Pozostała rodzina - Lisa Jewell - ebook + audiobook + książka

Pozostała rodzina audiobook

Lisa Jewell

4,3

Opis

Światowy bestseller,

kontynuacja „Idealnej rodziny”.

Inspektor Samuel Owusu zostaje wezwany nad brzeg Tamizy do makabrycznego odkrycia. Po zbadaniu znalezionych nad rzeką fragmentów zwłok okazuje się, że są one powiązane z niewyjaśnioną sprawą potrójnego morderstwa sprzed trzydziestu lat.

Rachel Rimmer również przeżywa szok. Otrzymuje wiadomość, że jej mąż został znaleziony martwy w piwnicy swojego domu we Francji. Okoliczności wskazują na działania intruza, ale policja prosi wdowę o przybycie na miejsce. Kobieta ma wyjaśnić śledczym niejasne kwestie dotyczące przeszłości Michaela.

Z kolei Lucy Lamb wreszcie wraca do Londynu, z którego wyjechała w obliczu rodzinnej tragedii. Kiedy zadomawia się w mieszkaniu swojego brata, ten niespodziewanie wyrusza w podróż. W poszukiwaniu chłopca, którego wspomnienie prześladuje ich oboje.

Kiedy wszyscy próbują rozwikłać osaczające ich tajemnice, odkrywają, że są połączeni w sposób, jakiego nigdy nie mogliby sobie wyobrazić.

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 11 godz. 13 min

Lektor: Łukasz Borkowski
Oceny
4,3 (185 ocen)
98
50
31
6
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
jurek357

Dobrze spędzony czas

Strasznie zagmatwana historia z motywem kryminalnym....
20
magnesik

Nie oderwiesz się od lektury

Absolutnie znakomita!!!
20
Maadlenm

Nie oderwiesz się od lektury

Ciekawa
20
anan20

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo wciągająca książka. Polecam serdecznie.
10
Malwi68

Dobrze spędzony czas

"Pozostała rodzina" autorstwa Lisy Jewell to kontynuacja "Idealnej rodziny". W poprzednim tomie długo nie mogłam się wciągnąć w fabułę, natomiast ta powieść pochłonęła mnie od razu. Większość bohaterów jest już znana z pierwszej części. Akcja prowadzona jest z różnych perspektyw, prezentując historie, które wzajemnie się przenikają. Szczęśliwa rodzina cieszy się swoim towarzystwem, lecz brakuje im Phina, chłopca, który po osiągnięciu pełnoletności zniknął bez śladu. Teraz zaprzyjaźniony dziennikarz odkrył jego trop, a Henrik postanowił go wyśledzić. W międzyczasie poszukiwacz ciekawostek odnajduje nad Tamizą worek ze szkieletem. Detektyw Samuel zajmuje się tą sprawą i odkrywa, że jest ona związana z niewyjaśnionym potrójnym morderstwem sprzed trzydziestu lat. Rachel Rimmer, która niedawno wzięła ślub z Dawidem, nie cieszy się długo małżeństwem. Dlaczego? Odpowiedź znajdziecie w powieści. Te trzy, z pozoru niezwiązane historie, splatają się, tworząc fascynującą opowieść. Wiele wątków,...
10



Ty­tuł ory­gi­nału: The Fa­mily Re­ma­ins
Co­py­ri­ght © Lisa Je­well, 2022 Co­py­ri­ght © Wy­daw­nic­two Po­znań­skie sp. z o.o., 2023 Co­py­ri­ght © for the Po­lish trans­la­tion by Agnieszka Bro­dzik, 2023
Re­dak­tor pro­wa­dzący: Bo­gu­mił Twar­dow­ski
Mar­ke­ting i pro­mo­cja: Ka­ro­lina Gu­zik
Re­dak­cja: Mi­ro­sław Rusz­kie­wicz
Ko­rekta: Agnieszka Paw­li­kow­ska, Mi­ro­sław Krzysz­kow­ski
Skład i ła­ma­nie: ME­LES-DE­SIGN
Pro­jekt okładki i stron ty­tu­ło­wych: Ma­riusz Ba­na­cho­wicz
Zdję­cie na okładce: © Kse­niya Kopna/Pe­xels
Ze­zwa­lamy na udo­stęp­nia­nie okładki książki w in­ter­ne­cie.
ISBN 978-83-67815-09-3
CZWARTA STRONA Grupa Wy­daw­nic­twa Po­znań­skiego sp. z o.o. ul. Fre­dry 8, 61-701 Po­znań tel. 61 853-99-10re­dak­cja@czwar­ta­strona.plwww.czwar­ta­strona.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Pa­mięci Steve’a Sim­mondsa

Ro­dziny spod Cheyne Walk 16

Lam­bo­wie

Henry Lamb sen. i Mar­tina Lamb

Henry Lamb jun., ich syn, który na­zy­wał sie­bie rów­nież Phi­ne­asem Thom­so­nem

Lucy Lamb, ich córka, nie­gdyś żona Mi­cha­ela Rim­mera; matka Libby, Marca i Stelli

Libby Jo­nes, córka Lucy, daw­niej Se­re­nity Lamb; w związku z dzien­ni­ka­rzem Mil­le­rem Roe

Thom­se­no­wie

Da­vid Thom­sen i Sally Thom­sen

Cle­mency Thom­sen, ich córka, te­raz za­miesz­kała w Korn­wa­lii

Phi­neas Thom­sen, znany też jako Finn Thom­sen, te­raz za­miesz­kały w Bot­swa­nie

Bir­die Dun­lop-Evers, mu­zyczka

Ju­stin Red­ding, chło­pak Bir­die

Pro­log

CZER­WIEC 2019

Sa­muel

– Ja­son Mott?

– Tak. Tu­taj. To ja.

Pa­trzę na mło­dego czło­wieka, który stoi ni­żej, po kostki w bło­cie na brzegu Ta­mizy. Ma włosy pia­sko­wego ko­loru, które wi­szą po obu stro­nach jego de­li­kat­nej, pie­go­wa­tej twa­rzy. Na nogi wcią­gnął się­ga­jące ko­lan gu­miaki, do tego wło­żył ka­mi­zelkę ko­loru khaki z licz­nymi kie­sze­niami, a ota­cza go krąg ga­piów. Pod­cho­dzę do niego, sta­ra­jąc się nie ubru­dzić bu­tów.

– Dzień do­bry – mó­wię. – Je­stem in­spek­tor Sa­muel Owusu. A to Saf­fron Brown z na­szego ze­społu tech­ni­ków me­dy­cyny są­do­wej. – Wi­dzę, że Ja­son Mott bar­dzo się stara ukryć swoją eks­cy­ta­cję obec­no­ścią dwojga praw­dzi­wych de­tek­ty­wów. Nie idzie mu to naj­le­piej. – Sły­sza­łem, że coś pan zna­lazł. Może mógłby pan wy­tłu­ma­czyć?

Ja­son kiwa z za­pa­łem głową.

– Tak. No więc, jak już mó­wi­łem przez te­le­fon, je­stem prze­wod­ni­kiem zbie­ra­czy. Pro­fe­sjo­nal­nym. I by­łem tu dzi­siaj rano ze swoją grupą, kiedy ten młody czło­wiek – wska­zuje chło­paka, na oko dwu­na­sto­let­niego – grze­bał w bło­cie i otwo­rzył tę torbę. – Te­raz kie­ruje na­szą uwagę na czarny wo­rek sto­jący na ja­kimś ka­mie­niu. – Pierw­szą za­sadą zbie­ra­czy jest nie do­ty­kać, ale to tak so­bie le­żało, jakby ktoś to tu­taj przed chwilą wy­rzu­cił, więc chyba mógł to otwo­rzyć.

Cho­ciaż nie mam bla­dego po­ję­cia o za­sa­dach zbie­ra­czy, rzu­cam chło­pa­kowi po­krze­pia­jące spoj­rze­nie, a on wzdy­cha z ulgą.

– Tak czy ina­czej, nie wiem, to zna­czy ża­den ze mnie eks­pert... – Ja­son Mott uśmie­cha się ner­wowo do Saf­fron i tro­chę się przy tym ru­mieni. – Ale po­my­śla­łem, że wy­glą­dają, jakby, no, były ludz­kie.

Pod­cho­dzę ostroż­nie do ka­mie­nia i roz­chy­lam lekko wo­rek. Saf­fron po­dąża za mną i za­gląda mi przez ra­mię. Pierw­sze, co nam się rzuca w oczy, to ludzka szczęka. Od­wra­cam się i pa­trzę na tech­niczkę. Ona kiwa głową, po czym wciąga rę­ka­wiczki i roz­kłada fo­lię.

– Cóż – rzu­cam, wsta­jąc i spo­glą­da­jąc na grupkę sto­jącą w bło­cie. – Mu­simy wszyst­kich stąd wy­pro­sić. Był­bym wdzięczny za współ­pracę.

Przez chwilę nikt się nie ru­sza. Po­tem Ja­son Mott na­gle ożywa i udaje mu się spra­wić, by wszy­scy wy­co­fali się z plaży na dal­szą część na­brzeża, gdzie stoją i da­lej się ga­pią. Za­raz w ich rę­kach po­ja­wiają się smart­fony, więc wo­łam:

– Pro­szę. Żad­nego fil­mo­wa­nia. To bar­dzo de­li­katna sprawa po­li­cji. Z góry dzię­kuję.

Te­le­fony zni­kają.

Ja­son Mott za­trzy­muje się w po­ło­wie scho­dów pro­wa­dzą­cych na brzeg i od­wraca do mnie.

– Czy to... – za­czyna. – To ludz­kie?

– Na to wy­gląda – od­po­wia­dam. – Ale nie bę­dziemy wie­dzieć na pewno, do­póki nie zo­staną zba­dane. Dzię­kuję za po­moc, pa­nie Mott. – Uśmie­cham się do niego cie­pło, li­cząc, że w ten spo­sób dam mu znak, by prze­stał za­da­wać py­ta­nia i od­szedł.

Saf­fron od­wraca się z po­wro­tem do ko­ści i za­czyna je wyj­mo­wać z worka na fo­lię.

– Małe – mówi. – Moż­liwe, że na­le­żały do dziecka. Albo drob­nej osoby do­ro­słej.

– Lecz zde­cy­do­wa­nie czło­wieka?

– Tak, zde­cy­do­wa­nie.

Sły­szę czyjś głos wo­ła­jący z na­brzeża. To Ja­son Mott. Wzdy­cham i spo­koj­nie zwra­cam się ku niemu.

– Wia­domo, ile mają lat? – krzy­czy Ja­son. – Tak na pierw­szy rzut oka?

Saf­fron uśmie­cha się do mnie cierpko, po czym mówi do Ja­sona:

– W tej chwili trudno oce­nić. Pro­szę prze­ka­zać swoje dane funk­cjo­na­riu­szowi przy ra­dio­wo­zie. Bę­dziemy pana in­for­mo­wać.

– Dzię­kuję. Na­prawdę dzię­kuję. Su­per.

Chwilę póź­niej Saf­fron wyj­muje z czar­nego worka nie­dużą czaszkę. Ob­raca ją i kła­dzie na fo­lii.

– Tu­taj – wska­zuje. – Spójrz. Wi­dzisz? Pęk­nię­cie na li­nii wło­sów.

Ku­cam. I wi­dzę to. Praw­do­po­dobna przy­czyna śmierci.

Uno­szę wzrok i wo­dzę nim po plaży aż do za­krętu rzeki, jakby za­bójca mógł w tej chwili biec tam­tędy z na­rzę­dziem zbrodni w ręce. A po­tem znowu spo­glą­dam na ma­leńką czaszkę w ko­lo­rze po­piołu i moje serce wy­peł­nia się za­równo smut­kiem, jak i de­ter­mi­na­cją.

W tym ma­łym worku ko­ści znaj­duje się cały świat.

Czuję, jak pro­wa­dzące do niego drzwi wła­śnie się otwie­rają, a ja wcho­dzę do środka.

Część pierw­sza

1

LI­PIEC 2018

Wciąż za­spana, Ra­chel zer­k­nęła na wy­świe­tlacz te­le­fonu. Dzwo­nił ktoś z fran­cu­skiego nu­meru. Ko­mórka wy­śli­zgnęła jej się z rąk i spa­dła na pod­łogę, Ra­chel znowu ją chwy­ciła, ga­piąc się na cy­fry sze­roko otwar­tymi oczami. Ad­re­na­lina bu­zo­wała jej w ży­łach, cho­ciaż nie wy­biła na­wet siódma rano.

Wresz­cie Ra­chel ode­brała. Wcią­gnęła po­wie­trze.

– Halo?

– Bon­jour, dzień do­bry. Z tej strony de­tek­tyw Avril Lo­ubet z Po­lice Mu­ni­ci­pale Nice Côte d’Azur. Czy mam przy­jem­ność z pa­nią Ra­chel Rim­mer?

– Tak – od­parła. – To ja.

– Pani Rim­mer, oba­wiam się, że dzwo­nię z bar­dzo smut­nymi wie­ściami. Pro­szę mi po­wie­dzieć, czy jest pani sama?

– Tak. Tak, je­stem sama.

– A czy jest ktoś, kto mógłby pani te­raz to­wa­rzy­szyć?

– Mój oj­ciec. Mieszka nie­da­leko. Ale pro­szę, niech pani mówi.

– Cóż, nie­stety dzi­siaj wcze­śnie rano ciało pani męża, Mi­cha­ela Rim­mera, zo­stało od­na­le­zione przez go­spo­się w piw­nicy jego domu w An­ti­bes.

Ra­chel wcią­gnęła gwał­tow­nie po­wie­trze, wy­da­jąc przy tym dźwięk tro­chę po­dobny do pa­ro­wozu.

– Och, nie!

– Tak mi przy­kro. Oba­wiam się, że to prawda. I naj­wy­raź­niej zo­stał za­mor­do­wany przez za­da­nie rany kłu­tej wiele dni temu. Nie żyje przy­naj­mniej od week­endu.

Ra­chel wy­pro­sto­wała się i przy­ło­żyła ko­mórkę do dru­giego ucha.

– Czy to... Czy wie­dzą pań­stwo, dla­czego ktoś to zro­bił? Albo cho­ciaż kto?

– Tech­nicy są na miej­scu. Od­kry­jemy każdy ślad, jaki jest do od­kry­cia. Jed­nak pan Rim­mer nie uru­cho­mił ka­mer bez­pie­czeń­stwa, a tylne drzwi były otwarte. Bar­dzo mi przy­kro, że nie mam żad­nych kon­kre­tów, pani Rim­mer. Na­prawdę mi przy­kro.

Ra­chel zga­siła te­le­fon i opu­ściła go na ko­lana.

Przez chwilę pa­trzyła onie­miała w okno, gdzie let­nie słońce prze­są­czało się przez ża­lu­zję. Wes­tchnęła ciężko. Póź­niej na­cią­gnęła z po­wro­tem opa­skę na oczy, po­ło­żyła się na boku i znów po­grą­żyła we śnie.

2

CZER­WIEC 2019

Je­stem Henry Lamb. Mam czter­dzie­ści dwa lata. Miesz­kam w naj­lep­szym apar­ta­men­cie w ele­ganc­kim bloku art déco tuż za ro­giem od Har­ley Street. Skąd wiem, że to naj­lep­szy apar­ta­ment? Bo tak mi po­wie­dział por­tier. Kiedy przy­nosi mi na górę paczkę – nie musi tego ro­bić, ale jest cie­kaw­ski – za­gląda mi przez ra­mię i oczy mu błysz­czą na wi­dok tego frag­mentu wnę­trza miesz­ka­nia, który wi­dzi z progu. Sko­rzy­sta­łem z usług pro­jek­tanta. Mam do­sko­nały gust, jed­nak zwy­czaj­nie nie wiem, jak po­łą­czyć ze sobą gu­stowne rze­czy, by stwo­rzyć choć cień wi­zu­al­nej har­mo­nii. Nie. Nie na­daję się do two­rze­nia wi­zu­al­nej har­mo­nii. To nic, je­stem do­bry w wielu in­nych rze­czach.

W tej chwili nie miesz­kam sam i od­czu­wam to na każ­dym kroku. Przed ich przy­by­ciem za­wsze mi się wy­da­wało, że je­stem sa­motny. Wra­ca­łem do swo­jego nie­ska­zi­tel­nego, bo­gato wy­po­sa­żo­nego miesz­ka­nia i na­dą­sa­nych per­sów, my­śląc: och, jak miło by­łoby po­roz­ma­wiać z kimś o tym, jak mi mi­nął dzień. Albo jak miło by było, gdyby ktoś te­raz przy­go­to­wy­wał w kuchni smaczny obiad, otwie­rał bu­telkę cze­goś zim­nego czy, jesz­cze le­piej, szy­ko­wał ja­kiś kok­tajl. Bar­dzo długo uża­la­łem się nad sobą. Jed­nak już od roku mam go­ści – swoją sio­strę Lucy i dwójkę jej dzieci – i ni­gdy, prze­nigdy nie je­stem sam.

W mo­jej kuchni nie­ustan­nie kręcą się lu­dzie, ale nikt nie mie­sza kok­tajli ani nie otwiera ostryg, nie pyta mnie, jak mi­nął dzień; za­miast tego ko­rzy­stają z grilla do pa­nini, żeby przy­go­to­wać coś, co na­zy­wają „to­stecz­kami”, pod­grze­wają cze­ko­ladę w złym garnku, wrzu­cają nie­se­gre­go­wane śmieci do po­jem­nika na se­gre­go­wane i od­wrot­nie. Oglą­dają ha­ła­śliwe, nie­mą­dre rze­czy na smart­fo­nach, które im ku­pi­łem, i krzy­czą do sie­bie zu­peł­nie bez po­wodu. No i jesz­cze jest pies. W ty­pie jack rus­sell te­riera, moja sio­stra zna­la­zła go na ni­cej­skiej ulicy pięć lat temu, kiedy grze­bał w śmiet­ni­kach. Na­zywa się Fitz i mnie uwiel­bia. Z wza­jem­no­ścią. W sercu je­stem psia­rzem, a koty wzią­łem tylko dla­tego, że są ła­twiej­sze w opiece dla ego­istycz­nych lu­dzi. Roz­wią­za­łem test w in­ter­ne­cie – Jaka jest twoja ide­alna ko­cia rasa? – i po od­po­wie­dze­niu na trzy­dzie­ści py­tań do­wie­dzia­łem się, że to pers. Wy­daje mi się, że słusz­nie. Wcze­śniej, jesz­cze jako dziecko, zna­łem tylko jed­nego kota, to było wredne stwo­rze­nie z ostrymi pa­zu­rami. Jed­nak te persy są zu­peł­nie inne. Żą­dają mi­ło­ści i nie ma wyj­ścia, trzeba je ko­chać. Nie­stety nie prze­pa­dają za Fit­zem i nie po­doba im się to, że ja za nim prze­pa­dam, więc at­mos­fera mię­dzy zwie­rzę­tami jest prze­okrop­nie na­pięta.

Moja sio­stra wpro­wa­dziła się rok temu z po­wo­dów, któ­rych chyba nie umiał­bym wy­tłu­ma­czyć. Krót­sza wer­sja jest taka, że była bez­domna. Bar­dziej skom­pli­ko­wana wer­sja wy­ma­ga­łaby na­pi­sa­nia ca­łego wy­pra­co­wa­nia. Gdzieś mię­dzy jedną i drugą znaj­duje się opo­wieść o tym, jak mia­łem dzie­sięć lat, a nasz (bar­dzo duży) dom zo­stał prze­jęty przez sa­dy­stycz­nego oszu­sta i jego ro­dzinę. Przez po­nad pięć lat ten czło­wiek zdo­łał opa­no­wać umy­sły mo­ich ro­dzi­ców i stop­niowo po­zba­wić ich wszyst­kiego, co po­sia­dali. Wy­ko­rzy­stał nasz dom jako oso­bi­ste wię­zie­nie i plac za­baw, bez skru­pu­łów zdo­by­wa­jąc do­kład­nie to, czego chciał, od lu­dzi do­koła, w tym swo­jej żony i dzieci. Przez ten czas wy­da­rzyła się nie­zli­czona ilość nie­moż­li­wych do opi­sa­nia rze­czy, na przy­kład moja sio­stra za­szła w ciążę jako trzy­na­sto­latka, uro­dziła jako czter­na­sto­latka, a po­tem zo­sta­wiła swoje dzie­się­cio­mie­sięczne dziecko w Lon­dy­nie i ucie­kła do po­łu­dnio­wej Fran­cji, kiedy miała za­le­d­wie pięt­na­ście lat. Póź­niej uro­dziła dwójkę ko­lej­nych dzieci, spło­dzo­nych przez dwóch męż­czyzn, za­ra­bia­jąc na ich utrzy­ma­nie grą na skrzyp­cach na uli­cach Ni­cei, spę­dziła kilka nocy bez da­chu nad głową i w końcu po­sta­no­wiła wró­cić do domu, kiedy (po­mi­ja­jąc parę in­nych rze­czy) wy­czuła, że może do­stać cał­kiem po­kaźny spa­dek z fun­du­szu po­wier­ni­czego za­ło­żo­nego przez na­szych ro­dzi­ców.

Do­bre wie­ści są ta­kie, że w ze­szłym ty­go­dniu te pie­nią­dze zo­stały wy­pła­cone w peł­nej kwo­cie – przy­da­łyby się tu­taj ja­kieś fan­fary – i te­raz oboje je­ste­śmy mi­lio­ne­rami, co ozna­cza, że ona może ku­pić swój wła­sny dom i prze­pro­wa­dzić się tam z dziećmi i psem, a ja po­now­nie zo­stanę sam.

I wtedy będę mu­siał sta­wić czoła ko­lej­nej fa­zie swo­jego ży­cia.

Czter­dzie­ści dwa lata to dziwny wiek. Ani się nie jest mło­dym, ani sta­rym. Gdy­bym był he­tero, pew­nie wła­śnie roz­pacz­li­wie szu­kał­bym żony z funk­cjo­nu­ją­cymi jaj­ni­kami. Jed­nak he­tero nie je­stem i nie je­stem też kimś, z kim inni męż­czyźni chcie­liby się wią­zać na stałe, więc po­zo­staję w naj­gor­szej sy­tu­acji z moż­li­wych – nie­ko­cha­nego geja z ga­snącą urodą.

Do­bij­cie mnie.

Ale po­ja­wiła się iskierka cze­goś no­wego. Pie­nią­dze są przy­jemne, lecz pie­nią­dze nie iskrzą. Iskrzy za­gi­niony frag­ment ukła­danki mo­jej prze­szło­ści; męż­czy­zna, któ­rego ko­cha­łem, gdy by­li­śmy jesz­cze chłop­cami w moim ro­dzin­nym domu grozy. Męż­czy­zna, który te­raz ma czter­dzie­ści trzy lata, rzadką brodę i głę­bo­kie zmarszczki mi­miczne, a pra­cuje w re­zer­wa­cie przy­rody w Bot­swa­nie. Męż­czy­zna, który jest – nie­spo­dzianka – sy­nem oszu­sta, tego który znisz­czył moje dzie­ciń­stwo. A także – druga nie­spo­dzianka – oj­cem mo­jej sio­strze­nicy, Libby. Tak, Phi­neas za­płod­nił Lucy, kiedy miał szes­na­ście lat, a ona trzy­na­ście, i tak, to nie­wła­ściwe pod wie­loma wzglę­dami i można by po­my­śleć, że z tego po­wodu po­czuję nie­chęć, i fak­tycz­nie przez ja­kiś czas tak było. Tylko że wszy­scy ro­bi­li­śmy złe rze­czy w tam­tym domu, nikt nie wy­szedł stam­tąd nie­ska­zi­telny. Na­uczy­łem się trak­to­wać na­sze grze­chy jako stra­te­gie prze­trwa­nia.

Nie wi­dzia­łem Phi­ne­asa Thom­sena od czasu, kiedy ja mia­łem szes­na­ście, a on osiem­na­ście lat. Jed­nak w ze­szłym ty­go­dniu na przy­ję­ciu uro­dzi­no­wym mo­jej sio­strze­nicy jej chło­pak, który pra­cuje jako dzien­ni­karz śled­czy, po­wie­dział, że go dla niej na­mie­rzył. Taki nie­zwy­kły pre­zent uro­dzi­nowy dla dziew­czyny. Patrz! Mam dla cie­bie za­gi­nio­nego ojca!

I w taki oto spo­sób zna­la­złem się tu­taj, w ten ja­sny śro­dowy po­ra­nek w czerwcu, skryty w ci­chej sy­pialni, z otwar­tym lap­to­pem, opusz­kami pal­ców głasz­czę to­uch­pad, de­li­kat­nie pro­wa­dząc kur­sor po stro­nie po­świę­co­nej re­zer­wa­towi, dla któ­rego pra­cuje Phin i który za­mie­rzam od­wie­dzić bar­dzo, bar­dzo nie­długo.

Zna­łem go jako Phina Thom­sena, kiedy miesz­ka­li­śmy ra­zem w dzie­ciń­stwie.

Finn Thom­sen to pseu­do­nim, za któ­rym ukry­wał się przez te wszyst­kie lata.

By­łem tak bli­sko. F za­miast Ph. Tyle czasu i mógł­bym go zna­leźć, gdy­bym tylko wpadł na to, by po­ba­wić się al­fa­be­tem. Sprytne. Bar­dzo sprytne. Phin za­wsze był naj­bar­dziej bły­sko­tliwą osobą, jaką zna­łem. Cóż, poza mną, oczy­wi­ście.

Pod­ska­kuję, sły­sząc pu­ka­nie do drzwi. Wzdy­cham.

– Tak?

– Henry, to ja. Mogę wejść?

Moja sio­stra. Wzdy­cham jesz­cze raz i za­my­kam lap­topa.

– Tak, pew­nie.

Otwiera drzwi na tyle, by wśli­zgnąć się do środka, a po­tem ostroż­nie za­myka je za sobą.

Lucy jest piękną ko­bietą. Kiedy zo­ba­czy­łem ją w ze­szłym roku pierw­szy raz, od­kąd by­li­śmy na­sto­lat­kami, za­sko­czyła mnie jej uroda. Jej twarz opo­wiada wiele hi­sto­rii, od­biło się na niej każde z czter­dzie­stu lat, Lucy pra­wie o sie­bie nie dba, ubiera się w szmaty, a jed­nak za­wsze ja­koś udaje jej się wy­glą­dać bar­dziej uro­czo niż wszyst­kim in­nym ko­bie­tom w oto­cze­niu. Rzecz chyba w po­łą­cze­niu jej bursz­ty­nowo-orze­cho­wych oczu ze zło­ci­stymi pa­smami brud­nego blondu we wło­sach, jej nie­waż­ko­ści, słod­kiego głosu i tego, w jaki spo­sób do­tyka, pa­trzy i się po­ru­sza. Mój oj­ciec wy­glą­dał jak cho­dzący ka­wa­łek wie­przo­winy w cie­ście, a sio­stra miała fart odzie­dzi­czyć wy­gląd po na­szej ele­ganc­kiej matce pół-Tur­czynce. Ja pla­suję się gdzieś po­środku. Też do­pi­sało mi szczę­ście i cie­szę się do­brym wy­glą­dem matki, lecz do­sta­łem także w spadku cał­kiem sporo grubo cio­sa­nych ry­sów ojca. Zro­bi­łem, co w mo­jej mocy, by wy­ko­rzy­stać do cna, co dała mi na­tura. Pie­nią­dze może nie ku­pią mi­ło­ści, ale za to wy­rzeź­bioną szczękę, ide­al­nie równe zęby i pełne usta – ow­szem.

Moja sy­pial­nia wy­peł­nia się za­pa­chem olejku do wło­sów z brą­zo­wej bu­te­leczki, która wy­gląda tak, jakby sio­stra ku­piła ją na wiej­skim targu.

– Chcia­łam po­ga­dać – mówi, zdej­mu­jąc ma­ry­narkę z krze­sła na środku po­koju, żeby móc tam usiąść. – O tym, co było w ze­szłym ty­go­dniu na uro­dzi­nach Libby.

Po­sy­łam jej spoj­rze­nie, które mówi „tak, słu­cham, kon­ty­nuuj”.

– O czym roz­ma­wia­łeś z Libby i Mil­le­rem?

Libby to moja sio­strze­nica. Córka Lucy i Phina. Mil­ler to jej chło­pak, dzien­ni­karz. Ki­wam głową.

– O tym, że po­le­cisz z nimi do Bot­swany, prawda?

Znowu po­twier­dzam. Wiem, co za­raz usły­szę.

– Rze­czy­wi­ście za­mie­rzasz?

– Tak, oczy­wi­ście.

– I my­ślisz... my­ślisz, że to do­bry po­mysł?

– Tak. Uwa­żam, że to wspa­niały po­mysł. Dla­czego nie?

– Nie wiem. To chyba miał być ro­man­tyczny wy­jazd tylko dla dwojga...

Cmo­kam.

– Mil­ler wspo­mi­nał o za­bra­niu swo­jej matki, więc chyba jed­nak nie taki ro­man­tyczny.

Oczy­wi­ście ga­dam głu­poty, ale czuję po­trzebę, żeby się bro­nić. Mil­ler chce za­brać Libby do Bot­swany, żeby spo­tkała ojca, który ostatni raz wi­dział ją, kiedy była nie­mow­lę­ciem. Jed­nak Phin jest też czę­ścią mnie. Nie tylko czę­ścią mnie, lecz nie­mal ca­łym mną. My­śla­łem o nim do­słow­nie (i uży­wam tu­taj tego słowa w naj­bar­dziej do­słow­nym sen­sie) przy­naj­mniej raz w każ­dej go­dzi­nie, od­kąd skoń­czy­łem szes­na­ście lat. Jak miał­bym nie le­cieć do niego te­raz, na­tych­miast?

– Nie będę im wcho­dził w drogę – rzu­cam. – Dam im pełną swo­bodę.

– Ja­sne – od­po­wiada Lucy z po­wąt­pie­wa­niem. – A co bę­dziesz ro­bił?

– No... – Wa­ham się. Co będę ro­bił? Nie mam po­ję­cia. Po pro­stu będę z Phi­nem.

A po­tem, cóż, po­tem zo­ba­czymy, prawda?

3

SIER­PIEŃ 2016

Ra­chel po­znała Mi­cha­ela w ap­tece na Mar­tha’s Vi­ney­ard pod ko­niec lata w roku dwa ty­siące szes­na­stym. Cze­kała, aż pe­wien młody i nieco osą­dza­jący męż­czy­zna zre­ali­zuje jej re­ceptę na pi­gułkę dzień po. Mi­chael sta­nął przed nią i przy­wi­tał far­ma­ceutę szyb­kim:

– Go­towe?

Kry­tyczny far­ma­ceuta za­mru­gał po­woli i po­wie­dział:

– Nie, pro­szę pana. Czy mógł­bym pro­sić, żeby pan usiadł? To nie zaj­mie długo.

Mi­chael za­jął miej­sce obok Ra­chel. Skrzy­żo­wał ręce na piersi i wes­tchnął. Wy­da­wał się chętny do roz­mowy i fak­tycz­nie za­raz za­gaił.

– Przy­jem­nia­czek – mruk­nął.

Ra­chel za­śmiała się i od­wró­ciła, żeby przyj­rzeć się nie­zna­jo­memu. On był po czter­dzie­stce, ona de­kadę młod­sza. Był też opa­lony, co oczy­wi­ste, w końcu wła­śnie koń­czyło się lato na Mar­tha’s Vi­ney­ard i nie ostał się nikt bez opa­le­ni­zny. Jego wło­som przy­da­łoby się strzy­że­nie; pew­nie cze­kał z tym do po­wrotu do mia­sta.

– I tak pa­trzy kry­tycz­nie – od­parła ci­chym szep­tem.

– No – zgo­dził się Mi­chael. – Dziwne, prze­cież jest taki młody.

W tam­tym mo­men­cie Ra­chel zda­wała so­bie sprawę, że do jej skóry przy­warł świeżo zmyty pod prysz­ni­cem pot chło­paka o imie­niu Aiden, że pie­cze ją po­draż­niona skóra po we­wnętrz­nej stro­nie ud, gdzie wpi­jały się jego ko­ści bio­drowe, a w za­ka­mar­kach jej ciała wciąż krył się cu­krowy za­pach od­de­chu tego mło­dego czło­wieka. A te­raz sie­działa tu­taj, cze­ka­jąc na an­ty­kon­cep­cję awa­ryjną, i flir­to­wała z męż­czy­zną, który mógłby być oj­cem Aidena.

Na­prawdę nad­szedł już czas, żeby Ra­chel wró­ciła do domu. Lato było de­spe­rac­kie i brudne, a ona czuła się zu­żyta i zmę­czona.

Far­ma­ceuta ścią­gnął pa­pie­rową to­rebkę z ka­ru­zeli z klip­sami, która znaj­do­wała się za nim, i spoj­rzał na ety­kietę.

– Panna Ra­chel Gold? – za­wo­łał. – Mam pani za­mó­wie­nie.

– Och. – Uśmiech­nęła się do Mi­cha­ela. – To ja. Mam na­dzieję, że nie bę­dziesz mu­siał cze­kać zbyt długo.

– Cwa­niara, prze­sko­czy­łaś ko­lejkę – rzu­cił Mi­chael z sar­do­nicz­nym uśmie­chem.

Wpi­sała swój PIN na czyt­niku kart i ode­brała pi­gułki od far­ma­ceuty. Gdy od­wró­ciła się do wyj­ścia, Mi­chael wciąż na nią pa­trzył.

– Skąd je­steś? – za­py­tał.

– Z An­glii.

– Tak, to oczy­wi­ste, ale z ja­kiej czę­ści An­glii.

– Z Lon­dynu.

– A skąd do­kład­nie?

– A znasz Lon­dyn?

– Mam miesz­ka­nie w Ful­ham.

– Och, no pro­szę. Ja miesz­kam w Cam­den Town.

– A gdzie do­kład­nie?

Ro­ze­śmiała się.

– Prze­pra­szam, je­stem an­glo­fi­lem. Mam ob­se­sję na punk­cie An­glii. Nie za­daję wię­cej py­tań i nie za­trzy­muję cię, Ra­chel Gold.

Unio­sła wolną rękę i po­ma­chała mu z roz­tar­gnie­niem, a po­tem wy­szła szybko z ap­teki na ulicę.

Dwa mie­siące póź­niej Ra­chel ja­dła lunch przy biurku w swoim stu­diu, kiedy w jej skrzynce od­bior­czej po­ja­wiła się wia­do­mość z ty­tu­łem „Od ame­ry­kań­skiego an­glo­fila do an­giel­skiej cwa­niary”.

Po­trze­bo­wała chwili, żeby jej mózg mógł po­łą­czyć kropki i roz­wi­kłać za­gadkę na pierw­szy rzut oka po­zba­wio­nych sensu słów. A po­tem klik­nęła na e-mail.

Cześć, Ra­chel Gold,

to ja, Mi­chael. Spo­tka­li­śmy się w ap­tece na Mar­tha’s Vi­ney­ard w sierp­niu. Pach­nia­łaś dy­mem drzew­nym i pi­wem. W po­zy­tyw­nym sen­sie. Wy­bie­ram się na kilka mie­sięcy do Lon­dynu i za­sta­na­wia­łem się, czy po­le­ci­ła­byś mi ja­kieś cie­kawe miej­sca w Cam­den. Nie by­wa­łem w oko­licy od cza­sów na­sto­let­nich – chcia­łem wtedy ku­pić ha­szysz, a osta­tecz­nie za­miast tego wró­ci­łem stam­tąd z pa­sia­stym ple­ca­kiem i bon­giem. Je­stem pe­wien, że w Cam­den można zna­leźć coś wię­cej niż nar­ko­tyki, i z chę­cią po­słu­chał­bym po­rad ko­goś, kto tam mieszka. Je­śli moja wia­do­mość wzbu­dziła w To­bie prze­ra­że­nie, pro­szę, ska­suj ją, zi­gno­ruj albo od razu za­dzwoń po po­li­cję. (Nie, pro­szę, nie dzwoń!) Je­śli nie, by­łoby mi miło, gdy­byś od­pi­sała. Swoją drogą, to moja nieco ob­se­syjna zna­jo­mość ko­dów pocz­to­wych Lon­dynu na­pro­wa­dziła mnie na Twój ad­res e-mail. Wy­go­oglo­wa­łem „Ra­chel Gold” i „NW1”, po czym po­ja­wiła się Twoja strona in­ter­ne­towa. Cóż za do­sko­nały zbieg oko­licz­no­ści, że pro­jek­tantka bi­żu­te­rii ma na na­zwi­sko Gold. Gdy­bym tylko ja na­zy­wał się Dia­mond, stwo­rzy­li­by­śmy ide­alną parę. Nie­stety je­stem Rim­mer. Nie wiem, co Ty na to. Tak czy ina­czej, je­śli się ode­zwiesz, faj­nie, a je­śli nie, ku­pię coś z Two­jej strony i po­da­ruję matce na uro­dziny. Je­steś bar­dzo, bar­dzo uta­len­to­wana.

Ser­decz­no­ści,

Mi­chael

Ra­chel sie­działa przez chwilę, wstrzy­mu­jąc od­dech i za­sta­na­wia­jąc się, czy chce się te­raz uśmiech­nąć, czy skrzy­wić. Przy­wo­łała w pa­mięci twarz tam­tego męż­czy­zny, ale nie do końca po­tra­fiła. Cały czas wra­cał do niej ob­raz Mi­cha­ela C. Halla. Na dole e-ma­ila znaj­do­wał się pod­pis z na­zwą firmy. MCR In­ter­na­tio­nal. Wpi­sała ją w wy­szu­ki­warkę i zna­la­zła dość ano­ni­mową stronę, naj­wy­raź­niej na­le­żącą do ja­kie­goś ro­dzaju lo­gi­styczno-trans­por­to­wej or­ga­ni­za­cji, z ad­re­sem w An­ti­bes na po­łu­dniu Fran­cji. Wy­go­oglo­wała „Mi­chael Rim­mer An­ti­bes” i po chwili grze­ba­nia wresz­cie zna­la­zła go w lo­kal­nym ser­wi­sie in­for­ma­cyj­nym, jak trzyma kie­li­szek szam­pana na przy­ję­ciu z oka­zji otwar­cia no­wej re­stau­ra­cji. Po­więk­szyła jego twarz i ga­piła się na nią przez mo­ment. W ni­czym nie przy­po­mi­nał Mi­cha­ela C. Halla. Wy­glą­dał... przy­stoj­nie w ta­kim kla­sycz­nym stylu, tak by to okre­śliła. Kla­syczny przy­stoj­niak. Jed­nak w tym, jak jego biały pod­ko­szu­lek spo­ty­kał się z pa­skiem pary nie­bie­skich dżin­sów, było coś po­cią­ga­ją­cego. Nie był scho­wany. Nie wi­siał. Dwa brzegi de­li­kat­nie się do­ty­kały. Jakby za­pra­sza­jąco. Ra­chel po­czuła nie­spo­dzie­waną i na­głą eks­cy­ta­cję, a kiedy jej wzrok wró­cił na jego twarz, wy­da­wał się już wię­cej niż kla­sycz­nie przy­stojny. Wy­da­wał się twardy. Nie­mal okrutny. Jed­nak Ra­chel nie prze­szka­dzały ta­kie ce­chy w męż­czyź­nie. Mo­gła to wy­ko­rzy­stać, gdyby chciała.

Wy­łą­czyła pocztę. Pod­jęła de­cy­zję, że od­po­wie. Spo­tka się z nim. Bę­dzie upra­wiać z nim seks. Tylko że jesz­cze nie te­raz. Niech chwilę po­czeka. W końcu nie śpie­szyło jej się.

4

CZER­WIEC 2019

Na­stęp­nego ranka wy­bie­ram się na prze­bieżkę. Mu­szę być szczery i przy­znać, że na­prawdę nie lu­bię bie­gać. Jed­nak nie lu­bię też cho­dzić na si­łow­nię i pa­trzeć na tych wszyst­kich ide­al­nych chło­pa­ków, któ­rzy nie od­wza­jem­niają tego na­wet jed­nym spoj­rze­niem. Si­łow­nia kie­dyś była moim pla­cem za­baw, lecz to już prze­szłość. Te­raz już się nie stroję, spusz­czam wzrok i za­ci­skam zęby, aż po­czuję to ko­jące, sa­tys­fak­cjo­nu­jące po­łą­cze­nie mię­dzy swo­imi sto­pami, zie­mią, my­ślami i ryt­mem mu­zyki w uszach, a po­tem ro­bię to przez pełne okrą­że­nie wo­kół Re­gent’s Park. Póź­niej reszta dnia jest już moja.

Ale dzi­siaj ja­koś nie mogę się zgrać. Od­dy­cham ciężko i cały czas mam ochotę przy­sta­nąć, usiąść. Coś jest nie tak. Wszystko wy­daje się nie tak, od­kąd do­wie­dzia­łem się, że Phin wciąż ist­nieje.

Moje stopy ude­rzają w as­falt tak mocno, że nie­mal czuję dro­binki kru­szywa przez po­de­szwy bu­tów. Słońce na­gle wy­ła­nia się zza cien­kiej ko­tary czerw­co­wych chmur, kłu­jąc mnie w oczy. Wkła­dam oku­lary i w końcu się za­trzy­muję.

Zgu­bi­łem drogę. I tylko Phin może po­móc mi ją na po­wrót od­na­leźć.

*

W domu dzwo­nię do Libby.

Ko­cha­nej Libby.

– Hej, hej!

Jest wła­śnie kimś ta­kim, kto mówi „hej, hej”.

Od­wza­jem­niam to po­wi­ta­nie na tyle wy­lew­nie, na ile mnie stać.

– Hej, hej!

– Co tam?

– Co tam? Och, nic wła­ści­wie. Wła­śnie wró­ci­łem z bie­ga­nia. Wzią­łem prysz­nic. I tak so­bie my­ślę o tym, o czym roz­ma­wia­li­śmy na twoim przy­ję­ciu uro­dzi­no­wym.

– Masz na my­śli sa­fari?

– Tak, sa­fari. Lucy mówi, że nie po­wi­nie­nem z wami le­cieć.

– Och, dla­czego?

– Jej zda­niem chce­cie z Mil­le­rem, by to był ro­man­tyczny wy­jazd tylko dla was dwojga.

– Och, skądże. Oczy­wi­ście, że je­steś mile wi­dziany. Ale mamy mały kło­pot.

– Kło­pot? – Pro­stuję się.

– Tak. Mil­ler za­dzwo­nił do domku let­ni­sko­wego, żeby za­py­tać o moż­li­wość do­da­nia ko­lej­nej osoby do re­zer­wa­cji, i naj­wy­raź­niej Phin... – Za­wie­sza głos.

– Tak?

– Wy­je­chał.

Opa­dam ciężko na opar­cie, z szoku otwie­ram sze­roko usta.

– Wy­je­chał?

– Tak. Po­wie­dział, że to pilne sprawy ro­dzinne. Nie wia­domo, kiedy wróci.

– Ale... – Ro­bię pauzę. Je­stem wście­kły. Chło­pak Libby jest bar­dzo sza­no­wa­nym de­tek­ty­wem śled­czym. Po­świę­cił rok na szu­ka­nie Phina (nie dla mnie, oczy­wi­ście, lecz dla Libby), by pięć se­kund po ofi­cjal­nym na­mie­rze­niu go zro­bić coś naj­wy­raź­niej wy­star­cza­jąco głu­piego, żeby Phin uciekł. To taki dzien­ni­kar­ski ekwi­wa­lent na­stą­pie­nia na su­chą ga­łązkę w trak­cie po­lo­wa­nia. – Nie ro­zu­miem – mó­wię, si­ląc się na spo­kój. – Co po­szło nie tak?

Libby wzdy­cha i wy­obra­żam so­bie, jak do­tyka swo­ich rzęs; czę­sto jej się to zda­rza w trak­cie roz­mowy.

– Nie wiemy. Mil­ler był bar­dzo dys­kretny przy re­zer­wo­wa­niu noc­legu. Je­dyne, co nam przy­szło do głowy, to że Phin ja­koś roz­po­znał moje na­zwi­sko. Za­ło­ży­li­śmy, no wiesz, że bę­dzie znał tylko to nadane przy na­ro­dzi­nach. Ale może znał też to ad­op­cyjne. Z ja­kie­goś po­wodu.

– Za­kła­dam, oczy­wi­ście, że Mil­ler swo­jej re­zer­wa­cji do­ko­ny­wał pod pseu­do­ni­mem?

Na mo­ment za­pada ci­sza. Wzdy­cham i prze­cią­gam dło­nią po mo­krych wło­sach.

– Z pew­no­ścią o tym po­my­ślał, prawda?

– Nie wiem. A dla­czego miałby to zro­bić?

– Bo na­pi­sał długi ar­ty­kuł o na­szej ro­dzi­nie, który uka­zał się cztery lata temu w po­pu­lar­nym cza­so­pi­śmie. I może Phin zaj­muje się czymś wię­cej niż tylko sie­dze­niem na je­epie i po­zo­wa­niem do zdjęć. Może, no wiesz, ko­rzy­sta z in­ter­netu? – Za­my­kam usta. Brzydko brzydko brzydko. Nie mów brzydko do Libby. – Prze­pra­szam. Wy­bacz, to po pro­stu fru­stru­jące i tyle. Po­my­śla­łem, że...

– Wiem – od­po­wiada. – Wiem.

Jed­nak wcale nie wie. Nie ma po­ję­cia.

– No to co pla­nu­je­cie zro­bić? – py­tam. – Na­dal się tam wy­bie­ra­cie?

– Nie je­stem pewna. Za­sta­na­wiamy się. Może to prze­ło­żymy.

– A może mo­gli­by­ście – za­czy­nam, gdy w mo­jej gło­wie for­muje się po­ten­cjalne roz­wią­za­nie – usta­lić, gdzie on te­raz jest?

– Tak. Mil­ler pró­buje wpły­nąć na tego go­ścia z re­zer­watu. Spraw­dza, czy da się z niego coś wy­cią­gnąć. Nie­stety chyba nikt nie wie zbyt wiele na te­mat Phina Thom­sena.

Do­pro­wa­dzam roz­mowę do końca. Dro­binki rze­czy, o któ­rych nie mogę wspo­mi­nać Libby, bzy­czą mi w gło­wie i po­trze­buję ci­szy oraz spo­koju, żeby mo­gły się osta­tecz­nie ufor­mo­wać w ko­he­rentne my­śli.

Znowu wcho­dzę na stronę in­ter­ne­tową re­zer­watu Phina. To bar­dzo sza­no­wany re­zer­wat dzi­kich zwie­rząt. O mię­dzy­na­ro­do­wej sła­wie. O do­sko­na­łej wia­ry­god­no­ści w kwe­stiach eko­lo­gicz­nych, śro­do­wi­sko­wych i spo­łecz­nych. Oczy­wi­ście, prze­cież Phin nie pra­co­wałby byle gdzie.

Kiedy miał pięt­na­ście lat, po­wie­dział mi, że pew­nego dnia bę­dzie prze­wod­ni­kiem na sa­fari. Nie mam po­ję­cia, jak po­kie­ro­wał swoim ży­ciem, żeby do­trzeć tam, star­tu­jąc z na­szego domu grozy, ale ja­koś tego do­ko­nał. Czy ja chcia­łem wtedy być współ­za­ło­ży­cie­lem mod­nej bu­ti­ko­wej firmy zaj­mu­ją­cej się roz­wią­za­niami so­ftware’owymi? Nie, wia­domo, że nie. Chcia­łem, żeby ży­cie wy­brało za mnie. Że­bym zo­stał tym, kim można zo­stać, kiedy się nie spę­dzało dzie­ciń­stwa w domu grozy, a wcze­snej do­ro­sło­ści sa­memu w ka­wa­ler­kach, bez żad­nego wy­kształ­ce­nia, przy­ja­ciół czy ro­dziny. Chcia­łem być wła­śnie kimś ta­kim. Jed­nak w hi­sto­rii, jaką dał mi ten wiecz­nie ob­ra­ca­jący się wi­zy­tow­nik z nie­koń­czą­cymi się i bez­kre­snymi wszech­świa­tami, wła­śnie w ta­kim miej­scu się zna­la­złem i po­wi­nie­nem się cie­szyć, po­wi­nie­nem być wdzięczny. I w pew­nym sen­sie je­stem. Chyba w in­nym ze wszech­świa­tów mo­głem, jak kie­dyś mój oj­ciec, usiąść i utu­czyć się, cze­ka­jąc, aż ro­dzice umrą, prze­ka­zu­jąc mi swój ma­ją­tek. Mo­głem pro­wa­dzić ży­cie wy­peł­nione nudą i gnu­śno­ścią. Ale nie mia­łem in­nego wyj­ścia, niż pra­co­wać, dzięki temu osią­gną­łem suk­ces i to chyba do­brze, prawda?

Jed­nak Phin, oczy­wi­ście, Phin na­wet wtedy wie­dział, czego chce. Nie cze­kał, aż ukształ­tuje go wszech­świat. To on ukształ­to­wał wszech­świat we­dle swo­jej woli.

Idę do pracy i przez dwa spo­tka­nia oraz te­le­kon­fe­ren­cję drę­czy mnie ten sam brak sku­pie­nia. War­czę na lu­dzi, na któ­rych nie zda­rzyło mi się war­czeć, a po­tem czuję od­razę do sa­mego sie­bie. Wra­cam o siód­mej do domu i wi­dzę swo­jego sio­strzeńca Marca, jak sie­dzi na so­fie ze szkol­nym ko­legą, mi­łym chłop­cem, któ­rego po­zna­łem już kie­dyś i na­wet wy­si­li­łem się, by być dla niego uprzej­mym. Kiedy wcho­dzę, on wstaje i mówi:

– Dzień do­bry, pa­nie Henry. Marco po­wie­dział, że mogę przyjść. Mam na­dzieję, że się pan nie gniewa.

Chło­piec ma na imię Alf i jest roz­koszny. Jed­nak w tej chwili nie chciał­bym, żeby sie­dział na mo­jej so­fie, więc na­wet się do niego nie uśmie­cham.

– Pro­szę, tylko nie mów­cie, że pla­nu­je­cie go­to­wać? – mam­ro­czę.

Alf rzuca Mar­cowi nie­pewne spoj­rze­nie; obaj po­trzą­sają gło­wami.

– Nie – od­po­wiada Alf. – Nie, tak tylko so­bie sie­dzimy.

Ki­wam sztywno głową i ru­szam do swo­jego po­koju.

Wiem, co zro­bię. I na­prawdę mu­szę coś zro­bić, bo eks­plo­duję. Nie mogę sie­dzieć i cze­kać, aż za­ła­twi to smętny Mil­ler Roe. Mu­szę wziąć sprawy w swoje ręce.

Wcho­dzę na Bo­oking.com i re­zer­wuję so­bie czte­ro­dniowy po­byt – all in­c­lu­sive, ze „złotą gwiazdką” – w Chobe Game Lodge w Bot­swa­nie.

Dla jed­nej osoby.

5

PAŹ­DZIER­NIK 2016

W wieku trzy­dzie­stu dwóch lat Ra­chel sta­rała się nie my­śleć zbyt dużo o tym, że całe jej do­ro­słe ży­cie to mi­raż. Wła­ści­cie­lem jej miesz­ka­nia był oj­ciec, który też wspie­rał fi­nan­sowo jej biz­nes. Ta za­leż­ność od uwiel­bie­nia i szczo­dro­ści ojca po­stę­po­wała po­woli, więc Ra­chel na­wet nie za­uwa­żyła, kiedy sy­tu­acja zmie­niła się z „tak po­stę­pują ro­dzice, żeby po­móc dzie­ciom w star­cie” na coś, o czym wsty­dziła się mó­wić. Jej sa­lon z bi­żu­te­rią przy­no­sił ja­kieś pie­nią­dze, lecz jesz­cze nie zy­ski. Ra­chel mo­gła się oszu­ki­wać, że to zysk, gdy przy­cho­dził prze­lew z jej kie­szon­ko­wym i spła­cał de­bet. Ale w rze­czy­wi­sto­ści od za­ra­bia­nia na sie­bie dzie­lił ją co naj­mniej rok, a na­wet wtedy pod wa­run­kiem, że wszystko bę­dzie szło do­brze i nic nie pój­dzie źle. Za sześć mie­sięcy Ra­chel skoń­czy trzy­dzie­ści trzy lata, już dawno wy­pły­nęła da­leko poza bez­pieczne brzegi trzy­dziestki, a spo­dzie­wała się w tym wieku być w pełni nie­za­leżna od ojca.

Jed­nak dla po­stron­nego ob­ser­wa­tora Ra­chel Gold była im­po­nu­jącą osobą: miała metr sie­dem­dzie­siąt osiem wzro­stu, była wy­spor­to­wana i za­dbana, trzy­mała lekki dy­stans. Wy­glą­dała jak ko­bieta, która do­szła do wszyst­kiego sama, która sama spła­cała kre­dyt, sama fi­nan­so­wała so­bie kar­net na si­łow­nię i prze­jazdy ube­rem.

W piąt­kowy wie­czór pod ko­niec paź­dzier­nika, ty­dzień po nie­spo­dzie­wa­nej wia­do­mo­ści od Ame­ry­ka­nina, na którą jesz­cze nie od­po­wie­działa, Ra­chel wy­brała się po pracy na drinka z ko­bietą z są­sied­niego stu­dia w kom­plek­sie na rogu West Hamp­stead i Kil­burn. Pa­ige miała dwa­dzie­ścia trzy lata i wciąż miesz­kała z mamą, lecz za­ra­biała dość dużo, żeby do­kła­dać się do czyn­szu, pła­cić za swoje wa­ka­cje, drinki i rzęsy u ko­sme­tyczki. Pa­ige two­rzyła bi­żu­te­rię z me­tali nie­szla­chet­nych, w prze­ci­wień­stwie do Ra­chel, która uży­wała złota i pla­tyny. Pa­ige żyła skrom­nie i od­kła­dała pie­nią­dze. Rap­tem dwa lata wcze­śniej skoń­czyła szkołę ar­ty­styczną, a już była bar­dziej do­ro­sła od Ra­chel.

W pu­bie Ra­chel po­sta­wiła pierw­szą ko­lejkę – bu­telkę pi­not gri­gio. Ta­ras był ogrze­wany, więc piły na ze­wnątrz, z ko­cami na ko­la­nach. Ra­chel za­py­tała Pa­ige, czy się z kimś spo­tyka.

– Coś ty – od­parła tamta. – Ci­sza, spo­kój, żad­nych ran­dek. A ty?

– Jest taki ko­leś – za­częła Ra­chel, z po­czątku z wa­ha­niem, a póź­niej z nie­spo­dzie­waną pew­no­ścią, że po­winna o tym po­roz­ma­wiać. – Po­zna­łam go w Sta­nach, w te wa­ka­cje, a po­tem na­mie­rzył mnie przez in­ter­net i na­pi­sał wia­do­mość przez moją stronę. I chyba... – Wło­żyła bu­telkę do wia­derka z lo­dem. – I chyba nie mogę prze­stać o nim my­śleć. Z po­czątku wy­da­wało mi się to ta­kie, no wiesz, tro­chę nie na miej­scu. No i jest star­szy.

– Boże. Ile lat star­szy?

– Bo ja wiem, ja­kieś dzie­sięć? Tak na oko jest tuż po czter­dzie­stce. Zo­bacz. – Ob­ró­ciła te­le­fon wy­świe­tla­czem do Pa­ige, po­ka­zu­jąc jej zdję­cie Mi­cha­ela Rim­mera, które za­pi­sała so­bie w ga­le­rii.

– Seksi.

– Tak uwa­żasz?

– Pew­nie. Tak, wiesz, na swój spo­sób.

– Jaki spo­sób? – Po­pa­trzyła na Pa­ige zmru­żo­nymi oczami, nie chcąc, by ko­le­żanka wy­po­wie­działa na głos te same dziwne my­śli, które krą­żyły jej po gło­wie na te­mat tego nie­spo­dzie­wa­nego czło­wieka.

– Wy­gląda, jakby mógł cię nie­źle wy­pie­przyć. A po­tem le­żałby zu­peł­nie nagi, z rę­kami za głową, i po­pro­sił o drinka.

– Cho­lera. – Wy­rwała te­le­fon z ręki Pa­ige.

– Ale w ta­kim, no, po­zy­tyw­nym sen­sie, wiesz?

– Boże. Nie wiem. Może. To do­brze i nie­do­brze, nie? W przy­szłym roku skoń­czę trzy­dzie­ści trzy lata. Czy tego wła­śnie chcę?

– Nie wiem, sama mi po­wiedz. – Pa­ige spoj­rzała na nią py­ta­jąco, pro­wo­ku­jąc ją do od­po­wie­dzi.

– Nie. Nie. To zna­czy tak. Dla za­bawy. Jed­nak nie do mał­żeń­stwa, dzieci i tak da­lej.

– A czy chcesz mał­żeń­stwa, dzieci i tak da­lej?

– Nie­ko­niecz­nie, ale może bym ze­chciała, a utknę z ko­le­siem, który nie ma w so­bie nic z opie­kuna, prawda? Trzeba mieć ko­le­sia z opie­kuń­czym ge­nem, je­śli chcesz mieć dzieci. A ten gość – raz jesz­cze spu­ściła wzrok na Mi­cha­ela Rim­mera z kie­lisz­kiem szam­pana w tan­det­nej re­stau­ra­cji na La­zu­ro­wym Wy­brzeżu – nie wy­gląda jak opie­kun.

– Cóż – stwier­dziła Pa­ige – je­śli nie je­steś go­towa na mał­żeń­stwo i dzieci, może po­trak­tuj go jako tego ostat­niego, który nie jest tym je­dy­nym. Skoro przy­jeż­dża do Lon­dynu na kilka mie­sięcy, po pro­stu go wy­ko­rzy­staj.

Po su­ge­stii Pa­ige Ra­chel po­czuła dreszcz ner­wo­wej ener­gii. Wła­śnie usły­szała, jak ktoś for­mu­łuje na głos jej nie­wy­po­wie­dziane my­śli.

– Tak – zgo­dziła się. – Tak, może to zro­bię.

6

CZER­WIEC 2019

Lucy pod­cho­dzi do mło­dego męż­czy­zny w ob­ci­słym sza­rym gar­ni­tu­rze, który ści­ska pod pa­chą ak­tówkę. Wy­ciąga do niego rękę.

– Max Blac­kwood – przed­sta­wia się męż­czy­zna. – Miło pa­nią po­znać. Mam na­dzieję, że nie miała pani pro­ble­mów z do­tar­ciem na miej­sce?

– Żad­nych – od­po­wiada Lucy. – Wpi­sa­łam ad­res do Go­ogle Maps. W tych cza­sach szu­ka­nie drogi jest dzie­cin­nie pro­ste, prawda?

– Prawda – przy­znaje Max, a po­tem za­ba­wia ją aneg­dot­kami o Go­ogle Maps pro­wa­dzą­cych lu­dzi do śle­pych za­uł­ków albo na łąki pełne owiec i pry­watne ogródki. W tym cza­sie po­woli idą w stronę domu. Lucy stara się nie po­ka­zać po so­bie, jaka jest pod­eks­cy­to­wana i za­chwy­cona. Ma na so­bie strój wy­brany przez Henry’ego, jej brata. Po­wie­dział jej, że je­śli szuka domu za mi­lion fun­tów, musi wy­glą­dać, jakby miała mi­lion fun­tów. Prze­cią­gnął ją po mod­nych fran­cu­skich bu­ti­kach przy Ma­ry­le­bone High Street i ka­zał jej ku­pić ubra­nia spe­cjal­nie na po­lo­wa­nie na dom, a skła­dały się one z mięk­kich blu­zek, do­brze skro­jo­nych spodni, dłu­gich zwiew­nych su­kie­nek, ble­ze­rów i bia­łych te­ni­só­wek z me­ta­licz­nymi wzo­rami. Po­tem za­pro­wa­dził ją na trzy go­dziny do sa­lonu z męż­czy­zną o imie­niu Jed, który ob­ciął jej dwa­dzie­ścia cen­ty­me­trów spa­lo­nych słoń­cem wło­sów, a resztę po­ma­lo­wał w pa­semka ko­loru wa­ni­lio­wego blondu.

Krótko po tym, jak za­miesz­kała u Henry’ego, ka­zał jej wy­bie­lić zęby. Za­uwa­żyła, że wzdryga się za każ­dym ra­zem, gdy się uśmie­chała, więc w końcu za­py­tała:

– Czy coś jest nie tak z mo­imi zę­bami?

A on na to:

– Chyba ła­two zba­ga­te­li­zo­wać ta­kie rze­czy, kiedy przez dłuż­szy czas nie ma się re­gu­lar­nego do­stępu do lu­stra.

Straszny du­pek z tego jej brata. Ukry­wał to pod płasz­czy­kiem czar­nego po­czu­cia hu­moru, ale cza­sami Lucy po­dej­rze­wała, że ta czerń się­gała znacz­nie głę­biej.

Prze­suwa oku­lary z nosa na czu­bek głowy i spo­gląda na sto­jący przed nią dom. To dawna ple­ba­nia z czte­rema sy­pial­niami, tuż za gra­nicą St Al­bans. Na po­dwórku znaj­duje się sad, drew­niana huś­tawka, tram­po­lina oraz pra­wie dwa­dzie­ścia me­trów kwa­dra­to­wych ogrodu po­ro­śnię­tego trawą, z al­taną na końcu. Jego wie­lo­dziel­nych ka­mien­nych okien strzegą gar­gulce. Po­dwójne drzwi wej­ściowe z mo­sięż­nymi ko­łat­kami i skro­bacz­kami do bu­tów są oflan­ko­wane przez wbu­do­wane ławki. Ca­łość jest za­nie­dbana i tro­chę znisz­czona. Za­słony wi­doczne w oknach wy­pło­wiały na słońcu i po­rwały się. Jed­nak poza tym to wła­ści­wie je­den z naj­pięk­niej­szych do­mów, ja­kie kie­dy­kol­wiek wi­działa.

– Ładny – mówi z miną po­ke­rzystki.

– Na­prawdę ładny – zga­dza się agent, szu­ka­jąc klu­cza do drzwi fron­to­wych. – Ta­kie domy rzadko się tra­fiają. Zna pani tę oko­licę?

– Tak, moja córka mieszka w St Al­bans, nie­da­leko cen­trum.

Te słowa wciąż przy­pra­wiają ją o przy­jemny dreszcz. Moja córka. Libby Jo­nes. Se­re­nity Lamb. Mu­siała ją po­rzu­cić, kiedy mała była jesz­cze nie­mow­lę­ciem, ale od­na­la­zła ją rok temu, gdy Libby skoń­czyła dwa­dzie­ścia pięć lat. Ma mięk­kie ja­sne włosy i ja­sno­nie­bie­skie oczy, a kiedy się z nią roz­ma­wia, pa­trzy w taki spo­sób, że ma się po­czu­cie, jakby się mo­gło po­wie­dzieć jej o wszyst­kim, a ona przyj­mie to bez oce­nia­nia. Ma lon­dyń­ski ak­cent, nie wy­tworny an­giel­ski ak­cent jak Lucy, która cho­dziła do szkoły, gdzie ka­zali jej no­sić słom­kowy ka­pe­lusz i bluzkę z wy­so­kim koł­nie­rzy­kiem, lecz ak­cent z ob­cię­tymi kra­wę­dziami i spły­cony, po­zba­wiony koń­có­wek w nie­któ­rych sło­wach. Taki ak­cent bie­rze się z pu­blicz­nych szkół i pod­miej­skich sze­re­gow­ców. Ma piegi na ra­mio­nach i nosi włosy z prze­dział­kiem z boku; chowa je za uchem co kilka mi­nut i cza­sami do­tyka czub­ków rzęs pal­cem, jakby spraw­dzała, czy cią­gle tam są. Pach­nie wa­ni­lią. Czę­sto myje ręce. Lubi owoce. Bar­dzo schlud­nie pi­sze. Jest nie­sa­mo­wita.

– Och – rzuca Max, od­wra­ca­jąc się do niej z uśmie­chem. – To do­brze. Z pew­no­ścią się ucie­szy, gdy mama za­mieszka tak bli­sko.

Dom jest pu­sty. Wła­ści­ciele zdą­żyli już się prze­nieść do miesz­ka­nia w no­wym bu­dynku. Zo­sta­wili po so­bie kilka me­bli, by stwo­rzyć ilu­zję do­mo­wego ogni­ska, jed­nak one tylko pod­kre­ślają fakt, że ist­nie­jący tu nie­gdyś bo­gaty wszech­świat prze­padł: dzieci wy­le­ciały z gniazda, ro­dzinny har­mi­der i chaos skar­lał do pary w śred­nim wieku, eg­zy­stu­ją­cej w ja­kimś miesz­ka­niu, od wi­zyty do wi­zyty, od te­le­fonu do te­le­fonu.

– Wy­maga lek­kich na­praw – tłu­ma­czy Max, szu­ka­jąc po dro­dze włącz­ni­ków świa­tła. – Wła­ści­ciele wy­dali na re­mont duże pie­nią­dze tuż po za­ku­pie, ale oczy­wi­ście to było po­nad dwie de­kady temu. Dla­tego tro­chę czuć tu­taj, po­wiedzmy, po­przedni wiek.

Lucy już wie, że go kupi. Wie­działa to, gdy tylko zo­ba­czyła szcze­góły w in­ter­ne­cie. Bu­dy­nek ma nie­ty­powy roz­kład po­miesz­czeń. Lucy wy­cho­wała się w domu opar­tym na sy­me­trii: cen­tralny ko­ry­tarz pro­wa­dzący do po­koi o rów­nych roz­mia­rach, drzwi w drzwi. Już dość tej sy­me­trii. Lucy chce ką­ci­ków i wnęk, i ma­łych śmiesz­nych za­uł­ków, i nie­spo­dzie­wa­nych przejść pro­wa­dzą­cych do po­miesz­czeń, które nie mają sensu.

Drzwi po­koi na pię­trze wciąż są ozna­czone imio­nami dzieci, które nie­gdyś w nich spały. Oscar. Maddy. Milly.

To ła­god­nie brzmiące imiona, lecz nie można po­wie­dzieć, by dzieci ła­god­nie obe­szły się z do­mem: Lucy wi­dzi po­zry­waną ta­petę, ba­zgroły na ścia­nach i coś neo­no­wo­zie­lo­nego, co przy­kle­iło się do ta­niego dy­wanu – pew­nie masa że­lowa.

Po roku miesz­ka­nia w nie­ska­zi­tel­nym apar­ta­men­cie Henry’ego, zdej­mo­wa­nia bu­tów w progu, uży­wa­nia spe­cjal­nych sprayów do usu­wa­nia nie­szko­dli­wych plam i spe­cjal­nych ście­re­czek do róż­nego ro­dzaju po­wierzchni, nie­ustan­nego pil­no­wa­nia dzieci, żeby ni­czego nie upu­ściły, nie po­bru­dziły i nie znisz­czyły, Lucy chce wła­śnie tego – domu, w któ­rym można się tłuc, w któ­rym można wgnieść masę że­lową w dy­wan, który przyj­mie ich wraz z ich nie­do­sko­na­ło­ściami.

Lucy igno­ruje plamy rdzy na umy­wal­kach i se­de­sach, zie­lone ślady po wo­dzie wo­kół kra­nów, bra­ku­jący wi­traż w sza­fie na pra­nie, który za­stą­piono brą­zową płytą wió­rową. Z przy­jem­no­ścią za­płaci mi­lion fun­tów za dom, który jest po­ry­so­wany i po­ła­tany, za brudne dy­wany, po­roz­bi­jane szyby i tram­po­linę po­ro­śniętą mchem. Za­płaci każdą cenę za dach nad głową tej ma­łej ro­dziny, którą wy­cho­wy­wała na uli­cach, na pla­żach, na so­fach, w tym­cza­so­wych kwa­te­rach – a przez kilka pierw­szych lat ży­cia Marca także w domu prze­mo­cowca.

Po obej­rze­niu bu­dynku Lucy wraca do sa­mo­chodu i od­biera do­ku­menty ze szcze­gó­ło­wymi da­nymi od Maxa, jesz­cze raz ści­ska jego dłoń i że­gna się. Kła­dzie pa­piery na fo­telu pa­sa­żera, po­tem wpi­suje ad­res Henry’ego w Go­ogle Maps. Jed­nak za­nim od­je­dzie, wstu­kuje też krótką wia­do­mość do Libby:

Wła­śnie obej­rza­łam dom przy Bur­row’s End. Jest ide­alny. Złożę ofertę. Su­per!

Na­stęp­nie wkłada te­le­fon w uchwyt i ru­sza, pa­trząc na dom w lu­sterku wstecz­nym, aż cał­kiem za­sło­nią go drzewa.

7

PAŹ­DZIER­NIK 2016

Póź­niej tego sa­mego wie­czoru Ra­chel na­pi­sała od­po­wiedź Mi­cha­elowi Rim­me­rowi. Nie była do końca trzeźwa, ale też nie na tyle pi­jana, by prze­ro­sła ją ob­sługa kla­wia­tury.

Drogi Mi­cha­elu,

by­łam KOM­PLET­NIE za­sko­czona, wi­dząc Twoją wia­do­mość. Na­prawdę KOM­PLET­NIE za­sko­czona. Jed­nak nie nie­miło. I dzię­kuję za kom­ple­menty na te­mat mo­ich pro­jek­tów. Może dla lep­szego ob­razu do­dam, że ze swo­jego miesz­ka­nia mam wi­dok na ka­nał w dro­dze do King’s Cross. Miesz­kam sama. Nie mam zwie­rząt. Piję al­ko­hol i cza­sami palę pa­pie­rosy. Tak, je­stem Brid­get Jo­nes, dzię­kuję, że py­tasz.

Z przy­jem­no­ścią za­bra­ła­bym Cię na zwie­dza­nie oko­licy. Po­daję swój nu­mer te­le­fonu – wy­ślij mi ese­mesa, kiedy bę­dziesz wolny, i za­pla­nu­jemy coś.

Ser­decz­no­ści,

Ra­chel

Sczy­tała ca­łość tylko raz, po czym na­ci­snęła przy­cisk „wy­ślij” i po­słała wia­do­mość z mocą, z we­rwą, bez za­sta­no­wie­nia w świat, tym sa­mym zmie­nia­jąc swoje ży­cie w spo­sób, ja­kiego ni­gdy nie by­łaby w sta­nie so­bie wy­obra­zić.

*

Gdy obu­dziła się na­stęp­nego dnia, od­po­wiedź od Mi­cha­ela już na nią cze­kała. Było pra­wie po­łu­dnie. Prze­ga­piła za­ję­cia jogi. Cią­gle prze­ga­piała za­ję­cia jogi. Osiem ty­go­dni temu za­re­zer­wo­wała i opła­ciła dwa­na­ście za­jęć, do tej pory udało jej się do­trzeć na dwa. Się­gnęła po te­le­fon i odłą­czyła ła­do­warkę, od­blo­ko­wała ekran i po­ja­wił się on, Mi­chael Rim­mer, któ­rego po­śpiesz­nie za­pro­siła do swo­jego ży­cia ze­szłego wie­czoru po bu­telce wina, sho­cie wódki i ma­łej mi­seczce fa­sze­ro­wa­nych oli­wek.

Cześć, Ra­chel!

Miło, że od­pi­sa­łaś! I pew­nie już się do­my­ślasz, że Brid­get Jo­nes to moja wy­ma­rzona ko­bieta, więc wszystko się zga­dza. Przy­la­tuję ósmego, może spo­tkamy się któ­re­goś wie­czoru w tym ty­go­dniu? Ode­zwę się, gdy już do­trę na miej­sce. I nie mogę się do­cze­kać. Na­prawdę.

Ser­decz­no­ści,

Mi­chael

Ra­chel wes­tchnęła. Czyżby do­pa­dły ją wąt­pli­wo­ści? Nie do końca. Cho­ciaż, może tro­chę. Tak czy ina­czej, do ósmego zo­stało jesz­cze dzie­sięć dni. Do tego czasu Mi­chael Rim­mer mógłby umrzeć. Ona mo­głaby umrzeć. Jego sa­mo­lot mógłby spaść do Atlan­tyku. Nie ma sensu się tym stre­so­wać. Nie ma sensu o tym roz­my­ślać. Je­śli Mi­chael Rim­mer jest jej pi­sany, wszystko się samo ułoży.

Dzie­sięć dni póź­niej po­ja­wiła się wia­do­mość:

Cześć! Ra­chel, tu­taj Mi­chael Rim­mer! Wła­śnie przy­le­cia­łem do Lon­dynu. Co ro­bisz ju­tro wie­czo­rem?

Ra­chel po­czuła ucisk w żo­łądku. Mi­chael nie ode­zwał się ani sło­wem od czasu, gdy od­po­wie­dział na jej pi­jac­kiego e-ma­ila. Ona ostat­nio roz­ma­wiała z pew­nym ko­le­siem z Tin­dera, tro­chę od niej młod­szym, ale cał­kiem doj­rza­łym. Miał na imię Char­lie. Pra­co­wał jako ku­rier me­dyczny. Miesz­kał gdzieś w po­łu­dniowo-wschod­nim Lon­dy­nie. Bóg je­den wie gdzie. Tamta część mia­sta to dla Ra­chel za­gadka. Nie­mniej zna­jo­mość była dość in­ten­sywna. Roz­ma­wiali już o ro­dzi­nie i ma­rze­niach, o tym, ja­kie mają cele i czego ża­łują, a na­wet za­ha­czyli o po­li­tykę. Jed­nak Char­lie wciąż nie za­pro­po­no­wał jej spo­tka­nia i, szcze­rze mó­wiąc, Ra­chel ma już swoje lata i nie za­mie­rza cze­kać, aż chło­piec o imie­niu Char­lie za­prosi ją na drinka. A tu­taj po­ja­wił się Mi­chael Rim­mer, śmiało prze­pchnął się na po­czą­tek ko­lejki swoją czte­roz­da­niową wia­do­mo­ścią, prze­cho­dząc od razu do sedna w spo­sób, który su­ge­ro­wał Ra­chel, że może ju­tro o tej po­rze bę­dzie upra­wiać seks. A na­prawdę miała ochotę upra­wiać seks ju­tro o tej po­rze.

Przej­rzała ga­le­rię na te­le­fo­nie, szu­ka­jąc zdję­cia Mi­cha­ela Rim­mera, które za­pi­sała so­bie po tym, jak pierw­szy raz się z nią skon­tak­to­wał; stoi na nim z kie­lisz­kiem szam­pana w ręku, wy­daje się do­brze od­ży­wiony i pewny sie­bie. Przy­bli­żyła so­bie ob­raz pal­cami i przez chwilę prze­su­wała go po ekra­nie, wy­obra­ża­jąc so­bie Mi­cha­ela.

Po­tem prze­łą­czyła apli­ka­cję, żeby od­pi­sać, i szybko wstu­kała:

Ja­sne. Przyjdź do mnie, ru­szymy stąd.

Mi­chael Rim­mer po­ja­wił się przed drzwiami jej miesz­ka­nia o dzie­więt­na­stej na­za­jutrz, pro­mie­nie­jąc opa­le­ni­zną po po­wro­cie z kraju, w któ­rym na­dal jest lato. Miał ze sobą kwiaty. I szam­pana. Bu­kiet wsa­dziła do wody, a szam­pana do lo­dówki, po­tem zaś za­brała Mi­cha­ela na kok­tajle, bo gdyby otwo­rzyli szam­pana te­raz, upra­wia­liby seks za dwa­dzie­ścia mi­nut, a ona chciała roz­ko­szo­wać się do­świad­cze­niem praw­dzi­wej randki i na­ra­sta­ją­cym nie­zno­śnie sek­su­al­nym na­pię­ciem, za­nim prze­kro­czą tę gra­nicę.

Oka­zał się przy­stoj­niej­szy, niż go za­pa­mię­tała. Mniej zwy­czajny. Ubrał się w ja­sno­nie­bie­ską ko­szulę, dżinsy i buty spor­towe. Pach­niał rze­czami świeżo wy­ję­tymi z wa­lizki i lekką wodą po go­le­niu, któ­rej Ra­chel nie po­tra­fiła roz­po­znać. Przy­trzy­mał jej drzwi i przy­su­wał krze­sła, czego ra­czej nie spo­dzie­wa­łaby się po ku­rie­rze me­dycz­nym Char­liem.

Za­mó­wił so­bie mar­ga­ritę, a dla Ra­chel dark’n’stormy, i za­częli roz­ma­wiać.

– Masz dzieci? – za­py­tał ją.

Nieco ją to za­sko­czyło. Po­my­ślała, że to tro­chę dziwne, jakby py­tał, czy wciąż ma wszyst­kie swoje zęby. Ra­chel na­dal czuła się młodo, o wiele zbyt młodo, żeby być po­strze­gana jako matka. Jed­nak Mi­chael nie był pierw­szym męż­czy­zną, który ją o to za­py­tał w ostat­nim roku czy dwóch; w ja­kiś spo­sób, nie za­uwa­ża­jąc tego, prze­szła przez pewną nie­wi­dzialną gra­nicę do strefy ma­tek. Sta­rała się nie dać po so­bie po­znać zdu­mie­nia i rzu­ciła:

– Nie, nie. Jesz­cze nie. A ty?

Zo­ba­czyła, jak jego twarz się roz­pro­mie­nia.

– Tak – od­parł. – Tak, jedno. Synka. Marca. Cóż... uro­dził się w dwa ty­siące szó­stym, więc, Boże, ma te­raz ja­kieś dzie­sięć lat?

– Nie wy­da­jesz się zbyt pewny.

– To skom­pli­ko­wane. Dawno go nie wi­dzia­łem.

– Roz­wio­dłeś się?

– Tak, roz­wio­dłem się. A moja eks... – Wy­pu­ścił po­wie­trze z płuc w spo­sób, który su­ge­ro­wał, że była pro­ble­ma­tyczna. – No wiesz, to nie­ła­twe sprawy, moja eks wie, gdzie mnie zna­leźć, jed­nak woli tego nie ro­bić. Ma nie­po­ukła­dane ży­cie. Pro­po­no­wa­łem wspar­cie, dla niej i dla chłopca. Tylko że wła­ści­wie ze­rwała ze mną kon­takt. No więc, smutne. A Marco... Boże, gdy­byś mo­gła go zo­ba­czyć, to naj­wspa­nial­szy i naj­pięk­niej­szy chło­piec. Nie­stety ta­kie ży­cie nie przy­nie­sie mu nic do­brego.

Ra­chel zo­ba­czyła, jak oczy Mi­cha­ela za­cho­dzą łzami, i po­czuła, jak ich spo­tka­nie wcho­dzi na inny po­ziom, który wy­da­wał się rzu­to­wać na nie­wy­po­wie­dzianą obiet­nicę nie­unik­nio­nego seksu, wy­raź­nie obecną w ca­łej ich po­przed­niej roz­mo­wie, ale też mógł za­brać ich w ja­kieś inne miej­sce, zu­peł­nie nie­spo­dzie­wane, praw­dziwe, do­ro­słe.

Wy­cią­gnęła rękę i do­tknęła jego dłoni. On ob­ró­cił swoją i za­ci­snął palce wo­kół jej pal­ców.

– To nic – po­wie­dział, a jego oczy znowu były su­che. – Po pro­stu szkoda, wiesz, że ży­cie po­trafi za­brać czło­wieka da­leko od tego, co na­prawdę ważne.

– Wal­czy­łeś o prawo do opieki?

– Nie – od­po­wie­dział, głasz­cząc ją de­li­kat­nie. – Nie, to był szybki roz­wód. Ni­czego ode mnie nie chciała. My­śla­łem, że kie­dyś się do­ga­damy. Z po­czątku bar­dzo czę­sto wi­dy­wa­łem Marca. Jed­nak póź­niej po­le­cia­łem do Sta­nów na kilka ty­go­dni, w spra­wach za­wo­do­wych, a gdy wró­ci­łem na po­łu­dnie Fran­cji... – Za­brał rękę, żeby ge­stem po­ka­zać, że ko­bieta roz­pły­nęła się w po­wie­trzu.

– Czyli miesz­kasz na po­łu­dniu Fran­cji?

– Miesz­kam w wielu miej­scach. Ale tak, mam dom w An­ti­bes. Jest ró­żowy. Mam ró­żowy dom. Spodo­bałby ci się.

– W ja­kim od­cie­niu? Chyba nie lan­dryn­ko­wym?

– Nie. Nie. To bar­dzo sub­telny róż. Moja była ma­wiała, że to ko­lor zwię­dłych róż.

– Zwię­dłych róż? Nie­źle. Dziw­nie po­etyc­kie.

– Cóż, Lucy jest taka wła­śnie dziw­nie po­etycka.

Lucy, po­my­ślała Ra­chel. Lucy. To imię tam­tej ko­biety. Tej, która była wcze­śniej.

8

CZER­WIEC 2019

Lucy ob­raca klucz w zamku drzwi wej­ścio­wych miesz­ka­nia Henry’ego, wstrzy­mu­jąc od­dech, jak za­wsze przy po­wro­cie. Nie tyle boi się, że coś się stało, ile po pro­stu wie, że Henry wo­lałby już ni­gdy nie sły­szeć chro­botu jej klu­cza w jego zamku, a sam fakt, że wcho­dzi do apar­ta­mentu, od­kłada to­rebkę, woła jego imię, otwiera jego lo­dówkę, wciąga i wy­pusz­cza po­wie­trze w prze­strzeni utwo­rzo­nej przez cztery ściany wy­zna­cza­jące jego wła­sną, bar­dzo pry­watną strefę, wy­woła u niego tego ro­dzaju dys­kom­fort, który prze­łoży się na ostry ko­men­tarz, pe­dan­tyczną uwagę albo po­nurą obec­ność za drzwiami jego sy­pialni – drzwiami, które ostat­nio co­raz czę­ściej po­zo­stają za­mknięte.

Stella spę­dza dzi­siaj czas z Freyą G (na­zy­wają ją Freyą G, po­nie­waż jej druga naj­lep­sza ko­le­żanka też ma na imię Freya), a Marco gra w coś na wiel­kim te­le­wi­zo­rze w sa­lo­nie ze swoim mi­łym ko­legą, Al­fem. Lucy rzuca ner­wowe spoj­rze­nie na przej­ście pro­wa­dzące do sy­pialni, w na­dziei, że dźwięki nie niosą się na tyle, by do­trzeć do po­koju Henry’ego.

– Ścisz­cie tro­chę – prosi ła­god­nie. Marco nie od­rywa wzroku, ale sięga po pi­lota i zmniej­sza gło­śność.

Alf od­wraca się i uśmie­cha do Lucy.

– Cześć, Lucy – mówi. – Jak ci mi­nął dzień?

– Do­brze. A to­bie?

– Też do­brze... O cho­lera. – I już go nie ma, znowu sku­pia uwagę na grze, a Lucy idzie do kuchni i na­lewa so­bie kie­li­szek wina.

Chce po­wie­dzieć Henry’emu o nie­sa­mo­wi­tym domu w St Al­bans, jed­nak wie, że wy­star­czy mu jedno spoj­rze­nie na szcze­góły, by oznaj­mił, że chyba osza­lała, że się myli, że za chwilę po­pełni ogromny błąd. Za­cznie ją ostrze­gać, że wy­rzuca pie­nią­dze w błoto, że nie ro­zu­mie rynku nie­ru­cho­mo­ści, że bę­dzie tego ża­ło­wać. Lucy nie ma ochoty tego wy­słu­chi­wać.

Za­nim Henry zdąży za­siać w niej zia­renko nie­pew­no­ści albo skłoni ją do zmiany zda­nia, Lucy pi­sze wia­do­mość do agenta nie­ru­cho­mo­ści i składa ofertę.

Na­stęp­nego ranka o ósmej trzy­dzie­ści, gdy wraca po pod­rzu­ce­niu Stelli do szkoły, Lucy za­uważa, że drzwi do po­koju Henry’ego są w dal­szym ciągu za­mknięte. Nor­mal­nie jej brat wła­śnie wy­cho­dzi do pracy, cza­sami na­wet mi­jają się na chod­niku pod blo­kiem. Lucy na pal­cach prze­cho­dzi ko­ry­ta­rzem i bar­dzo ci­cho na­ci­ska klamkę, po­tem otwiera drzwi i wtedy zdaje so­bie sprawę, że po­kój Henry’ego jest pu­sty, łóżko za­słane, a ża­lu­zje pod­nie­sione.

Woła do niego, na wy­pa­dek gdyby był w ła­zience, jed­nak od­po­wiada jej ci­sza.

Lucy za­kłada, że jej brat wy­szedł na wcze­sne spo­tka­nie. Jed­nak nie było jej w domu za­le­d­wie dwa­dzie­ścia mi­nut. Jego ka­bina prysz­ni­cowa jest su­cha. Nie ma pary na lu­strze. Henry zde­cy­do­wa­nie jesz­cze nie wstał, kiedy ona wy­cho­dziła; nie­moż­liwe, żeby zdą­żył się obu­dzić, wy­szy­ko­wać i wyjść pod­czas jej nie­obec­no­ści. Henry ni­gdy nie opu­ściłby domu bez po­ran­nego prysz­nica.

Już sięga po te­le­fon, żeby na­pi­sać wia­do­mość, kiedy coś zwraca jej uwagę: w ła­zience nie ma szczo­teczki do zę­bów Henry’ego, ga­dże­ciar­skiej, elek­trycz­nej, która ła­duje się przez ka­bel USB. Urzą­dze­nie ma wiele usta­wień i nie­bie­ską diodę, za­wsze stoi na mar­mu­ro­wym bla­cie, mru­ga­jąc. Te­raz go nie wi­dać.

Wtedy Lucy czuje ucisk w żo­łądku. Przy­po­mina so­bie: okruch chwili, prze­bu­dze­nie z głę­bo­kiego snu, gdy na ze­wnątrz wciąż jest ciemno, Fitz leży w no­gach łóżka z na­sta­wio­nymi uszami, ni­ski po­mruk wy­do­sta­jący się z jego gar­dła. Oboje sie­dzieli przez mo­ment zu­peł­nie nie­ru­chomo, na­słu­chu­jąc głu­chego od­głosu ja­dą­cej windy, który niósł się z ko­ry­ta­rza za drzwiami miesz­ka­nia, a po­tem z po­wro­tem za­snęli.

Za­kła­dała, że to ktoś z są­sia­dów ich obu­dził, ale może nie.

Od­blo­ko­wuje te­le­fon i pi­sze wia­do­mość do Henry’ego:

Gdzie je­steś?

Wbija wzrok w ptaszka. Po­zo­staje po­je­dyn­czy i szary. Apli­ka­cja twier­dzi, że Henry ostatni raz był on­line kwa­drans przed ósmą rano.

Lucy otwiera jego szafę i wy­suwa szu­flady. Nie wie, czego wła­ści­wie szuka, za to nie ma wąt­pli­wo­ści, co jej cho­dzi po gło­wie. Henry wy­szedł z miesz­ka­nia w środku nocy, żeby zła­pać sa­mo­lot do Bot­swany i szu­kać Phina. I z ja­kie­goś głę­boko za­ko­rze­nio­nego w niej, przy­pra­wia­ją­cego o mdło­ści po­wodu myśl o tym, że miałby go zna­leźć, na­pawa ją lę­kiem.

9

Po­dróż w kla­sie biz­ne­so­wej. Je­śli się jej nie od­było, trudno ją so­bie wy­obra­zić. A kiedy się już ją od­bę­dzie, nie da się jej so­bie nie wy­obra­żać – po­zo­sta­wia w to­bie trwałe ślady. To praw­do­po­dob­nie naj­waż­niej­szy po­wód, żeby być bo­ga­tym.

Po­pi­jam szam­pana. Jest do­piero ósma rano, a ja nie śpię od trze­ciej, moje pod­nie­bie­nie nie jest go­towe na jego kwa­śną wy­traw­ność, ale i tak piję, bo mogę. Przy­wo­łuję ob­raz Lucy w Lon­dy­nie, jak wraca ze szkoły, za­sta­na­wia­jąc się, dla­czego nie krzą­tam się po kuchni i gdzie je­stem. Po­dej­rze­wam, że szybko się do­my­śli. Może i róż­nimy się od sie­bie, jed­nak na­sza więź jest głę­boka, na­wet po dwu­dzie­stu pię­ciu la­tach ży­cia od­dziel­nie. Tak już jest z dziećmi, które łą­czy wspólna trauma: jest zu­peł­nie tak, jakby biegł mię­dzy nami cienki drut i od czasu do czasu któ­reś z nas czuje, jak szar­pie. Na przy­kład te­raz. Wiem, że Lucy za mo­ment za­dzwoni do Libby, Libby za­dzwoni do Mil­lera, a moje znik­nię­cie sta­nie się sprawą, dramą. Ale ej, je­stem w po­wie­trzu. Kiedy wy­siądę z sa­mo­lotu, nie będą mieli po­ję­cia, jak mnie wy­śle­dzić.

Uznają, że po­le­cia­łem do Bot­swany. Tylko że nie. Wła­śnie je­stem w dro­dze do Chi­cago.

Wszystko wy­da­rzyło się tro­chę szybko. Oczy­wi­ście.

Za­bu­ko­wa­łem lot na lot­ni­sko Vic­to­ria Falls i wy­na­ją­łem auto, które miało mnie za­brać na te­ren re­zer­watu. Stra­ci­łem mnó­stwo pie­nię­dzy, ale na szczę­ście re­zer­wa­cję ho­telu dało się od­wo­łać, cho­ciaż tyle. I szcze­rze mó­wiąc, cie­szę się, że jed­nak nie mu­szę je­chać do re­zer­watu dzi­kiej przy­rody w Afryce. Moim zda­niem to nie jest spo­sób na do­bre spę­dze­nie czasu, ina­czej niż Chi­cago.

No więc dla­czego aku­rat Chi­cago?

Cóż, późną nocą wsze­dłem na Tri­pa­dvi­sora, żeby po­czy­tać opi­nie o Chobe Lodge Re­sort. Po­my­śla­łem, że do­brze by­łoby mieć lep­sze po­ję­cia o tym miej­scu i o tym, na co się po­rwa­łem. Na­tra­fi­łem na re­cen­zję bar­dzo we­so­łej, roz­mow­nej ko­biety, która za­trzy­mała się tam w po­je­dynkę dwa ty­go­dnie wcze­śniej. W tek­ście za­warła imiona człon­ków ob­sługi, któ­rzy oka­zali się szcze­gól­nie po­mocni i uprzejmi, a wy­da­wała się przy tym osobą, która z przy­jem­no­ścią po­dzieli się wra­że­niami z kimś zu­peł­nie ob­cym, kto pi­sze do niej znie­nacka. Moje prze­czu­cia były słuszne. Nancy Ro­mano z New Jer­sey. Bar­dzo ga­da­tliwa. Za­py­ta­łem, czy mo­głaby po­le­cić ja­kie­goś prze­wod­nika; czy w re­zer­wa­cie był ktoś, kogo po­wi­nie­nem po­szu­kać, kto ma więk­szą wie­dzę od po­zo­sta­łych?

„Tak! – od­pi­sała. – Szu­kaj Finna! Jest An­gli­kiem, tak jak ty, dość ma­ło­mów­nym, ale bar­dzo in­te­li­gent­nym i obe­zna­nym w te­ma­cie. Po­trafi ład­nie opo­wia­dać, ta­kim barw­nym ję­zy­kiem. Prze­miły z niego czło­wiek”.

Od­po­wie­dzia­łem mniej wię­cej tak, że szkoda, bo ktoś inny już mi go po­le­cił, ale od ob­słu­gu­ją­cych re­zer­wa­cję do­wie­dzia­łem się, że po­dobno wy­je­chał z po­wodu na­głego wy­padku w ro­dzi­nie.

„Och, tak – od­pi­sała Nancy. – Ma ro­dzinę w Chi­cago, o ile do­brze pa­mię­tam. Mam na­dzieję, że nie wy­da­rzyło się nic złego”.

Kto wie, czy ta „ro­dzina w Chi­cago” ist­nieje na­prawdę, czy nie?

Na­sza czwórka – ja, Lucy, Phin i jego sio­stra Cle­mency – mu­sie­li­śmy żyć skry­cie i w fał­szu, każdy mu­siał się ukry­wać, zmie­nić na­zwi­sko, wy­my­ślić nie­praw­dziwe ży­cie i hi­sto­rie. Do­piero dzie­sięć lat temu za­ła­twi­łem so­bie pasz­port; kie­dyś uda­wa­łem, że boję się la­tać, by wy­mi­gać się od za­gra­nicz­nych wy­cie­czek z przy­ja­ciółmi, a póź­niej na­ba­wi­łem się też lęku przed tu­ne­lami, gdy ktoś za­su­ge­ro­wał, że po­je­dziemy do Fran­cji Eu­ro­sta­rem. Dla­tego bar­dzo moż­liwe, że Phin przy­go­to­wał so­bie ja­kąś ba­jeczkę, któ­rej używa do tłu­ma­cze­nia się przed nie­zna­jo­mymi. Jed­nak mam silne prze­czu­cie, że to jego dru­gie ży­cie w Chi­cago może być praw­dziwe. Tak czy ina­czej, nie­długo się prze­ko­nam.

10

LI­STO­PAD 2016