoły oddzielają epokę łatwo płynących łez dziecka od wieku męskiego – Hooper płakał często, ale nigdy podczas przemówienia króla Henryka V w dniu świętego Kryspina przed bitwą pod Azincourt ani z powodu epitafium dla poległych pod Termopilami. W historii, jakiej go uczono, bitew było niewiele, natomiast mnóstwo szczegółów na temat prawodawstwa i ostatnich zdobyczy przemysłu. Gallipoli, Bałakława, Quebec, Lepanto, Bannockburn, Roncesvalles i Maraton – wszystko to, jak również nazwa bitwy na Zachodzie, w której poległ Artur, i setki innych, nawet teraz, w tym jałowym, bezsensownym okresie, wołających mnie niby głos trąbki poprzez minione lata z nieodpartą siłą i jasnością jak za czasów chłopięcych, do Hoopera nie przemawiały wcale.
Rzadko się skarżył. Chociaż sam był człowiekiem, któremu nie można było z pełnym zaufaniem powierzyć najprostszego zadania, ponad wszystko cenił rentowność i opierając się na swoim skromnym doświadczeniu handlowym, nieraz mawiał na temat obyczajów w armii dotyczących żołdu, zaopatrzenia i „roboczogodzin”: „Tak prowadząc interes, nikt nie wyszedłby na swoje”.
Spał zdrowo, kiedy ja leżałem pogrążony w niewesołych rozmyślaniach.
W czasie wspólnie spędzonych tygodni Hooper stał się dla mnie symbolem Młodej Anglii i dlatego ilekroć czytałem publicznie wypowiedzi na temat tego, czego młodzież żąda od przyszłości i co świat winien jest młodzieży, to ogólne stwierdzenia sprawdzałem, podstawiając pod nie Hoopera, żeby się przekonać, czy nadal są do przyjęcia. I tak nieraz o ciemnej godzinie przed pobudką wyobrażałem sobie: „Zlot Hoopera”, „Gospody Hoopera”, „Międzynarodową Współpracę Hoopera” i „Religię Hoopera”. On był probierzem tych wszystkich związków.
Był teraz mniej zadzierzysty, niż gdy przybył ze swej szkoły oficerskiej. Tego ranka, obładowany pełnym ekwipunkiem, nie wyglądał w ogóle na człowieka. Stanął na baczność ruchem posuwiście tanecznym, dłonią w wełnianej rękawiczce dotknął skroni.
– Chciałem mówić z porucznikiem Hooperem, sierżancie… Gdzież, u licha, się pan podziewał? Mówiłem przecież, żeby pan zrobił inspekcję okopów!
– Spóźniłem się? Przepraszam. Miałem sporo pracy z zebraniem wszystkich moich rzeczy.
– Od tego ma pan ordynansa.
– Tak, ściśle mówiąc: zapewne od tego. Ale pan kapitan sam wie, jak to jest. On też ma swoje rzeczy do spakowania. Jeżeli źle się podejdzie do takiego faceta, zawsze znajdzie okazję, żeby się odegrać.
– No dobrze, już dobrze, proszę teraz iść i zrobić inspekcję okopów.
– Taajes!
– I na miłość boską, proszę nie mówić „taajes”.
– Przepraszam, panie kapitanie, postaram się zapamiętać. Tak mi się jakoś wypsnęło.
Kiedy Hooper wyszedł, wrócił starszy sierżant.
– Właśnie nadchodzi komendant, panie kapitanie – powiedział.
Wyszedłem na spotkanie zwierzchnika. Na jego szczeciniastych rudych wąsikach widniały krople wilgoci.
– Czy wszystko w porządku?
– Tak mi się wydaje, panie komendancie.
– Panu się wydaje? Pan powinien być tego pewien! Wzrok jego padł na stłuczoną szybę.
– Czy to zostało wpisane na listę uszkodzeń?
– Jeszcze nie, panie pułkowniku.
– Jeszcze nie? Ciekaw jestem, kiedy to zostałoby zrobione, gdybym tego nie zauważył.
Nie czuł się przy mnie swobodnie i wiele z jego hałaśliwej fanfaronady było wynikiem wrodzonej nieśmiałości; mimo to nie przepadałem za nim.
Zaprowadził mnie za baraki, do ogrodzenia z drutu, które oddzielało mój teren od terenu plutonu transportowego, przeskoczył je i ruszył w stronę zarośniętego rowu, który odgraniczał kiedyś farmę od pola. Tutaj zaczął grzebać laską jak ryjąca świnia i nagle wydał okrzyk tryumfu. Odkrył jedno z tak drogich sercu każdego szeregowca śmietnisko: złamaną szczotkę do zamiatania, pokrywę piecyka, przerdzewiały kubełek, skarpetkę, bochenek chleba – wszystko to leżało ukryte pod szczawiem i pokrzywami wśród paczek po papierosach i pustych puszek.
– Proszę na to spojrzeć, panie kapitanie – powiedział. – Świetne wrażenie zrobi to na oddziale, który przejmie po nas ten teren.
– Rzeczywiście, to przykre – stwierdziłem.
– To wstyd. Proszę dopilnować, żeby to wszystko zostało spalone, zanim wasza kompania opuści obóz.
– Tak jest. Sierżancie, proszę się zgłosić do plutonu transportowego i zameldować kapitanowi Brownowi, że pan komendant życzy sobie, żeby ten rów został oczyszczony.
Ciekaw byłem, czy komendant zrozumie ten przytyk; zrozumiał, bo przez chwilę stał niezdecydowany, trącając laską śmiecie w rowie, a potem zawrócił na pięcie i odszedł.
– Nie trzeba było tego robić, panie kapitanie – odezwał się sierżant, który był moim przewodnikiem i podporą od chwili, gdy znalazłem się w kompanii. – Naprawdę nie trzeba.
– To przecież nie nasze śmiecie.
– Może i nie nasze, ale pan kapitan wie, jak to jest. Jeżeli człowiek ze złej strony podejdzie do starszego oficera, to on już zawsze znajdzie sposób, żeby się odegrać.
Kiedy maszerowaliśmy koło zakładu dla wariatów, kilku starszych pensjonariuszy bełkotało coś do nas przymilnie zza ogrodzenia.
– Do zobaczenia, kumple! Niedługo się spotkamy! Wkrótce tu wrócimy, nie martwcie się! – wołali do nich żołnierze.
Razem z Hooperem maszerowałem na czele pierwszego plutonu.
– Czy nie wie pan przypadkiem, gdzie nas przenoszą?
– Nie mam pojęcia.
– Myśli pan, że będzie jakaś porządna robota?
– Nie.
– Znowu obijanie się.
– Tak.
– Wszyscy mówią, że po to jesteśmy. Nie wiem, co o tym sądzić. Cały ten dryl i ćwiczenia wydają mi się nonsensem, gdybyśmy mieli nigdy nie wejść do akcji.
– Niech się pan nie martwi. Każdy będzie miał co robić, jak przyjdzie czas.
– Och, wcale nie chcę dużo. Po prostu tyle, żebym mógł potem powiedzieć, że brałem udział w tej zabawie.
Na bocznicy kolejowej czekał na nas pociąg złożony ze staroświeckich wagonów. Transportem dowodził wyznaczony do tego oficer, specjalna drużyna ładowała właśnie ostatnie worki żołnierskie z ciężarówek do wagonów towarowych. W ciągu pół godziny byliśmy gotowi, po godzinie ruszyliśmy.
Ja i dowódcy moich trzech plutonów mieliśmy cały wagon dla siebie. Jedli kanapki, czekoladę, palili papierosy i spali. Przez pierwsze trzy czy cztery godziny głośno odczytywali nazwy miast i wychylali się z okien, kiedy – co się często zdarzało – zatrzymywaliśmy się między stacjami. Wreszcie przestali się tym interesować. Dwa razy, w południe i pod wieczór, przyniesiono bańkę z letnim kakao i rozlano je do naszych kubków. Pociąg wlókł się powoli na południe przez płaską, nudną, typową dla linii kolejowej scenerię.
Najważniejszym wydarzeniem dnia była odprawa u komendanta. Zebraliśmy się w jego wagonie, zawiadomieni przez oficera służbowego, i przekonaliśmy się, że pułkownik i jego adiutant są w pełnym rynsztunku i w hełmach. Zaraz na wstępie pułkownik powiedział:
– Rozkaz dnia jest następujący: spodziewam się, że oficerowie będą odpowiednio ubrani. Fakt, że znajdujemy się w pociągu, jest całkowicie nieistotny.
Obawiałem się, że nas odeśle, ale po uważnych oględzinach rzucił ostro:
– Proszę usiąść! Obóz zostawiono w haniebnym stanie. Co krok natykałem się na dowody, że oficerowie nie wypełniają swoich obowiązków. Stan, w jakim zostawia się obóz, jest najlepszym świadectwem sprawności oficerów pułku. Właśnie na takich drobiazgach opiera się opinia batalionu i jego dowódcy. – I czy to on naprawdę powiedział, czy też ubrałem w słowa rozżalenie przebijające w jego głosie, malujące się w jego spojrzeniu? Myślę, że jednak nie powiedział: – Nie pozwolę, by moja zawodowa reputacja została skompromitowana przez lenistwo kilku oficerów rezerwy.
Siedzieliśmy z notesami i ołówkami, czekając na szczegóły naszych przyszłych zadań. Człowiek bardziej wrażliwy zorientowałby się od razu, że nie udało mu się wywrzeć zamierzonego wrażenia; może i on to spostrzegł, bo dodał zaraz zrzędliwym, belferskim tonem:
– Proszę o jedno, mianowicie o lojalną współpracę.
Potem zajrzał do swoich notatek i przeczytał: „Rozkazy. Informacje. Batalion przejeżdża obecnie z miejsca postoju A do miejsca postoju B. Korzystamy z ważnej magistrali komunikacyjnej zagrożonej w poważnym stopniu nieprzyjacielskim bombardowaniem i atakiem gazowym. Zamiar. Mam zamiar przybyć do miejsca postoju B. Metoda. Pociąg przybędzie do miejsca przeznaczenia około 23.15…”.
I tak dalej, i tak dalej.
Dopiero na zakończenie wyszło szydło z worka, w punkcie „Administracja”. Kompania C, z wyjątkiem jednego plutonu, po przybyciu na bocznicę ma przeładować cały bagaż pociągu na czekające już trzytonówki, a następnie przewieźć do magazynu batalionu w nowym obozie; pracę należy kontynuować aż do jej zakończenia; pozostały pluton wystawi warty przy magazynie i na granicy terenu obozowego.
– Są jakieś pytania?
– Czy możemy otrzymać kakao dla grupy pracującej?
– Nie. Jakieś inne pytania?
Kiedy powiedziałem sierżantowi o tym rozkazie, stwierdził:
– Biedna kompania C, znowu ma pecha. – Wiedziałem, że jest to wymówka: to przecież ja wzbudziłem niechęć dowodzącego oficera.
Powiedziałem o rozkazach dowódcom plutonów.
– Moim zdaniem – odezwał się Hooper – ludzie bardzo źle to przyjmą. Będą wściekli. On nam zawsze wyznacza najbrudniejszą robotę.
– Pan wystawi straże.
– Okej. Ciekawe tylko, jak mam znaleźć po ciemku granicę.
Wkrótce po zaciemnieniu wielkiego hałasu narobił idący wzdłuż pociągu oficer dyżurny. Jeden z bardziej wykształconych sierżantów zawołał:
– Uwaga! Idzie drugi oddział!
– Zostaliśmy zaatakowani płynnym iperytem – stwierdziłem. – Sprawdźcie, czy okna są zamknięte.
Potem napisałem ładny raporcik, w którym stwierdziłem, że nie było żadnych ofiar i nic nie zostało skażone oraz że ludzie zostali pouczeni o tym, iż muszą się odkazić poza wagonem przed opuszczeniem stacji. To najwidoczniej zadowoliło naszego komendanta, bo zostawił nas w spokoju. Po zapadnięciu zmroku wszyscy zasnęli.
Wreszcie – bardzo późno – dotarliśmy na naszą bocznicę. Do ćwiczeń związanych z obroną bierną i czynną należało unikanie stacji i peronów. A przecież karkołomne skoki ze stopni na żużel mogły tylko wywołać zamieszanie, spowodować wypadki.
– Ustawić się na drodze poniżej nasypu. Kompania C jak zwykle się guzdrze, kapitanie Ryder.
– Tak jest, panie pułkowniku. Mamy trudności z wapnem.
– Z wapnem?
– Trzeba odkazić wagony z zewnątrz.
– Ach tak, to bardzo rozsądne. Ale teraz dajcie temu spokój, pośpieszcie się.
Moi na wpół obudzeni, ponurzy ludzie z hałasem ustawili się na ledwie majaczącej w ciemności drodze. Wkrótce pluton Hoopera odmaszerował, a ja znalazłem ciężarówki i na stromym zboczu ustawiłem łańcuch ludzi, żeby podawali sobie pakunki z ręki do ręki; gdy tylko przekonali się, że wykonują coś celowego, od razu się ożywili. Przez pierwsze pół godziny pracowałem razem z nimi, potem odszedłem, żeby spotkać się z szefem, który przyjechał pierwszą wracającą ciężarówką.
– Zupełnie niezły obóz – stwierdził. – Duży prywatny dom, obok chyba ze trzy jeziora. Jeżeli będziemy mieli trochę szczęścia, może i kaczki nam się trafią. We wsi jest pub i poczta. Żadnego miasta na wiele mil wokoło. Udało mi się zdobyć dla nas dwóch mały baraczek.
O czwartej nad ranem zakończyliśmy pracę. Krętymi drogami jechałem ostatnią ciężarówką, zwisające gałęzie biły staccato o przednią szybę; w jakimś miejscu skręciliśmy z szosy na podjazd, w jakiejś chwili znaleźliśmy się na otwartej przestrzeni, gdzie zbiegały się dwie drogi, a rząd latarni burzowych zaznaczył stos bezładnie porzuconych rzeczy. Tutaj wyładowaliśmy wóz i idąc za przewodnikiem pod bezgwiezdnym niebem w pyle mżawki, nareszcie znaleźliśmy się w przydzielonej kwaterze.
Spałem, dopóki nie obudził mnie ordynans; wstałem leniwie, ubrałem się, ogoliłem bez słowa. Dopiero przy drzwiach spytałem mego zastępcę:
– Jak się nazywa ta miejscowość?
Podał mi nazwę i w jednej chwili, jak gdyby ktoś wyłączył radio, głos, który huczał mi w uszach nieprzerwanie, uparcie przez niezliczone dni, nagle się urwał. Nastąpiła wielka, niezmierna cisza, pusta z początku, ale stopniowo, w miarę jak moje sponiewierane zmysły zaczęły odzyskiwać nade mną władzę, zapełniająca się mnogością znanych, łagodnych, dawno zapomnianych dźwięków, gdyż powiedział on nazwę tak mi bliską, magiczną nazwę o takiej mocy, że wystarczył jej dźwięk, by mary tych pełnych udręki ostatnich lat pierzchły bezładnie.
Zamyślony stałem przed barakiem. Deszcz przestał padać, ale ciężkie chmury wciąż wisiały nisko nad ziemią. Było jeszcze bardzo wcześnie; dym z baraku kuchennego unosił się prosto w górę pod ołowiane niebo. Droga, kiedyś pokryta szutrem, potem zarosła murawą, teraz wyżłobiona i przeorana aż do błota, obrysowywała konturem wzgórze i ginęła, zasłonięta przez niewielki pagórek. Po obu jej stronach leżały porozrzucane bezładnie kawały blachy falistej, które powodowały hałasy, gwizdy i świsty – słowem wszystkie przypominające ogród zoologiczny odgłosy, jakie towarzyszą zwykle batalionowi zaczynającemu nowy dzień. Otaczał nas tak dobrze mi znany, piękny, ukształtowany przez człowieka krajobraz. Była to odosobniona, kręta dolina. Nasz obóz rozpostarł się na łagodnym zboczu, naprzeciwko nas drugie, jeszcze nietknięte, sięgało linii horyzontu, doliną zaś płynął strumień zwany Bride, wypływający niecałe dwie mile stąd, w pobliżu farmy Bridesprings, gdzie czasem chodziliśmy na podwieczorek; była to godna uwagi rzeczka, gdyż w jej dolnym biegu, przed ujściem do rzeki Avon, zbudowano tamę, żeby zrobić trzy jeziora. Jedno z nich było właściwie lśniącym wśród trzcin kafelkiem, ale pozostałe dwa odbijały rozległe połacie chmur i wyniosłe buki. Rosły tu lasy przeważnie dębowe i bukowe; dęby o tej porze roku były jeszcze szare i nagie, buki natomiast przyprószone już nieco zielenią pękających pączków; drzewa tworzyły delikatne arabeski na tle zielonych polan i rozległych otwartych przestrzeni. Czy nadal pasą się tu daniele? Wreszcie wzrok błądzący bez celu napotykał dorycką świątynię stojącą nad wodą i porosły bluszczem łuk nad najniższym z jazów. Wszystko to, zaplanowane i zasadzone półtora wieku temu, teraz osiągnęło pełnię dojrzałości. Z miejsca, gdzie stałem, nie było widać domu – zasłaniała go zielona ostroga – ale doskonale wiedziałem, gdzie stoi, przyczajony wśród lip jak łania w gęstwinie paproci.
Hooper stanął obok, witając mnie jedynym w swoim rodzaju salutowaniem. Twarz miał poszarzałą od całonocnego czuwania i nie ogolił się jeszcze.
– Zluzowała nas kompania B. Wysłałem chłopców, żeby się umyli.
– Doskonale.
– Tam za zakrętem jest dom.
– Tak – odparłem.
– Dowództwo brygady zjeżdża tu w przyszłym tygodniu. Ale będą mieli budę! Byłem już na zwiadach. Pierwsza klasa, trzeba przyznać. I co najdziwniejsze, należy do niej rzymskokatolicki kościółek. Zajrzałem do niego, właśnie odprawiało się jakieś nabożeństwo, tylko ksiądz i jeden stary człowiek. Strasznie mi się zrobiło głupio. To bardziej w pańskim stylu niż w moim.
Zapewne z mojej miny wywnioskował, że go nie słucham, i dlatego w ostatecznym wysiłku, żeby wzbudzić moje zainteresowanie, dodał:
– Na wprost schodów jest również okropnie duża fontanna, wszystko z kamienia, a na dokładkę całe mnóstwo rzeźbionych zwierząt. Nigdy pan nie widział czegoś takiego.
– Owszem, Hooper, widziałem, bo już tu kiedyś byłem.
Miałem wrażenie, że te słowa wracają do mnie odbite przez sklepienie lochu.
– Ach tak… A więc pan wszystko sam wie najlepiej. No, to sobie pójdę i trochę się odświeżę.
Już tu kiedyś byłem, znałem to miejsce.
„Już tu kiedyś byłem” – powiedziałem.
Byłem tu po raz pierwszy z Sebastianem przeszło dwadzieścia lat temu w bezchmurny czerwcowy dzień, kiedy rowy kipiały kremowobiałą tawułą, a w powietrzu unosiły się ciężkie zapachy lata. Był to dzień niezwykłej urody i chociaż później bywałem tu często, w najprzeróżniejszych nastrojach, tym razem moje serce wracało właśnie do tej pierwszej wizyty.
Owego dnia także spotkałem, nie wiedząc o tym, moje przeznaczenie. Był akurat Tydzień Wyścigów Ósemek. Zmarniały teraz i zamazany, bezpowrotnie stracony, jak owa legendarna kraina Lyonesse, którą zalały fale powodzi, Oxford w owych dniach był jeszcze miastem z akwatinty. Na rozległych spokojnych ulicach ludzie chodzili i mówili jak za czasów Newmana; jesienne leniwe mgły, szara wiosna i niezwykła promienność letnich dni – takich jak ów dzień, kiedy kasztany kwitły, a głos dzwonów niósł się jasno i dźwięcznie ponad chmurami i kopułami – wszystko to promieniowało słodkimi melodiami całych wieków młodości. Klasztorna zaś cisza dodawała dźwięczności naszemu śmiechowi i niosła go wesoło ponad dobiegający aż tutaj zgiełk. I nagle w tę harmonię w Tygodniu Ósemek wdarła się wataha rodzaju niewieściego – parę setek kobiet mocnych, rozświergotanych, trzepocących na brukowanych ulicach, na schodach, wypatrujących rozrywki i polujących na nią, pijących czerwone wino, jedzących kanapki z ogórkami, wożonych łodziami po rzece, spędzanych stadami na barki kolegiów, witanych w Isis i w Union rozpaczliwymi żarcikami w stylu operetek Gilberta i Sullivana i specjalnymi popisami chórów w kaplicach kolegialnych. Echa obecności intruzek wciskały się w każdy kąt, a w moim własnym collage’u nie były to tylko echa, lecz wulkan największych niepokojów, bo to u nas miał się odbyć bal. Frontowy dziedziniec, na który wychodziły moje okna, został pokryty drewnianą podłogą i osłonięty płótnem, wokół domku portiera ustawiono palmy i azalie, a co najgorsze, wykładowca, który mieszkał nade mną, cichy jak trusia jegomość, specjalista od nauk przyrodniczych, odstąpił swoje mieszkanie na garderobę dla pań i drukowane zawiadomienie głoszące tę hańbę wisiało o niecałe sześć cali od mego dębu. Najbardziej tym dotknięty czuł się mój służący.
– Dżentelmeni, do których nie przybyły panie, proszeni są w miarę możności o spożywanie posiłków przez najbliższe parę dni poza college’em – obwieścił z przygnębieniem. – A pan, czy będzie jadał lunch na miejscu?
– Nie, Lunt.
– Powiadają, że to po to, żeby ułatwić pracę służbie. Też mi ułatwienie! Ja na ten przykład mam kupić poduszeczkę do szpilek do garderoby pań. A co oni sobie wyobrażają z tymi tańcami? Nie widzę żadnego sensu. Przedtem w Tygodniu Ósemek nigdy nie było żadnych tańców. Święto Pamięci to zupełnie inna sprawa, bo to jest w okresie wakacji, ale w Tygodniu Ósemek? Jak gdyby podwieczorki i przejażdżki po rzece nie wystarczały… Moim zdaniem, proszę pana, wszystkiemu winna jest wojna. Gdyby nie wojna, nigdy by do tego nie doszło… – Był to bowiem rok 1923 i dla Lunta, jak dla tysięcy innych ludzi, nic nigdy nie miało już być takie samo jak przed 1914. – Owszem, wino wieczorem – ciągnął, jak to miał w zwyczaju, stojąc na poły w drzwiach, na poły poza nimi – kilku młodych panów na lunch, to można zrozumieć. Ale nie tańce! To wszystko przynieśli ci, co wrócili z wojny. Byli za starzy, nic nie wiedzieli i nie nauczyliby się niczego. W tym sęk. Są nawet tacy, co chodzą do Masonie tańczyć razem z mieszczuchami, ale woźni poradzą sobie z nimi, przekona się pan… Idzie do nas lord Sebastian. Nie mogę tu tak stać i gadać, kiedy mam kupić tę poduszeczkę do szpilek.
Wszedł Sebastian – w jasnoszarych spodniach, w koszuli z crepe-de-Chine, w krawacie, w moim krawacie, tak się złożyło, we wzór ze znaczków pocztowych.
– Charles? Cóż, do licha, dzieje się w twoim college’u? Cyrk przyjechał? Widziałem tu wszystko z wyjątkiem słoni. Muszę przyznać, że cały Oxford stał się nagle dziwaczny. Wczoraj wieczorem roił się od kobiet. Musisz natychmiast stąd się wydostać, uciekać ze strefy niebezpieczeństwa. Służę ci samochodem, koszykiem truskawek i butelką Chateau Peyraguey, którego to wina nigdy jeszcze nie piłeś, więc nie rób mądrej miny. Z truskawkami smakuje wprost bosko.
– Gdzie jedziemy?
– Odwiedzić kogoś.
– Jak się ten ktoś nazywa?
– Hawkins. Weź ze sobą trochę pieniędzy, na wszelki wypadek, gdybyśmy chcieli coś kupić. Samochód należy do jegomościa nazwiskiem Hardcastle. Przekaż mu resztki wozu, gdybym się zabił. Trzeba ci wiedzieć, że nie jestem najlepszym kierowcą.
Za bramą, za ogrodem zimowym, gdzie kiedyś był domek portiera, stał otwarty dwuosobowy morris cowley. Pluszowy miś Sebastiana siedział za kierownicą; ulokowaliśmy go między nami.
– Uważaj, żeby go przypadkiem nie zemdliło – pouczył mnie Sebastian i ruszyliśmy w drogę. Na St. Mary wydzwoniła właśnie dziewiąta, gdy cudem udało nam się uniknąć zderzenia z siwobrodym duchownym w słomianym kapeluszu, pedałującym z godnością po niewłaściwej stronie High Street; minęliśmy Carfax, stację kolejową i wkrótce wjechawszy na Botley Road, znaleźliśmy się na wsi (jakże łatwo było w owych dniach znaleźć się na wsi!).
– Jest zupełnie wcześnie – oświadczył Sebastian. – Kobiety nadal jeszcze robią to co zwykle, zanim zejdą na dół. Gnuśność je wykończyła. Udało nam się uciec. Niech Bóg błogosławi Hardcastle’owi.
– Kimkolwiek jest.
– On przypuszczał, że jedzie z nami. Gnuśność i jego wykończyła. Zresztą powiedziałem mu, żeby gotów był o dziesiątej. To pewien bardzo ponury jegomość z mojego college’u. Prowadzi podwójne życie. Przynajmniej mnie się tak zdaje. Nie może być bez przerwy Hardcastle’em, dzień po dniu, zawsze, prawda? Umarłby z tego. Powiada, że zna mego ojca, co jest zupełnie niemożliwe.
– Dlaczego?
– Bo nikt papy nie zna. W sensie towarzyskim on jest trędowaty. Nie słyszałeś o tym?
– Jaka szkoda, że żaden z nas nie potrafi śpiewać – stwierdziłem rzeczowo.
W Swindon zboczyliśmy z szosy i pod wysokim słońcem wjechaliśmy w krainę murów z kamienia ciosanego. Około jedenastej Sebastian bez uprzedzenia skręcił w boczną polną drogę i się zatrzymał. Było już na tyle gorąco, że należało poszukać cienia. Na pagórku, gdzie pasły się owce, pod kępą wiązów jedliśmy truskawki i piliśmy wino – zgodnie z obietnicą Sebastiana smakowało to bosko – paliliśmy ciężkie tureckie papierosy i leżeliśmy na plecach, Sebastian zapatrzony w liście w górze, ja w jego profil; szaroniebieski dym wznosił się spokojnie, nietknięty najmniejszym powiewem, w błękitnozielone cienie listowia; przenikliwy zapach tytoniu łączył się ze słodyczą letnich zapachów wokół nas, aromat słodkiego złocistego wina zdawał się unosić nieco ponad murawą.
– Świetne miejsce, żeby zakopać gliniany garnek pełen złota – odezwał się wreszcie Sebastian. – W każdym miejscu, gdzie byłem szczęśliwy, chciałbym zakopać coś cennego, a potem, kiedy będę stary, odrażający i nieszczęśliwy, wrócić w to miejsce, odkopać skarb i snuć wspomnienia.
Był to trzeci trymestr od immatrykulacji, ale mój oxfordzki żywot datuje się od pierwszego spotkania z Sebastianem, do którego doszło zupełnie przypadkowo w środku ubiegłego trymestru. Byliśmy w różnych kolegiach i ukończyliśmy różne szkoły. Z równym powodzeniem mogłem spędzić swoje trzy czy cztery lata na uniwersytecie i nigdy go nie spotkać, gdyby nie przypadek, że pewnego wieczoru upił się w moim college’u i że miałem mieszkanie na parterze z frontu czworoboku.
O niebezpieczeństwach takiego rodzaju mieszkania ostrzegł mnie mój kuzyn Jasper, który, kiedy się zjawiłem w Oxfordzie, postanowił mnie szczegółowo wprowadzić w tajniki życia studenckiego. Mój ojciec tego nie uczynił. Wtedy, jak zresztą zawsze, starannie unikał jakiejkolwiek poważniejszej rozmowy ze mną. Dopiero na niecałe dwa tygodnie przed moim wyjazdem poruszył ten temat. Powiedział wtedy raczej nieśmiało, ale z pewną dozą przebiegłości:
– Rozmawiałem o tobie, spotkałem twego przyszłego dyrektora w Ateneum. Chciałem pogadać z nim o etruskiej interpretacji nieśmiertelności, a on znowu o wykładach dokształcających dla klasy robotniczej, poszliśmy więc na kompromis i rozmawialiśmy o tobie. Spytałem go, jaką sumę pieniędzy mam ci przeznaczyć, odparł, że trzysta funtów rocznie i że pod żadnym pozorem nie mam ci dawać więcej, gdyż tyle właśnie otrzymuje większość studentów. Uważałem, że to odpowiedź godna ubolewania. Kiedy ja byłem w Oxfordzie, miałem więcej niż większość moich kolegów i jestem przekonany, że nigdzie indziej na świecie i w żadnym innym czasie kilkaset funtów, otrzymanych w tej czy innej formie, nie odgrywa tak wielkiej roli, jeśli idzie o znaczenie i popularność, jak w Oxfordzie. Zastanawiam się, czy dać ci sześćset funtów – mówił mój ojciec, pociągając nieco nosem, jak zawsze, kiedy był czymś rozbawiony – ale doszedłem do wniosku, że jeżeli dyrektor się dowie, mógłby poczytać to za niegrzeczność. Dlatego dam ci pięćset pięćdziesiąt.
Podziękowałem mu.
– Wiem, że okazuję ci nadmierną doprawdy pobłażliwość, gdyż to idzie z kapitału… Sądzę, że nadszedł odpowiedni moment, żeby ci udzielić paru rad. Mnie nie udzielał ich nikt poza twoim kuzynem Alfredem. Czy wiesz, że tego lata, gdy miałem pierwszy raz pojechać do Oxfordu, kuzyn Alfred specjalnie przyjechał do Boughton, żeby udzielić mi paru rad? „Ned – powiedział – o jedno muszę cię prosić. Podczas trymestru zawsze w niedzielę noś cylinder. Na podstawie tego właśnie, a nie innych rzeczy, sądzi się człowieka”. I wiesz, mój drogi – ciągnął ojciec, sapiąc mocno – posłuchałem go! Niektórzy moi koledzy nosili cylindry, niektórzy nie. Nigdy nie dostrzegłem żadnej różnicy pomiędzy nimi ani nie słyszałem żadnych komentarzy na ten temat, ale ja zawsze nosiłem cylinder. To tylko dowodzi, jaki wpływ może mieć roztropna rada udzielona we właściwym czasie. Ja sam chciałbym ci udzielić paru rad, ale ich nie mam.
Mój kuzyn Jasper wypełnił tę lukę. Był on synem starszego brata mego ojca, do którego nieraz na poły tylko żartobliwie zwracał się jako do „głowy rodu”; był na czwartym roku i w poprzednim trymestrze znalazł się na wysokim szczeblu: otrzymał błękitną odznakę za wioślarstwo, był sekretarzem klubu Canning i przewodniczącym Junior Common Room Internal Club, słowem – wybitną osobistością w swoim college’u. Złożył mi oficjalną wizytę w pierwszym tygodniu mego pobytu i został na podwieczorku; zjadł całą masę miodowych bułeczek, tostów z anchois i orzechowych ciastek, potem zapalił fajkę i rozparty wygodnie w trzcinowym fotelu zaczął mi wykładać, jak powinienem postępować. Poruszył wiele tematów, jeszcze dzisiaj słowo w słowo mogę powtórzyć prawie wszystko, co powiedział.
– Studiujesz historię? Bardzo szacowny przedmiot. Najgorsza jest literatura angielska i nauki ekonomiczne. Zajmuj się tym, co dobre. Czas poświęcony czemuś drugorzędnemu jest czasem straconym. Powinieneś chodzić na najlepsze wykłady – na przykład Arkwrighta o Demostenesie – niezależnie od tego, czy się wiążą z twoim przedmiotem czy nie… Dalej ubranie. Ubieraj się tak jak w wiejskiej posiadłości. Nie noś nigdy tweedowej marynarki i flanelowych spodni – zawsze garnitur. Ubieraj się u londyńskiego krawca, będziesz miał lepszy krój i dłuższy kredyt… Kluby. Wstąp teraz do Carltonu, a do Gridu na początku drugiego roku. Jeżeli chcesz się starać o przyjęcie do Union – a to byłby wcale niezły pomysł – najpierw wyrób sobie opinię na zewnątrz, w Canning albo w Chatham, zacznij od zabierania głosu na temat wygłoszonego referatu… Trzymaj się z dala od Boar’s Hill… – Niebo świetliste nad przeciwległymi dachami powoli gasło, wreszcie ściemniało; dołożyłem węgla do ognia i zapaliłem światło, ukazujące w całej okazałości jego londyńskie pumpy i wytworny krawat. – Nie traktuj wykładowców jak nauczycieli, traktuj ich tak jak pastora w domu… Połowę drugiego roku spędzisz na pozbywaniu się niepożądanych przyjaciół, z którymi zbliżyłeś się na pierwszym. Sam się o tym przekonasz… Strzeż się tutejszych katolików, to sodomici mówiący nieprzyjemne rzeczy. W ogóle trzymaj się z daleka od wszelkich grup religijnych, potrafią tylko szkodzić…
Wreszcie, już na odchodnym, dodał:
– I punkt ostatni. Zmień mieszkanie. – Zajmowałem dwa duże pokoje z wnękami okiennymi i malowaną osiemnastowieczną boazerią i miałem wielkie szczęście, że jako fuks dostałem to lokum. – Widziałem już wielu studentów, którzy zmarnowali się dlatego, że mieszkali na parterze we frontowym skrzydle – wyjaśnił mój kuzyn z całą powagą. – Najpierw zaczynają wpadać koledzy. Zostawiają swoje togi, potem zabierają je przed wykładami, a ty zaczynasz częstować ich sherry. Zanim zorientujesz się, co się święci, prowadzisz darmowy bar dla różnych wałkoni z college’u.
Nie wiem, czy kiedykolwiek świadomie skorzystałem z tych rad. Z całą pewnością nie zmieniłem mieszkania, gdyż pod moimi oknami rosły goździki, które w letnie wieczory cudownie pachniały.
Gdy się patrzy wstecz, łatwo jest przypisywać własnej młodości fałszywą przedwczesną dojrzałość albo fałszywą niewinność, manipulować datami, znacząc swój wzrost na framudze drzwi. Chciałbym wyobrazić sobie – co mi się czasem naprawdę zdarza – że przyozdobiłem swoje pokoje drobiazgami w stylu Morrisa i tekstami z Arundel, a półki zapełniłem siedemnastowiecznymi foliałami i francuskimi powieściami z drugiego cesarstwa oprawnymi w skórę i jedwab. Ale tak nie było. Pierwszego popołudnia z dumą powiesiłem nad kominkiem reprodukcję Słoneczników van Gogha, ustawiłem parawan z krajobrazem prowansalskim malowanym przez Rogera Frya, kupiony niedrogo, kiedy wyprzedawano remanenty Omegi. Wystawiłem również na widok publiczny plakat malowany przez McKnighta Kauffera oraz Stronice rymów z Oficyny Poetyckiej, ponadto, co wspominam z największą przykrością, pomiędzy dwiema czarnymi świecami na gzymsie kominka umieściłem porcelanową figurkę Polly Peachum. Książek miałem niewiele, i to raczej bardzo przeciętne: Rogera Frya Wizję i rysunek, Chłopaka z Shropshire w wydaniu Medici Press, Wybitnych wiktorian, kilka tomów Poezji georgiańskej, Ponurą ulicę i Popołudniowy wiatr – i trzeba przyznać, że moi najwcześniejsi przyjaciele dobrze pasowali do tego tła. Byli to: Collins, absolwent Winchester College, urodzony naukowiec, chłopak niezwykle oczytany, o dziecięcym wprost poczuciu humoru, i małe grono intelektualistów z college’u, którzy w dziedzinie kultury trzymali się czegoś pośredniego pomiędzy żarliwym estetyzmem a proletariackim pędem do wiedzy i z zapałem poszukiwali faktów w kamienicach czynszowych przy Iffley Road i Wellington Square. W czasie mojego pierwszego trymestru właśnie ta grupa mnie wciągnęła; zapewnili mi towarzystwo w stylu, jakim się cieszyłem w szóstej klasie i do którego ta szósta klasa mnie przygotowała; ale nawet w tym najwcześniejszym okresie, kiedy źródłem wielkiej radości był już sam fakt posiadania własnego mieszkania i książeczki czekowej, w głębi serca czułem, że to nie wszystko, że Oxford ma mi do zaofiarowania coś więcej.
Z chwilą gdy spotkałem Sebastiana, te szare postacie spokojnie zmierzchły w krajobrazie i znikły jak owce w górach, wtapiając się w mgłę na wrzosowisku. Collins wygłosił mi kiedyś wykład na temat fałszywości współczesnej estetyki:
– Cała dyskusja na temat znaczenia formy opiera się na obojętności albo przez nią upada. Jeżeli pozwolisz Cézanne’owi reprezentować trzeci wymiar na jego dwuwymiarowych płótnach, musisz pozwolić Landseerowi na błysk lojalności w oku spaniela…
Ale dopiero gdy Sebastian, leniwie przewracając kartki Sztuki Clive’a Bella, przeczytał: „Czy ktoś czuje ten sam rodzaj wzruszenia na widok motyla lub kwiatu, jaki odczuwa na widok katedry lub obrazu?”, i odparł: „Tak. Ja odczuwam” – otworzyły mi się oczy.
Sebastiana dość często widywałem, zanim go poznałem osobiście. Było to nieuniknione, gdyż od pierwszego tygodnia był najbardziej rzucającym się w oczy studentem na swoim roku z powodu urody i ekscentrycznego sposobu bycia, nieuznającego żadnych hamulców. Po raz pierwszy zobaczyłem go w drzwiach u Germera i przy tej okazji moją uwagę zwrócił nie jego wygląd, lecz to, że niósł dużego pluszowego niedźwiedzia.
– To był lord Sebastian Flyte – powiedział fryzjer, kiedy usiadłem w fotelu. – Niezwykle zabawny młody człowiek.
– Niewątpliwie – stwierdziłem chłodno.
– Drugi syn markizy Marchmain. Jego brat, hrabia Brideshead, opuścił Oxford w ubiegłym trymestrze. Ten był zupełnie inny, bardzo spokojny, zachowywał się jak człowiek dojrzały. A wie pan, po co do mnie przyszedł lord Sebastian? Po szczotkę do włosów dla swego niedźwiadka, z bardzo twardym włosiem; nie po to, jak mi oświadczył, żeby go czesać, ale żeby mu grozić klapsem, kiedy jest w złym humorze. Kupił bardzo ładną szczotkę oprawną w kość słoniową i kazał na niej wyryć imię „Aloysius”, to znaczy imię tego niedźwiadka.
Golibroda, który przez tyle lat miał pełne prawo znudzić się wybrykami młodszych studentów, był tym wyraźnie oczarowany. Ja jednak nadal byłem nastawiony krytycznie i następne spotkania, kiedy go zobaczyłem powożącego dwukółką i jedzącego obiad u George’a w fałszywych bokobrodach, wcale mnie nie rozbroiły, chociaż Collins, który studiował Freuda, na wszystko potrafił znaleźć moc uczonych określeń.
Również kiedyśmy się wreszcie spotkali, okoliczności nie były zbyt sprzyjające. Zdarzyło się to tuż przed północą na początku marca. Właśnie byłem po wizycie paru intelektualistów z mojego college’u, których podejmowałem czerwonym winem z korzeniami; ogień jeszcze huczał, powietrze w pokoju było gęste od dymu i przypraw, a mój umysł oczadziały od metafizyki. Otworzyłem szeroko okno i z zewnętrznego dziedzińca usłyszałem dobrze mi znany pijacki śmiech i chwiejne kroki. Jakiś głos powiedział: „Wstrzymaj się”, inny dodał: „Chodźże”, a jeszcze inny: „Mamy moc czasu… Christ Church… dopóki Tom nie przestanie dzwonić”. A ponad to wybił się czyjś wysoki dźwięczny głos: „Czuję się wprost okropnie, na chwilę muszę was opuścić” – i wtedy w moim oknie pojawiła się twarz Sebastiana, ale nie taka, jaką przedtem widywałem, ożywiona, rozjaśniona wesołością; teraz patrzył na mnie przez chwilę błędnym wzrokiem, a potem, nachylając się w głąb pokoju, zwymiotował.
Niejedna kolacyjka studencka kończyła się w ten sposób, zresztą nawet służący mieli specjalną taryfę na takie okazje; wszyscyśmy popełniali omyłki, ucząc się pić wino. Była nawet jakaś nierozumna, sympatyczna schludność w tym, że Sebastian wybrał w ostatecznej potrzebie otwarte okno. Mimo to fakt pozostawał faktem: spotkanie nie było zbyt fortunne.
Przyjaciele zawlekli go do bramy, a po paru minutach organizator jego przyjęcia, sympatyczny etończyk z mego roku, przyszedł mnie przeprosić. On również był pijany, a jego wyjaśnienia, powtarzające się w kółko, pod koniec przybrały ton wręcz płaczliwy:
– Za dużo było gatunków win – powiedział. – Nie należy tu winić ani jakości, ani ilości, tylko to, żeśmy mieszali. W tym rzecz. Zrozumieć wszystko, to wszystko przebaczyć.
– Tak – odparłem, ale na drugi dzień rano stanąłem oko w oko z Luntem nie bez poczucia winy.
– Dwa dzbanki bordeaux z korzeniami na pięciu wystarczy – powiedział – żeby tak się stało. Nie można to było chociaż wychylić się przez okno? Ci, którzy nie potrafią się opanować, lepiej, żeby nie pili.
– Ależ to nie był nikt z mojego towarzystwa, to ktoś z innego college’u.
– Czyjekolwiek by to było, sprzątanie tego nie należy do przyjemności.
– Na kredensie leży pięć szylingów.
– Widziałem i dziękuję, ale wolałbym nie dostać tych pieniędzy i co rano nie sprzątać tego paskudztwa.
Wziąłem togę i zostawiłem go; w owych dniach jeszcze chodziłem na wykłady. Wróciłem dopiero po jedenastej. W moim pokoju pełno było kwiatów. To, co wydawało się – i w rzeczywistości było! – całodziennym zapasem kwiatów z kiosku, stało we wszelkich możliwych naczyniach we wszystkich kątach pokoju. Lunt ostatnie z nich pakował właśnie w brązowy papier, żeby zabrać je do domu.
– Lunt, co to wszystko ma znaczyć?
– Ten pan, co to wczoraj wieczorem… Zostawił dla pana list.
List był napisany ołówkiem na całej stronie mego wytwornego papieru rysunkowego firmy Whatman H. P.:
Jestem pełen skruchy. Aloysius nie odezwie się do mnie ani słowem, dopóki nie przekona się, że mi przebaczono. Dlatego więc proszę, żeby Pan zjadł dzisiaj ze mną lunch.
Sebastian Flyte
„Jakże to dla niego typowe – pomyślałem. – Jest przekonany, że doskonale wiem, gdzie mieszka”. Zresztą rzeczywiście wiedziałem.
– Bardzo zabawny młody dżentelmen, to nawet przyjemność po nim sprzątać. Zrozumiałem, że pan nie będzie jeść lunchu w domu, i tak powiedziałem panu Collinsowi i panu Partridge’owi, którzy chcieli zjeść tu razem z panem.
– Tak, Lunt, jem poza domem.
To przyjęcie – bo w rezultacie okazało się, że było to przyjęcie – zapoczątkowało nową erę w moim życiu.
Poszedłem na spotkanie raczej z niepewnością, gdyż miałem się znaleźć na terenie zupełnie obcym, i cichy ostrzegawczy głos wewnętrzny w stylu Collinsa radził mi, żebym się wycofał z tej imprezy. Ale w owym czasie poszukiwałem miłości i poszedłem wielce ciekaw, a zarazem odczuwając słabą nadzieję, że tam wreszcie powinienem znaleźć te niskie drzwi w murze, które inni znaleźli przede mną, a które otwierały się na zamknięty, zaczarowany ogród, niewidzialny z żadnego okna, ukryty gdzieś w sercu tego szarego miasta.
Sebastian mieszkał w Christ Church, wysoko w Meadow Buildings. Był sam, kiedy wszedłem. Obierał jajko siewki wyjęte z dużego gniazda z mchu, które leżało na środku stołu.
– Właśnie je policzyłem – powiedział. – Po pięć na każdego i dwa na dokładkę, więc wziąłem te dwa. Jestem dzisiaj potwornie głodny. Bez zastrzeżeń oddałem się w ręce Dolbeara i Goodalla i czuję się tak otumaniony, że zaczynam wierzyć, iż cały wczorajszy wieczór był snem. Proszę, niech mnie pan nie budzi.
Urzekał tą ponadpłciową pięknością, która we wczesnej młodości domaga się pełnym głosem uczucia, a więdnie pod wpływem pierwszego chłodnego powiewu.
W jego pokoju pełno było najprzeróżniejszych rupieci: harmonia w gotyckim futerale, kosz na śmieci w kształcie nogi słonia, patera z woskowymi owocami, dwie nieproporcjonalnie duże wazy sewrskie, oprawione rysunki Daumiera – wszystko to kłóciło się wyraźnie z surowymi meblami i szerokim stołem nakrytym do lunchu. Gzyms kominka zasłany był zaproszeniami z Londynu.
– Ten okropny Hobson zostawił Aloysiusa w drugim pokoju – powiedział Sebastian ze skargą w głosie. – Może to nawet dobrze, bo i tak nie ma dla niego jajek siewki. Proszę sobie wyobrazić, że Hobson nienawidzi Aloysiusa! Ogromnie bym chciał mieć takiego służącego jak pański. Dziś rano był dla mnie bardzo uprzejmy, a przecież mógł się zachować sztywno.
Towarzystwo powoli się zbierało. Było trzech fuksów z Eton, miłych, eleganckich, obojętnych, wyniosłych młodych ludzi, którzy poprzedniego wieczoru byli na tańcach w Londynie i mówili o tym, jak gdyby wrócili z pogrzebu bliskiego, ale niekochanego kuzyna. Każdy z nich, wchodząc do pokoju, najpierw podchodził do gniazda z jajkami siewki, potem dopiero spoglądał na Sebastiana, a w końcu na mnie, moją osobę kwitując grzecznym brakiem ciekawości, który zdawał się mówić: „Nie ośmielamy się nawet przypuszczać, żeś mógł nas nie spotkać”.
– Pierwsze tego roku – powiedział któryś z nich. – Gdzież je zdobyłeś?
– Matka przysyła mi je z Brideshead. Dla niej zawsze je wcześnie składają.
Kiedy jajka zniknęły i właśnie jedliśmy homara, przyszedł ostatni gość.
– Moi drodzy – powiedział – nie mogłem się wcześniej wydostać, jadłem lunch z moim id-d-diotycznym tutorem. Bardzo się zdziwił, że tak szybko chcę go opuścić, ale powiedziałem mu, że mam mecz piłki nożnej i muszę się p-p-przebrać.
Wysoki, smukły, raczej smagły, miał wielkie, impertynenckie oczy. My wszyscy byliśmy ubrani w szorstkie tweedy i sportowe buty. On natomiast miał gładki czekoladowobrązowy garnitur w grube białe paski, zamszowe buty, dużego motylka, a wchodząc do pokoju, zdjął żółte rękawiczki z irchy; było w nim coś amerykańskiego, częściowo galijskiego, nawet żydowskiego – słowem całość egzotyczna.
Był to, nie muszę chyba mówić, Anthony Blanche, esteta par excellence, uosobienie występku od Cherwell Edge aż po Somerville. Pokazywano mi go często na ulicy, kiedy przechadzał się pompatycznie, krokiem przypominającym chód pawia. Nieraz słyszałem u George’a jego głos, kiedy drwił ze wszystkich konwenansów, a teraz, spotykając go u Sebastiana, którego wdzięk mnie urzekł, z całą łapczywością cieszyłem się jego towarzystwem.
Po lunchu stanął na balkonie z megafonem, który w nieoczekiwany sposób znalazł się w bric-à-brac Sebastiana, i leniwym głosem zaczął recytować całe ustępy z Ziemi jałowej opatulonym w swetry studentom tłumnie zdążającym w stronę rzeki:
– I ja, T-t-tejrezjasz, z g-góry widziałem to wszystko – łkał im spod weneckich łuków. – Co jed-d-nakie jest w łóżku albo na tapczanie, Ja, k-k-tóry siadywałem u Teb murów nisko, przyjmując z ust umarłych…
A potem, wracając do pokoju, powiedział od niechcenia:
– Zbaranieli zupełnie! Wszyscy ci w-w-w-wioślarze to dla mnie śmieszne typki.
Siedzieliśmy, sącząc cointreau, a najłagodniejszy i najbardziej wyniosły z etończyków zaśpiewał: „Do domu wnieśli wojownika jej martwego”, akompaniując sobie na harmonii.
Rozeszliśmy się dopiero o czwartej po południu.
Pierwszy wyszedł Anthony Blanche. Po kolei bardzo ceremonialnie pożegnał każdego z nas. Do Sebastiana powiedział:
– Mój drogi, miałbym ochotę wbić w ciebie cały kołczan strzał jak w poduszkę do szpilek.
I do mnie:
– Moim zdaniem Sebastian wpadł na cudowny pomysł, żeby pana odkryć. Gdzie pan się czaił do tej pory? Przyjdę do pańskiej nory i wypędzę jak starego g-g-g-gronostaja.
Wkrótce po nim wyszli inni. Wstałem, żeby im towarzyszyć, ale Sebastian zaproponował:
– Napijmy się jeszcze cointreau. – Więc zostałem. Po chwili dodał: – Muszę iść do ogrodu botanicznego.
– Po co?
– Żeby zobaczyć bluszcz.
Powód wydał mi się wystarczająco dobry i poszedłem z nim. Wziął mnie pod ramię, gdy szliśmy pod murami Merton.
– Nigdy jeszcze nie byłem w ogrodzie botanicznym – przyznałem się.
– Och, Charlesie, ileż jeszcze musisz się nauczyć! Jest tutaj cudowny łuk i całe mnóstwo odmian bluszczu, których istnienia nawet nie podejrzewałem. Nie wiem, co bym tu począł bez ogrodu botanicznego.
Kiedy wreszcie wróciłem do siebie i zastałem wszystko tak jak przed wyjściem, odniosłem wrażenie nudy, która przedtem mnie nie drażniła. Jaka była tego przyczyna? Tylko złociste żonkile robiły wrażenie realnych. Może parawan? Odwróciłem go malowidłem do ściany. Tak, teraz było lepiej.
Na tym zakończyła się kariera parawanu. Lunt nigdy go nie lubił i po paru dniach wyniósł do ciemnego schowka pod schodami, pełnego szczotek i kubłów.
Od tego dnia datuje się moja przyjaźń z Sebastianem i dzięki temu w ów czerwcowy poranek znalazłem się koło niego, leżąc w cieniu wysokich wiązów, wpatrzony w dym z jego papierosa, leniwie pełznący ku gałęziom.
Wkrótce znowu ruszyliśmy w drogę i po jakiejś godzinie poczuliśmy głód. Zatrzymaliśmy się więc przed przydrożną gospodą, która była również farmą, i tu w ciemnej, bez promienia słońca jadalni, gdzie w cieniu tykał stary zegar, a kot drzemał przy pustym palenisku komina, zjedliśmy jajka na bekonie, marynowane orzechy włoskie i ser, napiliśmy się piwa.
Wreszcie wczesnym popołudniem dotarliśmy do celu: najpierw nas powitała kuta brama, potem dwa bliźniacze klasyczne domki-portiernie, znajdujące się jeszcze na terenie wiejskich błoni, szeroka aleja, znowu brama, rozległy park, zakręt i nagle otworzył się przed nami nieoczekiwany, tajemniczy krajobraz. Byliśmy u wejścia do doliny, a poniżej, w odległości pół mili, ujrzeliśmy jaśniejącą szarością i złotem na tle zieleni drzew kopułę i kolumny starego domu.
– No i jak? – spytał Sebastian, zatrzymując samochód.
Za kopułą widać było taflę wody, wokół której, strzegąc jej i kryjąc ją zarazem, rozciągały się łagodne wzgórza.
– No i jak? – powtórzył Sebastian.
– Cudownie byłoby tu mieszkać! – zawołałem.
– Musisz zobaczyć ogród i fontannę. – Pochylił się i włączył bieg, mówiąc: – Tutaj mieszka moja rodzina.
Już wtedy, jak gdyby przeczuwając coś złowieszczego, poczułem nagle zimny dreszcz, słysząc słowa, których użył: „Tutaj mieszka moja rodzina”, a nie: „To jest mój dom”.
– Nie martw się – ciągnął – wszyscy wyjechali. Wcale nie będziesz musiał się z nimi spotkać.
– Ale bardzo chciałbym ich poznać.
– Niestety, to niemożliwe. Są w Londynie.
Przejechaliśmy przed frontem domu i skręciliśmy na boczny dziedziniec.
– Wszystko teraz zamknięte, chodźmy lepiej tędy – powiedział Sebastian i wykładanym kamiennymi płytami sklepionym korytarzem przeszliśmy do części dla służby. – Chciałbym, żebyś poznał nianię Hawkins. Dlatego tu przyjechaliśmy.
Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.