Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
W chłodnym laboratorium Gifty bezradnie obserwuje myszy walczące o porcję odżywki. Jeśli się zagryzą, sześć lat ciężkiej pracy nad odkryciem podstaw uzależnień w jednej chwili pójdzie na marne. W tym samym laboratorium Gifty odbiera telefon od pastora, który opiekuje się jej matką cierpiącą na depresję. Wracają wspomnienia z dzieciństwa spędzonego we wspólnocie chrześcijańskiej, w oczekiwaniu na niebiańskie światło, które uleczy jej rodzinę: bo ojciec ich opuścił, brat – świetnie się zapowiadający sportowiec – uzależnił się heroiny, a matka uciekła w chorobę.
Wybitnie uzdolniona doktorantka desperacko pragnie zrozumieć, jakie mechanizmy pchają nas w obłęd uzależnień. Skoro Bóg nie wysłuchał jej próśb, a wiara nie przynosi odpowiedzi, Gifty całą nadzieję pokłada w nauce.
Poza królestwo to wzruszająca opowieść o zgubionej przeszłości, utraconej wierze i pragnieniu poznania tajemnic ludzkiego mózgu. Opisując przemianę bezbronnej dziewczynki w wybitną neurobiolożkę, Yaa Gyasi rzuca światło na największe problemy współczesnego świata, któremu brak niebiańskiego światła.
Najlepsza książka roku w rankingach „Harper’s Bazaar”, „Glamour”, „Book Riot”, „Library Journal”, „Washington Post”, Amazon, „Marie Claire”, „Kirkus Reviews”, „Vanity Fair”, „Entertainment Weekly”, BBC, „USA Today”, Refinery 29.
„Akcja drugiej, głęboko poruszającej powieści Yaa Gyasi toczy się w rozległej, kruchej przestrzeni, gdzie zderzają się ze sobą tajemnice Boga z pewnikami nauki. Ta przemyślana, precyzyjna proza staje się obszerną medytacją poświęconą żałobie, religii i rodzinie.” „The Boston Globe”
„Niczym laser […]. Mocna, pozbawiona sentymentalizmu powieść o rodzinie, miłości, stracie, przynależności i wierze […]. Wytwarza ogromne napięcie, od którego jarzy się zimnym krystalicznym blaskiem.” Sam Sacks, „The Wall Street Journal”
„Oszałamiająco błyskotliwa książka […]. Głębią naukowej i duchowej refleksji przywodzi na myśl utwory Richarda Powersa i Marilynne Robinson […]. Wzdłuż chłodnych linijek biegnie podwójna spirala mądrości i gniewu […]. Mamy szczęście, że otrzymaliśmy tę wyjątkową powieść.” Ron Charles, „The Washington Post”
„Powieść pełna wspaniałych iluminacji, momentami zabawna, często poruszająca. [Postać Gifty jest] wyzywająco wręcz żywa.” James Wood, „The New Yorker”
„Pełna blasku, druzgocąca, oczyszczająca amerykańska historia. Poza królestwo, dowodzi, że mamy do czynienia ze znakomitą powieściopisarką, która jest dopiero u progu kariery.” „Seattle Times”
„Powiedziałabym, że Poza królestwo jest powieścią na nasze czasy (bo jest), gdyby nie to, że jest czymś znacznie więcej. To powieść na każde czasy. Bogactwo, czułość, przenikliwość i błyskotliwość bijące z tych stron niosą światło, które może nam wszystkim wskazać drogę.” Ann Patchet
„Wścieka mnie, jakie to jest dobre.” Roxane Gay
„Barwny obraz życia imigrantów i jednocześnie wyrazisty opis wewnętrznych zmagań jednostki; pod oboma względami znakomita powieść.” „Publishers Weekly”
„Nowa powieść Gyasi, napisana z niezwykłą zręcznością i niewątpliwym mistrzostwem, jest analizą upartej, cierpliwej siły przetrwania.” „Booklist”
„Precyzyjna proza Gyasi ożywi znajomy ból, zwłaszcza u tych czytelników, którzy wiedzą, do jakich spustoszeń prowadzi nałóg. Nielinearną narrację łagodzi przewrotny humor. Autorka przenikliwie opisuje dzieciństwo i pragnienie pobożnej dziewczynki, by zawsze być dobrą; krótkimi, ostrymi kreskami kreśli pułapkę heroinowego zapomnienia […]. Ostatni rozdział przybliża czytelnikom smak wyzwolenia, na które trzeba ciężko zapracować.” „Kirkus Reviews”
„Znakomicie skonstruowana opowieść o kobiecie przeżywającej żałobę po bracie, który zmarł w skutek przedawkowania, i po pogrążonej w depresji matce, a jednocześnie realizującej własne ambitne cele. Bez jednego zbędnego słowa, bez jednej zbędnej myśli.” The Range
„Podstępnie druzgocąca powieść o rodzinie, wierze i tożsamości, zarazem filozoficzna i osobista […]. Zakres możliwości zademonstrowany przez Gyasi zbija z nóg.” „USA Today”
„To powieść zahaczająca o filozofię, zgłębiająca złożone aspekty życia, bez podsuwania pewnych odpowiedzi, [bez wyjaśniania] tajemnic, które nas zraniły […]. Wyważona, powściągliwa proza Gyasi sprawia, że [stawiane przez nią] pytania są jeszcze bardziej przejmujące.” „The San Francisco Chronicle”
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 312
Dotychczas ukazały się m.in.:
Miriam Toews, Głosy kobiet
Niviaq Korneliussen, Dolina Kwiatów
Willy Vlautin, Zawsze przychodzi noc
Claire Keegan, Drobiazgi takie jak te
Irene Solà, Ja śpiewam, a góry tańczą
Tara June Winch, Plon
Eduardo Halfon, Klasztor. Żałoba
Benjamín Labatut, Straszliwa zieleń
Gianfranco Calligarich, Ostatnie lato w mieście
Haśka Szyjan, Za plecami
Melissa Broder, Ryby
Już niebawem ukaże się:
Hila Blum, Jak kochać własną córkę
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Tytuł oryginału angielskiego Transcendent Kingdom
Projekt okładki Urszula Gireń
Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś
Copyright © 2020 by YNG Books, Inc.
All rights reserved
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Czarne, 2023
Copyright © for the Polish translation by Hanna Pustuła-Lewicka, 2023
Opieka redakcyjna Jakub Bożek
Redakcja Sandra Trela
Korekta Beata Marzec / d2d.pl, Małgorzata Poździk / d2d.pl
Skład Robert Oleś
Konwersja i produkcja e-booka: d2d.pl
ISBN 978-83-8191-750-6
Tinie
Świat nasz jest nasycony świetnym blaskiem Boga.
Ten blask chciałby wybuchnąć jak błysk złotych listków
Gerard Manley Hopkins, Blask Boga, przeł. Stanisław Barańczak
Nic nie przybywa do Wszechświata
I nic go nie opuszcza.
Sharon Olds, Granice
Kiedy myślę o mojej matce, zawsze wyobrażam sobie podwójne łóżko, w którym leży, pokój wypełniony wyćwiczonym bezruchem. Opanowywała łóżko na wiele miesięcy, jak wirus, najpierw, kiedy byłam dzieckiem, i później, kiedy byłam na studiach doktoranckich. Za pierwszym razem wysłali mnie do Ghany, żebym ją przeczekała. Kiedy tam byłam, szłam z ciotką przez Kejetia Market, gdy nagle załapała mnie za ramię i pokazała coś palcem.
– Patrz, wariat – powiedziała w języku twi. – Widzisz? Wariat.
Zmartwiałam z przerażenia. Ciotka mówiła bardzo głośno, a tamten człowiek, wysoki mężczyzna ze zlepionymi kurzem dredami, był dostatecznie blisko, by to usłyszeć.
– Widzę, widzę – syknęłam.
Mężczyzna minął nas, mamrocząc coś pod nosem i wykonując rękami zamaszyste, jemu tylko zrozumiałe gesty. Ciotka kiwnęła z zadowoleniem głową i poszłyśmy dalej. Przeciskałyśmy się przez tłum ludzi na przyprawiającym o agorafobię targowisku, aż wreszcie dotarłyśmy do straganu, na którym miałyśmy spędzić resztę poranka, handlując podrobionymi torebkami. Przez trzy miesiące mojego pobytu w Ghanie sprzedałyśmy tylko cztery.
Nadal nie do końca rozumiem, dlaczego ciotka pokazała mi tamtego mężczyznę. Może sądziła, że w Ameryce nie ma wariatów i jeszcze żadnego nie widziałam. A może myślała o mojej matce, o prawdziwej przyczynie moich przymusowych wakacji w Ghanie, gdzie na całe lato utknęłam z ciotką, którą ledwo znałam, i zlewałam się potem na straganie, podczas gdy moja matka dochodziła do zdrowia w naszym domu w Alabamie. Miałam jedenaście lat i wiedziałam, że matka nie jest chora, nie w taki sposób, do jakiego byłam przyzwyczajona. Nie rozumiałam, z czego się musi wyleczyć. Nie rozumiałam, ale jednak rozumiałam. I kiedy ciotka pokazała palcem mężczyznę na targowisku, moje zażenowanie wiązało się nie tylko z nim.
– Ta. Tak właśnie wygląda wariat – powiedziała.
Lecz ja usłyszałam niewypowiedziane na głos imię matki. Widziałam jej twarz, nieruchomą jak woda w stawie, dłoń pastora spoczywającą miękko na jej czole, pokój wypełniony szmerem cichej modlitwy. Nie jestem pewna, czy wiedziałam wtedy, jak wygląda wariat, lecz wciąż jeszcze na dźwięk tego słowa w mojej głowie pojawia się przedzielony na pół ekran, z mężczyzną z dredami z Kejetia po jednej stronie i mamą w łóżku po drugiej. Myślę, że wtedy na targowisku nikt nie zwrócił na niego uwagi, nie okazał lęku ani obrzydzenia, z wyjątkiem mojej ciotki, która poleciła mi na niego patrzeć. Mimo zamaszystych gestów i mamrotania pod nosem wydał mi się wtedy wcieleniem spokoju.
Ale moja matka w swoim łóżku, nieskończenie nieruchoma, szalała w środku.
Za drugim razem telefon zadzwonił, kiedy pracowałam w laboratorium w Stanfordzie. Musiałam rozdzielić dwie myszy, które próbowały rozszarpać się na kawałki w skrzynce wielkości pudełka po butach. W rogu znalazłam strzęp mięsa, ale nie wiedziałam, która zaczęła. Obie krwawiły i uciekały rozpaczliwie, gdy starałam się je złapać, chociaż nie miały dokąd uciec.
– Słyszysz, Gifty, prawie od miesiąca nie była w kościele. Dzwoniłem do niej, ale nie odbiera. Zaglądam do niej od czasu do czasu, żeby sprawdzić, czy ma co jeść i w ogóle, ale myślę… Myślę, że to się znowu dzieje.
Milczałam. Myszy się uspokoiły, lecz wciąż miałam przed oczami scenę ich walki i martwiłam się o moje badania. Martwiłam się o wszystko.
– Gifty? – powiedział pastor John.
– Wezmę ją do siebie – odparłam.
Nie wiem, jak pastorowi udało się wsadzić matkę do samolotu. Gdy odbierałam ją na lotnisku w San Francisco, wydawała się nieobecna, wyzuta z sił. Wyobraziłam sobie, że pastor John złożył jej wiotkie ciało jak kombinezon – ramiona skrzyżowane na piersi, nogi położone na ramionach – schował ją do walizki z nalepką „Obchodzić się ostrożne” i wręczył stewardesie.
Objęłam ją sztywno i poczułam, jak kurczy się pod moim dotykiem. Nabrałam głęboko powietrza.
– Nadałaś bagaż?
– Daabi – odparła.
– Okej, bez bagażu. Świetnie, możemy od razu iść do samochodu.
Sztuczna jak słodzik wesołość mojego głosu zirytowała mnie do tego stopnia, że ugryzłam się w język, by zatrzeć jej smak. Zabolało, wyssałam kropelkę krwi.
Podreptała za mną do mojego priusa. W lepszych okolicznościach wyśmiałaby go jako fanaberię po latach jeżdżenia furgonetkami i SUV-ami w Alabamie. Czasem nazywała mnie „Gifty, moje krwawiące serce”. Nie wiem, skąd wytrzasnęła tę frazę, mogę się tylko domyślać, że pastor John oraz wszelkiej maści telewizyjni kaznodzieje, których lubiła słuchać przy gotowaniu, używali jej pod adresem ludzi takich jak ja, wychodźców z Alabamy, żyjących w świecie wśród grzeszników, zapewne dlatego, że krwawiące serca czyniły z nas słabeuszy, niezdolnych przetrwać wśród prawdziwych twardzieli, wybrańców Jezusa w pasie biblijnym. Uwielbiała Billy’ego Grahama, który wypowiadał zdania w rodzaju: „Prawdziwy chrześcijanin nie boi się oddać swojej gadającej papugi miejscowym plotkarom”.
W dzieciństwie uważałam oddanie komuś swojej papugi za okrucieństwo.
Najśmieszniejsze we frazach, które podłapywała moja matka, było to, że zawsze musiała je trochę przekręcić. Nie byłam zwykłym krwawiącym sercem, lecz jej krwawiącym sercem. Coś wołało o zemstę, zamiast o pomstę do nieba. Jej ghański akcent zabarwił się domieszką wymowy z południowych stanów. To mi przypominało moją przyjaciółkę Anne, która miała kasztanowe włosy, ale niekiedy, muśnięte promieniem słońca, nagle okazywały się rude.
Mama siedziała w samochodzie cicho jak myszka i patrzyła w okno pasażera. Próbowałam wyobrażać sobie krajobraz widziany jej oczami. Kiedy przyjechałam do Kalifornii, wszystko wydawało mi się niezwykle piękne. Nawet pożółkła trawa, wysuszona przez słońce i niekończącą się suszę, wyglądała magicznie. To musi być Mars, pomyślałam wtedy, bo jakim cudem to też miałaby być Ameryka? Przypomniałam sobie szarozielone pastwiska mojego dzieciństwa, niskie pagórki, które nazywaliśmy górami. Bezkresność zachodniego krajobrazu mnie przytłoczyła. Przyjechałam do Kalifornii, żeby się zagubić, żeby się znaleźć. Kiedy byłam w koledżu, przeczytałam Waldena, bo chłopak, o którym myślałam, że jest piękny, powiedział mi, że to piękna książka. Niczego nie rozumiałam, ale ciągle coś podkreślałam, łącznie z tym: Dopiero gdy zbłądzimy, czyli innymi słowy, zgubiwszy drogę, zgubimy się na tym świecie, zaczynamy naprawdę odnajdywać siebie i zdawać sobie sprawę z naszego położenia i z nieskończonej liczby naszych związków[1].
Jeśli moją matkę także poruszył krajobraz za oknem samochodu, nie było tego po niej widać. Przesunęłyśmy się do przodu w korku, pochwyciłam spojrzenie mężczyzny w sąsiednim samochodzie. Pośpiesznie odwrócił wzrok, znów na mnie spojrzał i znów odwrócił spojrzenie. Chciałam go wprawić w zakłopotanie albo może przekazać mu moje własne, więc się na niego gapiłam. Jego zaciśnięte na kierownicy dłonie powiedziały mi, że usilnie stara się na mnie nie zerkać. Zbielałe kłykcie, poprzecinane żyłami, otoczone czerwoną obwódką. Poddał się, popatrzył na mnie ze złością i poruszył ustami, wymawiając bezdźwięcznie „Czego?”. Już dawno zauważyłam, że w korku na moście ludzie robią się bardzo nerwowi. Wnętrze każdego samochodu ukazywało scenkę na skraju załamania, kierowcy spoglądali na wodę i myśleli: Czy w razie czego zdołam się jakoś wydostać?”. Korek się skończył, znowu pognaliśmy przed siebie. W kipieli pojazdów mężczyzna wydawał się tak blisko, że ręką sięgnąć. Co by zrobił, gdyby mógł mnie dotknąć? Gdyby nie musiał trzymać swojej wściekłości wewnątrz hondy accord, gdzie by się ona wylała? Odwróciłam od niego wzrok.
– Jesteś głodna? – spytałam matkę.
Wzruszyła ramionami, nie odklejając oczu od szyby. Poprzednim razem w ciągu dwóch miesięcy straciła siedemdziesiąt funtów. Po wakacjach w Ghanie ledwo ją poznałam, tę kobietę, która zawsze uważała chudych ludzi za osobistą zniewagę, jakby wskutek lenistwa albo wady charakteru nie umieli się cieszyć dobrym posiłkiem. A potem dołączyła do ich szeregów. Zapadnięte policzki, sflaczały brzuch. Zrobiła się pusta, zniknęła.
Postanowiłam twardo, że nie dopuszczę do tego po raz drugi. Kupiłam w sieci ghańską książkę kucharską, by wynagrodzić matce lata, kiedy starałam się nie wchodzić do jej kuchni, i przez parę ostatnich dni ćwiczyłam przyrządzanie kilku potraw w nadziei, że przed jej przyjazdem zdążę doprowadzić je do perfekcji. Nabyłam frytkownicę, chociaż moje stypendium doktoranckie nie pozwalało mi na takie szaleństwa jak bofroty[2] i plantany. Mama najbardziej lubiła smażone jedzenie. Jej matka handlowała smażeniną z wózka na ulicy w Kumasi. Babcia należała do ludu Fante, pochodziła z nadmorskiego Abandze i była znana ze swojej pogardy dla Aszantów. Nawet po dwudziestu latach mieszkania w ich stolicy odmawiała rozmawiania w twi. Jeśli chciałeś coś kupić z jej wózka, musiałeś słuchać jej języka.
– Dojechałyśmy.
Wysiadłam z samochodu, żeby jej pomóc. Ruszyła przodem, szła parę kroków przede mną, chociaż nigdy wcześniej nie była w moim obecnym mieszkaniu. Odwiedziła mnie w Kalifornii tylko dwa razy.
– Przepraszam za bałagan – powiedziałam, mimo że w mieszkaniu nie było bałaganu. W każdym razie widocznego dla mnie, ale ja to nie ona. Zawsze, kiedy mnie odwiedzała przez te wszystkie lata, przesuwała palcem po przedmiotach, których nigdy by mi nie przyszło do głowy czyścić, takich jak tylna strona rolety, zawiasy drzwi. Oskarżycielskim gestem pokazywała mi pokryty czarnym kurzem palec, a ja mogłam najwyżej wzruszyć ramionami.
– Czystość to pobożność – mówiła.
– Czystość jest bliska pobożności – poprawiałam ją.
Rzucała mi gniewne spojrzenie. Co za różnica?
Pokierowałam ją do sypialni. Cichutko wpełzła do łóżka i odpłynęła w sen.
Kiedy tylko rozległo się jej chrapanie, wymknęłam się z mieszkania i pojechałam sprawdzić, jak się miewają moje myszy. Rozdzieliłam je, ale bardziej poraniona nadal kuliła się z bólu w rogu swojego pudełka. Nie byłam pewna, czy przeżyje. Zalała mnie fala niewytłumaczalnego smutku. Kiedy dwadzieścia minut później przyszedł Han, kolega z laboratorium, i zobaczył, że płaczę w kącie, od razu wiedziałam, że nie odważę się mu przyznać, iż zalewam się łzami z powodu umierającej myszy.
– Nieudana randka – powiedziałam Hanowi.
Przez jego twarz przemknął wyraz przerażenia, ale udało mu się wykrztusić kilka pocieszających słów. Wyobraziłam sobie, co myśli: Wybrałem nauki empiryczne, żeby nie mieć do czynienia z uczuciowymi kobietami. Mój płacz zmienił się w śmiech, gromki i zasmarkany. Przerażenie na twarzy Hana stało się jeszcze wyraźniej czytelne, jego uszy poczerwieniały tak, że przypominały światła hamowania. Przestałam się śmiać i wybiegłam z laboratorium do łazienki, gdzie długo wpatrywałam się w swoje odbicie w lustrze. Zapuchnięte, zaczerwienione oczy, nos jak posiniaczony, skóra wokół nozdrzy sucha i łuszcząca od wycierania.
– Weź się w garść – powiedziałam kobiecie w lustrze, ale wydało mi się to straszliwie banalne, jakbym odgrywała scenę w jakimś filmie.
Odniosłam wrażenie, że nie mam żadnej siebie, żeby ją wziąć w garść, albo raczej, że mam ich tysiące, za dużo, by dało się je ogarnąć. Jedna z nich stała w łazience i odgrywała scenę z filmu, inna patrzyła w laboratorium na ranną mysz, której nie darzyłam żadnymi uczuciami, a mimo to jej cierpienie jakoś mnie zredukowało. Albo pomnożyło. Kolejna ja ciągle myślała o mamie.
Mysia bójka wstrząsnęła mną, zaczęłam sprawdzać stan zwierząt częściej, niż było to konieczne, by uciec w ten sposób od niepokoju. Tamtego dnia, kiedy przyjechała moja matka, gdy przyszłam do laboratorium, Han już tam był, operował swoje myszy. Jak zawsze, kiedy przychodził przede mną, ustawiał termostat na niską temperaturę. Zadrżałam z zimna.
– Hej – powiedział, podnosząc wzrok znad roboty.
– Hej.
Od kilku miesięcy dzieliliśmy wspólną przestrzeń, ale to było zasadniczo wszystko, co do siebie mówiliśmy, z wyjątkiem tamtego dnia, kiedy zobaczył, jak płaczę. Od tamtej pory Han częściej się do mnie uśmiechał, ale ilekroć próbowałam go wciągnąć w rozmowę, jego uszy nadal stawały się płomiennie czerwone.
Sprawdziłam swoje myszy i doświadczenia. Żadnych bijatyk, żadnych niespodzianek.
Wróciłam do domu. Mama nadal leżała w sypialni pod obłokiem pościeli. Z jej ust wydobywało się coś w rodzaju mruczenia. Tak długo mieszkałam już sama, że nawet ten cichy dźwięk, ledwie szum, wytrącił mnie z równowagi. Zapomniałam, jak to jest mieszkać z matką, opiekować się nią. Przez długi czas, właściwie przez większość mojego życia, byłyśmy tylko ja i ona, ale to nie była nasza naturalna konfiguracja. Wiedziała o tym i ja o tym wiedziałam, lecz obie starałyśmy się ignorować prawdę, że dawniej było nas czworo, potem troje, teraz my dwie. Kiedy mama odejdzie, z własnego wyboru albo nie, zostanie tylko jedna.
Kochany Boże,
zastanawiam się, gdzie jesteś. To znaczy wiem, że jesteś tutaj, ze mną, ale gdzie dokładnie? W kosmosie?
Kochany Boże,
Czarna Mamba przeważnie robi mnóstwo hałasu, ale kiedy jest wściekła, porusza się bardzo wolno i cicho, a potem nagle jest koło ciebie. Buzz mówi, że to dlatego, że jest afrykańską wojowniczką i umie się podkradać.
Buzz bardzo śmiesznie ją naśladuje. Krąży chyłkiem, a potem nagle robi się bardzo wielki, podnosi coś z podłogi i mówi: „Co to jest?”. Nie naśladuje już Chin Chin Mana.
Kochany Boże,
jeśli jesteś w kosmosie, widzisz mnie, i jak ja dla Ciebie wyglądam? A Ty, jak wyglądasz, jeśli w ogóle masz jakiś wygląd?
Buzz mówi, że nie chciałby zostać kosmonautą, ja chyba też bym nie chciała, ale poleciałabym w kosmos, jeśli tam jesteś.
Kiedy było nas czworo, byłam za mała, żeby to doceniać. Mama opowiadała różne historie o ojcu. Miał sześć stóp i cztery cale wzrostu wzrostu i był najwyższym człowiekiem, jakiego widziała w swoim życiu, a może nawet najwyższym mężczyzną w Kumasi. Często kręcił się przy wózku babci, żartując z jej fantyjskiego uporu, przymilając się do niej, żeby dała mu za darmo torebkę achomo, które nazywał chin chin[3], jak Nigeryjczycy z miasta. Matka miała trzydzieści lat, kiedy się poznali, i trzydzieści jeden, kiedy wzięli ślub. Jak na ghańskie standardy była już starą panną, ale mówiła, że Bóg kazał jej czekać, a kiedy spotkała ojca, zrozumiała, na co.
Nazywała go Chin Chin Manem, tak jak mówiła na niego jej matka. Kiedy byłam bardzo mała i chciałam, żeby opowiedziała mi o nim jakąś historię, dzwoniłam łyżeczką o szklankę tak długo, aż się zgodziła.
– Opowiedz mi o Chin Chin Manie – prosiłam.
Prawie nigdy nie myślałam o nim jako o ojcu.
Chin Chin Man był od niej sześć lat starszy. Rozpieszczany przez własną matkę, nie czuł potrzeby się żenić. Został wychowany w religii katolickiej, lecz kiedy mama dostała go w swoje ręce, zaciągnęła go do Jezusa z jej kościoła zielonoświątkowego. Tego samego, w którym pewnego skwarnego dnia zostali sobie poślubieni w obecności tylu gości, że po dwustu przestali liczyć.
Modlili się o dziecko, ale miesiąc po miesiącu, rok po roku, nie przychodziło na świat. Moja matka po raz pierwszy w życiu zwątpiła w Boga. Teraz, gdy się zestarzałam, mam tej rozkoszy zażywać! I pan mój jest stary!
– Możesz mieć dziecko z inną – zaproponowała, w obliczu milczenia Boga przejmując inicjatywę, ale Chin Chin Man tylko ją wyśmiał.
Mama spędziła trzy dni na modlitwie i poście w salonie domu babci. Musiała wyglądać jak wiedźma, cuchnąć przeraźliwie jak bezpański pies, ale kiedy stamtąd wyszła, oznajmiła ojcu: „Teraz”, przyszedł do niej i się z nią położył. Dziewięć miesięcy później urodził się mój brat, Nana, Izaak mojej matki.
Mawiała: „Szkoda, że nie widziałaś, jak Chin Chin Man uśmiechał się do Nany”. Całą twarzą. Jego oczy pałały, usta rozciągały się tak, że sięgały od ucha do ucha, a uszy podjeżdżały do góry. Twarz Nany odwzajemniała się takim samym uśmiechem. Serce ojca było przyćmioną ze starości żarówką. Nana był czystym światłem.
Nana nauczył się chodzić w wieku siedmiu miesięcy. Stąd wiedzieli, że będzie wysoki. Był oczkiem w głowie całego osiedla. Sąsiedzi pożyczali go na przyjęcia.
– Przyjdziesz z nim do nas? – prosili, bo chcieli wypełnić swój dom jego uśmiechem, jego krzywonogim dziecięcym tańcem.
Każdy uliczny sprzedawca miał dla Nany jakiś drobiazg. Torebkę koko[4], kolbę kukurydzy, bębenek. „Czego nie mógłby mieć?”, zastanawiała się matka. Dlaczego nie całego świata? Wiedziała, że Chin Chin Man by się z nią zgodził. Nana, kochany i kochający, zasługiwał na wszystko co najlepsze. A co najlepszego miał mu do zaoferowania świat? Dla Chin Chin Mana było to achomo mojej babki, gwar Kejetia Market, czerwona glina, fufu[5] jego matki, utarte dokładnie tak, jak trzeba. Kumasi, Ghana. Mama nie była tego taka pewna. Miała kuzynkę, która mieszkała w Ameryce i dość regularnie przysyłała stamtąd pieniądze i ubrania, a to musiało oznaczać, że po drugiej stronie Atlantyku pieniądze i ubrania występują w ogromnych ilościach. Odkąd urodził się Nana, Ghana zaczęła się robić za ciasna. Matka chciała, żeby miał przestrzeń do dorastania.
Kłócili się, kłócili i kłócili, ale Chin Chin Man był z natury spolegliwy, więc matka szybko postawiła na swoim i tydzień później wysłała zgłoszenie do udziału w loterii wizowej. W tamtych czasach niewielu Ghańczyków emigrowało do Ameryki, można więc było aplikować i wygrać zieloną kartę. Kilka miesięcy później mama dowiedziała się, że wylosowała kartę stałego pobytu w Ameryce. Spakowała niewielki dobytek, zgarnęła Nanę i wyjechała do Alabamy – do stanu, o którym nigdy wcześniej nie słyszała – bo tam jej kuzynka kończyła właśnie doktorat. Chin Chin Man miał do niej dołączyć później, kiedy odłożą pieniądze na drugi bilet i własny dom.
Mama spała cały dzień i całą noc, każdego dnia i każdej nocy. Była nie do ruszenia. Kiedy tylko mogłam, próbowałam namówić ją, żeby coś zjadła. Zaczęłam robić koko, ulubione danie mojego dzieciństwa. Musiałam pójść do trzech różnych sklepów, żeby kupić właściwy rodzaj prosa, właściwy rodzaj łusek kukurydzianych i właściwe fistaszki do posypania. Liczyłam na to, że owsianka przyjmie się z automatu. Rano przed wyjściem do pracy zostawiałam miskę przy jej łóżku, a kiedy wracałam, powierzchnię pokrywała zaschnięta błona. Warstwa pod spodem była tak twarda, że wydłubanie jej do zlewu kosztowało mnie naprawdę dużo wysiłku.
Mama zawsze leżała odwrócona do mnie plecami. Jakby miała jakiś wewnętrzny czujnik, który uprzedzał ją, kiedy wejdę do pokoju z miseczką koko. Wyobraziłam sobie film o naszym życiu, przeskakujące u dołu kadru numery dni, ja w różnych ubraniach, ale poza tym wszystko tak samo.
Po mniej więcej pięciu dniach takiego życia weszłam do pokoju, a moja matka nie spała i leżała twarzą do mnie.
– Gifty – powiedziała, kiedy odstawiłam miseczkę z koko – nadal się modlisz?
Milej byłoby skłamać, ale nie byłam już miła. Niewykluczone, że nigdy nie byłam. Jak przez mgłę pamiętałam, że byłam miła jako dziecko, ale może pomyliło mi się z niewinnością. Nie czułam prawie żadnej ciągłości między sobą w dzieciństwie i tym, kim byłam teraz, i nie widziałam sensu nawet w zastanawianiu się, czy nie okazać mamie czegoś w rodzaju miłosierdzia. Czy okazałabym jej miłosierdzie, gdybym była dzieckiem?
– Nie – odparłam.
W dzieciństwie się modliłam. Pilnie studiowałam Biblię i prowadziłam dziennik z listami do Boga. Byłam ostrożna do granic paranoi, więc powymyślałam pseudonimy dla wszystkich ludzi w moim życiu, którym moim zdaniem należała się kara od Boga.
Lektura pamiętnika nie pozostawia wątpliwości co do tego, że byłam chrześcijanką spod znaku Boża sprawiedliwość potępieniem grzeszników i wierzyłam w zbawczą moc kary. Ponieważ jest napisane, że czasu swego, czyli wyznaczonego czasu „powinie się noga ich” i upadną przechyleni przez swój własny ciężar[6].
Mama otrzymała pseudonim Czarna Mamba, bo właśnie uczyliśmy się w szkole o wężach. Tamtego dnia nauczycielka wyświetliła nam film, w którym wąż o długości siedmiu stóp, przywodzący na myśl smukłą kobietę w obcisłej skórzanej sukni, sunął zygzakiem przez Saharę i polował na pustynne wiewiórki.
Wieczorem po lekcji o wężach napisałam w pamiętniku:
Kochany Boże,
Czarna Mamba ostatnio zrobiła się dla mnie naprawdę wredna. Wczoraj powiedziała mi, że jeśli nie będę sprzątać w moim pokoju, nigdy nie znajdę sobie męża.
Mój brat Nana nosił pseudonim Buzz. Nie pamiętam już teraz dlaczego. Przez pierwsze lata dziennika Buzz był moim bohaterem:
Kochany Boże,
dziś Buzz dogonił furgonetkę z lodami. Kupił owocową petardę dla siebie i tubkę „Jabbadabbaduba” dla mnie.
Albo:
Kochany Boże,
dziś w świetlicy nikt nie chciał być moim partnerem w wyścigu na trzech nogach, bo powiedzieli, że jestem za mała, i wtedy przyszedł Buzz, i powiedział, że ze mną pobiegnie! I zgadnij co? Wygraliśmy, i to ja zdobyłam puchar.
Czasem mnie złościł, ale w tamtych czasach jego przewinienia były niewinne, błahe.
Kochany Boże,
Buzz bez przerwy wchodzi do mojego pokoju bez pukania! Nie cierpię go!
Jednak kilka lat później moje prośby o boską interwencję całkowicie zmieniły charakter.
Kochany Boże,
wczoraj wieczorem Buzz wrócił do domu i zaczął się wydzierać na CzM. Usłyszałam jej płacz i zeszłam na dół zobaczyć, co się dzieje, chociaż miałam być w łóżku. (Przepraszam). Kazała mu być cicho, bo mnie obudzi, ale on wziął telewizor i walnął nim o podłogę, a potem wybił dziurę w ścianie i rozkrwawił sobie rękę. CzM zaczęła płakać, spojrzała do góry i zobaczyła, że tam stoję. Biegiem wróciłam do pokoju, a Buzz krzyknął za mną: spieprzaj stąd wścibska pizdo. (Co to jest pizda?)
Miałam dziesięć lat, kiedy to napisałam. Starczało mi rozumu, by używać pseudonimów i notować nowe słowa, lecz nie przyszło mi do głowy, że każdy od razu odgadnie, kto się pod nimi ukrywa. Trzymałam dziennik pod materacem. Moja matka należy do osób, które sprzątają pod materacami, więc jestem pewna, że prędzej czy później musiała go znaleźć. Jeśli tak było, nigdy się z tym nie zdradziła. Gdy Nana rozwalił telewizor, matka wbiegła na górę i zamknęła się ze mną na klucz. Nana szalał na dole. Złapała mnie za ramię, pociągnęła w dół i obie uklękłyśmy przy łóżku i modliłyśmy się w twi.
Awurade, bɔ me ba barima ho ban. Awurade, bɔ me ba barima ho ban. Panie, chroń mojego syna. Panie, chroń mojego syna.
– Trzeba się modlić – powiedziała teraz moja matka, sięgając po koko.
– Wyszła mi taka, jak trzeba? – zapytałam.
Patrzyłam, jak zjada dwie łyżki i odstawia miskę na szafkę nocną.
Wzruszyła ramionami i znów odwróciła się do mnie tyłem.
Pojechałam do laboratorium. Hana tam nie było, więc temperatura w pomieszczeniu nadawała się do życia. Powiesiłam kurtkę na oparciu krzesła, przyszykowałam się, a potem złapałam dwie myszy i zaczęłam przygotowywać je do zabiegu. Zgoliłam futerko na łebkach, odsłaniając skalpy. Ostrożnie przewiercałam się przez czaszki, ocierając krew, dopóki nie zobaczyłam ich jaskrawo czerwonych mózgów. Klatki piersiowe uśpionych myszy unosiły się miarowo i opadały z każdym nieświadomym oddechem.
Robiłam to już milion razy, ale i tak widok mózgu wprawiał mnie w podziw. Świadomość, że nawet gdyby udało mi się zrozumieć malutki narząd tej jednej myszki, i tak nie powiedziałby mi wszystkiego o znacznie bardziej złożonym narządzie w mojej głowie. Mimo to musiałam próbować zrozumieć i z tego ograniczonego rozumienia ekstrapolować na przedstawicieli gatunku Homo sapiens, najbardziej skomplikowanego zwierzęcia, jedynego zwierzęcia, przekonanego, że sięgnęło poza granice swojego królestwa, jak zwykła mawiać moja nauczycielka biologii w liceum. Ta pewność, to sięganie mieszkało w tym narządzie. Nieskończonym, niepoznawalnym, uduchowionym, może nawet magicznym. Zamieniłam zielonoświątkową wiarę mojego dzieciństwa na tę nową religię, nową misję, chociaż wiedziałam, że nigdy się nie dowiem wszystkiego.
Kończyłam doktorat na Wydziale Medycznym Uniwersytetu Stanforda. Moje badania dotyczyły obwodów neuronalnych sterujących zachowaniem pod wpływem układu nagrody. Kiedyś na randce, rok po licencjacie, zanudziłam faceta na śmierć opowiadaniem, co robiłam tamtego dnia. Zabrał mnie do Tofu House w Palo Alto. Patrzyłam, jak się męczy z pałeczkami, jak upuszcza kilka kawałków bulgogi na rozłożoną na kolanach serwetkę, i opowiadałam mu ze szczegółami o przyśrodkowej korze przedczołowej, jądrze półleżącym, obrazowaniu metodą dwufotonową wapnia.
– Wiemy, że przyśrodkowa kora przedczołowa odgrywa zasadniczą rolę w tłumieniu zachowań związanych z układem nagrody, ale nie znamy dokładnych obwodów neuronalnych.
Poznałam go na OkCupid. Miał włosy koloru słomy i skórę w ostatniej fazie oparzenia słonecznego. Wyglądał jak surfer z południowej Kalifornii. Kiedy wymienialiśmy esemesy, zastanawiałam się, czy jestem pierwszą czarną dziewczyną, z którą chce się umówić, czy przypadkiem nie odhacza pozycji z listy nowych, egzotycznych rzeczy, których chciałby spróbować, takich jak koreańskie jedzenie przed nami, z którym dał już za wygraną.
– Uch – odezwał się. – Brzmi ciekawie.
Może nie tego się spodziewał. W dwudziestoośmioosobowym zespole mojego laboratorium znajdowało się tylko pięć kobiet, a ja byłam jedną z trzech czarnych doktorantek na wydziale. Powiedziałam Surferowi, że robię doktorat, ale nie wspomniałam z czego, żeby go nie wystraszyć. Neurobiologia kojarzyła się z „inteligencją”, ale już niekoniecznie z „seksownością”. Poza tym byłam czarna, więc mógł uznać, że to już za bardzo odbiega od normy. Więcej do mnie nie zadzwonił.
Od tej pory mówiłam na randkach, że uzależniam myszy od kokainy, a potem im ją odstawiam.
Dwóch na trzech zadawało to samo pytanie.
– Czyli masz kokainę na tony?
Nie informowałam ich, że przerzuciliśmy się z kokainy na odżywkę Nutrivigor. Była łatwiej dostępna i myszy szybko się od niej uzależniały. Bawiło mnie, że mogę zaimponować czymś interesującym i nielegalnym tym mężczyznom, z którymi przeważnie szłam do łóżka raz i więcej ich nie widziałam. Ekran mojego telefonu rozświetlający się ich imionami jeszcze godziny, dnie i tygodnie po tym, jak widzieli mnie nagą i wbijali paznokcie, czasem do krwi, w moje plecy, dawał mi poczucie władzy. Czytając ich esemesy, lubiłam dotykać śladów, które zostawili. Miałam wrażenie, że mogę zatrzymać ich tam w zawieszeniu, same imiona na ekranie smartfona, lecz w pewnym momencie przestawali dzwonić, szli dalej ze swoim życiem i wtedy czerpałam siłę z ich milczenia. Przynajmniej przez chwilę. Nie byłam przyzwyczajona do poczucia władzy w związkach, poczucia władzy w seksie. Przez całe liceum nikt mnie nie zabrał na randkę. Ani razu. Nie byłam wystarczająco cool, wystarczająco biała. W koledżu byłam nieśmiała i skrępowana, nie zrzuciłam jeszcze do końca skóry chrześcijaństwa, które nakazywało zachować siebie dla męża i zaraziło mnie strachem przed mężczyznami i własnym ciałem. Wszelki grzech, jakiego człowiek się dopuszcza, jest poza ciałem; ale kto się wszeteczeństwa dopuszcza, ten grzeszy przeciwko własnemu ciału.
– Jestem ładna, prawda? – zapytałam raz mamę.
Stałyśmy przed lustrem, nakładała makijaż przed wyjściem do pracy. Nie wiem, ile miałam lat, pamiętam tylko, że nie wolno mi się jeszcze było malować. Musiałam to robić chyłkiem, nie przy niej, ale to nie było trudne. Ciągle pracowała. Nigdy jej przy mnie nie było.
– Co to za pytanie? – zapytała. Złapała mnie za ramię i szarpnęła w stronę lustra. – Spójrz – poleciła.
W pierwszej chwili wydawało mi się, że jest na mnie zła. Próbowałam patrzeć gdzie indziej, ale za każdym razem, kiedy odwracałam wzrok, zmuszała mnie do spojrzenia w lustro. Szarpnęła mnie tyle razy, że myślałam, iż stracę rękę.
– Spójrz na dzieło Boga. Spójrz na moje dzieło – powiedziała w twi.
Długo patrzyłyśmy na nasze odbicia w lustrze. W końcu zadzwonił budzik, który mówił matce, kiedy czas skończyć jedną pracę i zacząć drugą. Domalowała usta, pocałowała swoje odbicie w lustrze i wybiegła z domu. Po jej wyjściu dalej gapiłam się w lustro, całując własne odbicie.
Patrzyłam, jak moje myszy wracają do życia, półprzytomne po narkozie i zamroczone środkami znieczulającymi, które im podałam. Wstrzyknęłam wirusy w jądra półleżące i wszczepiłam do mózgów soczewki, by obserwować w czasie doświadczenia uruchamiające się neurony. Czasem zastanawiałam się, czy myszy czują dodatkowy ciężar w głowach, ale starałam się nie myśleć o nich w ten sposób, nie uczłowieczać ich, ponieważ bałam się, że to utrudni mi pracę. Sprzątnęłam stanowisko i poszłam do mojej kanciapy, spróbować coś napisać. Powinnam pracować nad artykułem, prawdopodobnie ostatnim przed obroną. Najtrudniejsza część, zestawianie liczb, zwykle zajmowała mi tylko parę tygodni, ale tym razem ciągle odwlekałam ten etap. Powtarzałam doświadczenia tak długo, aż ich zakończenie, zabranie się do pisania, skończenie doktoratu zaczęło się wydawać niemożliwe. Przykleiłam nad biurkiem karteczkę z ostrzeżeniem, które miało mnie zdopingować. Codziennie dwadzieścia minut pisania, bo jeśli nie… Jeśli nie, to co? Chciałabym wiedzieć. Każdy wiedział, że to pusta groźba. Po dwudziestu minutach udawania, że coś robię, wyjęłam kartkę z dziennika sprzed lat, którą trzymałam w trzewiach biurka i odczytywałam ją w momentach największej frustracji, kiedy się czułam przygnębiona, samotna, beznadziejna i do niczego. Albo kiedy żałowałam, że nie mam posady za więcej niż tysiąc siedemset dolarów stypendium, które musiało mi wystarczyć na cały semestr w drogim mieście uniwersyteckim.
Kochany Boże,
Buzz idzie na bal na zakończenie roku i wystroił się w garnitur! Ciemnogranatowy, do tego różowy krawat i różowa poszetka. CzM musiała go specjalnie zamówić, bo Buzz jest taki wysoki, że w sklepie nic na niego nie mieli. Przez całe popołudnie robiliśmy mu zdjęcia, śmialiśmy się i ściskaliśmy, a CzM płakała i powtarzała w kółko „Jesteś taki piękny”. Potem zajechała limuzyna i zanim pojechał po swoją partnerkę, wystawił głowę przez szyberdach i nam pomachał. Wyglądał normalnie. Proszę Cię, Boże, spraw, żeby zawsze już taki był.
Trzy miesiące później mój brat umarł wskutek przedawkowania heroiny.
Kiedy w końcu zapragnęłam usłyszeć pełną historię o tym, dlaczego moi rodzice wyemigrowali do Ameryki, moja matka nie chciała jej już opowiadać. Wersja, którą mi przekazała – że postanowiła dać Nanie cały świat i Chin Chin Man niechętnie, ale się zgodził – jakoś mi nie wystarczała. Podobnie jak wielu Amerykanów miałam szczątkową wiedzę o reszcie świata. Przez wiele lat karmiłam dzieciaki z klasy zawiłymi kłamstwami o moim dziadku wojowniku, pogromcy lwów, wodzu plemienia.
– Właściwie to jestem księżniczką – powiedziałam Geoffreyowi, wiecznie zakatarzonemu koledze z zerówki.
Siedzieliśmy tylko we dwoje przy stoliku na samym końcu klasy. Podejrzewałam, że wylądowałam tam za karę, żebym patrzyła na gila pod nosem Geoffreya i jeszcze mocniej czuła, że nie przynależę. Byłam zła i ze wszystkich sił starałam się zatruć Geoffreyowi życie.
– Nie, nie jesteś – odparł Geoffrey. – Czarni nie mogą być księżniczkami.
Po powrocie do domu spytałam mamę, czy to prawda, a ona kazała mi siedzieć cicho i nie zawracać jej głowy. Była to jej stała odpowiedź, kiedy prosiłam, by mi coś opowiedziała. Chciałam, żeby opowieści o jej życiu z moim ojcem w Ghanie były pełne królów, królowych i klątw, by tłumaczyły nieobecność ojca z większym rozmachem i elegancją niż prosta historia, którą znałam. Skoro nasza historia nie mogła być bajką, byłam gotowa zgodzić się na wersję telewizyjną, a w tamtych czasach telewizja pokazywała Afrykę wyłącznie w kontekście wojny albo głodu. W opowieściach matki nie było wojny, a jeśli pojawiał się w nich głód, to innego rodzaju – prosty głód ludzi, którzy jedzą jedno, a chcieliby coś innego. Prosty głód, niemożliwy do zaspokojenia. Ja też byłam głodna, a to, co opowiadała mi mama, było nie dość egzotyczne, nie dość rozpaczliwe, nie dostarczało mi amunicji do walki z Geoffreyem, jego gilami, panią przedszkolanką i miejscem na samym końcu klasy.
Od mamy dowiedziałam się, że Chin Chin Man dołączył do niej i Nany w Ameryce kilka miesięcy po ich przyjeździe do Alabamy. Pierwszy raz w życiu leciał wtedy samolotem. Złapał tro-tro[7] do Akry, miał tylko jedną walizkę i torbę z babcinymi achomo. Gdy jechał ściśnięty w dzikim tłoku, ponad trzy godziny na stojąco, cieszył się, że jest taki wysoki, bo mógł przynajmniej oddychać świeżym powietrzem nad głowami innych pasażerów.
Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.
[1] Henry David Thoreau, Walden, czyli życie w lesie, przeł. Halina Cieplińska, Poznań 1999, s. 189.
[2] Bofrot – ghańska odmiana pączków.
[3]Achomo, chi chin – małe kawałki pikantnego ciasta smażone w głębokim oleju, przekąska sprzedawana na ulicach w Ghanie i Nigerii.
[4]Koko – przyprawiona pikantnie owsianka, często sprzedawana na ulicy w plastikowych woreczkach.
[5]Fufu – tradycyjne afrykańskie danie, przypominające gulasz albo zupę, przyrządzane z mąki z plantanów (bananów rajskich), wołowiny, wędzonej ryby, papryki chili, cebuli oraz pomidorów z dodatkiem czosnku i imbiru.
[6] Jonathan Edwards, Kazania. Grzesznicy w ręku rozgniewanego Boga (1747) [w:] tegoż, Wybór pism, tom 2: Monografie, przeł. Michał Choiński, Piotr Kwiatkowski, Zuzanna Sierotnik, Wrocław 2014, s. 128.
[7] Tro-tro – w Ghanie przewożący pasażerów minibusik, kursujący na stałych trasach.
WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.
czarne.com.pl
Wydawnictwo Czarne
@wydawnictwoczarne
Sekretariat i dział sprzedaży:
ul. Węgierska 25A, 38-300 Gorlice
tel. +48 18 353 58 93
Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa
Dział promocji:
al. Jana Pawła II 45A lok. 56
01-008 Warszawa
Opracowanie publikacji: d2d.pl
ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków
tel. +48 12 432 08 52, e-mail: [email protected]
Wołowiec 2023
Wydanie I