Powrót do Missing - Verghese Abraham - ebook + książka

Powrót do Missing ebook

Verghese Abraham

4,5

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Porywająca saga rodzinna o Afryce i Ameryce, lekarzach i pacjentach, wygnaniu i powrocie domu.

Marion i Shiva Stone to bracia bliźniacy, owoc sekretnego związku pięknej indyjskiej zakonnicy i zuchwałego brytyjskiego chirurga ze szpitala misyjnego w Addis Abebie. Wychowywali się jako sieroty – matka zmarła przy porodzie, ojciec zniknął – łączyła ich silna więź i fascynacja medycyną. Bliźniacy osiągają pełnoletność, gdy Etiopia stoi na krawędzi rewolucji. Jednak to nie polityka a miłość do tej samej kobiety rozdziela ich i zmusza Mariona do ucieczki z ojczyzny. Młody lekarz udaje się do Ameryki i zaczyna pracę jako stażysta w niedofinansowanym i przepełnionym szpitalu w Nowym Jorku. Kiedy dogania go niszcząca przeszłość, Marion musi powierzyć swoje życie dwóm znienawidzonym mężczyznom. Ojcu – chirurgowi, który go porzucił – i bratu, który go zdradził.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 986

Oceny
4,5 (22 oceny)
13
8
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
monaczubacz

Nie oderwiesz się od lektury

bardzo ciekawa, może ciut przydługie opisy,ale one chyba tworzyły klimat książki
00

Popularność




Za­pra­szamy na www.pu­bli­cat.pl
Ty­tuł ory­gi­nałuCut­ting for Stone
Pro­jekt okładki NA­TA­LIA TWARDY
Ko­or­dy­na­cja pro­jektuALEK­SAN­DRA CHY­TROŃ-KO­CHA­NIEC
Kon­sul­ta­cja me­dycznaDOK­TOR NAUK MED. MA­REK KRÓL
Re­dak­cjaJO­ANNA PO­PIO­ŁEK
Ko­rektaBO­GU­SŁAWA OTFI­NOW­SKA
Re­dak­cja tech­nicznaKRZYSZ­TOF CHO­DO­ROW­SKI
Cut­ting for Stone Co­py­ri­ght © 2009 by Abra­ham Ver­ghese All ri­ghts re­se­rved. Po­lish edi­tion © Pu­bli­cat S.A. MMXXIII (wy­da­nie elek­tro­niczne) Po­lish trans­la­tion © Ja­cek Żu­ław­nik MMXXIII
Wy­ko­rzy­sty­wa­nie e-bo­oka nie­zgodne z re­gu­la­mi­nem dys­try­bu­tora, w tym nie­le­galne jego ko­pio­wa­nie i roz­po­wszech­nia­nie, jest za­bro­nione. All ri­ghts re­se­rved.
ISBN 978-83-271-6642-5
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.
jest zna­kiem to­wa­ro­wym Pu­bli­cat S.A.
PU­BLI­CAT S.A.
61-003 Po­znań, ul. Chle­bowa 24 tel. 61 652 92 52, fax 61 652 92 00 e-mail: of­fice@pu­bli­cat.pl, www.pu­bli­cat.pl
Od­dział we Wro­cła­wiu 50-010 Wro­cław, ul. Pod­wale 62 tel. 71 785 90 40, fax 71 785 90 66 e-mail: ksia­znica@pu­bli­cat.pl

Dla Geo­rge’a i Ma­riam Ver­ghese

Scri­bere ius­sit amor

A po­nie­waż ko­cham to ży­cie, wiem, że tak samo ko­chać będę i śmierć. Dziecko krzy­czy, gdy matka je od pra­wej odej­mie piersi, ale w tej sa­mej chwili uko­je­nie znaj­duje przy le­wej[1].

Ra­bin­dra­nath Ta­gore, Gi­tan­jali

Pro­log

Przy­by­cie

Spę­dziw­szy osiem mie­sięcy w ciem­no­ściach łona na­szej matki, mój brat Shiva i ja przy­szli­śmy na świat póź­nym po­po­łu­dniem dwu­dzie­stego wrze­śnia roku pań­skiego ty­siąc dzie­więć­set pięć­dzie­sią­tego czwar­tego. W Ad­dis Abe­bie, sto­licy Etio­pii, na wy­so­ko­ści dwóch ty­sięcy czte­ry­stu me­trów nad po­zio­mem mo­rza, po raz pierw­szy za­czerp­nę­li­śmy do płuc roz­rze­dzone po­wie­trze.

Cud na­szych na­ro­dzin miał miej­sce w sali ope­ra­cyj­nej nu­mer trzy szpi­tala Mis­sing, w miej­scu, gdzie na­sza matka, sio­stra Mary Jo­seph Pra­ise, spę­dzała więk­szość swo­ich go­dzin pracy i znaj­do­wała naj­wyż­sze speł­nie­nie.

Gdy pew­nego wrze­śnio­wego ranka na­sza matka, mniszka z za­konu kar­me­li­ta­nek bo­sych z Ma­drasu, nie­spo­dzie­wa­nie za­częła ro­dzić, w Etio­pii wła­śnie ustał wielki deszcz, koń­cząc dużą porę desz­czową. Jego mia­rowe bęb­nie­nie o wy­ko­nane z bla­chy fa­li­stej da­chy bu­dyn­ków Mis­sing za­mil­kło tak na­gle, jak gdyby ktoś prze­rwał ga­dule w pół zda­nia. W ciągu jed­nej nocy po­śród tej doj­mu­ją­cej ci­szy roz­kwi­tły kwiaty me­skel, za­mie­nia­jąc wzgó­rza Ad­dis Abeby w czy­ste złoto. Na łą­kach wo­kół Mis­sing tu­rzyca wy­grała walkę z bło­tem i roz­po­starła się ni­czym lśniący dy­wan aż do bru­ko­wa­nego pod­jazdu szpi­tala, zwia­stu­jąc po­waż­niej­sze sprawy niż gra w kry­kieta, kro­kieta albo w bad­min­tona.

Mis­sing było po­ło­żone na po­kry­tym bujną zie­le­nią wznie­sie­niu i sta­no­wiło nie­re­gu­larne sku­pi­sko bie­lo­nych par­te­ro­wych i jed­no­pię­tro­wych bu­dyn­ków wy­glą­da­ją­cych, jak gdyby zo­stały do­słow­nie wy­pchnięte z ziemi pod­czas tego sa­mego geo­lo­gicz­nego pa­rok­sy­zmu, który dał po­czą­tek gór­skiemu pa­smu En­toto. Przy­po­mi­na­jące ko­ryta ra­baty, po­jone wodą spły­wa­jącą z ry­nien, ota­czały ni­czym fosy przy­sa­dzi­ste domy. Wła­dzę nad ścia­nami spra­wo­wały róże sio­stry prze­ło­żo­nej Ma­trony Hirst, opra­wia­jąc każde okno w szkar­łatną ramkę i się­ga­jąc aż po dach. Ila­sta gleba była tak ży­zna, że Ma­trona – mą­dra i prak­tyczna sze­fowa szpi­tala Mis­sing – ostrze­gała nas, by­śmy nie bie­gali po niej boso, chyba że chcemy, aby wy­ro­sły nam do­dat­kowe palce u nóg.

Od głów­nego bu­dynku szpi­tala, ni­czym szpry­chy w kole ro­weru, roz­cho­dziło się pięć dróg wy­zna­czo­nych szpa­le­rami się­ga­ją­cych do ra­mion krza­ków. Pro­wa­dziły one do pię­ciu kry­tych strze­chą par­te­ro­wych pa­wi­lo­nów czę­ściowo scho­wa­nych za za­gaj­ni­kami, ży­wo­pło­tami, dzi­kimi eu­ka­lip­tu­sami i so­snami. Ma­trona Hirst pra­gnęła nade wszystko, by Mis­sing przy­po­mi­nało ar­bo­re­tum lub za­ką­tek ogro­dów Ken­sing­ton (w któ­rych od­by­wała spa­cery jako młoda za­kon­nica, za­nim przy­je­chała do Afryki), ewen­tu­al­nie raj tuż przed wy­gna­niem zeń lu­dzi.

Mis­sing był tak na­prawdę szpi­ta­lem mi­sji, ale etiop­skie usta wy­ma­wiały słowo mis­sion z sy­kiem, który zbli­żał je brzmie­niowo do mis­sing. Urzęd­nik w mi­ni­ster­stwie zdro­wia – świeżo upie­czony ab­sol­went li­ceum – wy­pi­sał li­cen­cję dla THE MIS­SING HO­SPI­TAL, co w jego mnie­ma­niu było fo­ne­tycz­nie po­prawną wer­sją na­zwy szpi­tala. Błędną pi­sow­nię utrwa­lił dzien­ni­karz „Ethio­pian He­rald”. Kiedy Ma­trona Hirst udała się do urzędu, by omyłkę sko­ry­go­wać, pra­cow­nik mi­ni­ster­stwa wy­cią­gnął ory­gi­nalny do­ku­ment.

– Niech pani sama spoj­rzy, sio­stro. Jest Mis­sing, quod erat de­mon­stran­dum – po­wie­dział, jakby za jed­nym za­ma­chem do­wiódł słusz­no­ści twier­dze­nia Pi­ta­go­rasa, wy­ka­zał cen­tralną po­zy­cję Słońca w Ukła­dzie Sło­necz­nym, udo­wod­nił, że Zie­mia jest okrą­gła, a na ko­niec pre­cy­zyj­nie okre­ślił na niej po­ło­że­nie Mis­sing. I zo­stało Mis­sing.

*

Z ust sio­stry Mary Jo­seph Pra­ise w trak­cie bó­lów na­głego po­rodu nie wy­do­był się ża­den krzyk ani na­wet jęk. Lecz tuż za wa­ha­dło­wymi drzwiami pro­wa­dzą­cymi do po­miesz­cze­nia są­sia­du­ją­cego z salą ope­ra­cyjną nu­mer trzy ogromny au­to­klaw (dar ko­ścioła lu­te­rań­skiego w Zu­ry­chu) ry­czał, krzy­czał i łkał za moją matkę, pod­czas gdy go­rąca para ste­ry­li­zo­wała na­rzę­dzia chi­rur­giczne i ręcz­niki, które za chwilę miały zo­stać przy niej użyte. W końcu to wła­śnie tu­taj, w ką­cie po­miesz­cze­nia z au­to­kla­wem, tuż obok tego nie­rdzew­nego mo­lo­cha, moja matka zna­la­zła schro­nie­nie, w któ­rym wy­trwała w Mis­sing sie­dem lat, za­nim my – Shiva i ja – wtar­gnę­li­śmy bru­tal­nie w jej świat. Pod ścianą stało jej biurko po­łą­czone z krze­słem, ura­to­wane z li­kwi­do­wa­nej szkoły mi­syj­nej i no­szące na so­bie piętno żło­bio­nej w bla­cie fru­stra­cji nie­jed­nego ucznia. Biały roz­pi­nany swe­ter mo­jej matki, który, jak mi po­wie­dziano, czę­sto na­rzu­cała na ra­miona po­mię­dzy jedną ope­ra­cją a drugą, spo­czy­wał prze­wie­szony przez opar­cie krze­sła.

Do otyn­ko­wa­nej ściany nad biur­kiem matka przy­cze­piła ilu­stra­cję z ka­len­da­rza przed­sta­wia­jącą znaną rzeźbę Ber­ni­niego Eks­taza Świę­tej Te­resy. Po­stać Te­resy leży bez­władna, jakby święta ze­mdlała, ma lekko roz­chy­lone usta, oczy mętne, po­wieki pół­przy­mknięte. Z oby­dwu stron przy­gląda jej się wścib­ski chór oku­pu­jący klęcz­niki. Chło­piec anioł z de­li­kat­nym uśmiesz­kiem i cia­łem znacz­nie bar­dziej umię­śnio­nym, niżby pa­so­wało do mło­dej twa­rzyczki, spo­gląda na świętą zmy­słową sio­strę. Ko­niuszki pal­ców jego le­wej dłoni uno­szą brzeg tka­niny za­kry­wa­ją­cej pierś Te­resy. W pra­wej ręce, de­li­kat­nie jak skrzy­pek dzier­żący smy­czek, anioł trzyma strzałę.

Dla­czego aku­rat ten ob­ra­zek? Dla­czego Święta Te­resa, matko?

Ma­jąc cztery lata, za­kra­da­łem się do po­zba­wio­nego okien po­miesz­cze­nia z au­to­kla­wem, żeby przy­glą­dać się tej ilu­stra­cji. Zbyt mało było we mnie od­wagi, abym mógł bez lęku przejść przez cięż­kie drzwi bro­niące do­stępu do sali, ale po­czu­cie, że ona tam jest, i moja ob­se­sja, by po­znać tę za­kon­nicę, moją matkę, do­da­wały mi sił. Sia­da­łem obok au­to­klawu, który sy­czał i bu­czał jak bu­dzący się ze snu smok, i mia­łem wra­że­nie, że to moje wa­lące serce po­bu­dza be­stię do ży­cia. Gdy zaj­mo­wa­łem miej­sce za biur­kiem matki, po­woli opa­no­wy­wał mnie spo­kój i czu­łem jej du­chową bli­skość.

Póź­niej do­wie­dzia­łem się, że nikt nie od­wa­żył się usu­nąć stam­tąd jej swe­tra, który na­dal wi­siał na opar­ciu krze­sła. Był ni­czym uświę­cony przed­miot, ni­czym re­li­kwia. Lecz dla czte­ro­latka wszystko jest za­ra­zem i sa­crum, i pro­fa­num. Za­rzu­ca­łem więc pach­nącą my­dłem Cu­ti­cura część gar­de­roby na ra­miona. Do­ty­ka­łem wy­schnię­tego ka­ła­ma­rza, od­twa­rza­jąc drogę, jaką mu­siały po­ko­ny­wać jej palce. Pa­trzy­łem w górę i mój wzrok pa­dał na ilu­stra­cję z ka­len­da­rza – tak samo, jak mu­siało się to od­by­wać w jej przy­padku – i ten ob­ra­zek wy­wie­rał na mnie wiel­kie wra­że­nie. Wiele lat póź­niej do­wie­dzia­łem się, że na­wra­ca­jące wi­zje aniel­skie Świę­tej Te­resy na­zy­wają się trans­wer­be­ra­cją, co we­dług słow­nika ozna­cza du­szę „roz­pa­loną” mi­ło­ścią do Boga, a także serce „prze­bite” bo­ską mi­ło­ścią; me­ta­fora jej wiary oka­zała się jed­no­cze­śnie me­ta­forą me­dy­cyny. W wieku czte­rech lat na­prawdę nie po­trze­bo­wa­łem słów w ro­dzaju „trans­wer­be­ra­cja”, by ota­czać wi­ze­ru­nek Świę­tej Te­resy czcią. Po­nie­waż nie dys­po­no­wa­łem żadną fo­to­gra­fią mo­jej praw­dzi­wej matki, wy­obraź­nia pod­po­wia­dała mi, że moją ro­dzi­cielką jest w isto­cie ko­bieta z ob­razka za­gro­żona przez wy­ma­chu­ją­cego włócz­nią chłop­czyka anioła i za­pewne wkrótce przez niego znie­wo­lona.

– Kiedy przyj­dziesz, mamo? – py­ta­łem, a mój dzie­cinny gło­sik od­bi­jał się echem od ka­fel­ków. Kiedy przyj­dziesz?

A po­tem sam so­bie od­po­wia­da­łem szep­tem:

– Na Boga!

To było wszystko, czym mu­sia­łem się obejść: sło­wami, które dok­tor Ghosh wy­krzyk­nął, gdy po raz pierw­szy za­wę­dro­wa­łem do tego miej­sca, a on, szu­ka­jąc mnie, przy­biegł tam i wle­pił wzrok w ob­ra­zek na ścia­nie. Po­tem wziął mnie w swoje silne ra­miona i po­wie­dział gło­sem, który za­brzmiał w do­sko­na­łym uni­sono z au­to­kla­wem:

– Na Boga, ona DO­CHO­DZI!

*

Od dnia mych na­ro­dzin upły­nęły te cztery lata i jesz­cze czter­dzie­ści sześć na­stęp­nych i oto, cu­dow­nym zrzą­dze­niem losu, mam oka­zję po­wró­cić do tego po­miesz­cze­nia. Od­kry­wam, że dziś krze­sło jest dla mnie za małe, a swe­ter leży na mo­ich ra­mio­nach ni­czym ko­ron­kowy księ­żow­ski hu­me­rał. Ale naj­waż­niej­sze, że krze­sło, swe­ter i ilu­stra­cja przed­sta­wia­jąca trans­wer­be­ra­cję na­dal są na swoim miej­scu. Ja, Ma­rion Stone, zmie­ni­łem się, lecz wszystko inne – pra­wie wcale. Po­wrót do tego za­cho­wa­nego w nie­na­ru­szo­nym sta­nie po­koju przy­po­mina oglą­da­nie al­bumu ze zdję­ciami: co­fa­nie się w cza­sie i pa­mięci. Re­pro­duk­cja rzeźby Ber­ni­niego (dziś opra­wiona w ramkę i umiesz­czona za szkłem w celu za­cho­wa­nia tego, co kie­dyś moja matka po pro­stu przy­pięła pi­nez­kami do ściany), która nie chce wy­blak­nąć, skła­nia do wspo­mnień. Zmu­sza mnie do tego, bym upo­rząd­ko­wał wy­da­rze­nia z mo­jego ży­cia, bym po­wie­dział, że wszystko za­częło się wła­śnie tu­taj i dla­tego stało się to i tamto, a po­nie­waż ko­niec łą­czy się z po­cząt­kiem, je­stem tu­taj.

Przy­cho­dzimy na świat nie­pro­szeni, a je­śli do­pi­sze nam szczę­ście, znaj­du­jemy cel w ży­ciu, który pcha nas przez głód, nie­dolę i śmierć za młodu, która – oby­śmy tylko nie za­po­mnieli – spo­tyka wielu. Do­ro­słem i zna­la­złem swój cel, a było nim: zo­stać le­ka­rzem. Nie chcia­łem ura­to­wać świata, cho­dziło ra­czej o ule­cze­nie sa­mego sie­bie. Nie­wielu le­ka­rzy po­trafi się do tego przy­znać, a już z całą pew­no­ścią nie­wielu mło­dych me­dy­ków, ale po­dej­mu­jąc się wy­ko­ny­wa­nia tego za­wodu, pod­świa­do­mie wie­rzymy za­pewne, że pie­lę­gno­wa­nie dru­giego czło­wieka ule­czy na­sze wła­sne rany. To jest moż­liwe. Ale z dru­giej strony może też te rany po­głę­bić.

Po­sta­no­wi­łem spe­cja­li­zo­wać się w chi­rur­gii przez wzgląd na Ma­tronę, tę jej nie­usta­jącą obec­ność w moim dzie­ciń­stwie i okre­sie doj­rze­wa­nia.

– Jaka jest naj­trud­niej­sza rzecz, którą mógł­byś zro­bić? – za­py­tała mnie, kiedy uda­łem się do niej po po­radę w naj­mrocz­niej­szy dzień pierw­szej po­łowy mo­jego ży­cia.

Skrzy­wi­łem się. Z ja­kąż ła­two­ścią Ma­trona ba­dała te­ren po­mię­dzy am­bi­cją a wzglę­dami prak­tycz­nymi.

– Dla­czego mu­szę ro­bić to, co naj­trud­niej­sze?

– Po­nie­waż je­steś, Ma­rio­nie, in­stru­men­tem Boga. Nie po­zwól, by in­stru­ment gnu­śniał w fu­te­rale, mój synu. Graj! Po­znaj taj­niki tego in­stru­mentu, zba­daj go. Cze­muż to miałby cię za­do­wo­lić Wlazł ko­tek na pło­tek, skoro mógł­byś za­grać Glo­rię?

To nie­spra­wie­dliwe ze strony Ma­trony, że wy­mie­niła jako przy­kład aku­rat ten wznio­sły cho­rał, który za­wsze spra­wiał, że czu­łem się, jak­bym stał we­spół z wszyst­kimi ży­ją­cymi isto­tami i głu­pio onie­miały pa­trzył w niebo. Do­sko­nale ro­zu­miała mój nie­u­kształ­to­wany cha­rak­ter.

– Ależ Ma­trono, na­wet nie ma­rzę, by grać Ba­cha, Glo­rię... – po­wie­dzia­łem po ci­chu. Ni­gdy w ży­ciu nie gra­łem na żad­nym in­stru­men­cie, ani dę­tym, ani stru­no­wym. Na­wet nie umia­łem czy­tać nut.

– Nie, Ma­rio­nie – od­parła, piesz­cząc mnie ła­god­nym spoj­rze­niem i gła­dząc mój po­li­czek sę­katą dło­nią. – Nie cho­dzi mi o Glo­rię Ba­cha, ale o twoją wła­sną Glo­rię! O tę Glo­rię, która żyje w to­bie. Naj­więk­szym grze­chem jest nie­zna­le­zie­nie jej w so­bie, zi­gno­ro­wa­nie moż­li­wo­ści, które dał ci Bóg.

Je­śli cho­dzi o tem­pe­ra­ment, bar­dziej nada­wa­łem się do ja­kiejś dys­cy­pliny po­znaw­czej, in­tro­spek­tyw­nej spe­cja­li­za­cji w ro­dzaju me­dy­cyny we­wnętrz­nej lub być może psy­chia­trii. Po­ci­łem się na sam wi­dok sali ope­ra­cyj­nej. Na samą myśl o wzię­ciu do ręki skal­pela skrę­cał mi się żo­łą­dek. (Na­dal tak jest). Chi­rur­gia była dla mnie naj­trud­niej­szą rze­czą, jaką po­tra­fi­łem so­bie wy­obra­zić.

Zo­sta­łem za­tem chi­rur­giem.

Trzy­dzie­ści lat póź­niej nie je­stem le­ka­rzem zna­nym z szyb­ko­ści, od­wagi czy kunsztu tech­nicz­nego. Mo­że­cie po­wie­dzieć, że je­stem po­wolny, roz­wle­kły, że styl i tech­nikę ope­ra­cji do­sto­so­wuję do po­trzeb pa­cjenta i sy­tu­acji na stole, a uznam to za naj­więk­szy kom­ple­ment. Otu­chy do­daje mi świa­do­mość, że kiedy tylko któ­ryś z mo­ich ko­le­gów le­ka­rzy musi pójść pod nóż, przy­cho­dzi do mnie. Oni wszy­scy do­sko­nale wie­dzą, że Ma­rion Stone za­trosz­czy się o nich za­równo przed ope­ra­cją, w jej cza­sie, jak i po niej. I wie­dzą, że nie prze­pa­dam za chi­rur­gicz­nymi afo­ry­zmami w ro­dzaju: „Masz wąt­pli­wo­ści – tnij!” albo: „Na co cze­kać, skoro można ope­ro­wać?”, które nie­za­wod­nie ob­na­żają naj­niż­sze in­stynkty przed­sta­wi­cieli na­szej pro­fe­sji. Mój oj­ciec, dla któ­rego umie­jęt­no­ści jako chi­rurga mam naj­wyż­szy sza­cu­nek, ma­wia: „Naj­bar­dziej udana ope­ra­cja to taka, któ­rej po­sta­na­wiasz nie prze­pro­wa­dzać”. Wie­dza, kiedy nie ope­ro­wać, świa­do­mość, kiedy wpa­dłem po uszy i po­trze­buję po­mocy chi­rurga po­kroju mo­jego ojca – ta­kiego ro­dzaju ta­lent, taki ge­niusz ob­ja­wia się bez za­po­wie­dzi.

Raz, ma­jąc pa­cjenta z za­gro­że­niem ży­cia, bła­ga­łem ojca, by to on go zo­pe­ro­wał. Stał w mil­cze­niu przy łóżku, a jego palce po­zo­sta­wały w kon­tak­cie z prze­gu­bem cho­rego jesz­cze długo po tym, jak już wy­czuł rytm pracy jego serca, jak gdyby po­trze­bo­wał do­tyku, nie­sły­szal­nego szumu krwi w ar­te­rii, tych ni­kłych sy­gna­łów, które po­mo­gły mu pod­jąć de­cy­zję. Na jego twa­rzy uj­rza­łem ab­so­lutne sku­pie­nie. Wy­obra­zi­łem so­bie try­biki ob­ra­ca­jące mu się w gło­wie, wy­obra­zi­łem so­bie lśnie­nie łez zbie­ra­ją­cych się w ką­ci­kach jego oczu. Z naj­wyż­szą ostroż­no­ścią wa­żył ar­gu­menty. W końcu po­trzą­snął głową i od­wró­cił się od pa­cjenta. Po­sze­dłem za nim.

– Dok­to­rze Stone – po­wie­dzia­łem, zwra­ca­jąc się do niego ofi­cjal­nie, choć pra­gną­łem krzyk­nąć: „Oj­cze!”. – Ope­ra­cja jest dla niego je­dyną szansą.

W głębi du­szy zda­wa­łem so­bie sprawę, że szansa jest wręcz nie­skoń­cze­nie mała, a naj­lżej­sze znie­czu­le­nie także może go uśmier­cić. Oj­ciec po­ło­żył mi dłoń na ra­mie­niu. Prze­mó­wił ła­god­nie, jak gdyby zwra­ca­jąc się do młod­szego ko­legi, a nie do wła­snego syna.

– Ma­rio­nie, nie za­po­mi­naj o je­de­na­stym przy­ka­za­niu – rzekł. – Nie bę­dziesz ope­ro­wał w dniu śmierci pa­cjenta.

Wspo­mi­nam jego słowa przy pełni księ­życa w Ad­dis Abe­bie, gdy lśnią ostrza noży, a kule i ka­mie­nie la­tają jak mu­chy i kiedy czuję się, jak­bym stał nie w sali ope­ra­cyj­nej nu­mer trzy, ale w rzeźni, ma­jąc skórę upstrzoną pla­mami krwi ob­cych lu­dzi. Pa­mię­tam. Ale nie za­wsze przed ope­ra­cją znasz od­po­wie­dzi na wszyst­kie py­ta­nia. Ope­ru­jesz te­raz. Póź­niej re­tro­spek­to­skop, to jakże po­ręczne na­rzę­dzie prze­śmiew­ców i spe­ców, or­ga­ni­za­to­rów farsy, którą na­zy­wamy kon­fe­ren­cjami M&M[2], uzna twoją de­cy­zję za słuszną bądź nie. Ży­cie jest ta­kie samo: ży­jesz nim do przodu, ale ro­zu­miesz je wstecz. Do­piero gdy się za­trzy­masz i spoj­rzysz za sie­bie, zo­ba­czysz czło­wieka, któ­rego prze­je­cha­łeś.

Dziś, w pięć­dzie­sią­tym roku swo­jego ży­cia, ota­czam czcią wi­dok otwar­tej jamy brzusz­nej lub klatki pier­sio­wej. Wstyd mi za ludzką zdol­ność ra­nie­nia i ka­le­cze­nia się na­wza­jem, za ta­lent do pro­fa­no­wa­nia ciał po­bra­tym­ców. Mimo to po­tra­fię do­strzec w tym wszyst­kim ka­ba­li­styczną har­mo­nię serca wy­glą­da­ją­cego zza płuca, wą­troby i śle­dziony, które pod osłoną prze­pony mają jedna na drugą ba­cze­nie – brak mi słów wo­bec cze­goś ta­kiego. Prze­su­wam pal­cami po je­li­cie, szu­ka­jąc per­fo­ra­cji po ostrzu noża albo kuli z ka­ra­binu, ba­dam je­den lśniący zwój za dru­gim, sie­dem me­trów upcha­nych na tak nie­wiel­kiej prze­strzeni. Gdyby po­łą­czyć ze sobą je­lita, które pod­czas afry­kań­skiej nocy prze­szły mię­dzy mo­imi pal­cami, się­gnę­łyby za­pewne Przy­lądka Do­brej Na­dziei, a wciąż jesz­cze nie uj­rza­łem głowy tego węża. Wi­dzę zwy­czajne cuda ukryte pod skórą, klatką z że­ber i masą mię­śniową, wi­doki nie do obej­rze­nia przez ich po­sia­da­cza. Czy ist­nieje więk­szy za­szczyt?

W ta­kich chwi­lach nie za­po­mi­nam, by po­dzię­ko­wać swo­jemu bratu bliź­nia­kowi Shi­vie – dok­to­rowi Shi­vie Pra­ise’owi Stone’owi. Pa­mię­tam, by od­na­leźć jego twarz, jego od­bi­cie na szkla­nej ściance dzia­ło­wej, która od­dziela dwie sale ope­ra­cyjne, i prze­słać mu krót­kie ski­nie­nie głową, bo bez niego nie był­bym tym, kim dzi­siaj je­stem: chi­rur­giem.

Zda­niem Shivy w ży­ciu w grun­cie rze­czy cho­dzi o ła­ta­nie dziur. Shiva nie po­słu­gi­wał się me­ta­fo­rami, a ła­ta­nie dziur jest do­słow­nie tym, o co mu cho­dziło. A jed­nak – ła­ta­nie dziur może być trafną me­ta­forą na­szego za­wodu. Ist­nieje wszakże jesz­cze inna dziura, rana, która dzieli ro­dzinę. Cza­sem po­ja­wia się w mo­men­cie na­ro­dzin, a in­nym ra­zem po­ka­zuje się znacz­nie póź­niej. Każdy z nas na­pra­wia to, co zo­stało ze­psute. To za­da­nie ży­cia. Nie damy rady na­pra­wić wszyst­kiego i wiele zo­sta­nie dla przy­szłych po­ko­leń.

Ja – który uro­dzi­łem się w Afryce, ży­łem na wy­gna­niu w Ame­ryce, a po­tem po­wró­ci­łem do ko­lebki – je­stem ży­ją­cym do­wo­dem na to, że geo­gra­fia to prze­zna­cze­nie. Los rzu­cił mnie z po­wro­tem do­kład­nie tam, gdzie przy­sze­dłem na świat, na tę samą salę ope­ra­cyjną, w któ­rej wy­sze­dłem z łona matki. Moje chro­nione rę­ka­wicz­kami dło­nie dzielą tę samą prze­strzeń nad sto­łem ope­ra­cyj­nym w sali nu­mer trzy, którą kie­dyś zaj­mo­wały dło­nie mo­jej matki i mo­jego ojca.

By­wają noce, gdy świersz­cze grają cyk, cyk, cyk, ich ty­sięczny chór tłumi chrzą­ka­nie i stę­ka­nie hien miesz­ka­ją­cych na zbo­czach wzgórz. Rap­tem przy­roda milk­nie. Brzmi to tak, jakby apel do­biegł końca i nad­szedł czas, by w ciem­no­ściach od­na­leźć swo­ich przy­ja­ciół i zło­żyć głowę do snu. W tej ci­szy, gra­ni­czą­cej z ci­szą ab­so­lutną, sły­szę prze­ni­kliwe brzę­cze­nie gwiazd i je­stem prze­szczę­śliwy, wdzięczny za to moje nie­zna­czące miej­sce w ga­lak­tyce. W ta­kich chwi­lach czuję rów­nież wdzięcz­ność dla Shivy.

Bliź­niacy – całe dzie­ciń­stwo prze­spa­li­śmy w jed­nym łóżku, do­ty­ka­jąc się gło­wami, z tor­sami i no­gami uło­żo­nymi pod dzi­wacz­nym ką­tem. Wy­ro­śli­śmy już z po­trzeby ta­kiej in­tym­no­ści, choć ja na­dal za nią tę­sk­nię, za bli­sko­ścią jego czaszki. Gdy bu­dzę się i wiem, że otrzy­ma­łem w da­rze ko­lejny wschód słońca, pierw­szą moją my­ślą bu­dzę brata i mó­wię do niego: „Za­wdzię­czam ci wi­dok po­ranka”.

Tym, co Shi­vie za­wdzię­czam naj­bar­dziej, jest moż­li­wość opo­wie­dze­nia hi­sto­rii – hi­sto­rii, któ­rej moja matka, sio­stra Mary Jo­seph Pra­ise, nie wy­ja­wiła; hi­sto­rii, od któ­rej mój nie­ustra­szony oj­ciec Tho­mas Stone uciekł; którą ja mu­sia­łem zło­żyć ka­wa­łek po ka­wałku. Je­dy­nie snu­jąc tę opo­wieść, za­mknę szcze­linę, która od­dziela mnie od brata. Ow­szem, mam nie­ogra­ni­czoną wiarę w sztukę chi­rur­gii, ale wiem, że ża­den chi­rurg nie jest w sta­nie za­le­czyć rany, która dzieli dwóch braci. Tam gdzie je­dwab i stal za­wo­dzą, musi przy­nieść sku­tek opo­wie­dze­nie hi­sto­rii. Za­cznijmy więc od po­czątku...

CZĘŚĆ PIERW­SZA

...bo ta­jem­nica opieki nad pa­cjen­tem kryje się w opiece nad pa­cjen­tem.

Fran­cis W. Pe­abody, 21 paź­dzier­nika 1925 roku

Roz­dział 1

Nowe spoj­rze­nie na stan du­rowy

Sio­stra Mary Jo­seph Pra­ise przy­była do szpi­tala Mis­sing z In­dii sie­dem lat przed na­szymi na­ro­dzi­nami. Sio­stra Mary Jo­seph Pra­ise i sio­stra An­jali były pierw­szymi no­wi­cjusz­kami za­konu kar­me­li­ta­nek bo­sych z Ma­drasu, które ukoń­czyły żmudny kurs pie­lę­gniar­ski w Głów­nym Szpi­talu Rzą­do­wym w tymże mie­ście. W dniu roz­da­nia dy­plo­mów otrzy­mały od­znaki pie­lę­gniar­skie i tego sa­mego wie­czoru zło­żyły osta­teczne śluby ubó­stwa, ce­li­batu i po­słu­szeń­stwa. Te­raz nie mu­siały już re­ago­wać, gdy mó­wiono do nich „sta­żystko” (w szpi­talu) lub „no­wi­cjuszko” (w klasz­to­rze), po­nie­waż w oby­dwu miej­scach przy­słu­gi­wał im ty­tuł sióstr. Ich prze­ory­sza, Shessy Ge­eva­ru­ghese, świą­to­bliwa ko­bieta w po­de­szłym wieku czule na­zy­wana Szla­chetną Ammą, po­spie­szyła z bło­go­sła­wień­stwem dla dwóch mło­dych, świeżo upie­czo­nych za­kon­nic-pie­lę­gnia­rek i ob­wie­ściła im za­ska­ku­jący przy­dział: Afryka.

Tego dnia, gdy miały wy­pły­nąć w po­dróż, wszyst­kie no­wi­cjuszki z klasz­toru udały się do portu ko­lumną riksz, by ży­czyć swoim dwóm sio­strom szczę­śli­wej drogi. Oczami wy­obraźni wi­dzę za­stęp no­wi­cju­szek usta­wio­nych na na­brzeżu, traj­ko­czą­cych i drżą­cych z emo­cji i pod­nie­ce­nia; ich białe ha­bity ło­po­czą na wie­trze, a po­mię­dzy obu­tymi w san­dały sto­pami prze­cha­dzają się mewy.

Czę­sto za­sta­na­wia­łem się, o czym my­ślała matka, kiedy ra­zem z sio­strą An­jali – oby­dwie miały wów­czas po dzie­więt­na­ście lat – zro­biła ostatni krok na in­dyj­skiej ziemi i po­sta­wiła stopę na po­kła­dzie „Ca­lan­gute”. Z pew­no­ścią sły­szała tłu­mione łka­nia i gło­śne ży­cze­nia „z Bo­giem” od­pro­wa­dza­jące sta­tek aż do wyj­ścia z portu. Czy się bała? Czy miała wąt­pli­wo­ści? Wstę­pu­jąc do za­konu, po­że­gnała się na za­wsze ze swą miesz­ka­jącą w mie­ście Ko­czin ro­dziną bio­lo­giczną i prze­nio­sła do Ma­drasu, od­da­lo­nego od ro­dzin­nego mia­sta dzień i noc drogi po­cią­giem. Ro­dzi­ców, dla któ­rych Ma­dras mógł rów­nie do­brze le­żeć na dru­gim końcu świata, miała już ni­gdy nie zo­ba­czyć. Te­raz, po trzech la­tach ży­cia w Ma­dra­sie, że­gnała się ze swoją ro­dziną w wie­rze, uda­jąc się tym ra­zem za ocean. Po­now­nie wy­ru­szyła w po­dróż bez po­wrotu.

Na kilka lat przed tym, za­nim usia­dłem do spi­sa­nia swo­jej opo­wie­ści, po­je­cha­łem do Ma­drasu w po­szu­ki­wa­niu hi­sto­rii mo­jej matki. W ar­chi­wum kar­me­li­ta­nek bo­sych nie zna­la­złem na jej te­mat żad­nych in­for­ma­cji, ale na­tra­fi­łem za to na dzien­niki Szla­chet­nej Ammy, w któ­rych prze­ory­sza no­to­wała wy­da­rze­nia każ­dego upły­wa­ją­cego dnia. Kiedy „Ca­lan­gute” od­cu­mo­wał od kei, Szla­chetna Amma wznio­sła dłoń ku gó­rze ni­czym kie­ru­jący ru­chem po­li­cjant i, „moim gło­sem ka­zno­dziei, który, jak mó­wią, myl­nie świad­czy o moim wieku”, wy­re­cy­to­wała słowa: „Wyjdź z two­jej ziemi ro­dzin­nej”[3], po­nie­waż Księgę Ro­dzaju lu­biła naj­bar­dziej. Szla­chetna Amma de­dy­ko­wała tej mi­sji głę­boką myśl. Prawda, że In­die mają nie­zgłę­bione po­trzeby, lecz to się ni­gdy nie zmieni i nie jest żadną wy­mówką. Dwie młode mniszki – naj­mą­drzej­sze i naj­ład­niej­sze – miały zo­stać pio­nier­kami: Hin­du­skami za­no­szą­cymi ciem­nej Afryce mi­łość Chry­stusa – oto naj­więk­sza am­bi­cja prze­ory­szy. Szla­chetna Amma wy­ja­wia w tych za­pi­skach swój tok my­śle­nia: gdy an­giel­scy mi­sjo­na­rze przy­byli do In­dii, od­kryli, że nie ist­nieje lep­szy spo­sób na gło­sze­nie chrze­ści­jań­skiej mi­ło­ści, jak tylko po­przez kom­presy i ka­ta­pla­zmy, ma­ści i opa­trunki, oczysz­cza­nie ran i nie­sie­nie po­cie­chy. Ja­każ po­sługa prze­wyż­sza po­sługę uzdra­wia­nia? Jej dwie młode za­kon­nice prze­płyną ocean i w ten spo­sób za­po­cząt­kują afry­kań­ską mi­sję kar­me­li­ta­nek bo­sych z Ma­drasu.

Gdy do­bra prze­ory­sza pa­trzyła, jak dwie sto­jące przy re­lingu, ma­cha­jące ener­gicz­nie rę­kami po­staci od­da­lają się co­raz bar­dziej, aż w końcu przy­po­mi­nają dwie białe kropki, po­czuła ukłu­cie trwogi. A je­śli sio­stry po­przez ślepe po­słu­szeń­stwo wo­bec jej wiel­kiego planu zo­stały ska­zane na straszny los? „An­giel­scy mi­sjo­na­rze mieli za sobą po­tężne im­pe­rium... a moje dziew­częta?”. Na­pi­sała w swoim dzien­niku, że prze­ni­kliwe prze­krzy­ki­wa­nie się mew i wszech­obecne pta­sie od­chody ze­psuły uro­czy­ste po­że­gna­nie z za­kon­ni­cami, które so­bie wy­obra­ziła. Roz­pro­szył ją prze­możny za­pach psu­ją­cej się ryby i zbu­twia­łego drewna, jak rów­nież pół­na­dzy do­ke­rzy, któ­rym z brą­zo­wych od be­telu ust cie­kła od­ra­ża­jąca ślina na sam wi­dok dzie­wi­czej trzódki Szla­chet­nej Ammy.

„Oj­cze, po­wie­rzamy Twej opiece na­sze sio­stry”, po­wie­działa Szla­chetna Amma, skła­da­jąc od­po­wie­dzial­ność za mniszki na barki Pana. Prze­stała ma­chać i jej dło­nie zna­la­zły azyl w rę­ka­wach ha­bitu. „Usil­nie bła­gamy Cię o ła­skę i o Twoją opiekę nad mi­sją kar­me­li­ta­nek bo­sych...”

Był rok 1947. Bry­tyj­czycy wresz­cie wy­jeż­dżali z In­dii; ruch Quit In­dia spra­wił, że to, co wy­da­wało się nie­moż­liwe, stało się fak­tem. Szla­chetna Amma po­woli wy­pu­ściła po­wie­trze z płuc. To był nowy świat, który do­ma­gał się wiel­kich czy­nów – przy­naj­mniej tak są­dziła.

Uno­szące się na wo­dzie czarno-czer­wone pu­dło, po­noć na­zy­wa­jące się stat­kiem, po­ko­ny­wało pełną parą Ocean In­dyj­ski, pły­nąc ku por­towi prze­zna­cze­nia, któ­rym był Aden. W ła­downi „Ca­lan­gute” spo­czy­wały nie­zli­czone skrzy­nie pełne ba­wełny, ryżu, je­dwa­biu, sza­fek firmy Go­drej, szaf na do­ku­menty firmy Tata, a także trzy­dzie­ści je­den mo­to­cy­kli Royal En­field Bul­let, któ­rych sil­niki owi­nięto ce­ratą. Za­sad­ni­czo sta­tek nie miał prze­wo­zić pa­sa­że­rów, lecz grecki ka­pi­tan po­sta­no­wił przy­jąć na po­kład „pła­cą­cych za po­dróż go­ści”. Wielu po­dróż­nych było go­to­wych okrę­to­wać się na stat­kach to­wa­ro­wych, żeby za­osz­czę­dzić na bi­le­cie, a ka­pi­tan, ską­piec ża­łu­jący na za­łogę, chęt­nie im to umoż­li­wiał. Tym ra­zem za­brał na po­kład dwie za­kon­nice z Ma­drasu, trzech Ży­dów z Ko­czinu, ro­dzinę ze stanu Gu­dża­rat, trzech po­dej­rza­nie wy­glą­da­ją­cych Ma­laj­czy­ków oraz kilku Eu­ro­pej­czy­ków, w tym dwóch fran­cu­skich ma­ry­na­rzy wra­ca­ją­cych na swój ma­cie­rzy­sty sta­tek w Ade­nie.

„Ca­lan­gute” miał ogromny po­kład, da­jący więk­sze złu­dze­nie sta­łego lądu, niżby można się spo­dzie­wać na mo­rzu. Na jed­nym końcu, ni­czym ko­mar na ple­cach sło­nia, przy­sia­dła trzy­po­zio­mowa nad­bu­dówka, w któ­rej po­mie­ściła się za­łoga i pa­sa­że­ro­wie i któ­rej naj­wyż­sze pię­tro zaj­mo­wał mo­stek.

Moja matka, sio­stra Mary Jo­seph Pra­ise, po­cho­dziła z mia­sta Ko­czin w sta­nie Ke­rala. Ke­ral­czycy, chrze­ści­ja­nie, da­tują po­czątki swo­jej wiary na rok pań­ski 52, kiedy to Święty To­masz przy­był do In­dii z Da­maszku. „Nie­wierny” To­masz po­bu­do­wał pierw­sze ko­ścioły w Ke­rali na długo przed­tem, nim Święty Piotr do­tarł do Rzymu. Moja matka była bo­go­bojną, su­mien­nie prak­ty­ku­jącą ko­bietą; w szkole śred­niej pod­dała się wpły­wowi cha­ry­zma­tycz­nej kar­me­li­tanki pra­cu­ją­cej z bie­dotą. Ro­dzinne mia­sto matki leży na pię­ciu wy­spach osa­dzo­nych ni­czym klej­noty na pier­ście­niu otwar­tym ku Mo­rzu Arab­skiemu. Przez setki lat han­dla­rze przy­pra­wami – wśród nich nie­jaki Va­sco da Gama w 1498 roku – przy­pły­wali do Ko­czinu po kar­da­mon i goź­dziki. Por­tu­gal­czycy po­ło­żyli swą ko­lo­nialną łapę na Goa i siłą na­wró­cili hin­du­istów na chrze­ści­jań­stwo. Ka­to­liccy księża i za­kon­nice w końcu do­tarli z mi­sją do Ke­rali, jak gdyby nie pa­mię­tali, że ty­siąc lat przed nimi To­masz Apo­stoł po­da­ro­wał temu sta­nowi nie­ska­żoną wi­zję Je­zusa. Ku roz­cza­ro­wa­niu swo­ich ro­dzi­ców moja matka zo­stała kar­me­li­tanką bosą, po­rzu­ca­jąc sta­ro­żytną tra­dy­cję chrze­ści­jan Świę­tego To­ma­sza, by przy­jąć do serca prawdy gło­szone przez tę – zda­niem jej ro­dzi­ców – pa­pie­ską, no­wo­bo­gacką sektę. Mniej by ich za­wio­dła, gdyby prze­szła na is­lam albo hin­du­izm. Do­brze, że ro­dzice nie wie­dzieli, że zo­stała rów­nież pie­lę­gniarką, po­nie­waż w ich prze­ko­na­niu ozna­cza­łoby to, że do tego plami so­bie ręce ni­czym nie­do­ty­kalni.

Moja matka do­ra­stała nad brze­giem oce­anu w oto­cze­niu wie­ko­wych chiń­skich sieci ry­bac­kich uwią­za­nych na dłu­gich bam­bu­so­wych żer­dziach i roz­pię­tych nad wodą ni­czym gi­gan­tyczna pa­ję­czyna. Mo­rze było spi­chle­rzem jej ludu, za­pew­niało cenne po­ży­wie­nie: ryby i kre­wetki. Te­raz, sto­jąc na po­kła­dzie „Ca­lan­gute”, z wy­brze­żem Ko­czinu poza za­się­giem wzroku, matka nie roz­po­zna­wała tego spi­chle­rza. Za­sta­na­wiała się, czy w grun­cie rze­czy ocean za­wsze był taki: dy­miący, zło­wrogi, nie­spo­kojny. Mo­rze po­nie­wie­rało „Ca­lan­gute”, rzu­cało łajbą, spy­chało ją z kursu, zmu­szało do ję­kli­wych wy­sił­ków, pra­gnąc po pro­stu po­łknąć ją w ca­ło­ści.

Moja matka i sio­stra An­jali zna­la­zły w swo­jej ka­bi­nie schro­nie­nie za­równo przed mo­rzem, jak i przed męż­czy­znami. Wznio­słe mo­dły sio­stry An­jali prze­ra­żały moją matkę. Ry­tu­alne czy­ta­nia z Ewan­ge­lii we­dług Świę­tego Łu­ka­sza były po­my­słem sio­stry An­jali, która twier­dziła, że słowa te przy­dają du­szy skrzy­deł, a ciału na­rzu­cają dys­cy­plinę. Dwie mniszki pod­po­rząd­ko­wały każdą li­terę, każde słowo, li­nijkę i zda­nie di­la­ta­tio, ele­va­tio i exces­sus – kon­tem­pla­cji, unie­sie­niu i za­chwy­towi. Dawna prak­tyka klasz­torna Ry­szarda od Świę­tego Wik­tora przy­dała się pod­czas cią­gną­cej się bez końca prze­prawy przez ocean. Dru­giej nocy, po dzie­się­ciu go­dzi­nach in­ten­syw­nych me­dy­ta­cyj­nych czy­tań, sio­stra Mary Jo­seph Pra­ise z za­sko­cze­niem stwier­dziła, że li­tery roz­my­wają jej się przed oczami; gra­nica mię­dzy Bo­giem a jaź­nią prze­stała ist­nieć. Spra­wiło to czy­ta­nie – ra­do­sne pod­da­nie ciała temu, co uświę­cone, wieczne i nie­skoń­czone.

Pod­czas nie­szpo­rów szó­stej nocy (mniszki po­sta­no­wiły bez względu na wszystko prze­strze­gać klasz­tor­nej ru­tyny) wy­ko­nały hymn, dwa psalmy, an­ty­fony, a po­tem jesz­cze hymn po­chwalny i wła­śnie śpie­wały Ma­gni­fi­cat, gdy rap­tem ogłu­sza­jący dźwięk spro­wa­dził je na zie­mię. Chwy­ciły ka­mi­zelki ra­tun­kowe i wy­bie­gły na ze­wnątrz. Ich oczom uka­zał się po­kład, który od­kształ­cił się w jed­nym miej­scu i wy­pię­trzył ni­czym pi­ra­mida, spra­wia­jąc wra­że­nie, jakby „Ca­lan­gute” zbu­do­wano nie z drewna, lecz z kar­tonu. Ka­pi­tan na­wet nie wy­pu­ścił z ust nie­od­łącz­nej fajki, a lek­ce­wa­żący uśmie­szek na jego twa­rzy su­ge­ro­wał, że pa­sa­że­ro­wie prze­sa­dzają z hi­ste­rycz­nymi re­ak­cjami.

Dzie­wią­tej nocy czte­rech z szes­na­stu pa­sa­że­rów i je­den czło­nek za­łogi zle­gli zmo­rzeni go­rączką, która dru­giego dnia nie­mocy ob­ja­wiła się cie­le­śnie w po­staci ró­żo­wych pla­mek roz­miesz­czo­nych jak chiń­ska ła­mi­główka na piersi i brzu­chu. Sio­stra An­jali cier­piała ka­tu­sze, jej skóra pło­nęła z go­rąca. Dru­giego dnia ma­ja­czyła już w go­rączce.

Jed­nym z pa­sa­że­rów „Ca­lan­gute” był młody chi­rurg, by­stro­oki An­glik który po­sta­no­wił po­że­gnać się z in­dyj­ską służbą me­dyczną i wy­ru­szyć na po­szu­ki­wa­nie lep­szych per­spek­tyw. Był wy­soki i silny i choć jego su­rowa mę­ska uroda spra­wiała, że wy­glą­dał na głod­nego, uni­kał wi­zyt w me­sie. Sio­stra Mary Jo­seph Pra­ise wpa­dła na niego – i to do­słow­nie – dru­giego dnia po­dróży, gdy stra­ciła rów­no­wagę na mo­krych me­ta­lo­wych schod­kach pro­wa­dzą­cych z ka­jut na górę. Idący za nią An­glik zła­pał ją tak, jak zdo­łał, to zna­czy za oko­lice ko­ści ogo­no­wej i za lewą stronę klatki pier­sio­wej. Po­mógł jej od­zy­skać rów­no­wagę, jak gdyby była ma­łym dziec­kiem. Bą­ka­jąc słowa po­dzię­ko­wa­nia, zro­biła się czer­wona jak ce­gła; chwilą tej nie­spo­dzie­wa­nej in­tym­no­ści on wy­da­wał się bar­dziej po­de­ner­wo­wany niż ona. Po­czuła, że w miej­scu, w któ­rym ści­snęła ją jego dłoń, bę­dzie miała si­niaka, była to jed­nak nie­do­god­ność, któ­rej nie miała nic prze­ciwko. Póź­niej przez wiele dni nie spo­ty­kała już An­glika.

Te­raz, roz­pacz­li­wie po­trze­bu­jąc po­mocy le­ka­rza, sio­stra Mary Jo­seph Pra­ise ze­brała się w so­bie i za­pu­kała do drzwi jego ka­juty. Nie­wy­raźny głos po­le­cił jej wejść. Po­wi­tała ją ace­to­nowa żo­łąd­kowa woń.

– To ja – za­wo­łała. – To ja, sio­stra Mary Jo­seph Pra­ise.

Dok­tor le­żał na koi. Spo­czy­wał na boku z pół­przy­mknię­tymi po­wie­kami. Jego skóra miała tę samą barwę co spodenki khaki.

– Dok­to­rze – spy­tała z wa­ha­niem – czy pan też ma go­rączkę?

Kiedy spró­bo­wał na nią spoj­rzeć, jego gałki oczne wy­ko­nały ruch jak szklane kulki to­czące się po prze­chy­la­nym ta­le­rzu. Wy­chy­lił się z koi i nad wia­drem zła­pał go od­ruch wy­miotny; nie tra­fił, co zresztą nie miało więk­szego zna­cze­nia, bo wia­dro było pełne po brzegi. Sio­stra Mary Jo­seph Pra­ise po­de­szła do niego ener­gicz­nym kro­kiem i po­ło­żyła mu dłoń na czole. Było zimne i lep­kie, wcale nie wy­da­wało się roz­pa­lone go­rączką. Dok­tor miał za­pad­nięte po­liczki, a jego ciało wy­glą­dało, jak gdyby skur­czyło się, by móc się wpa­so­wać w cia­snotę ka­biny. Żad­nemu z pa­sa­że­rów ocean nie oszczę­dził cho­roby mor­skiej, ale do­le­gli­wo­ści An­glika były naj­wy­raź­niej dużo po­waż­niej­sze.

– Dok­to­rze, pra­gnę zgło­sić go­rączkę, która po­ło­żyła już pię­cioro pa­cjen­tów. To­wa­rzy­szą jej wy­sypka, dresz­cze, poty, spo­wol­nione tętno i utrata ape­tytu. Stan wszyst­kich cier­pią­cych jest sta­bilny, z wy­jąt­kiem sio­stry An­jali. Dok­to­rze, na­prawdę oba­wiam się o An­jali...

Po­czuła się le­piej, gdy zrzu­ciła cię­żar z piersi, na­wet je­śli je­dyną od­po­wie­dzią An­glika był zdu­szony jęk. Jej wzrok padł na kat­gu­tową pod­wiązkę za­wią­zaną na re­lingu łóżka, bli­sko jego dłoni – skła­dała się z jed­nego wę­zła na dru­gim, do­słow­nie dzie­siąt­ków wę­złów. Było ich tak wiele, że nić ster­czała do góry jak sę­katy maszt. W ten spo­sób śle­dził upływ go­dzin. Albo li­czył ataki wy­mio­tów.

Opróż­niła wia­dro, wy­płu­kała je i po­sta­wiła mu z po­wro­tem koło głowy. Wy­tarła pod­łogę ręcz­ni­kiem, po czym prze­płu­kała go i roz­wie­siła do wy­schnię­cia. Przy­nio­sła wodę. Po­tem wy­szła, du­ma­jąc, od ilu już dni nie miał ni­czego w ustach.

Wie­czo­rem jego stan się po­gor­szył. Sio­stra Mary Jo­seph Pra­ise przy­nio­sła koce, ręcz­niki i bu­lion. Klę­cząc, usi­ło­wała go na­kar­mić, ale sam za­pach je­dze­nia wy­wo­ły­wał u niego nud­no­ści. Wy­wró­cił oczy. Jego wy­schnięty ję­zyk przy­po­mi­nał ję­zyk pa­pugi. Roz­po­znała w po­miesz­cze­niu owo­cowy za­pach wi­szą­cej w po­wie­trzu śmierci gło­do­wej. Kiedy uszczyp­nęła go pod łok­ciem, skóra nie wró­ciła na miej­sce, tylko zo­stała roz­cią­gnięta jak poła na­miotu, jak wy­brzu­szony po­kład „Ca­lan­gute”. Wia­dro było do po­łowy wy­peł­nione prze­zro­czy­stym pły­nem. Le­karz beł­ko­tał o zie­lo­nych po­lach, nie­świa­dom obec­no­ści za­kon­nicy. Czy cho­roba mor­ska może skoń­czyć się śmier­cią, za­sta­na­wiała się. A może on cierpi na forme fru­ste[4] tej sa­mej go­rączki, która trawi sio­strę An­jali? Tak mało jesz­cze wie­działa, je­śli cho­dzi o me­dy­cynę. Po­środku oce­anu, oto­czona cho­rymi, czuła cię­żar wła­snej igno­ran­cji.

Wie­działa wszakże, jak na­leży pie­lę­gno­wać cho­rych. I wie­działa też, jak na­leży się mo­dlić. Tak za­tem, mo­dląc się, zsu­nęła mu z ra­mion ko­szulę, sztywną od żółci i śliny, a po­tem ścią­gnęła spodenki. Z pew­nym skrę­po­wa­niem myła cho­rego w łóżku. Czuła się za­że­no­wana, po­nie­waż ni­gdy wcze­śniej nie opie­ko­wała się bia­łym czło­wie­kiem, a do tego jesz­cze le­ka­rzem. Przy naj­mniej­szym do­tknię­ciu po­ja­wiała się u niego gę­sia skórka. Nie za­ata­ko­wała go wy­sypka, którą stwier­dziła u czwórki zmo­rzo­nych go­rączką pa­sa­że­rów i u jed­nego chłopca okrę­to­wego. Ży­la­ste mu­skuły ra­mion na­pi­nały mu się i roz­luź­niały pod skórą. Do­piero te­raz za­uwa­żyła, że lewa strona jego klatki pier­sio­wej jest mniej­sza niż prawa; we wgłę­bie­niu po­wy­żej le­wego oboj­czyka można by zmie­ścić pół szklanki wody, a w tym po pra­wej stro­nie nie wię­cej jak ły­żeczkę. Po­ni­żej le­wego sutka za­czy­nało się głę­bo­kie wklę­śnię­cie, które się­gało aż po pa­chę. Skóra nad tym kra­te­rem była błysz­cząca i po­marsz­czona. Do­tknęła go tam i na­brała z prze­ję­ciem po­wie­trza, gdy pa­lec za­padł się, nie na­po­tkaw­szy oporu ze strony ko­ści. Wy­glą­dało to tak, jak gdyby męż­czy­zna był po­zba­wiony dwóch lub na­wet trzech są­sia­du­ją­cych ze sobą że­ber. We­wnątrz tego za­głę­bie­nia czuła jego bi­jące serce, od­dzie­lone od świata ze­wnętrz­nego le­d­wie cienką war­stwą skóry. Kiedy cof­nęła pa­lec, wy­raź­nie wi­działa po­ru­sza­jącą się w środku i na­pie­ra­jącą na skórę ko­morę.

Mocno prze­rze­dzone włosy na jego klatce pier­sio­wej i brzu­chu wy­glą­dały, jak gdyby sta­no­wiły marną ko­pię buj­nego owło­sie­nia ło­no­wego. Sio­stra Mary Jo­seph Pra­ise bez­na­mięt­nie umyła jego nie­obrze­zany czło­nek, po czym od­su­nęła go na bok, by za­jąć się po­marsz­czo­nym, bez­rad­nie zwie­sza­ją­cym się po­ni­żej wor­kiem. Wy­myła mu stopy, pła­cząc, bo my­śli jej nie­uchron­nie po­dą­żyły ku Panu Je­zu­sowi i Jego ostat­niej nocy u boku swych uczniów.

W ku­frze zna­la­zła książki o chi­rur­gii. Dok­tor na­kre­ślił na mar­gi­ne­sie na­zwi­ska i daty. Do­piero po pew­nym cza­sie uzmy­sło­wiła so­bie, że były to na­zwi­ska pa­cjen­tów, za­równo Hin­du­sów, jak i Bry­tyj­czy­ków, na pa­miątkę cho­rób, które po raz pierw­szy uj­rzał na wła­sne oczy, a o któ­rych czy­tał w pod­ręcz­ni­kach Pe­abody’ego i Kri­sh­nana. Krzy­żyk obok na­zwi­ska, jak się do­my­śliła, ozna­czał pa­cjenta, który zmarł na sku­tek cho­roby. Zna­la­zła aż je­de­na­ście ze­szy­tów wy­peł­nio­nych oszczęd­nym od­ręcz­nym pi­smem cha­rak­te­ry­zu­ją­cym się dłu­gimi po­cią­gnię­ciami; tekst tań­czył po kartce tuż po­nad li­nij­kami i nie sto­so­wał się do mar­gi­ne­sów, bo je­dy­nym dla niego ogra­ni­cze­niem był brzeg stro­nicy. Mimo że spra­wiał wra­że­nie ma­ło­mów­nego, jego pi­smo zdra­dzało elo­kwen­cję.

Wresz­cie wy­grze­bała z ku­fra czy­stą ko­szulę i spodenki. O czym to świad­czy, że męż­czy­zna ma mniej ubrań niż ksią­żek? Ma­new­ru­jąc jego ule­głym cia­łem raz w jedną, raz w drugą stronę, udało jej się zmie­nić pod nim prze­ście­ra­dło, a na­stęp­nie ubrać go.

Wie­działa, że na­zywa się Tho­mas Stone, po­nie­waż ta­kie na­zwi­sko wid­niało na­kre­ślone na pierw­szej stro­nie pod­ręcz­nika chi­rur­gii, który le­żał u wez­gło­wia. W książce nie zna­la­zła wiele na te­mat go­rączki z wy­sypką, a w ogóle nic o cho­ro­bie mor­skiej.

Owej nocy sio­stra Mary Jo­seph Pra­ise wie­lo­krot­nie po­ko­ny­wała chy­lący się na prawo i na lewo ko­ry­tarz, uwi­ja­jąc się po­mię­dzy jed­nym pa­cjen­tem a dru­gim. Miej­sce, w któ­rym po­kład się wy­brzu­szył, przy­po­mi­nało spo­witą ca­łu­nem po­stać, więc za każ­dym ra­zem od­wra­cała od niej wzrok. Raz uj­rzała przed sobą czarną górę – wzno­szącą się, wy­soką na kilka pię­ter falę – i po­my­ślała, że za chwilę „Ca­lan­gute” wpad­nie w jej od­męty. Tony wody prze­lały się przez dziób, a ha­łas, jaki przy tym po­wstał, na­pę­dził jej wię­cej stra­chu niż sam wi­dok zbli­ża­ją­cej się fali.

W środku tar­ga­nego sztor­mem oce­anu, pół­przy­tomna z braku snu, sta­nąw­szy twa­rzą w twarz z kry­zy­sową sy­tu­acją, po­czuła, że jej świat uległ uprosz­cze­niu i po­dzie­lił się na tych, któ­rych zmo­gła go­rączka, na tych, któ­rzy cier­pieli z po­wodu cho­roby mor­skiej, oraz po­zo­sta­łych. Moż­liwe, że po­dział ten był bez zna­cze­nia, skoro lada mo­ment i tak mieli za­to­nąć.

Ock­nęła się z transu przy boku An­jali. Uła­mek se­kundy póź­niej znów była przy­tomna, ale tym ra­zem czu­wała przy An­gliku, za­snąw­szy, klę­cząc przy jego łóżku; po­ło­żyła głowę na jego piersi, a jego ręka obej­mo­wała jej ra­miona. Za­nim zdą­żyła zdać so­bie z tego sprawę, znowu od­pły­nęła, by obu­dzić się o brza­sku na brzegu koi u boku Tho­masa Stone’a. Po­gnała ile sił w no­gach do An­jali po to, by prze­ko­nać się, że jej stan jesz­cze się po­gor­szył. Nie od­dy­chała nor­mal­nie, a ra­czej szybko, ale płytko wzdy­chała. Na jej skó­rze po­ja­wiły się duże, zle­wa­jące się fio­le­towe pasy.

Za­tro­skane twa­rze za­łogi, która nie zmru­żyła oka, jak rów­nież to, że je­den z jej człon­ków ukląkł przed nią, mó­wiąc: „Sio­stro, od­puść mi grze­chy!”, upew­niły ją w prze­ko­na­niu, że sta­tek na­dal jest w nie­bez­pie­czeń­stwie. Za­łoga igno­ro­wała jej apel o po­moc.

Zroz­pa­czona, sfru­stro­wana sio­stra Mary Jo­seph Pra­ise wy­cią­gnęła z mesy ha­mak, w tym bo­wiem dziw­nym sta­nie po­mię­dzy prze­bu­dze­niem a snem miała wi­zję. Roz­pięła go w ka­ju­cie mię­dzy bu­la­jem a drąż­kiem koi.

Dok­tor Stone sta­no­wił cię­żar po­nad jej siły i tylko dzięki wsta­wien­nic­twu Świę­tej Ka­ta­rzyny zdo­łała zwlec go z łóżka na pod­łogę, a po­tem, cen­ty­metr po cen­ty­me­trze, wcią­gnąć na ha­mak, który, po­zo­sta­jąc w zgo­dzie z gra­wi­ta­cją, a nie z prze­chy­łami statku, cały czas utrzy­my­wał po­zy­cję po­ziomą. Uklę­kła i mo­dliła się z ca­łego serca do Je­zusa, koń­cząc Ma­gni­fi­cat, któ­rego nie dane jej było od­śpie­wać w ca­ło­ści owej nocy, gdy po­kład się wy­brzu­szył.

Jako pierw­sza za­ró­żo­wiła się szyja Stone’a, po­tem jego po­liczki. Sio­stra Mary Jo­seph Pra­ise po­dała mu kilka ły­że­czek wody. Go­dzinę póź­niej utrzy­mał w żo­łądku na­wet bu­lion. Otwo­rzył oczy, oswa­ja­jąc się ze świa­tłem i śle­dząc każdy jej ruch. Gdy na­brała ko­lejną łyżkę, jego silne palce zła­pały ją za nad­gar­stek i skie­ro­wały je­dze­nie do ust. Przy­po­mniała so­bie wers, który przed chwilą za­śpie­wała: „Głod­nych syci do­brami, a bo­ga­czy od­pra­wia z ni­czym”[5].

Bóg wy­słu­chał jej mo­dlitw.

Blady, z tru­dem trzy­ma­jący się na no­gach dok­tor Tho­mas Stone udał się w to­wa­rzy­stwie sio­stry Mary Jo­seph Pra­ise do jej ka­juty, gdzie le­żała sio­stra An­jali. Wi­dząc ma­ja­czącą z sze­roko otwar­tymi oczami mniszkę, gło­śno na­brał po­wie­trza. Miała ścią­gnięte, str­wo­żone ob­li­cze i nos ostry jak pióro, noz­drza roz­sze­rzały się przy każ­dym od­de­chu. Nie spała, a jed­nak zda­wała się kom­plet­nie nie­świa­doma od­wie­dzin.

Przy­klęk­nął obok niej, lecz szkli­sty wzrok An­jali prze­szedł przez niego, jakby go tam nie było. Sio­stra Mary Jo­seph Pra­ise przy­glą­dała się, jak fa­cho­wym ru­chem le­karz roz­chyla po­wieki An­jali, chcąc zba­dać spo­jówkę, i jak ma­cha jej przed oczami la­tarką, spraw­dza­jąc re­ak­cję źre­nic. Jego ru­chy były gład­kie i płynne. Przy­giął głowę An­jali ku piersi, ba­da­jąc, czy nie wy­stą­piła sztyw­ność karku, po­ma­cał wę­zły chłonne, po­ru­szył jej koń­czy­nami, a na­stęp­nie spraw­dził od­ruch ko­la­nowy, opu­ku­jąc wię­za­dło rzepki za­gię­tym pal­cem – w za­stęp­stwie młotka neu­ro­lo­gicz­nego. Po skrę­po­wa­niu, które sio­stra Mary Jo­seph Pra­ise wy­czuła w nim jako pa­sa­że­rze, a po­tem pa­cjen­cie, nie było śladu.

Na­stęp­nie dok­tor Stone zdjął sio­strze An­jali ubra­nie i bez­na­mięt­nie obej­rzał plecy, uda i po­śladki pa­cjentki. Dłu­gie, smu­kłe palce, które w tej chwili prze­śli­zgi­wały się po brzu­chu An­jali, ba­da­jąc jej wą­trobę i śle­dzionę, wy­da­wały się stwo­rzone do tego celu – sio­stra Mary Jo­seph Pra­ise nie po­tra­fiła so­bie wy­obra­zić, by mo­gły ro­bić co­kol­wiek in­nego. Nie ma­jąc na po­do­rę­dziu ste­to­skopu, dok­tor przy­ło­żył ucho do serca sio­stry An­jali, a póź­niej do jej brzu­cha. Na­stęp­nie prze­wró­cił ją na bok i przy­ło­żył ucho do że­ber, wsłu­chu­jąc się w pracę płuc. Zro­bił w my­ślach bi­lans i mruk­nął:

– Po pra­wej stro­nie słab­szy od­dech... śli­nianki przy­uszne po­więk­szone... ma guzki, dla­czego? Tętno słabe i przy­spie­szone...

– Puls zwol­nił, kiedy wy­stą­piła go­rączka – wy­ja­śniła sio­stra Mary Jo­seph Pra­ise.

– Tak, sio­stra wspo­mi­nała – uciął. – Ile? – Nie pod­niósł głowy.

– Czter­dzie­ści pięć do pięć­dzie­się­ciu, dok­to­rze.

Czuła, że zdą­żył za­po­mnieć o wła­snej cho­ro­bie, a na­wet że w ogóle znaj­duje się na statku. Stał się jed­no­ścią z cia­łem sio­stry An­jali, zna­lazł się na wła­snym te­ry­to­rium i prze­cze­sy­wał je, szu­ka­jąc w cho­rej ukry­tego wroga. Sio­stra Mary Jo­seph Pra­ise ob­da­rzyła go tak wiel­kim za­ufa­niem, że zu­peł­nie za­po­mniała o stra­chu o ży­cie An­jali. Gdy klę­czała u jego boku, prze­peł­niała ją eu­fo­ria, jak gdyby w tej oto chwili osią­gnęła doj­rza­łość jako pie­lę­gniarka, po­nie­waż po raz pierw­szy spo­tkała ta­kiego le­ka­rza jak on. Ugry­zła się w ję­zyk, bo prze­moż­nie pra­gnęła wy­znać mu to wszystko – i jesz­cze wię­cej.

– Coma vi­gil – oznaj­mił, a sio­stra Mary Jo­seph Pra­ise za­ło­żyła, że ją po­ucza. – Wi­dzi sio­stra, jak jej oczy błą­dzą? Jak gdyby cze­kała na coś. Nie­chybny znak. I pro­szę spoj­rzeć, jak sku­bie prze­ście­ra­dło, to się na­zywa kar­fo­lo­gia, a te le­dwo wi­doczne skur­cze mię­śni to nic in­nego jak sub­sul­tus ten­di­num. To jest stan du­rowy. Można go za­ob­ser­wo­wać jako późne sta­dium wielu ro­dza­jów za­tru­cia krwi, nie tylko ty­fusu... Ale uprze­dzam – spoj­rzał na nią z de­li­kat­nym uśmiesz­kiem, który prze­czył temu, co po­wie­dział po­tem – je­stem chi­rur­giem, a nie le­ka­rzem ogól­nym. Cóż ja mogę wie­dzieć o me­dy­cy­nie? Wiem tylko tyle, że chi­rurg nie ma tu nic do ro­boty.

Jego obec­ność pod­nio­sła sio­strę Mary Jo­seph Pra­ise na du­chu, a na­wet uspo­ko­iła wzbu­rzone mo­rze. Za ich ple­cami uka­zało się ukryte do tej pory słońce. Pi­jacka ra­dość za­łogi świad­czyła o tym, jak nie­bez­pieczne były ostat­nie go­dziny.

Choć sio­stra Mary Jo­seph Pra­ise nie chciała dać wiary jego sło­wom, rze­czy­wi­ście nie­wiele mógł zro­bić dla sio­stry An­jali – zresztą na­wet gdyby chciał, nie miał czym tego zro­bić. Je­dyną za­war­to­ścią ap­teczki w kam­bu­zie był bo­wiem za­su­szony ka­ra­luch, bo całą resztę je­den z człon­ków za­łogi za­sta­wił w ja­kimś por­cie. Ap­teczka zaś w ka­ju­cie ka­pi­tana, która słu­żyła mu za fo­tel, mu­siała chyba po­cho­dzić jesz­cze ze śre­dnio­wie­cza. No­życzki, nóż i klesz­cze były je­dy­nymi na­da­ją­cymi się do użytku przed­mio­tami ukry­tymi w tej ozdob­nej skrzyni. Cóż mógł chi­rurg po­kroju Stone’a zro­bić z go­rą­cymi okła­dami i po­jem­nicz­kami za­wie­ra­ją­cymi pio­łun, ma­cie­rzankę i szał­wię? Stone ro­ze­śmiał się, zo­ba­czyw­szy ety­kietkę z na­pi­sem oleum phi­lo­so­pho­rum (wtedy po raz pierw­szy sio­stra Mary Jo­seph Pra­ise usły­szała ten dźwięk, ra­do­sny, mimo iż kryła się w nim nie­po­ko­jąca nuta).

– Pro­szę po­słu­chać – po­wie­dział i za­czął czy­tać: – „Za­wiera ka­wałki por­ce­lany i ce­gły na prze­wle­kłe za­par­cia”!

Chwy­cił skrzy­nię i wy­rzu­cił ją za burtę, wy­jąw­szy z niej uprzed­nio tępe na­rzę­dzia i bursz­ty­nową bu­te­leczkę lau­da­num opia­tum pa­ra­celsi. Łyżka tego sta­rego spe­cy­fiku po­dana sio­strze An­jali wy­da­wała się ła­go­dzić jej strasz­liwy głód po­wie­trza lub też „odłą­czyła płuca od mó­zgu”, jak wy­ja­śnił Tho­mas Stone.

Do ka­biny wkro­czył ka­pi­tan, za­spany, apo­plek­tyczny, który mó­wiąc, pluł śliną i brandy.

– Jak pan śmie dys­po­no­wać wy­po­sa­że­niem statku? – za­grzmiał.

Stone ze­rwał się na nogi, a sio­strze Mary Jo­seph Pra­ise przy­szło na myśl, że wy­gląda jak uczniak szy­ku­jący się do bójki. Stone wbił w ka­pi­tana spoj­rze­nie, które spra­wiło, że ma­ry­narz prze­łknął ślinę i zro­bił krok do tyłu.

– Wy­rzu­ce­nie tej skrzyni za burtę wyj­dzie ludz­ko­ści na do­bre. Go­rzej dla ryb. Jesz­cze jedno słowo, a złożę na pana do­nie­sie­nie, że wziął pan na po­kład pa­sa­że­rów, nie za­pew­niw­szy im pod­sta­wo­wych le­ków.

– Stoi!

– Bę­dziesz pan ją miał na su­mie­niu – po­wie­dział Stone, wska­zu­jąc na An­jali.

Twarz ka­pi­tana stra­ciła srogi wy­raz, brwi, po­wieki, nos i wargi opa­dły.

Tho­mas Stone prze­jął do­wo­dze­nie, roz­biw­szy obóz przy koi An­jali. Wy­cho­dził, by prze­mie­rzać po­kład i ba­dać wszyst­kich pły­ną­cych na statku, bez względu na to, czy go­dzili się na kon­sul­ta­cję, czy nie. Po­dzie­lił za­łogę i pa­sa­że­rów na tych z go­rączką i zdro­wych. Ro­bił przy tym ob­szerne no­tatki; na­szki­co­wał plan ka­jut „Ca­lan­gute”, sta­wia­jąc X wszę­dzie tam, gdzie za­no­to­wał przy­pa­dek go­rączki. Uparł się, by od­ka­zić dy­mem wszyst­kie ka­biny. Spo­sób, w jaki Stone roz­ka­zy­wał zdro­wej czę­ści za­łogi i pa­sa­że­rów, do­pro­wa­dzał ob­ra­żo­nego ka­pi­tana do szew­skiej pa­sji, ale na­wet je­śli dok­tor to za­uwa­żył, zu­peł­nie się tym nie prze­jął. Przez na­stępne dwa­dzie­ścia cztery go­dziny wła­ści­wie nie spał, re­gu­lar­nie za­glą­da­jąc do sio­stry An­jali, a w mię­dzy­cza­sie ba­da­jąc po­zo­sta­łych – i czu­wa­jąc. Prócz sio­stry An­jali w cięż­kim sta­nie było jesz­cze star­sze mał­żeń­stwo. Sio­stra Mary Jo­seph Pra­ise nie od­stę­po­wała Stone’a na krok.

Dwa ty­go­dnie po tym, jak wy­ru­szył z Ko­czinu, sta­tek z tru­dem do­tarł do portu w Ade­nie. Ka­pi­tan Grek roz­ka­zał ma­ry­na­rzowi, z po­cho­dze­nia Ma­da­ga­skar­czy­kowi, wcią­gnąć por­tu­gal­ską ban­derę, pod jaką łajba zo­stała za­re­je­stro­wana, lecz z po­wodu pa­nu­ją­cej na po­kła­dzie go­rączki „Ca­lan­gute” miał zo­stać pod­dany kwa­ran­tan­nie nie­za­leż­nie od tego, czy na masz­cie po­wiewa flaga por­tu­gal­ska, czy ja­ka­kol­wiek inna. Ko­twicę rzu­cono da­leko od portu, skąd za­łoga i pa­sa­że­ro­wie ni­czym trę­do­waci wy­gnańcy mo­gli je­dy­nie spo­glą­dać na mia­sto. Stone za­po­wie­dział szkoc­kiemu ka­pi­ta­nowi portu, który oso­bi­ście po­fa­ty­go­wał się na sta­tek, że je­śli nie do­star­czy torby z na­rzę­dziami le­kar­skimi, bu­te­lek z mle­cza­nem Rin­gera do po­da­nia do­żyl­nie, jak rów­nież sul­fa­mi­dów, to on, Tho­mas Stone, obar­czy go od­po­wie­dzial­no­ścią za śmierć wszyst­kich prze­by­wa­ją­cych na po­kła­dzie oby­wa­teli Wspól­noty Bry­tyj­skiej. Sio­stra Mary Jo­seph Pra­ise jed­no­cze­śnie po­dzi­wiała jego szcze­rość i otwar­tość w wy­ra­ża­niu po­glą­dów, jak i czuła, że prze­ma­wia w jej imie­niu. Miała wra­że­nie, jakby Stone za­stą­pił sio­strę An­jali w roli jej je­dy­nego przy­ja­ciela i sprzy­mie­rzeńca pod­czas tej nie­for­tun­nej po­dróży.

Kiedy przy­wie­ziono za­opa­trze­nie, Stone pierw­sze kroki skie­ro­wał do ka­juty sio­stry An­jali. Do­ko­naw­szy po­bież­nego od­ka­że­nia skóry, jed­nym cię­ciem skal­pela od­sło­nił żyłę od­pisz­cze­lową bie­gnącą przez jej kostkę. Wbił igłę w za­pad­nięte na­czy­nie, które po­winno mieć śred­nicę cien­kiego ołówka. Za­bez­pie­czył igłę, wią­żąc wę­zeł za wę­złem tak spraw­nie, że trudno było do­strzec ru­chy jego pal­ców. Po­mimo kro­plówki z mle­czanu Rin­gera i sul­fa­mi­dów An­jali nie od­dała na­wet kro­pli mo­czu ani też nie oka­zała in­nego, choćby naj­mniej­szego znaku ży­cia. Póź­niej, tego sa­mego dnia wie­czo­rem, umarła w osta­tecz­nym śmier­tel­nym pa­rok­sy­zmie. Po­zo­stała dwójka – star­sza ko­bieta i jej mąż – rów­nież nie prze­żyła; zmarli w od­stę­pie kilku go­dzin. Dla sio­stry Mary Jo­seph Pra­ise te okrutne śmierci były za­sko­cze­niem. Za­śle­piła ją eu­fo­ria, którą po­czuła, gdy Tho­mas Stone wstał z koi i zba­dał sio­strę An­jali. Nie mo­gła opa­no­wać dresz­czy.

O zmierz­chu sio­stra Mary Jo­seph Pra­ise i Tho­mas Stone, bez po­mocy prze­sąd­nej za­łogi, która nie chciała na­wet spoj­rzeć w stronę tru­pów, po­zbyli się za­wi­nię­tych w ca­łun ciał, wy­py­cha­jąc je za burtę.

Sio­stra Mary Jo­seph Pra­ise była nie­po­cie­szona, gdy wraz z od­gło­sem wpa­da­ją­cego do wody ciała przy­ja­ciółki ru­nął mur od­wagi, jaki wo­kół sie­bie wznio­sła. Obok niej stał nie­pewny Stone. Jego twarz po­ciem­niała ze zło­ści i wstydu, po­nie­waż nie po­tra­fił oca­lić sio­stry An­jali.

– Jakże jej za­zdrosz­czę – po­wie­działa w końcu sio­stra Mary Jo­seph Pra­ise przez łzy. Zmę­cze­nie i brak snu pchnęły ją do szcze­ro­ści. – Ode­szła do Pana. Z pew­no­ścią jest te­raz w lep­szym świe­cie niż ten nasz.

Stone zdu­sił w so­bie śmiech. Dla niego tego ro­dzaju sen­ty­men­ta­lizm zwia­sto­wał zbli­ża­jące się nie­uchron­nie sza­leń­stwo. Ujął sio­strę Mary Jo­seph Pra­ise pod ra­mię i za­pro­wa­dził do swo­jej ka­juty, uło­żył ją na koi i ka­zał od­po­czy­wać – za­le­ce­nie le­ka­rza. Sam zaś usiadł na ha­maku i ob­ser­wo­wał, jak spływa na nią je­dyne bło­go­sła­wień­stwo ży­cia: sen. Po­tem po­biegł zba­dać po­zo­sta­łych pa­sa­że­rów i człon­ków za­łogi. Dok­tor Tho­mas Stone, chi­rurg, nie po­trze­bo­wał snu.

Dwa dni póź­niej, gdy oka­zało się, że nie ma no­wych przy­pad­ków go­rączki, „Ca­lan­gute” wresz­cie za­wi­nął do portu, a pa­sa­że­rom i za­ło­dze po­zwo­lono zejść na ląd. Za­nim opu­ścili po­kład, Tho­mas Stone po­sta­no­wił zo­ba­czyć się z sio­strą Mary Jo­seph Pra­ise. Zna­lazł ją w ka­bi­nie, którą od po­czątku po­dróży dzie­liła z sio­strą An­jali. Miała za­czer­wie­nione oczy. Jej po­liczki i ró­ża­niec, który ści­skała w dłoni, były mo­kre. Tho­mas Stone za­uwa­żył coś, co przed­tem umknęło jego uwa­dze – że za­kon­nica jest ko­bietą wy­jąt­ko­wej urody, a jej wiel­kie smutne oczy wy­ra­żają wię­cej, niż mają prawo wy­ra­żać oczy na­le­żące do osoby du­chow­nej. Po­czuł go­rąco na twa­rzy i nie mógł wy­krztu­sić słowa. Prze­niósł wzrok na sto­jący na pod­ło­dze ba­gaż. Kiedy w końcu się ode­zwał, po­wie­dział tylko:

– Dur pla­mi­sty.

Wcze­śniej zdą­żył zaj­rzeć do swo­ich ksią­żek i do­brze to so­bie prze­my­śleć. Wi­dząc jej kon­ster­na­cję, rzu­cił:

– Nie­wąt­pli­wie dur.

Ocze­ki­wał, że to słowo, ta dia­gnoza sprawi, iż mniszka po­czuje się le­piej, lecz za­miast tego do jej oczu na­pły­nęły ko­lejne łzy.

– Naj­praw­do­po­dob­niej ty­fus. Oczy­wi­ście ba­da­nie su­ro­wicy po­twier­dzi­łoby... – bąk­nął.

Prze­stą­pił z nogi na nogę. Skrzy­żo­wał ręce, a po­tem je roz­ło­żył.

– Nie wiem, do­kąd sio­stra się udaje, ale je­śli cho­dzi o mnie, to jadę do Ad­dis Abeby... w Etio­pii – do­dał, jak gdyby bar­dziej do sie­bie niż do niej. – Jadę do szpi­tala... w któ­rym przy­da­łaby się po­moc sio­stry... gdyby sio­stra ze­chciała mi to­wa­rzy­szyć.

Spoj­rzał na nią i za­czer­wie­nił się po­now­nie, bo prawda wy­glą­dała tak, że zu­peł­nie nic nie wie­dział na te­mat szpi­tala, do któ­rego się uda­wał, ani czy w ogóle przy­da­łaby się w nim po­moc sio­stry, a poza tym czuł, że te wil­gotne ciemne oczy po­tra­fią czy­tać w jego my­ślach.

Lecz to nie słowa dok­tora, a jej wła­sne re­flek­sje spra­wiły, że sio­stra Mary Jo­seph Pra­ise mil­czała. Przy­po­mniała so­bie, jak mo­dliła się za niego i za An­jali, i że Bóg od­po­wie­dział na jedną tylko z mo­dlitw. Stone, po­wstały z mar­twych ni­czym Ła­zarz, rzu­cił się na­tych­miast do dzia­ła­nia, usi­łu­jąc opa­no­wać cho­robę. Prze­trzą­snął ka­biny za­łogi, zgro­mił ka­pi­tana, gro­ził i siłą eg­ze­kwo­wał po­słu­szeń­stwo. Ro­bił za­tem złe rze­czy – w mnie­ma­niu sio­stry Mary Jo­seph Pra­ise – któ­rym przy­świe­cała do­bra idea. Jego za­cię­tość była dla niej ob­ja­wie­niem. W uczel­nia­nym szpi­talu w Ma­dra­sie, gdzie przy­swa­jała so­bie taj­niki za­wodu pie­lę­gniarki, chi­rur­dzy ochot­nicy (w owym cza­sie prze­waż­nie An­glicy) prze­cha­dzali się po ko­ry­ta­rzach po­godni i od­dzie­leni od pa­cjen­tów, a za nimi, jak ka­częta za matką, drep­tali asy­stenci w to­wa­rzy­stwie młod­szych i star­szych eta­to­wych chi­rur­gów szpi­tala (bez wy­jątku Hin­dusi). Cza­sem miała wra­że­nie, że do tego stop­nia sku­piali się na sa­mej cho­ro­bie, że pa­cjent wraz ze swym cier­pie­niem sta­no­wił w ich pracy kwe­stię naj­zu­peł­niej mar­gi­nalną. Tho­mas Stone był inny.

Czuła, że jego za­pro­sze­nie, by to­wa­rzy­szyć mu w dro­dze do Etio­pii, było spon­ta­niczne. Słowa po­pły­nęły z ust, za­nim zdą­żył się opa­mię­tać. Co te­raz po­cząć? Szla­chetna Amma opo­wia­dała o bel­gij­skiej za­kon­nicy, która wy­szła z za­konu i osia­dła w Je­me­nie, w Ade­nie, ale z po­wodu sła­bego zdro­wia jej po­byt tam był za­gro­żony. Plan Szla­chet­nej Ammy za­kła­dał, że sio­stra An­jali i sio­stra Mary Jo­seph Pra­ise za­czną wła­śnie w tym miej­scu, na gó­rze kon­ty­nentu afry­kań­skiego, i na­uczą się od bel­gij­skiej mniszki wszyst­kiego, co po­winny wie­dzieć na te­mat pracy w tym nie­go­ścin­nym kli­ma­cie. Póź­niej, wy­mie­niw­szy ko­re­spon­den­cję ze Szla­chetną Ammą, sio­stry miały wy­ru­szyć na po­łu­dnie, lecz nie do Konga (rzą­dzo­nego przez Fran­cu­zów i Bel­gów), nie do Ke­nii, Tan­ga­niki, Ugandy ani Ni­ge­rii (wła­dzę nad tymi du­szycz­kami spra­wo­wali an­gli­ka­nie, któ­rzy nie prze­pa­dali za kon­ku­ren­cją), ale być może do Ghany lub Ka­me­runu. Sio­stra Mary Jo­seph Pra­ise za­sta­na­wiała się, co Szla­chetna Amma po­wie­dzia­łaby na Etio­pię.

Wi­zja Szla­chet­nej Ammy zda­wała się te­raz sio­strze Mary Jo­seph Pra­ise mrzonką, za­stęp­czą ewan­ge­li­za­cją, tak źle zo­rien­to­waną, że wsty­dziła się w ogóle o niej wspo­mi­nać w obec­no­ści Tho­masa Stone’a. Za­miast tego ode­zwała się bez­rad­nym, ła­mią­cym się gło­sem:

– Mam przy­ka­zane zo­stać w Ade­nie, dok­to­rze. Ale dzię­kuję. Dzię­kuję za wszystko, co pan zro­bił dla sio­stry An­jali. – Za­pro­te­sto­wał, że prze­cież wła­śnie nic dla niej nie zro­bił. – Zro­bił pan wię­cej, niż mógł zro­bić czło­wiek – rze­kła, po czym ujęła jego rękę w dło­nie i przy­trzy­mała ją. Spoj­rzała mu w oczy. – Niech Bóg pana bło­go­sławi i pro­wa­dzi.

Stone czuł w dłoni ró­ża­niec ople­ciony wo­kół jej pal­ców, a także mięk­kość jej skóry i wil­goć łez. Przy­wo­łał wspo­mnie­nie jej rąk my­ją­cych jego ciało, ubie­ra­ją­cych go, a na­wet pod­trzy­mu­ją­cych mu głowę, gdy wstrzą­sały nim wy­mioty. Prze­cho­wy­wał w my­ślach ob­raz jej twa­rzy zwró­co­nej ku niebu, kiedy śpie­wała i mo­dliła się o jego wy­zdro­wie­nie. Po­czuł cie­pło spły­wa­jące po karku i już wie­dział, że ko­lor twa­rzy zdra­dził go po raz trzeci. W jej oczach przy­czaił się ból, a z ust wy­do­był się okrzyk i do­piero wtedy Stone zdał so­bie sprawę, że ści­ska jej dłoń, wgnia­ta­jąc w nią ró­ża­niec. Na­tych­miast pu­ścił jej rękę. Otwo­rzył usta, ale się nie ode­zwał. Od­wró­cił się gwał­tow­nie i wy­szedł.

Sio­stra Mary Jo­seph Pra­ise nie była w sta­nie się ru­szyć. Wi­działa, że jej dło­nie są czer­wone, i czuła, jak pul­sują. Ból był ni­czym po­da­rek, bło­go­sła­wień­stwo tak na­ma­calne, tak fi­zyczne, że roz­prze­strze­niło się po jej ra­mie­niu i się­gnęło klatki pier­sio­wej. Nie mo­gła znieść po­czu­cia, że wraz z odej­ściem dok­tora Stone’a coś jakby wy­rwało się z ko­rze­niami z jej piersi. Chciała się go ucze­pić, za­wo­łać, by jej nie opusz­czał. Są­dziła, że słu­żąc Panu, żyje peł­nią ży­cia, a tym­cza­sem – te­raz wi­działa to wy­raź­nie – w jej ży­ciu ist­niała pustka, któ­rej do tej pory so­bie nie uświa­da­miała.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

Przy­pisy

[1] Ra­bin­dra­nath Ta­gore, Gi­tan­jali: pie­śni ofiarne, z an­giel­skiego prze­kład spo­lsz­czył Jan Ka­spro­wicz, Re­bis, Po­znań 1996, s. 98. [Wszyst­kie przy­pisy, przy któ­rych nie za­zna­czono au­tor­stwa, po­cho­dzą od tłu­ma­cza].
[2] Od mor­bi­dity and mor­ta­lity – cho­ro­bo­wość i umie­ral­ność. Te tzw. kon­fe­ren­cje, czyli po pro­stu na­rady le­kar­skie, służą prze­glą­dowi do­ku­men­ta­cji me­dycz­nej pa­cjen­tów, zwłasz­cza tych, u któ­rych wy­stą­piły po­wi­kła­nia bądź zgon.
[3] Rdz 12,1. Wszyst­kie cy­taty z Bi­blii we­dług: Pi­smo Święte Sta­rego i No­wego Te­sta­mentu (wyd. 5), Wy­daw­nic­two Pal­lot­ti­num, Po­znań 2003.
[4] Po­ronna po­stać cho­roby – cho­roba o prze­biegu bar­dzo lek­kim, o ob­ra­zie nie­peł­nym, nie­kiedy nie­zau­wa­żona przez oto­cze­nie [przy­pis kon­sul­tanta med.].
[5] Ewan­ge­lia we­dług św. Łu­ka­sza 1,53.