Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Porywająca saga rodzinna o Afryce i Ameryce, lekarzach i pacjentach, wygnaniu i powrocie domu.
Marion i Shiva Stone to bracia bliźniacy, owoc sekretnego związku pięknej indyjskiej zakonnicy i zuchwałego brytyjskiego chirurga ze szpitala misyjnego w Addis Abebie. Wychowywali się jako sieroty – matka zmarła przy porodzie, ojciec zniknął – łączyła ich silna więź i fascynacja medycyną. Bliźniacy osiągają pełnoletność, gdy Etiopia stoi na krawędzi rewolucji. Jednak to nie polityka a miłość do tej samej kobiety rozdziela ich i zmusza Mariona do ucieczki z ojczyzny. Młody lekarz udaje się do Ameryki i zaczyna pracę jako stażysta w niedofinansowanym i przepełnionym szpitalu w Nowym Jorku. Kiedy dogania go niszcząca przeszłość, Marion musi powierzyć swoje życie dwóm znienawidzonym mężczyznom. Ojcu – chirurgowi, który go porzucił – i bratu, który go zdradził.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 986
Dla George’a i Mariam Verghese
Scribere iussit amor
A ponieważ kocham to życie, wiem, że tak samo kochać będę i śmierć. Dziecko krzyczy, gdy matka je od prawej odejmie piersi, ale w tej samej chwili ukojenie znajduje przy lewej[1].
Rabindranath Tagore, Gitanjali
Prolog
Przybycie
Spędziwszy osiem miesięcy w ciemnościach łona naszej matki, mój brat Shiva i ja przyszliśmy na świat późnym popołudniem dwudziestego września roku pańskiego tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego czwartego. W Addis Abebie, stolicy Etiopii, na wysokości dwóch tysięcy czterystu metrów nad poziomem morza, po raz pierwszy zaczerpnęliśmy do płuc rozrzedzone powietrze.
Cud naszych narodzin miał miejsce w sali operacyjnej numer trzy szpitala Missing, w miejscu, gdzie nasza matka, siostra Mary Joseph Praise, spędzała większość swoich godzin pracy i znajdowała najwyższe spełnienie.
Gdy pewnego wrześniowego ranka nasza matka, mniszka z zakonu karmelitanek bosych z Madrasu, niespodziewanie zaczęła rodzić, w Etiopii właśnie ustał wielki deszcz, kończąc dużą porę deszczową. Jego miarowe bębnienie o wykonane z blachy falistej dachy budynków Missing zamilkło tak nagle, jak gdyby ktoś przerwał gadule w pół zdania. W ciągu jednej nocy pośród tej dojmującej ciszy rozkwitły kwiaty meskel, zamieniając wzgórza Addis Abeby w czyste złoto. Na łąkach wokół Missing turzyca wygrała walkę z błotem i rozpostarła się niczym lśniący dywan aż do brukowanego podjazdu szpitala, zwiastując poważniejsze sprawy niż gra w krykieta, krokieta albo w badmintona.
Missing było położone na pokrytym bujną zielenią wzniesieniu i stanowiło nieregularne skupisko bielonych parterowych i jednopiętrowych budynków wyglądających, jak gdyby zostały dosłownie wypchnięte z ziemi podczas tego samego geologicznego paroksyzmu, który dał początek górskiemu pasmu Entoto. Przypominające koryta rabaty, pojone wodą spływającą z rynien, otaczały niczym fosy przysadziste domy. Władzę nad ścianami sprawowały róże siostry przełożonej Matrony Hirst, oprawiając każde okno w szkarłatną ramkę i sięgając aż po dach. Ilasta gleba była tak żyzna, że Matrona – mądra i praktyczna szefowa szpitala Missing – ostrzegała nas, byśmy nie biegali po niej boso, chyba że chcemy, aby wyrosły nam dodatkowe palce u nóg.
Od głównego budynku szpitala, niczym szprychy w kole roweru, rozchodziło się pięć dróg wyznaczonych szpalerami sięgających do ramion krzaków. Prowadziły one do pięciu krytych strzechą parterowych pawilonów częściowo schowanych za zagajnikami, żywopłotami, dzikimi eukaliptusami i sosnami. Matrona Hirst pragnęła nade wszystko, by Missing przypominało arboretum lub zakątek ogrodów Kensington (w których odbywała spacery jako młoda zakonnica, zanim przyjechała do Afryki), ewentualnie raj tuż przed wygnaniem zeń ludzi.
Missing był tak naprawdę szpitalem misji, ale etiopskie usta wymawiały słowo mission z sykiem, który zbliżał je brzmieniowo do missing. Urzędnik w ministerstwie zdrowia – świeżo upieczony absolwent liceum – wypisał licencję dla THE MISSING HOSPITAL, co w jego mniemaniu było fonetycznie poprawną wersją nazwy szpitala. Błędną pisownię utrwalił dziennikarz „Ethiopian Herald”. Kiedy Matrona Hirst udała się do urzędu, by omyłkę skorygować, pracownik ministerstwa wyciągnął oryginalny dokument.
– Niech pani sama spojrzy, siostro. Jest Missing, quod erat demonstrandum – powiedział, jakby za jednym zamachem dowiódł słuszności twierdzenia Pitagorasa, wykazał centralną pozycję Słońca w Układzie Słonecznym, udowodnił, że Ziemia jest okrągła, a na koniec precyzyjnie określił na niej położenie Missing. I zostało Missing.
Z ust siostry Mary Joseph Praise w trakcie bólów nagłego porodu nie wydobył się żaden krzyk ani nawet jęk. Lecz tuż za wahadłowymi drzwiami prowadzącymi do pomieszczenia sąsiadującego z salą operacyjną numer trzy ogromny autoklaw (dar kościoła luterańskiego w Zurychu) ryczał, krzyczał i łkał za moją matkę, podczas gdy gorąca para sterylizowała narzędzia chirurgiczne i ręczniki, które za chwilę miały zostać przy niej użyte. W końcu to właśnie tutaj, w kącie pomieszczenia z autoklawem, tuż obok tego nierdzewnego molocha, moja matka znalazła schronienie, w którym wytrwała w Missing siedem lat, zanim my – Shiva i ja – wtargnęliśmy brutalnie w jej świat. Pod ścianą stało jej biurko połączone z krzesłem, uratowane z likwidowanej szkoły misyjnej i noszące na sobie piętno żłobionej w blacie frustracji niejednego ucznia. Biały rozpinany sweter mojej matki, który, jak mi powiedziano, często narzucała na ramiona pomiędzy jedną operacją a drugą, spoczywał przewieszony przez oparcie krzesła.
Do otynkowanej ściany nad biurkiem matka przyczepiła ilustrację z kalendarza przedstawiającą znaną rzeźbę Berniniego Ekstaza Świętej Teresy. Postać Teresy leży bezwładna, jakby święta zemdlała, ma lekko rozchylone usta, oczy mętne, powieki półprzymknięte. Z obydwu stron przygląda jej się wścibski chór okupujący klęczniki. Chłopiec anioł z delikatnym uśmieszkiem i ciałem znacznie bardziej umięśnionym, niżby pasowało do młodej twarzyczki, spogląda na świętą zmysłową siostrę. Koniuszki palców jego lewej dłoni unoszą brzeg tkaniny zakrywającej pierś Teresy. W prawej ręce, delikatnie jak skrzypek dzierżący smyczek, anioł trzyma strzałę.
Dlaczego akurat ten obrazek? Dlaczego Święta Teresa, matko?
Mając cztery lata, zakradałem się do pozbawionego okien pomieszczenia z autoklawem, żeby przyglądać się tej ilustracji. Zbyt mało było we mnie odwagi, abym mógł bez lęku przejść przez ciężkie drzwi broniące dostępu do sali, ale poczucie, że ona tam jest, i moja obsesja, by poznać tę zakonnicę, moją matkę, dodawały mi sił. Siadałem obok autoklawu, który syczał i buczał jak budzący się ze snu smok, i miałem wrażenie, że to moje walące serce pobudza bestię do życia. Gdy zajmowałem miejsce za biurkiem matki, powoli opanowywał mnie spokój i czułem jej duchową bliskość.
Później dowiedziałem się, że nikt nie odważył się usunąć stamtąd jej swetra, który nadal wisiał na oparciu krzesła. Był niczym uświęcony przedmiot, niczym relikwia. Lecz dla czterolatka wszystko jest zarazem i sacrum, i profanum. Zarzucałem więc pachnącą mydłem Cuticura część garderoby na ramiona. Dotykałem wyschniętego kałamarza, odtwarzając drogę, jaką musiały pokonywać jej palce. Patrzyłem w górę i mój wzrok padał na ilustrację z kalendarza – tak samo, jak musiało się to odbywać w jej przypadku – i ten obrazek wywierał na mnie wielkie wrażenie. Wiele lat później dowiedziałem się, że nawracające wizje anielskie Świętej Teresy nazywają się transwerberacją, co według słownika oznacza duszę „rozpaloną” miłością do Boga, a także serce „przebite” boską miłością; metafora jej wiary okazała się jednocześnie metaforą medycyny. W wieku czterech lat naprawdę nie potrzebowałem słów w rodzaju „transwerberacja”, by otaczać wizerunek Świętej Teresy czcią. Ponieważ nie dysponowałem żadną fotografią mojej prawdziwej matki, wyobraźnia podpowiadała mi, że moją rodzicielką jest w istocie kobieta z obrazka zagrożona przez wymachującego włócznią chłopczyka anioła i zapewne wkrótce przez niego zniewolona.
– Kiedy przyjdziesz, mamo? – pytałem, a mój dziecinny głosik odbijał się echem od kafelków. Kiedy przyjdziesz?
A potem sam sobie odpowiadałem szeptem:
– Na Boga!
To było wszystko, czym musiałem się obejść: słowami, które doktor Ghosh wykrzyknął, gdy po raz pierwszy zawędrowałem do tego miejsca, a on, szukając mnie, przybiegł tam i wlepił wzrok w obrazek na ścianie. Potem wziął mnie w swoje silne ramiona i powiedział głosem, który zabrzmiał w doskonałym unisono z autoklawem:
– Na Boga, ona DOCHODZI!
Od dnia mych narodzin upłynęły te cztery lata i jeszcze czterdzieści sześć następnych i oto, cudownym zrządzeniem losu, mam okazję powrócić do tego pomieszczenia. Odkrywam, że dziś krzesło jest dla mnie za małe, a sweter leży na moich ramionach niczym koronkowy księżowski humerał. Ale najważniejsze, że krzesło, sweter i ilustracja przedstawiająca transwerberację nadal są na swoim miejscu. Ja, Marion Stone, zmieniłem się, lecz wszystko inne – prawie wcale. Powrót do tego zachowanego w nienaruszonym stanie pokoju przypomina oglądanie albumu ze zdjęciami: cofanie się w czasie i pamięci. Reprodukcja rzeźby Berniniego (dziś oprawiona w ramkę i umieszczona za szkłem w celu zachowania tego, co kiedyś moja matka po prostu przypięła pinezkami do ściany), która nie chce wyblaknąć, skłania do wspomnień. Zmusza mnie do tego, bym uporządkował wydarzenia z mojego życia, bym powiedział, że wszystko zaczęło się właśnie tutaj i dlatego stało się to i tamto, a ponieważ koniec łączy się z początkiem, jestem tutaj.
Przychodzimy na świat nieproszeni, a jeśli dopisze nam szczęście, znajdujemy cel w życiu, który pcha nas przez głód, niedolę i śmierć za młodu, która – obyśmy tylko nie zapomnieli – spotyka wielu. Dorosłem i znalazłem swój cel, a było nim: zostać lekarzem. Nie chciałem uratować świata, chodziło raczej o uleczenie samego siebie. Niewielu lekarzy potrafi się do tego przyznać, a już z całą pewnością niewielu młodych medyków, ale podejmując się wykonywania tego zawodu, podświadomie wierzymy zapewne, że pielęgnowanie drugiego człowieka uleczy nasze własne rany. To jest możliwe. Ale z drugiej strony może też te rany pogłębić.
Postanowiłem specjalizować się w chirurgii przez wzgląd na Matronę, tę jej nieustającą obecność w moim dzieciństwie i okresie dojrzewania.
– Jaka jest najtrudniejsza rzecz, którą mógłbyś zrobić? – zapytała mnie, kiedy udałem się do niej po poradę w najmroczniejszy dzień pierwszej połowy mojego życia.
Skrzywiłem się. Z jakąż łatwością Matrona badała teren pomiędzy ambicją a względami praktycznymi.
– Dlaczego muszę robić to, co najtrudniejsze?
– Ponieważ jesteś, Marionie, instrumentem Boga. Nie pozwól, by instrument gnuśniał w futerale, mój synu. Graj! Poznaj tajniki tego instrumentu, zbadaj go. Czemuż to miałby cię zadowolić Wlazł kotek na płotek, skoro mógłbyś zagrać Glorię?
To niesprawiedliwe ze strony Matrony, że wymieniła jako przykład akurat ten wzniosły chorał, który zawsze sprawiał, że czułem się, jakbym stał wespół z wszystkimi żyjącymi istotami i głupio oniemiały patrzył w niebo. Doskonale rozumiała mój nieukształtowany charakter.
– Ależ Matrono, nawet nie marzę, by grać Bacha, Glorię... – powiedziałem po cichu. Nigdy w życiu nie grałem na żadnym instrumencie, ani dętym, ani strunowym. Nawet nie umiałem czytać nut.
– Nie, Marionie – odparła, pieszcząc mnie łagodnym spojrzeniem i gładząc mój policzek sękatą dłonią. – Nie chodzi mi o Glorię Bacha, ale o twoją własną Glorię! O tę Glorię, która żyje w tobie. Największym grzechem jest nieznalezienie jej w sobie, zignorowanie możliwości, które dał ci Bóg.
Jeśli chodzi o temperament, bardziej nadawałem się do jakiejś dyscypliny poznawczej, introspektywnej specjalizacji w rodzaju medycyny wewnętrznej lub być może psychiatrii. Pociłem się na sam widok sali operacyjnej. Na samą myśl o wzięciu do ręki skalpela skręcał mi się żołądek. (Nadal tak jest). Chirurgia była dla mnie najtrudniejszą rzeczą, jaką potrafiłem sobie wyobrazić.
Zostałem zatem chirurgiem.
Trzydzieści lat później nie jestem lekarzem znanym z szybkości, odwagi czy kunsztu technicznego. Możecie powiedzieć, że jestem powolny, rozwlekły, że styl i technikę operacji dostosowuję do potrzeb pacjenta i sytuacji na stole, a uznam to za największy komplement. Otuchy dodaje mi świadomość, że kiedy tylko któryś z moich kolegów lekarzy musi pójść pod nóż, przychodzi do mnie. Oni wszyscy doskonale wiedzą, że Marion Stone zatroszczy się o nich zarówno przed operacją, w jej czasie, jak i po niej. I wiedzą, że nie przepadam za chirurgicznymi aforyzmami w rodzaju: „Masz wątpliwości – tnij!” albo: „Na co czekać, skoro można operować?”, które niezawodnie obnażają najniższe instynkty przedstawicieli naszej profesji. Mój ojciec, dla którego umiejętności jako chirurga mam najwyższy szacunek, mawia: „Najbardziej udana operacja to taka, której postanawiasz nie przeprowadzać”. Wiedza, kiedy nie operować, świadomość, kiedy wpadłem po uszy i potrzebuję pomocy chirurga pokroju mojego ojca – takiego rodzaju talent, taki geniusz objawia się bez zapowiedzi.
Raz, mając pacjenta z zagrożeniem życia, błagałem ojca, by to on go zoperował. Stał w milczeniu przy łóżku, a jego palce pozostawały w kontakcie z przegubem chorego jeszcze długo po tym, jak już wyczuł rytm pracy jego serca, jak gdyby potrzebował dotyku, niesłyszalnego szumu krwi w arterii, tych nikłych sygnałów, które pomogły mu podjąć decyzję. Na jego twarzy ujrzałem absolutne skupienie. Wyobraziłem sobie trybiki obracające mu się w głowie, wyobraziłem sobie lśnienie łez zbierających się w kącikach jego oczu. Z najwyższą ostrożnością ważył argumenty. W końcu potrząsnął głową i odwrócił się od pacjenta. Poszedłem za nim.
– Doktorze Stone – powiedziałem, zwracając się do niego oficjalnie, choć pragnąłem krzyknąć: „Ojcze!”. – Operacja jest dla niego jedyną szansą.
W głębi duszy zdawałem sobie sprawę, że szansa jest wręcz nieskończenie mała, a najlżejsze znieczulenie także może go uśmiercić. Ojciec położył mi dłoń na ramieniu. Przemówił łagodnie, jak gdyby zwracając się do młodszego kolegi, a nie do własnego syna.
– Marionie, nie zapominaj o jedenastym przykazaniu – rzekł. – Nie będziesz operował w dniu śmierci pacjenta.
Wspominam jego słowa przy pełni księżyca w Addis Abebie, gdy lśnią ostrza noży, a kule i kamienie latają jak muchy i kiedy czuję się, jakbym stał nie w sali operacyjnej numer trzy, ale w rzeźni, mając skórę upstrzoną plamami krwi obcych ludzi. Pamiętam. Ale nie zawsze przed operacją znasz odpowiedzi na wszystkie pytania. Operujesz teraz. Później retrospektoskop, to jakże poręczne narzędzie prześmiewców i speców, organizatorów farsy, którą nazywamy konferencjami M&M[2], uzna twoją decyzję za słuszną bądź nie. Życie jest takie samo: żyjesz nim do przodu, ale rozumiesz je wstecz. Dopiero gdy się zatrzymasz i spojrzysz za siebie, zobaczysz człowieka, którego przejechałeś.
Dziś, w pięćdziesiątym roku swojego życia, otaczam czcią widok otwartej jamy brzusznej lub klatki piersiowej. Wstyd mi za ludzką zdolność ranienia i kaleczenia się nawzajem, za talent do profanowania ciał pobratymców. Mimo to potrafię dostrzec w tym wszystkim kabalistyczną harmonię serca wyglądającego zza płuca, wątroby i śledziony, które pod osłoną przepony mają jedna na drugą baczenie – brak mi słów wobec czegoś takiego. Przesuwam palcami po jelicie, szukając perforacji po ostrzu noża albo kuli z karabinu, badam jeden lśniący zwój za drugim, siedem metrów upchanych na tak niewielkiej przestrzeni. Gdyby połączyć ze sobą jelita, które podczas afrykańskiej nocy przeszły między moimi palcami, sięgnęłyby zapewne Przylądka Dobrej Nadziei, a wciąż jeszcze nie ujrzałem głowy tego węża. Widzę zwyczajne cuda ukryte pod skórą, klatką z żeber i masą mięśniową, widoki nie do obejrzenia przez ich posiadacza. Czy istnieje większy zaszczyt?
W takich chwilach nie zapominam, by podziękować swojemu bratu bliźniakowi Shivie – doktorowi Shivie Praise’owi Stone’owi. Pamiętam, by odnaleźć jego twarz, jego odbicie na szklanej ściance działowej, która oddziela dwie sale operacyjne, i przesłać mu krótkie skinienie głową, bo bez niego nie byłbym tym, kim dzisiaj jestem: chirurgiem.
Zdaniem Shivy w życiu w gruncie rzeczy chodzi o łatanie dziur. Shiva nie posługiwał się metaforami, a łatanie dziur jest dosłownie tym, o co mu chodziło. A jednak – łatanie dziur może być trafną metaforą naszego zawodu. Istnieje wszakże jeszcze inna dziura, rana, która dzieli rodzinę. Czasem pojawia się w momencie narodzin, a innym razem pokazuje się znacznie później. Każdy z nas naprawia to, co zostało zepsute. To zadanie życia. Nie damy rady naprawić wszystkiego i wiele zostanie dla przyszłych pokoleń.
Ja – który urodziłem się w Afryce, żyłem na wygnaniu w Ameryce, a potem powróciłem do kolebki – jestem żyjącym dowodem na to, że geografia to przeznaczenie. Los rzucił mnie z powrotem dokładnie tam, gdzie przyszedłem na świat, na tę samą salę operacyjną, w której wyszedłem z łona matki. Moje chronione rękawiczkami dłonie dzielą tę samą przestrzeń nad stołem operacyjnym w sali numer trzy, którą kiedyś zajmowały dłonie mojej matki i mojego ojca.
Bywają noce, gdy świerszcze grają cyk, cyk, cyk, ich tysięczny chór tłumi chrząkanie i stękanie hien mieszkających na zboczach wzgórz. Raptem przyroda milknie. Brzmi to tak, jakby apel dobiegł końca i nadszedł czas, by w ciemnościach odnaleźć swoich przyjaciół i złożyć głowę do snu. W tej ciszy, graniczącej z ciszą absolutną, słyszę przenikliwe brzęczenie gwiazd i jestem przeszczęśliwy, wdzięczny za to moje nieznaczące miejsce w galaktyce. W takich chwilach czuję również wdzięczność dla Shivy.
Bliźniacy – całe dzieciństwo przespaliśmy w jednym łóżku, dotykając się głowami, z torsami i nogami ułożonymi pod dziwacznym kątem. Wyrośliśmy już z potrzeby takiej intymności, choć ja nadal za nią tęsknię, za bliskością jego czaszki. Gdy budzę się i wiem, że otrzymałem w darze kolejny wschód słońca, pierwszą moją myślą budzę brata i mówię do niego: „Zawdzięczam ci widok poranka”.
Tym, co Shivie zawdzięczam najbardziej, jest możliwość opowiedzenia historii – historii, której moja matka, siostra Mary Joseph Praise, nie wyjawiła; historii, od której mój nieustraszony ojciec Thomas Stone uciekł; którą ja musiałem złożyć kawałek po kawałku. Jedynie snując tę opowieść, zamknę szczelinę, która oddziela mnie od brata. Owszem, mam nieograniczoną wiarę w sztukę chirurgii, ale wiem, że żaden chirurg nie jest w stanie zaleczyć rany, która dzieli dwóch braci. Tam gdzie jedwab i stal zawodzą, musi przynieść skutek opowiedzenie historii. Zacznijmy więc od początku...
CZĘŚĆ PIERWSZA
...bo tajemnica opieki nad pacjentem kryje się w opiece nad pacjentem.
Francis W. Peabody, 21 października 1925 roku
Rozdział 1
Nowe spojrzenie na stan durowy
Siostra Mary Joseph Praise przybyła do szpitala Missing z Indii siedem lat przed naszymi narodzinami. Siostra Mary Joseph Praise i siostra Anjali były pierwszymi nowicjuszkami zakonu karmelitanek bosych z Madrasu, które ukończyły żmudny kurs pielęgniarski w Głównym Szpitalu Rządowym w tymże mieście. W dniu rozdania dyplomów otrzymały odznaki pielęgniarskie i tego samego wieczoru złożyły ostateczne śluby ubóstwa, celibatu i posłuszeństwa. Teraz nie musiały już reagować, gdy mówiono do nich „stażystko” (w szpitalu) lub „nowicjuszko” (w klasztorze), ponieważ w obydwu miejscach przysługiwał im tytuł sióstr. Ich przeorysza, Shessy Geevarughese, świątobliwa kobieta w podeszłym wieku czule nazywana Szlachetną Ammą, pospieszyła z błogosławieństwem dla dwóch młodych, świeżo upieczonych zakonnic-pielęgniarek i obwieściła im zaskakujący przydział: Afryka.
Tego dnia, gdy miały wypłynąć w podróż, wszystkie nowicjuszki z klasztoru udały się do portu kolumną riksz, by życzyć swoim dwóm siostrom szczęśliwej drogi. Oczami wyobraźni widzę zastęp nowicjuszek ustawionych na nabrzeżu, trajkoczących i drżących z emocji i podniecenia; ich białe habity łopoczą na wietrze, a pomiędzy obutymi w sandały stopami przechadzają się mewy.
Często zastanawiałem się, o czym myślała matka, kiedy razem z siostrą Anjali – obydwie miały wówczas po dziewiętnaście lat – zrobiła ostatni krok na indyjskiej ziemi i postawiła stopę na pokładzie „Calangute”. Z pewnością słyszała tłumione łkania i głośne życzenia „z Bogiem” odprowadzające statek aż do wyjścia z portu. Czy się bała? Czy miała wątpliwości? Wstępując do zakonu, pożegnała się na zawsze ze swą mieszkającą w mieście Koczin rodziną biologiczną i przeniosła do Madrasu, oddalonego od rodzinnego miasta dzień i noc drogi pociągiem. Rodziców, dla których Madras mógł równie dobrze leżeć na drugim końcu świata, miała już nigdy nie zobaczyć. Teraz, po trzech latach życia w Madrasie, żegnała się ze swoją rodziną w wierze, udając się tym razem za ocean. Ponownie wyruszyła w podróż bez powrotu.
Na kilka lat przed tym, zanim usiadłem do spisania swojej opowieści, pojechałem do Madrasu w poszukiwaniu historii mojej matki. W archiwum karmelitanek bosych nie znalazłem na jej temat żadnych informacji, ale natrafiłem za to na dzienniki Szlachetnej Ammy, w których przeorysza notowała wydarzenia każdego upływającego dnia. Kiedy „Calangute” odcumował od kei, Szlachetna Amma wzniosła dłoń ku górze niczym kierujący ruchem policjant i, „moim głosem kaznodziei, który, jak mówią, mylnie świadczy o moim wieku”, wyrecytowała słowa: „Wyjdź z twojej ziemi rodzinnej”[3], ponieważ Księgę Rodzaju lubiła najbardziej. Szlachetna Amma dedykowała tej misji głęboką myśl. Prawda, że Indie mają niezgłębione potrzeby, lecz to się nigdy nie zmieni i nie jest żadną wymówką. Dwie młode mniszki – najmądrzejsze i najładniejsze – miały zostać pionierkami: Hinduskami zanoszącymi ciemnej Afryce miłość Chrystusa – oto największa ambicja przeoryszy. Szlachetna Amma wyjawia w tych zapiskach swój tok myślenia: gdy angielscy misjonarze przybyli do Indii, odkryli, że nie istnieje lepszy sposób na głoszenie chrześcijańskiej miłości, jak tylko poprzez kompresy i kataplazmy, maści i opatrunki, oczyszczanie ran i niesienie pociechy. Jakaż posługa przewyższa posługę uzdrawiania? Jej dwie młode zakonnice przepłyną ocean i w ten sposób zapoczątkują afrykańską misję karmelitanek bosych z Madrasu.
Gdy dobra przeorysza patrzyła, jak dwie stojące przy relingu, machające energicznie rękami postaci oddalają się coraz bardziej, aż w końcu przypominają dwie białe kropki, poczuła ukłucie trwogi. A jeśli siostry poprzez ślepe posłuszeństwo wobec jej wielkiego planu zostały skazane na straszny los? „Angielscy misjonarze mieli za sobą potężne imperium... a moje dziewczęta?”. Napisała w swoim dzienniku, że przenikliwe przekrzykiwanie się mew i wszechobecne ptasie odchody zepsuły uroczyste pożegnanie z zakonnicami, które sobie wyobraziła. Rozproszył ją przemożny zapach psującej się ryby i zbutwiałego drewna, jak również półnadzy dokerzy, którym z brązowych od betelu ust ciekła odrażająca ślina na sam widok dziewiczej trzódki Szlachetnej Ammy.
„Ojcze, powierzamy Twej opiece nasze siostry”, powiedziała Szlachetna Amma, składając odpowiedzialność za mniszki na barki Pana. Przestała machać i jej dłonie znalazły azyl w rękawach habitu. „Usilnie błagamy Cię o łaskę i o Twoją opiekę nad misją karmelitanek bosych...”
Był rok 1947. Brytyjczycy wreszcie wyjeżdżali z Indii; ruch Quit India sprawił, że to, co wydawało się niemożliwe, stało się faktem. Szlachetna Amma powoli wypuściła powietrze z płuc. To był nowy świat, który domagał się wielkich czynów – przynajmniej tak sądziła.
Unoszące się na wodzie czarno-czerwone pudło, ponoć nazywające się statkiem, pokonywało pełną parą Ocean Indyjski, płynąc ku portowi przeznaczenia, którym był Aden. W ładowni „Calangute” spoczywały niezliczone skrzynie pełne bawełny, ryżu, jedwabiu, szafek firmy Godrej, szaf na dokumenty firmy Tata, a także trzydzieści jeden motocykli Royal Enfield Bullet, których silniki owinięto ceratą. Zasadniczo statek nie miał przewozić pasażerów, lecz grecki kapitan postanowił przyjąć na pokład „płacących za podróż gości”. Wielu podróżnych było gotowych okrętować się na statkach towarowych, żeby zaoszczędzić na bilecie, a kapitan, skąpiec żałujący na załogę, chętnie im to umożliwiał. Tym razem zabrał na pokład dwie zakonnice z Madrasu, trzech Żydów z Koczinu, rodzinę ze stanu Gudżarat, trzech podejrzanie wyglądających Malajczyków oraz kilku Europejczyków, w tym dwóch francuskich marynarzy wracających na swój macierzysty statek w Adenie.
„Calangute” miał ogromny pokład, dający większe złudzenie stałego lądu, niżby można się spodziewać na morzu. Na jednym końcu, niczym komar na plecach słonia, przysiadła trzypoziomowa nadbudówka, w której pomieściła się załoga i pasażerowie i której najwyższe piętro zajmował mostek.
Moja matka, siostra Mary Joseph Praise, pochodziła z miasta Koczin w stanie Kerala. Keralczycy, chrześcijanie, datują początki swojej wiary na rok pański 52, kiedy to Święty Tomasz przybył do Indii z Damaszku. „Niewierny” Tomasz pobudował pierwsze kościoły w Kerali na długo przedtem, nim Święty Piotr dotarł do Rzymu. Moja matka była bogobojną, sumiennie praktykującą kobietą; w szkole średniej poddała się wpływowi charyzmatycznej karmelitanki pracującej z biedotą. Rodzinne miasto matki leży na pięciu wyspach osadzonych niczym klejnoty na pierścieniu otwartym ku Morzu Arabskiemu. Przez setki lat handlarze przyprawami – wśród nich niejaki Vasco da Gama w 1498 roku – przypływali do Koczinu po kardamon i goździki. Portugalczycy położyli swą kolonialną łapę na Goa i siłą nawrócili hinduistów na chrześcijaństwo. Katoliccy księża i zakonnice w końcu dotarli z misją do Kerali, jak gdyby nie pamiętali, że tysiąc lat przed nimi Tomasz Apostoł podarował temu stanowi nieskażoną wizję Jezusa. Ku rozczarowaniu swoich rodziców moja matka została karmelitanką bosą, porzucając starożytną tradycję chrześcijan Świętego Tomasza, by przyjąć do serca prawdy głoszone przez tę – zdaniem jej rodziców – papieską, nowobogacką sektę. Mniej by ich zawiodła, gdyby przeszła na islam albo hinduizm. Dobrze, że rodzice nie wiedzieli, że została również pielęgniarką, ponieważ w ich przekonaniu oznaczałoby to, że do tego plami sobie ręce niczym niedotykalni.
Moja matka dorastała nad brzegiem oceanu w otoczeniu wiekowych chińskich sieci rybackich uwiązanych na długich bambusowych żerdziach i rozpiętych nad wodą niczym gigantyczna pajęczyna. Morze było spichlerzem jej ludu, zapewniało cenne pożywienie: ryby i krewetki. Teraz, stojąc na pokładzie „Calangute”, z wybrzeżem Koczinu poza zasięgiem wzroku, matka nie rozpoznawała tego spichlerza. Zastanawiała się, czy w gruncie rzeczy ocean zawsze był taki: dymiący, złowrogi, niespokojny. Morze poniewierało „Calangute”, rzucało łajbą, spychało ją z kursu, zmuszało do jękliwych wysiłków, pragnąc po prostu połknąć ją w całości.
Moja matka i siostra Anjali znalazły w swojej kabinie schronienie zarówno przed morzem, jak i przed mężczyznami. Wzniosłe modły siostry Anjali przerażały moją matkę. Rytualne czytania z Ewangelii według Świętego Łukasza były pomysłem siostry Anjali, która twierdziła, że słowa te przydają duszy skrzydeł, a ciału narzucają dyscyplinę. Dwie mniszki podporządkowały każdą literę, każde słowo, linijkę i zdanie dilatatio, elevatio i excessus – kontemplacji, uniesieniu i zachwytowi. Dawna praktyka klasztorna Ryszarda od Świętego Wiktora przydała się podczas ciągnącej się bez końca przeprawy przez ocean. Drugiej nocy, po dziesięciu godzinach intensywnych medytacyjnych czytań, siostra Mary Joseph Praise z zaskoczeniem stwierdziła, że litery rozmywają jej się przed oczami; granica między Bogiem a jaźnią przestała istnieć. Sprawiło to czytanie – radosne poddanie ciała temu, co uświęcone, wieczne i nieskończone.
Podczas nieszporów szóstej nocy (mniszki postanowiły bez względu na wszystko przestrzegać klasztornej rutyny) wykonały hymn, dwa psalmy, antyfony, a potem jeszcze hymn pochwalny i właśnie śpiewały Magnificat, gdy raptem ogłuszający dźwięk sprowadził je na ziemię. Chwyciły kamizelki ratunkowe i wybiegły na zewnątrz. Ich oczom ukazał się pokład, który odkształcił się w jednym miejscu i wypiętrzył niczym piramida, sprawiając wrażenie, jakby „Calangute” zbudowano nie z drewna, lecz z kartonu. Kapitan nawet nie wypuścił z ust nieodłącznej fajki, a lekceważący uśmieszek na jego twarzy sugerował, że pasażerowie przesadzają z histerycznymi reakcjami.
Dziewiątej nocy czterech z szesnastu pasażerów i jeden członek załogi zlegli zmorzeni gorączką, która drugiego dnia niemocy objawiła się cieleśnie w postaci różowych plamek rozmieszczonych jak chińska łamigłówka na piersi i brzuchu. Siostra Anjali cierpiała katusze, jej skóra płonęła z gorąca. Drugiego dnia majaczyła już w gorączce.
Jednym z pasażerów „Calangute” był młody chirurg, bystrooki Anglik który postanowił pożegnać się z indyjską służbą medyczną i wyruszyć na poszukiwanie lepszych perspektyw. Był wysoki i silny i choć jego surowa męska uroda sprawiała, że wyglądał na głodnego, unikał wizyt w mesie. Siostra Mary Joseph Praise wpadła na niego – i to dosłownie – drugiego dnia podróży, gdy straciła równowagę na mokrych metalowych schodkach prowadzących z kajut na górę. Idący za nią Anglik złapał ją tak, jak zdołał, to znaczy za okolice kości ogonowej i za lewą stronę klatki piersiowej. Pomógł jej odzyskać równowagę, jak gdyby była małym dzieckiem. Bąkając słowa podziękowania, zrobiła się czerwona jak cegła; chwilą tej niespodziewanej intymności on wydawał się bardziej podenerwowany niż ona. Poczuła, że w miejscu, w którym ścisnęła ją jego dłoń, będzie miała siniaka, była to jednak niedogodność, której nie miała nic przeciwko. Później przez wiele dni nie spotykała już Anglika.
Teraz, rozpaczliwie potrzebując pomocy lekarza, siostra Mary Joseph Praise zebrała się w sobie i zapukała do drzwi jego kajuty. Niewyraźny głos polecił jej wejść. Powitała ją acetonowa żołądkowa woń.
– To ja – zawołała. – To ja, siostra Mary Joseph Praise.
Doktor leżał na koi. Spoczywał na boku z półprzymkniętymi powiekami. Jego skóra miała tę samą barwę co spodenki khaki.
– Doktorze – spytała z wahaniem – czy pan też ma gorączkę?
Kiedy spróbował na nią spojrzeć, jego gałki oczne wykonały ruch jak szklane kulki toczące się po przechylanym talerzu. Wychylił się z koi i nad wiadrem złapał go odruch wymiotny; nie trafił, co zresztą nie miało większego znaczenia, bo wiadro było pełne po brzegi. Siostra Mary Joseph Praise podeszła do niego energicznym krokiem i położyła mu dłoń na czole. Było zimne i lepkie, wcale nie wydawało się rozpalone gorączką. Doktor miał zapadnięte policzki, a jego ciało wyglądało, jak gdyby skurczyło się, by móc się wpasować w ciasnotę kabiny. Żadnemu z pasażerów ocean nie oszczędził choroby morskiej, ale dolegliwości Anglika były najwyraźniej dużo poważniejsze.
– Doktorze, pragnę zgłosić gorączkę, która położyła już pięcioro pacjentów. Towarzyszą jej wysypka, dreszcze, poty, spowolnione tętno i utrata apetytu. Stan wszystkich cierpiących jest stabilny, z wyjątkiem siostry Anjali. Doktorze, naprawdę obawiam się o Anjali...
Poczuła się lepiej, gdy zrzuciła ciężar z piersi, nawet jeśli jedyną odpowiedzią Anglika był zduszony jęk. Jej wzrok padł na katgutową podwiązkę zawiązaną na relingu łóżka, blisko jego dłoni – składała się z jednego węzła na drugim, dosłownie dziesiątków węzłów. Było ich tak wiele, że nić sterczała do góry jak sękaty maszt. W ten sposób śledził upływ godzin. Albo liczył ataki wymiotów.
Opróżniła wiadro, wypłukała je i postawiła mu z powrotem koło głowy. Wytarła podłogę ręcznikiem, po czym przepłukała go i rozwiesiła do wyschnięcia. Przyniosła wodę. Potem wyszła, dumając, od ilu już dni nie miał niczego w ustach.
Wieczorem jego stan się pogorszył. Siostra Mary Joseph Praise przyniosła koce, ręczniki i bulion. Klęcząc, usiłowała go nakarmić, ale sam zapach jedzenia wywoływał u niego nudności. Wywrócił oczy. Jego wyschnięty język przypominał język papugi. Rozpoznała w pomieszczeniu owocowy zapach wiszącej w powietrzu śmierci głodowej. Kiedy uszczypnęła go pod łokciem, skóra nie wróciła na miejsce, tylko została rozciągnięta jak poła namiotu, jak wybrzuszony pokład „Calangute”. Wiadro było do połowy wypełnione przezroczystym płynem. Lekarz bełkotał o zielonych polach, nieświadom obecności zakonnicy. Czy choroba morska może skończyć się śmiercią, zastanawiała się. A może on cierpi na forme fruste[4] tej samej gorączki, która trawi siostrę Anjali? Tak mało jeszcze wiedziała, jeśli chodzi o medycynę. Pośrodku oceanu, otoczona chorymi, czuła ciężar własnej ignorancji.
Wiedziała wszakże, jak należy pielęgnować chorych. I wiedziała też, jak należy się modlić. Tak zatem, modląc się, zsunęła mu z ramion koszulę, sztywną od żółci i śliny, a potem ściągnęła spodenki. Z pewnym skrępowaniem myła chorego w łóżku. Czuła się zażenowana, ponieważ nigdy wcześniej nie opiekowała się białym człowiekiem, a do tego jeszcze lekarzem. Przy najmniejszym dotknięciu pojawiała się u niego gęsia skórka. Nie zaatakowała go wysypka, którą stwierdziła u czwórki zmorzonych gorączką pasażerów i u jednego chłopca okrętowego. Żylaste muskuły ramion napinały mu się i rozluźniały pod skórą. Dopiero teraz zauważyła, że lewa strona jego klatki piersiowej jest mniejsza niż prawa; we wgłębieniu powyżej lewego obojczyka można by zmieścić pół szklanki wody, a w tym po prawej stronie nie więcej jak łyżeczkę. Poniżej lewego sutka zaczynało się głębokie wklęśnięcie, które sięgało aż po pachę. Skóra nad tym kraterem była błyszcząca i pomarszczona. Dotknęła go tam i nabrała z przejęciem powietrza, gdy palec zapadł się, nie napotkawszy oporu ze strony kości. Wyglądało to tak, jak gdyby mężczyzna był pozbawiony dwóch lub nawet trzech sąsiadujących ze sobą żeber. Wewnątrz tego zagłębienia czuła jego bijące serce, oddzielone od świata zewnętrznego ledwie cienką warstwą skóry. Kiedy cofnęła palec, wyraźnie widziała poruszającą się w środku i napierającą na skórę komorę.
Mocno przerzedzone włosy na jego klatce piersiowej i brzuchu wyglądały, jak gdyby stanowiły marną kopię bujnego owłosienia łonowego. Siostra Mary Joseph Praise beznamiętnie umyła jego nieobrzezany członek, po czym odsunęła go na bok, by zająć się pomarszczonym, bezradnie zwieszającym się poniżej workiem. Wymyła mu stopy, płacząc, bo myśli jej nieuchronnie podążyły ku Panu Jezusowi i Jego ostatniej nocy u boku swych uczniów.
W kufrze znalazła książki o chirurgii. Doktor nakreślił na marginesie nazwiska i daty. Dopiero po pewnym czasie uzmysłowiła sobie, że były to nazwiska pacjentów, zarówno Hindusów, jak i Brytyjczyków, na pamiątkę chorób, które po raz pierwszy ujrzał na własne oczy, a o których czytał w podręcznikach Peabody’ego i Krishnana. Krzyżyk obok nazwiska, jak się domyśliła, oznaczał pacjenta, który zmarł na skutek choroby. Znalazła aż jedenaście zeszytów wypełnionych oszczędnym odręcznym pismem charakteryzującym się długimi pociągnięciami; tekst tańczył po kartce tuż ponad linijkami i nie stosował się do marginesów, bo jedynym dla niego ograniczeniem był brzeg stronicy. Mimo że sprawiał wrażenie małomównego, jego pismo zdradzało elokwencję.
Wreszcie wygrzebała z kufra czystą koszulę i spodenki. O czym to świadczy, że mężczyzna ma mniej ubrań niż książek? Manewrując jego uległym ciałem raz w jedną, raz w drugą stronę, udało jej się zmienić pod nim prześcieradło, a następnie ubrać go.
Wiedziała, że nazywa się Thomas Stone, ponieważ takie nazwisko widniało nakreślone na pierwszej stronie podręcznika chirurgii, który leżał u wezgłowia. W książce nie znalazła wiele na temat gorączki z wysypką, a w ogóle nic o chorobie morskiej.
Owej nocy siostra Mary Joseph Praise wielokrotnie pokonywała chylący się na prawo i na lewo korytarz, uwijając się pomiędzy jednym pacjentem a drugim. Miejsce, w którym pokład się wybrzuszył, przypominało spowitą całunem postać, więc za każdym razem odwracała od niej wzrok. Raz ujrzała przed sobą czarną górę – wznoszącą się, wysoką na kilka pięter falę – i pomyślała, że za chwilę „Calangute” wpadnie w jej odmęty. Tony wody przelały się przez dziób, a hałas, jaki przy tym powstał, napędził jej więcej strachu niż sam widok zbliżającej się fali.
W środku targanego sztormem oceanu, półprzytomna z braku snu, stanąwszy twarzą w twarz z kryzysową sytuacją, poczuła, że jej świat uległ uproszczeniu i podzielił się na tych, których zmogła gorączka, na tych, którzy cierpieli z powodu choroby morskiej, oraz pozostałych. Możliwe, że podział ten był bez znaczenia, skoro lada moment i tak mieli zatonąć.
Ocknęła się z transu przy boku Anjali. Ułamek sekundy później znów była przytomna, ale tym razem czuwała przy Angliku, zasnąwszy, klęcząc przy jego łóżku; położyła głowę na jego piersi, a jego ręka obejmowała jej ramiona. Zanim zdążyła zdać sobie z tego sprawę, znowu odpłynęła, by obudzić się o brzasku na brzegu koi u boku Thomasa Stone’a. Pognała ile sił w nogach do Anjali po to, by przekonać się, że jej stan jeszcze się pogorszył. Nie oddychała normalnie, a raczej szybko, ale płytko wzdychała. Na jej skórze pojawiły się duże, zlewające się fioletowe pasy.
Zatroskane twarze załogi, która nie zmrużyła oka, jak również to, że jeden z jej członków ukląkł przed nią, mówiąc: „Siostro, odpuść mi grzechy!”, upewniły ją w przekonaniu, że statek nadal jest w niebezpieczeństwie. Załoga ignorowała jej apel o pomoc.
Zrozpaczona, sfrustrowana siostra Mary Joseph Praise wyciągnęła z mesy hamak, w tym bowiem dziwnym stanie pomiędzy przebudzeniem a snem miała wizję. Rozpięła go w kajucie między bulajem a drążkiem koi.
Doktor Stone stanowił ciężar ponad jej siły i tylko dzięki wstawiennictwu Świętej Katarzyny zdołała zwlec go z łóżka na podłogę, a potem, centymetr po centymetrze, wciągnąć na hamak, który, pozostając w zgodzie z grawitacją, a nie z przechyłami statku, cały czas utrzymywał pozycję poziomą. Uklękła i modliła się z całego serca do Jezusa, kończąc Magnificat, którego nie dane jej było odśpiewać w całości owej nocy, gdy pokład się wybrzuszył.
Jako pierwsza zaróżowiła się szyja Stone’a, potem jego policzki. Siostra Mary Joseph Praise podała mu kilka łyżeczek wody. Godzinę później utrzymał w żołądku nawet bulion. Otworzył oczy, oswajając się ze światłem i śledząc każdy jej ruch. Gdy nabrała kolejną łyżkę, jego silne palce złapały ją za nadgarstek i skierowały jedzenie do ust. Przypomniała sobie wers, który przed chwilą zaśpiewała: „Głodnych syci dobrami, a bogaczy odprawia z niczym”[5].
Bóg wysłuchał jej modlitw.
Blady, z trudem trzymający się na nogach doktor Thomas Stone udał się w towarzystwie siostry Mary Joseph Praise do jej kajuty, gdzie leżała siostra Anjali. Widząc majaczącą z szeroko otwartymi oczami mniszkę, głośno nabrał powietrza. Miała ściągnięte, strwożone oblicze i nos ostry jak pióro, nozdrza rozszerzały się przy każdym oddechu. Nie spała, a jednak zdawała się kompletnie nieświadoma odwiedzin.
Przyklęknął obok niej, lecz szklisty wzrok Anjali przeszedł przez niego, jakby go tam nie było. Siostra Mary Joseph Praise przyglądała się, jak fachowym ruchem lekarz rozchyla powieki Anjali, chcąc zbadać spojówkę, i jak macha jej przed oczami latarką, sprawdzając reakcję źrenic. Jego ruchy były gładkie i płynne. Przygiął głowę Anjali ku piersi, badając, czy nie wystąpiła sztywność karku, pomacał węzły chłonne, poruszył jej kończynami, a następnie sprawdził odruch kolanowy, opukując więzadło rzepki zagiętym palcem – w zastępstwie młotka neurologicznego. Po skrępowaniu, które siostra Mary Joseph Praise wyczuła w nim jako pasażerze, a potem pacjencie, nie było śladu.
Następnie doktor Stone zdjął siostrze Anjali ubranie i beznamiętnie obejrzał plecy, uda i pośladki pacjentki. Długie, smukłe palce, które w tej chwili prześlizgiwały się po brzuchu Anjali, badając jej wątrobę i śledzionę, wydawały się stworzone do tego celu – siostra Mary Joseph Praise nie potrafiła sobie wyobrazić, by mogły robić cokolwiek innego. Nie mając na podorędziu stetoskopu, doktor przyłożył ucho do serca siostry Anjali, a później do jej brzucha. Następnie przewrócił ją na bok i przyłożył ucho do żeber, wsłuchując się w pracę płuc. Zrobił w myślach bilans i mruknął:
– Po prawej stronie słabszy oddech... ślinianki przyuszne powiększone... ma guzki, dlaczego? Tętno słabe i przyspieszone...
– Puls zwolnił, kiedy wystąpiła gorączka – wyjaśniła siostra Mary Joseph Praise.
– Tak, siostra wspominała – uciął. – Ile? – Nie podniósł głowy.
– Czterdzieści pięć do pięćdziesięciu, doktorze.
Czuła, że zdążył zapomnieć o własnej chorobie, a nawet że w ogóle znajduje się na statku. Stał się jednością z ciałem siostry Anjali, znalazł się na własnym terytorium i przeczesywał je, szukając w chorej ukrytego wroga. Siostra Mary Joseph Praise obdarzyła go tak wielkim zaufaniem, że zupełnie zapomniała o strachu o życie Anjali. Gdy klęczała u jego boku, przepełniała ją euforia, jak gdyby w tej oto chwili osiągnęła dojrzałość jako pielęgniarka, ponieważ po raz pierwszy spotkała takiego lekarza jak on. Ugryzła się w język, bo przemożnie pragnęła wyznać mu to wszystko – i jeszcze więcej.
– Coma vigil – oznajmił, a siostra Mary Joseph Praise założyła, że ją poucza. – Widzi siostra, jak jej oczy błądzą? Jak gdyby czekała na coś. Niechybny znak. I proszę spojrzeć, jak skubie prześcieradło, to się nazywa karfologia, a te ledwo widoczne skurcze mięśni to nic innego jak subsultus tendinum. To jest stan durowy. Można go zaobserwować jako późne stadium wielu rodzajów zatrucia krwi, nie tylko tyfusu... Ale uprzedzam – spojrzał na nią z delikatnym uśmieszkiem, który przeczył temu, co powiedział potem – jestem chirurgiem, a nie lekarzem ogólnym. Cóż ja mogę wiedzieć o medycynie? Wiem tylko tyle, że chirurg nie ma tu nic do roboty.
Jego obecność podniosła siostrę Mary Joseph Praise na duchu, a nawet uspokoiła wzburzone morze. Za ich plecami ukazało się ukryte do tej pory słońce. Pijacka radość załogi świadczyła o tym, jak niebezpieczne były ostatnie godziny.
Choć siostra Mary Joseph Praise nie chciała dać wiary jego słowom, rzeczywiście niewiele mógł zrobić dla siostry Anjali – zresztą nawet gdyby chciał, nie miał czym tego zrobić. Jedyną zawartością apteczki w kambuzie był bowiem zasuszony karaluch, bo całą resztę jeden z członków załogi zastawił w jakimś porcie. Apteczka zaś w kajucie kapitana, która służyła mu za fotel, musiała chyba pochodzić jeszcze ze średniowiecza. Nożyczki, nóż i kleszcze były jedynymi nadającymi się do użytku przedmiotami ukrytymi w tej ozdobnej skrzyni. Cóż mógł chirurg pokroju Stone’a zrobić z gorącymi okładami i pojemniczkami zawierającymi piołun, macierzankę i szałwię? Stone roześmiał się, zobaczywszy etykietkę z napisem oleum philosophorum (wtedy po raz pierwszy siostra Mary Joseph Praise usłyszała ten dźwięk, radosny, mimo iż kryła się w nim niepokojąca nuta).
– Proszę posłuchać – powiedział i zaczął czytać: – „Zawiera kawałki porcelany i cegły na przewlekłe zaparcia”!
Chwycił skrzynię i wyrzucił ją za burtę, wyjąwszy z niej uprzednio tępe narzędzia i bursztynową buteleczkę laudanum opiatum paracelsi. Łyżka tego starego specyfiku podana siostrze Anjali wydawała się łagodzić jej straszliwy głód powietrza lub też „odłączyła płuca od mózgu”, jak wyjaśnił Thomas Stone.
Do kabiny wkroczył kapitan, zaspany, apoplektyczny, który mówiąc, pluł śliną i brandy.
– Jak pan śmie dysponować wyposażeniem statku? – zagrzmiał.
Stone zerwał się na nogi, a siostrze Mary Joseph Praise przyszło na myśl, że wygląda jak uczniak szykujący się do bójki. Stone wbił w kapitana spojrzenie, które sprawiło, że marynarz przełknął ślinę i zrobił krok do tyłu.
– Wyrzucenie tej skrzyni za burtę wyjdzie ludzkości na dobre. Gorzej dla ryb. Jeszcze jedno słowo, a złożę na pana doniesienie, że wziął pan na pokład pasażerów, nie zapewniwszy im podstawowych leków.
– Stoi!
– Będziesz pan ją miał na sumieniu – powiedział Stone, wskazując na Anjali.
Twarz kapitana straciła srogi wyraz, brwi, powieki, nos i wargi opadły.
Thomas Stone przejął dowodzenie, rozbiwszy obóz przy koi Anjali. Wychodził, by przemierzać pokład i badać wszystkich płynących na statku, bez względu na to, czy godzili się na konsultację, czy nie. Podzielił załogę i pasażerów na tych z gorączką i zdrowych. Robił przy tym obszerne notatki; naszkicował plan kajut „Calangute”, stawiając X wszędzie tam, gdzie zanotował przypadek gorączki. Uparł się, by odkazić dymem wszystkie kabiny. Sposób, w jaki Stone rozkazywał zdrowej części załogi i pasażerów, doprowadzał obrażonego kapitana do szewskiej pasji, ale nawet jeśli doktor to zauważył, zupełnie się tym nie przejął. Przez następne dwadzieścia cztery godziny właściwie nie spał, regularnie zaglądając do siostry Anjali, a w międzyczasie badając pozostałych – i czuwając. Prócz siostry Anjali w ciężkim stanie było jeszcze starsze małżeństwo. Siostra Mary Joseph Praise nie odstępowała Stone’a na krok.
Dwa tygodnie po tym, jak wyruszył z Koczinu, statek z trudem dotarł do portu w Adenie. Kapitan Grek rozkazał marynarzowi, z pochodzenia Madagaskarczykowi, wciągnąć portugalską banderę, pod jaką łajba została zarejestrowana, lecz z powodu panującej na pokładzie gorączki „Calangute” miał zostać poddany kwarantannie niezależnie od tego, czy na maszcie powiewa flaga portugalska, czy jakakolwiek inna. Kotwicę rzucono daleko od portu, skąd załoga i pasażerowie niczym trędowaci wygnańcy mogli jedynie spoglądać na miasto. Stone zapowiedział szkockiemu kapitanowi portu, który osobiście pofatygował się na statek, że jeśli nie dostarczy torby z narzędziami lekarskimi, butelek z mleczanem Ringera do podania dożylnie, jak również sulfamidów, to on, Thomas Stone, obarczy go odpowiedzialnością za śmierć wszystkich przebywających na pokładzie obywateli Wspólnoty Brytyjskiej. Siostra Mary Joseph Praise jednocześnie podziwiała jego szczerość i otwartość w wyrażaniu poglądów, jak i czuła, że przemawia w jej imieniu. Miała wrażenie, jakby Stone zastąpił siostrę Anjali w roli jej jedynego przyjaciela i sprzymierzeńca podczas tej niefortunnej podróży.
Kiedy przywieziono zaopatrzenie, Stone pierwsze kroki skierował do kajuty siostry Anjali. Dokonawszy pobieżnego odkażenia skóry, jednym cięciem skalpela odsłonił żyłę odpiszczelową biegnącą przez jej kostkę. Wbił igłę w zapadnięte naczynie, które powinno mieć średnicę cienkiego ołówka. Zabezpieczył igłę, wiążąc węzeł za węzłem tak sprawnie, że trudno było dostrzec ruchy jego palców. Pomimo kroplówki z mleczanu Ringera i sulfamidów Anjali nie oddała nawet kropli moczu ani też nie okazała innego, choćby najmniejszego znaku życia. Później, tego samego dnia wieczorem, umarła w ostatecznym śmiertelnym paroksyzmie. Pozostała dwójka – starsza kobieta i jej mąż – również nie przeżyła; zmarli w odstępie kilku godzin. Dla siostry Mary Joseph Praise te okrutne śmierci były zaskoczeniem. Zaślepiła ją euforia, którą poczuła, gdy Thomas Stone wstał z koi i zbadał siostrę Anjali. Nie mogła opanować dreszczy.
O zmierzchu siostra Mary Joseph Praise i Thomas Stone, bez pomocy przesądnej załogi, która nie chciała nawet spojrzeć w stronę trupów, pozbyli się zawiniętych w całun ciał, wypychając je za burtę.
Siostra Mary Joseph Praise była niepocieszona, gdy wraz z odgłosem wpadającego do wody ciała przyjaciółki runął mur odwagi, jaki wokół siebie wzniosła. Obok niej stał niepewny Stone. Jego twarz pociemniała ze złości i wstydu, ponieważ nie potrafił ocalić siostry Anjali.
– Jakże jej zazdroszczę – powiedziała w końcu siostra Mary Joseph Praise przez łzy. Zmęczenie i brak snu pchnęły ją do szczerości. – Odeszła do Pana. Z pewnością jest teraz w lepszym świecie niż ten nasz.
Stone zdusił w sobie śmiech. Dla niego tego rodzaju sentymentalizm zwiastował zbliżające się nieuchronnie szaleństwo. Ujął siostrę Mary Joseph Praise pod ramię i zaprowadził do swojej kajuty, ułożył ją na koi i kazał odpoczywać – zalecenie lekarza. Sam zaś usiadł na hamaku i obserwował, jak spływa na nią jedyne błogosławieństwo życia: sen. Potem pobiegł zbadać pozostałych pasażerów i członków załogi. Doktor Thomas Stone, chirurg, nie potrzebował snu.
Dwa dni później, gdy okazało się, że nie ma nowych przypadków gorączki, „Calangute” wreszcie zawinął do portu, a pasażerom i załodze pozwolono zejść na ląd. Zanim opuścili pokład, Thomas Stone postanowił zobaczyć się z siostrą Mary Joseph Praise. Znalazł ją w kabinie, którą od początku podróży dzieliła z siostrą Anjali. Miała zaczerwienione oczy. Jej policzki i różaniec, który ściskała w dłoni, były mokre. Thomas Stone zauważył coś, co przedtem umknęło jego uwadze – że zakonnica jest kobietą wyjątkowej urody, a jej wielkie smutne oczy wyrażają więcej, niż mają prawo wyrażać oczy należące do osoby duchownej. Poczuł gorąco na twarzy i nie mógł wykrztusić słowa. Przeniósł wzrok na stojący na podłodze bagaż. Kiedy w końcu się odezwał, powiedział tylko:
– Dur plamisty.
Wcześniej zdążył zajrzeć do swoich książek i dobrze to sobie przemyśleć. Widząc jej konsternację, rzucił:
– Niewątpliwie dur.
Oczekiwał, że to słowo, ta diagnoza sprawi, iż mniszka poczuje się lepiej, lecz zamiast tego do jej oczu napłynęły kolejne łzy.
– Najprawdopodobniej tyfus. Oczywiście badanie surowicy potwierdziłoby... – bąknął.
Przestąpił z nogi na nogę. Skrzyżował ręce, a potem je rozłożył.
– Nie wiem, dokąd siostra się udaje, ale jeśli chodzi o mnie, to jadę do Addis Abeby... w Etiopii – dodał, jak gdyby bardziej do siebie niż do niej. – Jadę do szpitala... w którym przydałaby się pomoc siostry... gdyby siostra zechciała mi towarzyszyć.
Spojrzał na nią i zaczerwienił się ponownie, bo prawda wyglądała tak, że zupełnie nic nie wiedział na temat szpitala, do którego się udawał, ani czy w ogóle przydałaby się w nim pomoc siostry, a poza tym czuł, że te wilgotne ciemne oczy potrafią czytać w jego myślach.
Lecz to nie słowa doktora, a jej własne refleksje sprawiły, że siostra Mary Joseph Praise milczała. Przypomniała sobie, jak modliła się za niego i za Anjali, i że Bóg odpowiedział na jedną tylko z modlitw. Stone, powstały z martwych niczym Łazarz, rzucił się natychmiast do działania, usiłując opanować chorobę. Przetrząsnął kabiny załogi, zgromił kapitana, groził i siłą egzekwował posłuszeństwo. Robił zatem złe rzeczy – w mniemaniu siostry Mary Joseph Praise – którym przyświecała dobra idea. Jego zaciętość była dla niej objawieniem. W uczelnianym szpitalu w Madrasie, gdzie przyswajała sobie tajniki zawodu pielęgniarki, chirurdzy ochotnicy (w owym czasie przeważnie Anglicy) przechadzali się po korytarzach pogodni i oddzieleni od pacjentów, a za nimi, jak kaczęta za matką, dreptali asystenci w towarzystwie młodszych i starszych etatowych chirurgów szpitala (bez wyjątku Hindusi). Czasem miała wrażenie, że do tego stopnia skupiali się na samej chorobie, że pacjent wraz ze swym cierpieniem stanowił w ich pracy kwestię najzupełniej marginalną. Thomas Stone był inny.
Czuła, że jego zaproszenie, by towarzyszyć mu w drodze do Etiopii, było spontaniczne. Słowa popłynęły z ust, zanim zdążył się opamiętać. Co teraz począć? Szlachetna Amma opowiadała o belgijskiej zakonnicy, która wyszła z zakonu i osiadła w Jemenie, w Adenie, ale z powodu słabego zdrowia jej pobyt tam był zagrożony. Plan Szlachetnej Ammy zakładał, że siostra Anjali i siostra Mary Joseph Praise zaczną właśnie w tym miejscu, na górze kontynentu afrykańskiego, i nauczą się od belgijskiej mniszki wszystkiego, co powinny wiedzieć na temat pracy w tym niegościnnym klimacie. Później, wymieniwszy korespondencję ze Szlachetną Ammą, siostry miały wyruszyć na południe, lecz nie do Konga (rządzonego przez Francuzów i Belgów), nie do Kenii, Tanganiki, Ugandy ani Nigerii (władzę nad tymi duszyczkami sprawowali anglikanie, którzy nie przepadali za konkurencją), ale być może do Ghany lub Kamerunu. Siostra Mary Joseph Praise zastanawiała się, co Szlachetna Amma powiedziałaby na Etiopię.
Wizja Szlachetnej Ammy zdawała się teraz siostrze Mary Joseph Praise mrzonką, zastępczą ewangelizacją, tak źle zorientowaną, że wstydziła się w ogóle o niej wspominać w obecności Thomasa Stone’a. Zamiast tego odezwała się bezradnym, łamiącym się głosem:
– Mam przykazane zostać w Adenie, doktorze. Ale dziękuję. Dziękuję za wszystko, co pan zrobił dla siostry Anjali. – Zaprotestował, że przecież właśnie nic dla niej nie zrobił. – Zrobił pan więcej, niż mógł zrobić człowiek – rzekła, po czym ujęła jego rękę w dłonie i przytrzymała ją. Spojrzała mu w oczy. – Niech Bóg pana błogosławi i prowadzi.
Stone czuł w dłoni różaniec opleciony wokół jej palców, a także miękkość jej skóry i wilgoć łez. Przywołał wspomnienie jej rąk myjących jego ciało, ubierających go, a nawet podtrzymujących mu głowę, gdy wstrząsały nim wymioty. Przechowywał w myślach obraz jej twarzy zwróconej ku niebu, kiedy śpiewała i modliła się o jego wyzdrowienie. Poczuł ciepło spływające po karku i już wiedział, że kolor twarzy zdradził go po raz trzeci. W jej oczach przyczaił się ból, a z ust wydobył się okrzyk i dopiero wtedy Stone zdał sobie sprawę, że ściska jej dłoń, wgniatając w nią różaniec. Natychmiast puścił jej rękę. Otworzył usta, ale się nie odezwał. Odwrócił się gwałtownie i wyszedł.
Siostra Mary Joseph Praise nie była w stanie się ruszyć. Widziała, że jej dłonie są czerwone, i czuła, jak pulsują. Ból był niczym podarek, błogosławieństwo tak namacalne, tak fizyczne, że rozprzestrzeniło się po jej ramieniu i sięgnęło klatki piersiowej. Nie mogła znieść poczucia, że wraz z odejściem doktora Stone’a coś jakby wyrwało się z korzeniami z jej piersi. Chciała się go uczepić, zawołać, by jej nie opuszczał. Sądziła, że służąc Panu, żyje pełnią życia, a tymczasem – teraz widziała to wyraźnie – w jej życiu istniała pustka, której do tej pory sobie nie uświadamiała.
Przypisy