Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Światowy bestseller,
kontynuacja „Idealnej rodziny”.
Inspektor Samuel Owusu zostaje wezwany nad brzeg Tamizy do makabrycznego odkrycia. Po zbadaniu znalezionych nad rzeką fragmentów zwłok okazuje się, że są one powiązane z niewyjaśnioną sprawą potrójnego morderstwa sprzed trzydziestu lat.
Rachel Rimmer również przeżywa szok. Otrzymuje wiadomość, że jej mąż został znaleziony martwy w piwnicy swojego domu we Francji. Okoliczności wskazują na działania intruza, ale policja prosi wdowę o przybycie na miejsce. Kobieta ma wyjaśnić śledczym niejasne kwestie dotyczące przeszłości Michaela.
Z kolei Lucy Lamb wreszcie wraca do Londynu, z którego wyjechała w obliczu rodzinnej tragedii. Kiedy zadomawia się w mieszkaniu swojego brata, ten niespodziewanie wyrusza w podróż. W poszukiwaniu chłopca, którego wspomnienie prześladuje ich oboje.
Kiedy wszyscy próbują rozwikłać osaczające ich tajemnice, odkrywają, że są połączeni w sposób, jakiego nigdy nie mogliby sobie wyobrazić.
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Pamięci Steve’a Simmondsa
Rodziny spod Cheyne Walk 16
Lambowie
Henry Lamb sen. i Martina Lamb
Henry Lamb jun., ich syn, który nazywał siebie również Phineasem Thomsonem
Lucy Lamb, ich córka, niegdyś żona Michaela Rimmera; matka Libby, Marca i Stelli
Libby Jones, córka Lucy, dawniej Serenity Lamb; w związku z dziennikarzem Millerem Roe
Thomsenowie
David Thomsen i Sally Thomsen
Clemency Thomsen, ich córka, teraz zamieszkała w Kornwalii
Phineas Thomsen, znany też jako Finn Thomsen, teraz zamieszkały w Botswanie
Birdie Dunlop-Evers, muzyczka
Justin Redding, chłopak Birdie
Prolog
CZERWIEC 2019
Samuel
– Jason Mott?
– Tak. Tutaj. To ja.
Patrzę na młodego człowieka, który stoi niżej, po kostki w błocie na brzegu Tamizy. Ma włosy piaskowego koloru, które wiszą po obu stronach jego delikatnej, piegowatej twarzy. Na nogi wciągnął sięgające kolan gumiaki, do tego włożył kamizelkę koloru khaki z licznymi kieszeniami, a otacza go krąg gapiów. Podchodzę do niego, starając się nie ubrudzić butów.
– Dzień dobry – mówię. – Jestem inspektor Samuel Owusu. A to Saffron Brown z naszego zespołu techników medycyny sądowej. – Widzę, że Jason Mott bardzo się stara ukryć swoją ekscytację obecnością dwojga prawdziwych detektywów. Nie idzie mu to najlepiej. – Słyszałem, że coś pan znalazł. Może mógłby pan wytłumaczyć?
Jason kiwa z zapałem głową.
– Tak. No więc, jak już mówiłem przez telefon, jestem przewodnikiem zbieraczy. Profesjonalnym. I byłem tu dzisiaj rano ze swoją grupą, kiedy ten młody człowiek – wskazuje chłopaka, na oko dwunastoletniego – grzebał w błocie i otworzył tę torbę. – Teraz kieruje naszą uwagę na czarny worek stojący na jakimś kamieniu. – Pierwszą zasadą zbieraczy jest nie dotykać, ale to tak sobie leżało, jakby ktoś to tutaj przed chwilą wyrzucił, więc chyba mógł to otworzyć.
Chociaż nie mam bladego pojęcia o zasadach zbieraczy, rzucam chłopakowi pokrzepiające spojrzenie, a on wzdycha z ulgą.
– Tak czy inaczej, nie wiem, to znaczy żaden ze mnie ekspert... – Jason Mott uśmiecha się nerwowo do Saffron i trochę się przy tym rumieni. – Ale pomyślałem, że wyglądają, jakby, no, były ludzkie.
Podchodzę ostrożnie do kamienia i rozchylam lekko worek. Saffron podąża za mną i zagląda mi przez ramię. Pierwsze, co nam się rzuca w oczy, to ludzka szczęka. Odwracam się i patrzę na techniczkę. Ona kiwa głową, po czym wciąga rękawiczki i rozkłada folię.
– Cóż – rzucam, wstając i spoglądając na grupkę stojącą w błocie. – Musimy wszystkich stąd wyprosić. Byłbym wdzięczny za współpracę.
Przez chwilę nikt się nie rusza. Potem Jason Mott nagle ożywa i udaje mu się sprawić, by wszyscy wycofali się z plaży na dalszą część nabrzeża, gdzie stoją i dalej się gapią. Zaraz w ich rękach pojawiają się smartfony, więc wołam:
– Proszę. Żadnego filmowania. To bardzo delikatna sprawa policji. Z góry dziękuję.
Telefony znikają.
Jason Mott zatrzymuje się w połowie schodów prowadzących na brzeg i odwraca do mnie.
– Czy to... – zaczyna. – To ludzkie?
– Na to wygląda – odpowiadam. – Ale nie będziemy wiedzieć na pewno, dopóki nie zostaną zbadane. Dziękuję za pomoc, panie Mott. – Uśmiecham się do niego ciepło, licząc, że w ten sposób dam mu znak, by przestał zadawać pytania i odszedł.
Saffron odwraca się z powrotem do kości i zaczyna je wyjmować z worka na folię.
– Małe – mówi. – Możliwe, że należały do dziecka. Albo drobnej osoby dorosłej.
– Lecz zdecydowanie człowieka?
– Tak, zdecydowanie.
Słyszę czyjś głos wołający z nabrzeża. To Jason Mott. Wzdycham i spokojnie zwracam się ku niemu.
– Wiadomo, ile mają lat? – krzyczy Jason. – Tak na pierwszy rzut oka?
Saffron uśmiecha się do mnie cierpko, po czym mówi do Jasona:
– W tej chwili trudno ocenić. Proszę przekazać swoje dane funkcjonariuszowi przy radiowozie. Będziemy pana informować.
– Dziękuję. Naprawdę dziękuję. Super.
Chwilę później Saffron wyjmuje z czarnego worka niedużą czaszkę. Obraca ją i kładzie na folii.
– Tutaj – wskazuje. – Spójrz. Widzisz? Pęknięcie na linii włosów.
Kucam. I widzę to. Prawdopodobna przyczyna śmierci.
Unoszę wzrok i wodzę nim po plaży aż do zakrętu rzeki, jakby zabójca mógł w tej chwili biec tamtędy z narzędziem zbrodni w ręce. A potem znowu spoglądam na maleńką czaszkę w kolorze popiołu i moje serce wypełnia się zarówno smutkiem, jak i determinacją.
W tym małym worku kości znajduje się cały świat.
Czuję, jak prowadzące do niego drzwi właśnie się otwierają, a ja wchodzę do środka.
Część pierwsza
1
LIPIEC 2018
Wciąż zaspana, Rachel zerknęła na wyświetlacz telefonu. Dzwonił ktoś z francuskiego numeru. Komórka wyślizgnęła jej się z rąk i spadła na podłogę, Rachel znowu ją chwyciła, gapiąc się na cyfry szeroko otwartymi oczami. Adrenalina buzowała jej w żyłach, chociaż nie wybiła nawet siódma rano.
Wreszcie Rachel odebrała. Wciągnęła powietrze.
– Halo?
– Bonjour, dzień dobry. Z tej strony detektyw Avril Loubet z Police Municipale Nice Côte d’Azur. Czy mam przyjemność z panią Rachel Rimmer?
– Tak – odparła. – To ja.
– Pani Rimmer, obawiam się, że dzwonię z bardzo smutnymi wieściami. Proszę mi powiedzieć, czy jest pani sama?
– Tak. Tak, jestem sama.
– A czy jest ktoś, kto mógłby pani teraz towarzyszyć?
– Mój ojciec. Mieszka niedaleko. Ale proszę, niech pani mówi.
– Cóż, niestety dzisiaj wcześnie rano ciało pani męża, Michaela Rimmera, zostało odnalezione przez gosposię w piwnicy jego domu w Antibes.
Rachel wciągnęła gwałtownie powietrze, wydając przy tym dźwięk trochę podobny do parowozu.
– Och, nie!
– Tak mi przykro. Obawiam się, że to prawda. I najwyraźniej został zamordowany przez zadanie rany kłutej wiele dni temu. Nie żyje przynajmniej od weekendu.
Rachel wyprostowała się i przyłożyła komórkę do drugiego ucha.
– Czy to... Czy wiedzą państwo, dlaczego ktoś to zrobił? Albo chociaż kto?
– Technicy są na miejscu. Odkryjemy każdy ślad, jaki jest do odkrycia. Jednak pan Rimmer nie uruchomił kamer bezpieczeństwa, a tylne drzwi były otwarte. Bardzo mi przykro, że nie mam żadnych konkretów, pani Rimmer. Naprawdę mi przykro.
Rachel zgasiła telefon i opuściła go na kolana.
Przez chwilę patrzyła oniemiała w okno, gdzie letnie słońce przesączało się przez żaluzję. Westchnęła ciężko. Później naciągnęła z powrotem opaskę na oczy, położyła się na boku i znów pogrążyła we śnie.
2
CZERWIEC 2019
Jestem Henry Lamb. Mam czterdzieści dwa lata. Mieszkam w najlepszym apartamencie w eleganckim bloku art déco tuż za rogiem od Harley Street. Skąd wiem, że to najlepszy apartament? Bo tak mi powiedział portier. Kiedy przynosi mi na górę paczkę – nie musi tego robić, ale jest ciekawski – zagląda mi przez ramię i oczy mu błyszczą na widok tego fragmentu wnętrza mieszkania, który widzi z progu. Skorzystałem z usług projektanta. Mam doskonały gust, jednak zwyczajnie nie wiem, jak połączyć ze sobą gustowne rzeczy, by stworzyć choć cień wizualnej harmonii. Nie. Nie nadaję się do tworzenia wizualnej harmonii. To nic, jestem dobry w wielu innych rzeczach.
W tej chwili nie mieszkam sam i odczuwam to na każdym kroku. Przed ich przybyciem zawsze mi się wydawało, że jestem samotny. Wracałem do swojego nieskazitelnego, bogato wyposażonego mieszkania i nadąsanych persów, myśląc: och, jak miło byłoby porozmawiać z kimś o tym, jak mi minął dzień. Albo jak miło by było, gdyby ktoś teraz przygotowywał w kuchni smaczny obiad, otwierał butelkę czegoś zimnego czy, jeszcze lepiej, szykował jakiś koktajl. Bardzo długo użalałem się nad sobą. Jednak już od roku mam gości – swoją siostrę Lucy i dwójkę jej dzieci – i nigdy, przenigdy nie jestem sam.
W mojej kuchni nieustannie kręcą się ludzie, ale nikt nie miesza koktajli ani nie otwiera ostryg, nie pyta mnie, jak minął dzień; zamiast tego korzystają z grilla do panini, żeby przygotować coś, co nazywają „tosteczkami”, podgrzewają czekoladę w złym garnku, wrzucają niesegregowane śmieci do pojemnika na segregowane i odwrotnie. Oglądają hałaśliwe, niemądre rzeczy na smartfonach, które im kupiłem, i krzyczą do siebie zupełnie bez powodu. No i jeszcze jest pies. W typie jack russell teriera, moja siostra znalazła go na nicejskiej ulicy pięć lat temu, kiedy grzebał w śmietnikach. Nazywa się Fitz i mnie uwielbia. Z wzajemnością. W sercu jestem psiarzem, a koty wziąłem tylko dlatego, że są łatwiejsze w opiece dla egoistycznych ludzi. Rozwiązałem test w internecie – Jaka jest twoja idealna kocia rasa? – i po odpowiedzeniu na trzydzieści pytań dowiedziałem się, że to pers. Wydaje mi się, że słusznie. Wcześniej, jeszcze jako dziecko, znałem tylko jednego kota, to było wredne stworzenie z ostrymi pazurami. Jednak te persy są zupełnie inne. Żądają miłości i nie ma wyjścia, trzeba je kochać. Niestety nie przepadają za Fitzem i nie podoba im się to, że ja za nim przepadam, więc atmosfera między zwierzętami jest przeokropnie napięta.
Moja siostra wprowadziła się rok temu z powodów, których chyba nie umiałbym wytłumaczyć. Krótsza wersja jest taka, że była bezdomna. Bardziej skomplikowana wersja wymagałaby napisania całego wypracowania. Gdzieś między jedną i drugą znajduje się opowieść o tym, jak miałem dziesięć lat, a nasz (bardzo duży) dom został przejęty przez sadystycznego oszusta i jego rodzinę. Przez ponad pięć lat ten człowiek zdołał opanować umysły moich rodziców i stopniowo pozbawić ich wszystkiego, co posiadali. Wykorzystał nasz dom jako osobiste więzienie i plac zabaw, bez skrupułów zdobywając dokładnie to, czego chciał, od ludzi dokoła, w tym swojej żony i dzieci. Przez ten czas wydarzyła się niezliczona ilość niemożliwych do opisania rzeczy, na przykład moja siostra zaszła w ciążę jako trzynastolatka, urodziła jako czternastolatka, a potem zostawiła swoje dziesięciomiesięczne dziecko w Londynie i uciekła do południowej Francji, kiedy miała zaledwie piętnaście lat. Później urodziła dwójkę kolejnych dzieci, spłodzonych przez dwóch mężczyzn, zarabiając na ich utrzymanie grą na skrzypcach na ulicach Nicei, spędziła kilka nocy bez dachu nad głową i w końcu postanowiła wrócić do domu, kiedy (pomijając parę innych rzeczy) wyczuła, że może dostać całkiem pokaźny spadek z funduszu powierniczego założonego przez naszych rodziców.
Dobre wieści są takie, że w zeszłym tygodniu te pieniądze zostały wypłacone w pełnej kwocie – przydałyby się tutaj jakieś fanfary – i teraz oboje jesteśmy milionerami, co oznacza, że ona może kupić swój własny dom i przeprowadzić się tam z dziećmi i psem, a ja ponownie zostanę sam.
I wtedy będę musiał stawić czoła kolejnej fazie swojego życia.
Czterdzieści dwa lata to dziwny wiek. Ani się nie jest młodym, ani starym. Gdybym był hetero, pewnie właśnie rozpaczliwie szukałbym żony z funkcjonującymi jajnikami. Jednak hetero nie jestem i nie jestem też kimś, z kim inni mężczyźni chcieliby się wiązać na stałe, więc pozostaję w najgorszej sytuacji z możliwych – niekochanego geja z gasnącą urodą.
Dobijcie mnie.
Ale pojawiła się iskierka czegoś nowego. Pieniądze są przyjemne, lecz pieniądze nie iskrzą. Iskrzy zaginiony fragment układanki mojej przeszłości; mężczyzna, którego kochałem, gdy byliśmy jeszcze chłopcami w moim rodzinnym domu grozy. Mężczyzna, który teraz ma czterdzieści trzy lata, rzadką brodę i głębokie zmarszczki mimiczne, a pracuje w rezerwacie przyrody w Botswanie. Mężczyzna, który jest – niespodzianka – synem oszusta, tego który zniszczył moje dzieciństwo. A także – druga niespodzianka – ojcem mojej siostrzenicy, Libby. Tak, Phineas zapłodnił Lucy, kiedy miał szesnaście lat, a ona trzynaście, i tak, to niewłaściwe pod wieloma względami i można by pomyśleć, że z tego powodu poczuję niechęć, i faktycznie przez jakiś czas tak było. Tylko że wszyscy robiliśmy złe rzeczy w tamtym domu, nikt nie wyszedł stamtąd nieskazitelny. Nauczyłem się traktować nasze grzechy jako strategie przetrwania.
Nie widziałem Phineasa Thomsena od czasu, kiedy ja miałem szesnaście, a on osiemnaście lat. Jednak w zeszłym tygodniu na przyjęciu urodzinowym mojej siostrzenicy jej chłopak, który pracuje jako dziennikarz śledczy, powiedział, że go dla niej namierzył. Taki niezwykły prezent urodzinowy dla dziewczyny. Patrz! Mam dla ciebie zaginionego ojca!
I w taki oto sposób znalazłem się tutaj, w ten jasny środowy poranek w czerwcu, skryty w cichej sypialni, z otwartym laptopem, opuszkami palców głaszczę touchpad, delikatnie prowadząc kursor po stronie poświęconej rezerwatowi, dla którego pracuje Phin i który zamierzam odwiedzić bardzo, bardzo niedługo.
Znałem go jako Phina Thomsena, kiedy mieszkaliśmy razem w dzieciństwie.
Finn Thomsen to pseudonim, za którym ukrywał się przez te wszystkie lata.
Byłem tak blisko. F zamiast Ph. Tyle czasu i mógłbym go znaleźć, gdybym tylko wpadł na to, by pobawić się alfabetem. Sprytne. Bardzo sprytne. Phin zawsze był najbardziej błyskotliwą osobą, jaką znałem. Cóż, poza mną, oczywiście.
Podskakuję, słysząc pukanie do drzwi. Wzdycham.
– Tak?
– Henry, to ja. Mogę wejść?
Moja siostra. Wzdycham jeszcze raz i zamykam laptopa.
– Tak, pewnie.
Otwiera drzwi na tyle, by wślizgnąć się do środka, a potem ostrożnie zamyka je za sobą.
Lucy jest piękną kobietą. Kiedy zobaczyłem ją w zeszłym roku pierwszy raz, odkąd byliśmy nastolatkami, zaskoczyła mnie jej uroda. Jej twarz opowiada wiele historii, odbiło się na niej każde z czterdziestu lat, Lucy prawie o siebie nie dba, ubiera się w szmaty, a jednak zawsze jakoś udaje jej się wyglądać bardziej uroczo niż wszystkim innym kobietom w otoczeniu. Rzecz chyba w połączeniu jej bursztynowo-orzechowych oczu ze złocistymi pasmami brudnego blondu we włosach, jej nieważkości, słodkiego głosu i tego, w jaki sposób dotyka, patrzy i się porusza. Mój ojciec wyglądał jak chodzący kawałek wieprzowiny w cieście, a siostra miała fart odziedziczyć wygląd po naszej eleganckiej matce pół-Turczynce. Ja plasuję się gdzieś pośrodku. Też dopisało mi szczęście i cieszę się dobrym wyglądem matki, lecz dostałem także w spadku całkiem sporo grubo ciosanych rysów ojca. Zrobiłem, co w mojej mocy, by wykorzystać do cna, co dała mi natura. Pieniądze może nie kupią miłości, ale za to wyrzeźbioną szczękę, idealnie równe zęby i pełne usta – owszem.
Moja sypialnia wypełnia się zapachem olejku do włosów z brązowej buteleczki, która wygląda tak, jakby siostra kupiła ją na wiejskim targu.
– Chciałam pogadać – mówi, zdejmując marynarkę z krzesła na środku pokoju, żeby móc tam usiąść. – O tym, co było w zeszłym tygodniu na urodzinach Libby.
Posyłam jej spojrzenie, które mówi „tak, słucham, kontynuuj”.
– O czym rozmawiałeś z Libby i Millerem?
Libby to moja siostrzenica. Córka Lucy i Phina. Miller to jej chłopak, dziennikarz. Kiwam głową.
– O tym, że polecisz z nimi do Botswany, prawda?
Znowu potwierdzam. Wiem, co zaraz usłyszę.
– Rzeczywiście zamierzasz?
– Tak, oczywiście.
– I myślisz... myślisz, że to dobry pomysł?
– Tak. Uważam, że to wspaniały pomysł. Dlaczego nie?
– Nie wiem. To chyba miał być romantyczny wyjazd tylko dla dwojga...
Cmokam.
– Miller wspominał o zabraniu swojej matki, więc chyba jednak nie taki romantyczny.
Oczywiście gadam głupoty, ale czuję potrzebę, żeby się bronić. Miller chce zabrać Libby do Botswany, żeby spotkała ojca, który ostatni raz widział ją, kiedy była niemowlęciem. Jednak Phin jest też częścią mnie. Nie tylko częścią mnie, lecz niemal całym mną. Myślałem o nim dosłownie (i używam tutaj tego słowa w najbardziej dosłownym sensie) przynajmniej raz w każdej godzinie, odkąd skończyłem szesnaście lat. Jak miałbym nie lecieć do niego teraz, natychmiast?
– Nie będę im wchodził w drogę – rzucam. – Dam im pełną swobodę.
– Jasne – odpowiada Lucy z powątpiewaniem. – A co będziesz robił?
– No... – Waham się. Co będę robił? Nie mam pojęcia. Po prostu będę z Phinem.
A potem, cóż, potem zobaczymy, prawda?
3
SIERPIEŃ 2016
Rachel poznała Michaela w aptece na Martha’s Vineyard pod koniec lata w roku dwa tysiące szesnastym. Czekała, aż pewien młody i nieco osądzający mężczyzna zrealizuje jej receptę na pigułkę dzień po. Michael stanął przed nią i przywitał farmaceutę szybkim:
– Gotowe?
Krytyczny farmaceuta zamrugał powoli i powiedział:
– Nie, proszę pana. Czy mógłbym prosić, żeby pan usiadł? To nie zajmie długo.
Michael zajął miejsce obok Rachel. Skrzyżował ręce na piersi i westchnął. Wydawał się chętny do rozmowy i faktycznie zaraz zagaił.
– Przyjemniaczek – mruknął.
Rachel zaśmiała się i odwróciła, żeby przyjrzeć się nieznajomemu. On był po czterdziestce, ona dekadę młodsza. Był też opalony, co oczywiste, w końcu właśnie kończyło się lato na Martha’s Vineyard i nie ostał się nikt bez opalenizny. Jego włosom przydałoby się strzyżenie; pewnie czekał z tym do powrotu do miasta.
– I tak patrzy krytycznie – odparła cichym szeptem.
– No – zgodził się Michael. – Dziwne, przecież jest taki młody.
W tamtym momencie Rachel zdawała sobie sprawę, że do jej skóry przywarł świeżo zmyty pod prysznicem pot chłopaka o imieniu Aiden, że piecze ją podrażniona skóra po wewnętrznej stronie ud, gdzie wpijały się jego kości biodrowe, a w zakamarkach jej ciała wciąż krył się cukrowy zapach oddechu tego młodego człowieka. A teraz siedziała tutaj, czekając na antykoncepcję awaryjną, i flirtowała z mężczyzną, który mógłby być ojcem Aidena.
Naprawdę nadszedł już czas, żeby Rachel wróciła do domu. Lato było desperackie i brudne, a ona czuła się zużyta i zmęczona.
Farmaceuta ściągnął papierową torebkę z karuzeli z klipsami, która znajdowała się za nim, i spojrzał na etykietę.
– Panna Rachel Gold? – zawołał. – Mam pani zamówienie.
– Och. – Uśmiechnęła się do Michaela. – To ja. Mam nadzieję, że nie będziesz musiał czekać zbyt długo.
– Cwaniara, przeskoczyłaś kolejkę – rzucił Michael z sardonicznym uśmiechem.
Wpisała swój PIN na czytniku kart i odebrała pigułki od farmaceuty. Gdy odwróciła się do wyjścia, Michael wciąż na nią patrzył.
– Skąd jesteś? – zapytał.
– Z Anglii.
– Tak, to oczywiste, ale z jakiej części Anglii.
– Z Londynu.
– A skąd dokładnie?
– A znasz Londyn?
– Mam mieszkanie w Fulham.
– Och, no proszę. Ja mieszkam w Camden Town.
– A gdzie dokładnie?
Roześmiała się.
– Przepraszam, jestem anglofilem. Mam obsesję na punkcie Anglii. Nie zadaję więcej pytań i nie zatrzymuję cię, Rachel Gold.
Uniosła wolną rękę i pomachała mu z roztargnieniem, a potem wyszła szybko z apteki na ulicę.
Dwa miesiące później Rachel jadła lunch przy biurku w swoim studiu, kiedy w jej skrzynce odbiorczej pojawiła się wiadomość z tytułem „Od amerykańskiego anglofila do angielskiej cwaniary”.
Potrzebowała chwili, żeby jej mózg mógł połączyć kropki i rozwikłać zagadkę na pierwszy rzut oka pozbawionych sensu słów. A potem kliknęła na e-mail.
Cześć, Rachel Gold,
to ja, Michael. Spotkaliśmy się w aptece na Martha’s Vineyard w sierpniu. Pachniałaś dymem drzewnym i piwem. W pozytywnym sensie. Wybieram się na kilka miesięcy do Londynu i zastanawiałem się, czy poleciłabyś mi jakieś ciekawe miejsca w Camden. Nie bywałem w okolicy od czasów nastoletnich – chciałem wtedy kupić haszysz, a ostatecznie zamiast tego wróciłem stamtąd z pasiastym plecakiem i bongiem. Jestem pewien, że w Camden można znaleźć coś więcej niż narkotyki, i z chęcią posłuchałbym porad kogoś, kto tam mieszka. Jeśli moja wiadomość wzbudziła w Tobie przerażenie, proszę, skasuj ją, zignoruj albo od razu zadzwoń po policję. (Nie, proszę, nie dzwoń!) Jeśli nie, byłoby mi miło, gdybyś odpisała. Swoją drogą, to moja nieco obsesyjna znajomość kodów pocztowych Londynu naprowadziła mnie na Twój adres e-mail. Wygooglowałem „Rachel Gold” i „NW1”, po czym pojawiła się Twoja strona internetowa. Cóż za doskonały zbieg okoliczności, że projektantka biżuterii ma na nazwisko Gold. Gdybym tylko ja nazywał się Diamond, stworzylibyśmy idealną parę. Niestety jestem Rimmer. Nie wiem, co Ty na to. Tak czy inaczej, jeśli się odezwiesz, fajnie, a jeśli nie, kupię coś z Twojej strony i podaruję matce na urodziny. Jesteś bardzo, bardzo utalentowana.
Serdeczności,
Michael
Rachel siedziała przez chwilę, wstrzymując oddech i zastanawiając się, czy chce się teraz uśmiechnąć, czy skrzywić. Przywołała w pamięci twarz tamtego mężczyzny, ale nie do końca potrafiła. Cały czas wracał do niej obraz Michaela C. Halla. Na dole e-maila znajdował się podpis z nazwą firmy. MCR International. Wpisała ją w wyszukiwarkę i znalazła dość anonimową stronę, najwyraźniej należącą do jakiegoś rodzaju logistyczno-transportowej organizacji, z adresem w Antibes na południu Francji. Wygooglowała „Michael Rimmer Antibes” i po chwili grzebania wreszcie znalazła go w lokalnym serwisie informacyjnym, jak trzyma kieliszek szampana na przyjęciu z okazji otwarcia nowej restauracji. Powiększyła jego twarz i gapiła się na nią przez moment. W niczym nie przypominał Michaela C. Halla. Wyglądał... przystojnie w takim klasycznym stylu, tak by to określiła. Klasyczny przystojniak. Jednak w tym, jak jego biały podkoszulek spotykał się z paskiem pary niebieskich dżinsów, było coś pociągającego. Nie był schowany. Nie wisiał. Dwa brzegi delikatnie się dotykały. Jakby zapraszająco. Rachel poczuła niespodziewaną i nagłą ekscytację, a kiedy jej wzrok wrócił na jego twarz, wydawał się już więcej niż klasycznie przystojny. Wydawał się twardy. Niemal okrutny. Jednak Rachel nie przeszkadzały takie cechy w mężczyźnie. Mogła to wykorzystać, gdyby chciała.
Wyłączyła pocztę. Podjęła decyzję, że odpowie. Spotka się z nim. Będzie uprawiać z nim seks. Tylko że jeszcze nie teraz. Niech chwilę poczeka. W końcu nie śpieszyło jej się.
4
CZERWIEC 2019
Następnego ranka wybieram się na przebieżkę. Muszę być szczery i przyznać, że naprawdę nie lubię biegać. Jednak nie lubię też chodzić na siłownię i patrzeć na tych wszystkich idealnych chłopaków, którzy nie odwzajemniają tego nawet jednym spojrzeniem. Siłownia kiedyś była moim placem zabaw, lecz to już przeszłość. Teraz już się nie stroję, spuszczam wzrok i zaciskam zęby, aż poczuję to kojące, satysfakcjonujące połączenie między swoimi stopami, ziemią, myślami i rytmem muzyki w uszach, a potem robię to przez pełne okrążenie wokół Regent’s Park. Później reszta dnia jest już moja.
Ale dzisiaj jakoś nie mogę się zgrać. Oddycham ciężko i cały czas mam ochotę przystanąć, usiąść. Coś jest nie tak. Wszystko wydaje się nie tak, odkąd dowiedziałem się, że Phin wciąż istnieje.
Moje stopy uderzają w asfalt tak mocno, że niemal czuję drobinki kruszywa przez podeszwy butów. Słońce nagle wyłania się zza cienkiej kotary czerwcowych chmur, kłując mnie w oczy. Wkładam okulary i w końcu się zatrzymuję.
Zgubiłem drogę. I tylko Phin może pomóc mi ją na powrót odnaleźć.
W domu dzwonię do Libby.
Kochanej Libby.
– Hej, hej!
Jest właśnie kimś takim, kto mówi „hej, hej”.
Odwzajemniam to powitanie na tyle wylewnie, na ile mnie stać.
– Hej, hej!
– Co tam?
– Co tam? Och, nic właściwie. Właśnie wróciłem z biegania. Wziąłem prysznic. I tak sobie myślę o tym, o czym rozmawialiśmy na twoim przyjęciu urodzinowym.
– Masz na myśli safari?
– Tak, safari. Lucy mówi, że nie powinienem z wami lecieć.
– Och, dlaczego?
– Jej zdaniem chcecie z Millerem, by to był romantyczny wyjazd tylko dla was dwojga.
– Och, skądże. Oczywiście, że jesteś mile widziany. Ale mamy mały kłopot.
– Kłopot? – Prostuję się.
– Tak. Miller zadzwonił do domku letniskowego, żeby zapytać o możliwość dodania kolejnej osoby do rezerwacji, i najwyraźniej Phin... – Zawiesza głos.
– Tak?
– Wyjechał.
Opadam ciężko na oparcie, z szoku otwieram szeroko usta.
– Wyjechał?
– Tak. Powiedział, że to pilne sprawy rodzinne. Nie wiadomo, kiedy wróci.
– Ale... – Robię pauzę. Jestem wściekły. Chłopak Libby jest bardzo szanowanym detektywem śledczym. Poświęcił rok na szukanie Phina (nie dla mnie, oczywiście, lecz dla Libby), by pięć sekund po oficjalnym namierzeniu go zrobić coś najwyraźniej wystarczająco głupiego, żeby Phin uciekł. To taki dziennikarski ekwiwalent nastąpienia na suchą gałązkę w trakcie polowania. – Nie rozumiem – mówię, siląc się na spokój. – Co poszło nie tak?
Libby wzdycha i wyobrażam sobie, jak dotyka swoich rzęs; często jej się to zdarza w trakcie rozmowy.
– Nie wiemy. Miller był bardzo dyskretny przy rezerwowaniu noclegu. Jedyne, co nam przyszło do głowy, to że Phin jakoś rozpoznał moje nazwisko. Założyliśmy, no wiesz, że będzie znał tylko to nadane przy narodzinach. Ale może znał też to adopcyjne. Z jakiegoś powodu.
– Zakładam, oczywiście, że Miller swojej rezerwacji dokonywał pod pseudonimem?
Na moment zapada cisza. Wzdycham i przeciągam dłonią po mokrych włosach.
– Z pewnością o tym pomyślał, prawda?
– Nie wiem. A dlaczego miałby to zrobić?
– Bo napisał długi artykuł o naszej rodzinie, który ukazał się cztery lata temu w popularnym czasopiśmie. I może Phin zajmuje się czymś więcej niż tylko siedzeniem na jeepie i pozowaniem do zdjęć. Może, no wiesz, korzysta z internetu? – Zamykam usta. Brzydko brzydko brzydko. Nie mów brzydko do Libby. – Przepraszam. Wybacz, to po prostu frustrujące i tyle. Pomyślałem, że...
– Wiem – odpowiada. – Wiem.
Jednak wcale nie wie. Nie ma pojęcia.
– No to co planujecie zrobić? – pytam. – Nadal się tam wybieracie?
– Nie jestem pewna. Zastanawiamy się. Może to przełożymy.
– A może moglibyście – zaczynam, gdy w mojej głowie formuje się potencjalne rozwiązanie – ustalić, gdzie on teraz jest?
– Tak. Miller próbuje wpłynąć na tego gościa z rezerwatu. Sprawdza, czy da się z niego coś wyciągnąć. Niestety chyba nikt nie wie zbyt wiele na temat Phina Thomsena.
Doprowadzam rozmowę do końca. Drobinki rzeczy, o których nie mogę wspominać Libby, bzyczą mi w głowie i potrzebuję ciszy oraz spokoju, żeby mogły się ostatecznie uformować w koherentne myśli.
Znowu wchodzę na stronę internetową rezerwatu Phina. To bardzo szanowany rezerwat dzikich zwierząt. O międzynarodowej sławie. O doskonałej wiarygodności w kwestiach ekologicznych, środowiskowych i społecznych. Oczywiście, przecież Phin nie pracowałby byle gdzie.
Kiedy miał piętnaście lat, powiedział mi, że pewnego dnia będzie przewodnikiem na safari. Nie mam pojęcia, jak pokierował swoim życiem, żeby dotrzeć tam, startując z naszego domu grozy, ale jakoś tego dokonał. Czy ja chciałem wtedy być współzałożycielem modnej butikowej firmy zajmującej się rozwiązaniami software’owymi? Nie, wiadomo, że nie. Chciałem, żeby życie wybrało za mnie. Żebym został tym, kim można zostać, kiedy się nie spędzało dzieciństwa w domu grozy, a wczesnej dorosłości samemu w kawalerkach, bez żadnego wykształcenia, przyjaciół czy rodziny. Chciałem być właśnie kimś takim. Jednak w historii, jaką dał mi ten wiecznie obracający się wizytownik z niekończącymi się i bezkresnymi wszechświatami, właśnie w takim miejscu się znalazłem i powinienem się cieszyć, powinienem być wdzięczny. I w pewnym sensie jestem. Chyba w innym ze wszechświatów mogłem, jak kiedyś mój ojciec, usiąść i utuczyć się, czekając, aż rodzice umrą, przekazując mi swój majątek. Mogłem prowadzić życie wypełnione nudą i gnuśnością. Ale nie miałem innego wyjścia, niż pracować, dzięki temu osiągnąłem sukces i to chyba dobrze, prawda?
Jednak Phin, oczywiście, Phin nawet wtedy wiedział, czego chce. Nie czekał, aż ukształtuje go wszechświat. To on ukształtował wszechświat wedle swojej woli.
Idę do pracy i przez dwa spotkania oraz telekonferencję dręczy mnie ten sam brak skupienia. Warczę na ludzi, na których nie zdarzyło mi się warczeć, a potem czuję odrazę do samego siebie. Wracam o siódmej do domu i widzę swojego siostrzeńca Marca, jak siedzi na sofie ze szkolnym kolegą, miłym chłopcem, którego poznałem już kiedyś i nawet wysiliłem się, by być dla niego uprzejmym. Kiedy wchodzę, on wstaje i mówi:
– Dzień dobry, panie Henry. Marco powiedział, że mogę przyjść. Mam nadzieję, że się pan nie gniewa.
Chłopiec ma na imię Alf i jest rozkoszny. Jednak w tej chwili nie chciałbym, żeby siedział na mojej sofie, więc nawet się do niego nie uśmiecham.
– Proszę, tylko nie mówcie, że planujecie gotować? – mamroczę.
Alf rzuca Marcowi niepewne spojrzenie; obaj potrząsają głowami.
– Nie – odpowiada Alf. – Nie, tak tylko sobie siedzimy.
Kiwam sztywno głową i ruszam do swojego pokoju.
Wiem, co zrobię. I naprawdę muszę coś zrobić, bo eksploduję. Nie mogę siedzieć i czekać, aż załatwi to smętny Miller Roe. Muszę wziąć sprawy w swoje ręce.
Wchodzę na Booking.com i rezerwuję sobie czterodniowy pobyt – all inclusive, ze „złotą gwiazdką” – w Chobe Game Lodge w Botswanie.
Dla jednej osoby.
5
PAŹDZIERNIK 2016
W wieku trzydziestu dwóch lat Rachel starała się nie myśleć zbyt dużo o tym, że całe jej dorosłe życie to miraż. Właścicielem jej mieszkania był ojciec, który też wspierał finansowo jej biznes. Ta zależność od uwielbienia i szczodrości ojca postępowała powoli, więc Rachel nawet nie zauważyła, kiedy sytuacja zmieniła się z „tak postępują rodzice, żeby pomóc dzieciom w starcie” na coś, o czym wstydziła się mówić. Jej salon z biżuterią przynosił jakieś pieniądze, lecz jeszcze nie zyski. Rachel mogła się oszukiwać, że to zysk, gdy przychodził przelew z jej kieszonkowym i spłacał debet. Ale w rzeczywistości od zarabiania na siebie dzielił ją co najmniej rok, a nawet wtedy pod warunkiem, że wszystko będzie szło dobrze i nic nie pójdzie źle. Za sześć miesięcy Rachel skończy trzydzieści trzy lata, już dawno wypłynęła daleko poza bezpieczne brzegi trzydziestki, a spodziewała się w tym wieku być w pełni niezależna od ojca.
Jednak dla postronnego obserwatora Rachel Gold była imponującą osobą: miała metr siedemdziesiąt osiem wzrostu, była wysportowana i zadbana, trzymała lekki dystans. Wyglądała jak kobieta, która doszła do wszystkiego sama, która sama spłacała kredyt, sama finansowała sobie karnet na siłownię i przejazdy uberem.
W piątkowy wieczór pod koniec października, tydzień po niespodziewanej wiadomości od Amerykanina, na którą jeszcze nie odpowiedziała, Rachel wybrała się po pracy na drinka z kobietą z sąsiedniego studia w kompleksie na rogu West Hampstead i Kilburn. Paige miała dwadzieścia trzy lata i wciąż mieszkała z mamą, lecz zarabiała dość dużo, żeby dokładać się do czynszu, płacić za swoje wakacje, drinki i rzęsy u kosmetyczki. Paige tworzyła biżuterię z metali nieszlachetnych, w przeciwieństwie do Rachel, która używała złota i platyny. Paige żyła skromnie i odkładała pieniądze. Raptem dwa lata wcześniej skończyła szkołę artystyczną, a już była bardziej dorosła od Rachel.
W pubie Rachel postawiła pierwszą kolejkę – butelkę pinot grigio. Taras był ogrzewany, więc piły na zewnątrz, z kocami na kolanach. Rachel zapytała Paige, czy się z kimś spotyka.
– Coś ty – odparła tamta. – Cisza, spokój, żadnych randek. A ty?
– Jest taki koleś – zaczęła Rachel, z początku z wahaniem, a później z niespodziewaną pewnością, że powinna o tym porozmawiać. – Poznałam go w Stanach, w te wakacje, a potem namierzył mnie przez internet i napisał wiadomość przez moją stronę. I chyba... – Włożyła butelkę do wiaderka z lodem. – I chyba nie mogę przestać o nim myśleć. Z początku wydawało mi się to takie, no wiesz, trochę nie na miejscu. No i jest starszy.
– Boże. Ile lat starszy?
– Bo ja wiem, jakieś dziesięć? Tak na oko jest tuż po czterdziestce. Zobacz. – Obróciła telefon wyświetlaczem do Paige, pokazując jej zdjęcie Michaela Rimmera, które zapisała sobie w galerii.
– Seksi.
– Tak uważasz?
– Pewnie. Tak, wiesz, na swój sposób.
– Jaki sposób? – Popatrzyła na Paige zmrużonymi oczami, nie chcąc, by koleżanka wypowiedziała na głos te same dziwne myśli, które krążyły jej po głowie na temat tego niespodziewanego człowieka.
– Wygląda, jakby mógł cię nieźle wypieprzyć. A potem leżałby zupełnie nagi, z rękami za głową, i poprosił o drinka.
– Cholera. – Wyrwała telefon z ręki Paige.
– Ale w takim, no, pozytywnym sensie, wiesz?
– Boże. Nie wiem. Może. To dobrze i niedobrze, nie? W przyszłym roku skończę trzydzieści trzy lata. Czy tego właśnie chcę?
– Nie wiem, sama mi powiedz. – Paige spojrzała na nią pytająco, prowokując ją do odpowiedzi.
– Nie. Nie. To znaczy tak. Dla zabawy. Jednak nie do małżeństwa, dzieci i tak dalej.
– A czy chcesz małżeństwa, dzieci i tak dalej?
– Niekoniecznie, ale może bym zechciała, a utknę z kolesiem, który nie ma w sobie nic z opiekuna, prawda? Trzeba mieć kolesia z opiekuńczym genem, jeśli chcesz mieć dzieci. A ten gość – raz jeszcze spuściła wzrok na Michaela Rimmera z kieliszkiem szampana w tandetnej restauracji na Lazurowym Wybrzeżu – nie wygląda jak opiekun.
– Cóż – stwierdziła Paige – jeśli nie jesteś gotowa na małżeństwo i dzieci, może potraktuj go jako tego ostatniego, który nie jest tym jedynym. Skoro przyjeżdża do Londynu na kilka miesięcy, po prostu go wykorzystaj.
Po sugestii Paige Rachel poczuła dreszcz nerwowej energii. Właśnie usłyszała, jak ktoś formułuje na głos jej niewypowiedziane myśli.
– Tak – zgodziła się. – Tak, może to zrobię.
6
CZERWIEC 2019
Lucy podchodzi do młodego mężczyzny w obcisłym szarym garniturze, który ściska pod pachą aktówkę. Wyciąga do niego rękę.
– Max Blackwood – przedstawia się mężczyzna. – Miło panią poznać. Mam nadzieję, że nie miała pani problemów z dotarciem na miejsce?
– Żadnych – odpowiada Lucy. – Wpisałam adres do Google Maps. W tych czasach szukanie drogi jest dziecinnie proste, prawda?
– Prawda – przyznaje Max, a potem zabawia ją anegdotkami o Google Maps prowadzących ludzi do ślepych zaułków albo na łąki pełne owiec i prywatne ogródki. W tym czasie powoli idą w stronę domu. Lucy stara się nie pokazać po sobie, jaka jest podekscytowana i zachwycona. Ma na sobie strój wybrany przez Henry’ego, jej brata. Powiedział jej, że jeśli szuka domu za milion funtów, musi wyglądać, jakby miała milion funtów. Przeciągnął ją po modnych francuskich butikach przy Marylebone High Street i kazał jej kupić ubrania specjalnie na polowanie na dom, a składały się one z miękkich bluzek, dobrze skrojonych spodni, długich zwiewnych sukienek, blezerów i białych tenisówek z metalicznymi wzorami. Potem zaprowadził ją na trzy godziny do salonu z mężczyzną o imieniu Jed, który obciął jej dwadzieścia centymetrów spalonych słońcem włosów, a resztę pomalował w pasemka koloru waniliowego blondu.
Krótko po tym, jak zamieszkała u Henry’ego, kazał jej wybielić zęby. Zauważyła, że wzdryga się za każdym razem, gdy się uśmiechała, więc w końcu zapytała:
– Czy coś jest nie tak z moimi zębami?
A on na to:
– Chyba łatwo zbagatelizować takie rzeczy, kiedy przez dłuższy czas nie ma się regularnego dostępu do lustra.
Straszny dupek z tego jej brata. Ukrywał to pod płaszczykiem czarnego poczucia humoru, ale czasami Lucy podejrzewała, że ta czerń sięgała znacznie głębiej.
Przesuwa okulary z nosa na czubek głowy i spogląda na stojący przed nią dom. To dawna plebania z czterema sypialniami, tuż za granicą St Albans. Na podwórku znajduje się sad, drewniana huśtawka, trampolina oraz prawie dwadzieścia metrów kwadratowych ogrodu porośniętego trawą, z altaną na końcu. Jego wielodzielnych kamiennych okien strzegą gargulce. Podwójne drzwi wejściowe z mosiężnymi kołatkami i skrobaczkami do butów są oflankowane przez wbudowane ławki. Całość jest zaniedbana i trochę zniszczona. Zasłony widoczne w oknach wypłowiały na słońcu i porwały się. Jednak poza tym to właściwie jeden z najpiękniejszych domów, jakie kiedykolwiek widziała.
– Ładny – mówi z miną pokerzystki.
– Naprawdę ładny – zgadza się agent, szukając klucza do drzwi frontowych. – Takie domy rzadko się trafiają. Zna pani tę okolicę?
– Tak, moja córka mieszka w St Albans, niedaleko centrum.
Te słowa wciąż przyprawiają ją o przyjemny dreszcz. Moja córka. Libby Jones. Serenity Lamb. Musiała ją porzucić, kiedy mała była jeszcze niemowlęciem, ale odnalazła ją rok temu, gdy Libby skończyła dwadzieścia pięć lat. Ma miękkie jasne włosy i jasnoniebieskie oczy, a kiedy się z nią rozmawia, patrzy w taki sposób, że ma się poczucie, jakby się mogło powiedzieć jej o wszystkim, a ona przyjmie to bez oceniania. Ma londyński akcent, nie wytworny angielski akcent jak Lucy, która chodziła do szkoły, gdzie kazali jej nosić słomkowy kapelusz i bluzkę z wysokim kołnierzykiem, lecz akcent z obciętymi krawędziami i spłycony, pozbawiony końcówek w niektórych słowach. Taki akcent bierze się z publicznych szkół i podmiejskich szeregowców. Ma piegi na ramionach i nosi włosy z przedziałkiem z boku; chowa je za uchem co kilka minut i czasami dotyka czubków rzęs palcem, jakby sprawdzała, czy ciągle tam są. Pachnie wanilią. Często myje ręce. Lubi owoce. Bardzo schludnie pisze. Jest niesamowita.
– Och – rzuca Max, odwracając się do niej z uśmiechem. – To dobrze. Z pewnością się ucieszy, gdy mama zamieszka tak blisko.
Dom jest pusty. Właściciele zdążyli już się przenieść do mieszkania w nowym budynku. Zostawili po sobie kilka mebli, by stworzyć iluzję domowego ogniska, jednak one tylko podkreślają fakt, że istniejący tu niegdyś bogaty wszechświat przepadł: dzieci wyleciały z gniazda, rodzinny harmider i chaos skarlał do pary w średnim wieku, egzystującej w jakimś mieszkaniu, od wizyty do wizyty, od telefonu do telefonu.
– Wymaga lekkich napraw – tłumaczy Max, szukając po drodze włączników światła. – Właściciele wydali na remont duże pieniądze tuż po zakupie, ale oczywiście to było ponad dwie dekady temu. Dlatego trochę czuć tutaj, powiedzmy, poprzedni wiek.
Lucy już wie, że go kupi. Wiedziała to, gdy tylko zobaczyła szczegóły w internecie. Budynek ma nietypowy rozkład pomieszczeń. Lucy wychowała się w domu opartym na symetrii: centralny korytarz prowadzący do pokoi o równych rozmiarach, drzwi w drzwi. Już dość tej symetrii. Lucy chce kącików i wnęk, i małych śmiesznych zaułków, i niespodziewanych przejść prowadzących do pomieszczeń, które nie mają sensu.
Drzwi pokoi na piętrze wciąż są oznaczone imionami dzieci, które niegdyś w nich spały. Oscar. Maddy. Milly.
To łagodnie brzmiące imiona, lecz nie można powiedzieć, by dzieci łagodnie obeszły się z domem: Lucy widzi pozrywaną tapetę, bazgroły na ścianach i coś neonowozielonego, co przykleiło się do taniego dywanu – pewnie masa żelowa.
Po roku mieszkania w nieskazitelnym apartamencie Henry’ego, zdejmowania butów w progu, używania specjalnych sprayów do usuwania nieszkodliwych plam i specjalnych ściereczek do różnego rodzaju powierzchni, nieustannego pilnowania dzieci, żeby niczego nie upuściły, nie pobrudziły i nie zniszczyły, Lucy chce właśnie tego – domu, w którym można się tłuc, w którym można wgnieść masę żelową w dywan, który przyjmie ich wraz z ich niedoskonałościami.
Lucy ignoruje plamy rdzy na umywalkach i sedesach, zielone ślady po wodzie wokół kranów, brakujący witraż w szafie na pranie, który zastąpiono brązową płytą wiórową. Z przyjemnością zapłaci milion funtów za dom, który jest porysowany i połatany, za brudne dywany, porozbijane szyby i trampolinę porośniętą mchem. Zapłaci każdą cenę za dach nad głową tej małej rodziny, którą wychowywała na ulicach, na plażach, na sofach, w tymczasowych kwaterach – a przez kilka pierwszych lat życia Marca także w domu przemocowca.
Po obejrzeniu budynku Lucy wraca do samochodu i odbiera dokumenty ze szczegółowymi danymi od Maxa, jeszcze raz ściska jego dłoń i żegna się. Kładzie papiery na fotelu pasażera, potem wpisuje adres Henry’ego w Google Maps. Jednak zanim odjedzie, wstukuje też krótką wiadomość do Libby:
Właśnie obejrzałam dom przy Burrow’s End. Jest idealny. Złożę ofertę. Super!
Następnie wkłada telefon w uchwyt i rusza, patrząc na dom w lusterku wstecznym, aż całkiem zasłonią go drzewa.
7
PAŹDZIERNIK 2016
Później tego samego wieczoru Rachel napisała odpowiedź Michaelowi Rimmerowi. Nie była do końca trzeźwa, ale też nie na tyle pijana, by przerosła ją obsługa klawiatury.
Drogi Michaelu,
byłam KOMPLETNIE zaskoczona, widząc Twoją wiadomość. Naprawdę KOMPLETNIE zaskoczona. Jednak nie niemiło. I dziękuję za komplementy na temat moich projektów. Może dla lepszego obrazu dodam, że ze swojego mieszkania mam widok na kanał w drodze do King’s Cross. Mieszkam sama. Nie mam zwierząt. Piję alkohol i czasami palę papierosy. Tak, jestem Bridget Jones, dziękuję, że pytasz.
Z przyjemnością zabrałabym Cię na zwiedzanie okolicy. Podaję swój numer telefonu – wyślij mi esemesa, kiedy będziesz wolny, i zaplanujemy coś.
Serdeczności,
Rachel
Sczytała całość tylko raz, po czym nacisnęła przycisk „wyślij” i posłała wiadomość z mocą, z werwą, bez zastanowienia w świat, tym samym zmieniając swoje życie w sposób, jakiego nigdy nie byłaby w stanie sobie wyobrazić.
Gdy obudziła się następnego dnia, odpowiedź od Michaela już na nią czekała. Było prawie południe. Przegapiła zajęcia jogi. Ciągle przegapiała zajęcia jogi. Osiem tygodni temu zarezerwowała i opłaciła dwanaście zajęć, do tej pory udało jej się dotrzeć na dwa. Sięgnęła po telefon i odłączyła ładowarkę, odblokowała ekran i pojawił się on, Michael Rimmer, którego pośpiesznie zaprosiła do swojego życia zeszłego wieczoru po butelce wina, shocie wódki i małej miseczce faszerowanych oliwek.
Cześć, Rachel!
Miło, że odpisałaś! I pewnie już się domyślasz, że Bridget Jones to moja wymarzona kobieta, więc wszystko się zgadza. Przylatuję ósmego, może spotkamy się któregoś wieczoru w tym tygodniu? Odezwę się, gdy już dotrę na miejsce. I nie mogę się doczekać. Naprawdę.
Serdeczności,
Michael
Rachel westchnęła. Czyżby dopadły ją wątpliwości? Nie do końca. Chociaż, może trochę. Tak czy inaczej, do ósmego zostało jeszcze dziesięć dni. Do tego czasu Michael Rimmer mógłby umrzeć. Ona mogłaby umrzeć. Jego samolot mógłby spaść do Atlantyku. Nie ma sensu się tym stresować. Nie ma sensu o tym rozmyślać. Jeśli Michael Rimmer jest jej pisany, wszystko się samo ułoży.
Dziesięć dni później pojawiła się wiadomość:
Cześć! Rachel, tutaj Michael Rimmer! Właśnie przyleciałem do Londynu. Co robisz jutro wieczorem?
Rachel poczuła ucisk w żołądku. Michael nie odezwał się ani słowem od czasu, gdy odpowiedział na jej pijackiego e-maila. Ona ostatnio rozmawiała z pewnym kolesiem z Tindera, trochę od niej młodszym, ale całkiem dojrzałym. Miał na imię Charlie. Pracował jako kurier medyczny. Mieszkał gdzieś w południowo-wschodnim Londynie. Bóg jeden wie gdzie. Tamta część miasta to dla Rachel zagadka. Niemniej znajomość była dość intensywna. Rozmawiali już o rodzinie i marzeniach, o tym, jakie mają cele i czego żałują, a nawet zahaczyli o politykę. Jednak Charlie wciąż nie zaproponował jej spotkania i, szczerze mówiąc, Rachel ma już swoje lata i nie zamierza czekać, aż chłopiec o imieniu Charlie zaprosi ją na drinka. A tutaj pojawił się Michael Rimmer, śmiało przepchnął się na początek kolejki swoją czterozdaniową wiadomością, przechodząc od razu do sedna w sposób, który sugerował Rachel, że może jutro o tej porze będzie uprawiać seks. A naprawdę miała ochotę uprawiać seks jutro o tej porze.
Przejrzała galerię na telefonie, szukając zdjęcia Michaela Rimmera, które zapisała sobie po tym, jak pierwszy raz się z nią skontaktował; stoi na nim z kieliszkiem szampana w ręku, wydaje się dobrze odżywiony i pewny siebie. Przybliżyła sobie obraz palcami i przez chwilę przesuwała go po ekranie, wyobrażając sobie Michaela.
Potem przełączyła aplikację, żeby odpisać, i szybko wstukała:
Jasne. Przyjdź do mnie, ruszymy stąd.
Michael Rimmer pojawił się przed drzwiami jej mieszkania o dziewiętnastej nazajutrz, promieniejąc opalenizną po powrocie z kraju, w którym nadal jest lato. Miał ze sobą kwiaty. I szampana. Bukiet wsadziła do wody, a szampana do lodówki, potem zaś zabrała Michaela na koktajle, bo gdyby otworzyli szampana teraz, uprawialiby seks za dwadzieścia minut, a ona chciała rozkoszować się doświadczeniem prawdziwej randki i narastającym nieznośnie seksualnym napięciem, zanim przekroczą tę granicę.
Okazał się przystojniejszy, niż go zapamiętała. Mniej zwyczajny. Ubrał się w jasnoniebieską koszulę, dżinsy i buty sportowe. Pachniał rzeczami świeżo wyjętymi z walizki i lekką wodą po goleniu, której Rachel nie potrafiła rozpoznać. Przytrzymał jej drzwi i przysuwał krzesła, czego raczej nie spodziewałaby się po kurierze medycznym Charliem.
Zamówił sobie margaritę, a dla Rachel dark’n’stormy, i zaczęli rozmawiać.
– Masz dzieci? – zapytał ją.
Nieco ją to zaskoczyło. Pomyślała, że to trochę dziwne, jakby pytał, czy wciąż ma wszystkie swoje zęby. Rachel nadal czuła się młodo, o wiele zbyt młodo, żeby być postrzegana jako matka. Jednak Michael nie był pierwszym mężczyzną, który ją o to zapytał w ostatnim roku czy dwóch; w jakiś sposób, nie zauważając tego, przeszła przez pewną niewidzialną granicę do strefy matek. Starała się nie dać po sobie poznać zdumienia i rzuciła:
– Nie, nie. Jeszcze nie. A ty?
Zobaczyła, jak jego twarz się rozpromienia.
– Tak – odparł. – Tak, jedno. Synka. Marca. Cóż... urodził się w dwa tysiące szóstym, więc, Boże, ma teraz jakieś dziesięć lat?
– Nie wydajesz się zbyt pewny.
– To skomplikowane. Dawno go nie widziałem.
– Rozwiodłeś się?
– Tak, rozwiodłem się. A moja eks... – Wypuścił powietrze z płuc w sposób, który sugerował, że była problematyczna. – No wiesz, to niełatwe sprawy, moja eks wie, gdzie mnie znaleźć, jednak woli tego nie robić. Ma niepoukładane życie. Proponowałem wsparcie, dla niej i dla chłopca. Tylko że właściwie zerwała ze mną kontakt. No więc, smutne. A Marco... Boże, gdybyś mogła go zobaczyć, to najwspanialszy i najpiękniejszy chłopiec. Niestety takie życie nie przyniesie mu nic dobrego.
Rachel zobaczyła, jak oczy Michaela zachodzą łzami, i poczuła, jak ich spotkanie wchodzi na inny poziom, który wydawał się rzutować na niewypowiedzianą obietnicę nieuniknionego seksu, wyraźnie obecną w całej ich poprzedniej rozmowie, ale też mógł zabrać ich w jakieś inne miejsce, zupełnie niespodziewane, prawdziwe, dorosłe.
Wyciągnęła rękę i dotknęła jego dłoni. On obrócił swoją i zacisnął palce wokół jej palców.
– To nic – powiedział, a jego oczy znowu były suche. – Po prostu szkoda, wiesz, że życie potrafi zabrać człowieka daleko od tego, co naprawdę ważne.
– Walczyłeś o prawo do opieki?
– Nie – odpowiedział, głaszcząc ją delikatnie. – Nie, to był szybki rozwód. Niczego ode mnie nie chciała. Myślałem, że kiedyś się dogadamy. Z początku bardzo często widywałem Marca. Jednak później poleciałem do Stanów na kilka tygodni, w sprawach zawodowych, a gdy wróciłem na południe Francji... – Zabrał rękę, żeby gestem pokazać, że kobieta rozpłynęła się w powietrzu.
– Czyli mieszkasz na południu Francji?
– Mieszkam w wielu miejscach. Ale tak, mam dom w Antibes. Jest różowy. Mam różowy dom. Spodobałby ci się.
– W jakim odcieniu? Chyba nie landrynkowym?
– Nie. Nie. To bardzo subtelny róż. Moja była mawiała, że to kolor zwiędłych róż.
– Zwiędłych róż? Nieźle. Dziwnie poetyckie.
– Cóż, Lucy jest taka właśnie dziwnie poetycka.
Lucy, pomyślała Rachel. Lucy. To imię tamtej kobiety. Tej, która była wcześniej.
8
CZERWIEC 2019
Lucy obraca klucz w zamku drzwi wejściowych mieszkania Henry’ego, wstrzymując oddech, jak zawsze przy powrocie. Nie tyle boi się, że coś się stało, ile po prostu wie, że Henry wolałby już nigdy nie słyszeć chrobotu jej klucza w jego zamku, a sam fakt, że wchodzi do apartamentu, odkłada torebkę, woła jego imię, otwiera jego lodówkę, wciąga i wypuszcza powietrze w przestrzeni utworzonej przez cztery ściany wyznaczające jego własną, bardzo prywatną strefę, wywoła u niego tego rodzaju dyskomfort, który przełoży się na ostry komentarz, pedantyczną uwagę albo ponurą obecność za drzwiami jego sypialni – drzwiami, które ostatnio coraz częściej pozostają zamknięte.
Stella spędza dzisiaj czas z Freyą G (nazywają ją Freyą G, ponieważ jej druga najlepsza koleżanka też ma na imię Freya), a Marco gra w coś na wielkim telewizorze w salonie ze swoim miłym kolegą, Alfem. Lucy rzuca nerwowe spojrzenie na przejście prowadzące do sypialni, w nadziei, że dźwięki nie niosą się na tyle, by dotrzeć do pokoju Henry’ego.
– Ściszcie trochę – prosi łagodnie. Marco nie odrywa wzroku, ale sięga po pilota i zmniejsza głośność.
Alf odwraca się i uśmiecha do Lucy.
– Cześć, Lucy – mówi. – Jak ci minął dzień?
– Dobrze. A tobie?
– Też dobrze... O cholera. – I już go nie ma, znowu skupia uwagę na grze, a Lucy idzie do kuchni i nalewa sobie kieliszek wina.
Chce powiedzieć Henry’emu o niesamowitym domu w St Albans, jednak wie, że wystarczy mu jedno spojrzenie na szczegóły, by oznajmił, że chyba oszalała, że się myli, że za chwilę popełni ogromny błąd. Zacznie ją ostrzegać, że wyrzuca pieniądze w błoto, że nie rozumie rynku nieruchomości, że będzie tego żałować. Lucy nie ma ochoty tego wysłuchiwać.
Zanim Henry zdąży zasiać w niej ziarenko niepewności albo skłoni ją do zmiany zdania, Lucy pisze wiadomość do agenta nieruchomości i składa ofertę.
Następnego ranka o ósmej trzydzieści, gdy wraca po podrzuceniu Stelli do szkoły, Lucy zauważa, że drzwi do pokoju Henry’ego są w dalszym ciągu zamknięte. Normalnie jej brat właśnie wychodzi do pracy, czasami nawet mijają się na chodniku pod blokiem. Lucy na palcach przechodzi korytarzem i bardzo cicho naciska klamkę, potem otwiera drzwi i wtedy zdaje sobie sprawę, że pokój Henry’ego jest pusty, łóżko zasłane, a żaluzje podniesione.
Woła do niego, na wypadek gdyby był w łazience, jednak odpowiada jej cisza.
Lucy zakłada, że jej brat wyszedł na wczesne spotkanie. Jednak nie było jej w domu zaledwie dwadzieścia minut. Jego kabina prysznicowa jest sucha. Nie ma pary na lustrze. Henry zdecydowanie jeszcze nie wstał, kiedy ona wychodziła; niemożliwe, żeby zdążył się obudzić, wyszykować i wyjść podczas jej nieobecności. Henry nigdy nie opuściłby domu bez porannego prysznica.
Już sięga po telefon, żeby napisać wiadomość, kiedy coś zwraca jej uwagę: w łazience nie ma szczoteczki do zębów Henry’ego, gadżeciarskiej, elektrycznej, która ładuje się przez kabel USB. Urządzenie ma wiele ustawień i niebieską diodę, zawsze stoi na marmurowym blacie, mrugając. Teraz go nie widać.
Wtedy Lucy czuje ucisk w żołądku. Przypomina sobie: okruch chwili, przebudzenie z głębokiego snu, gdy na zewnątrz wciąż jest ciemno, Fitz leży w nogach łóżka z nastawionymi uszami, niski pomruk wydostający się z jego gardła. Oboje siedzieli przez moment zupełnie nieruchomo, nasłuchując głuchego odgłosu jadącej windy, który niósł się z korytarza za drzwiami mieszkania, a potem z powrotem zasnęli.
Zakładała, że to ktoś z sąsiadów ich obudził, ale może nie.
Odblokowuje telefon i pisze wiadomość do Henry’ego:
Gdzie jesteś?
Wbija wzrok w ptaszka. Pozostaje pojedynczy i szary. Aplikacja twierdzi, że Henry ostatni raz był online kwadrans przed ósmą rano.
Lucy otwiera jego szafę i wysuwa szuflady. Nie wie, czego właściwie szuka, za to nie ma wątpliwości, co jej chodzi po głowie. Henry wyszedł z mieszkania w środku nocy, żeby złapać samolot do Botswany i szukać Phina. I z jakiegoś głęboko zakorzenionego w niej, przyprawiającego o mdłości powodu myśl o tym, że miałby go znaleźć, napawa ją lękiem.
9
Podróż w klasie biznesowej. Jeśli się jej nie odbyło, trudno ją sobie wyobrazić. A kiedy się już ją odbędzie, nie da się jej sobie nie wyobrażać – pozostawia w tobie trwałe ślady. To prawdopodobnie najważniejszy powód, żeby być bogatym.
Popijam szampana. Jest dopiero ósma rano, a ja nie śpię od trzeciej, moje podniebienie nie jest gotowe na jego kwaśną wytrawność, ale i tak piję, bo mogę. Przywołuję obraz Lucy w Londynie, jak wraca ze szkoły, zastanawiając się, dlaczego nie krzątam się po kuchni i gdzie jestem. Podejrzewam, że szybko się domyśli. Może i różnimy się od siebie, jednak nasza więź jest głęboka, nawet po dwudziestu pięciu latach życia oddzielnie. Tak już jest z dziećmi, które łączy wspólna trauma: jest zupełnie tak, jakby biegł między nami cienki drut i od czasu do czasu któreś z nas czuje, jak szarpie. Na przykład teraz. Wiem, że Lucy za moment zadzwoni do Libby, Libby zadzwoni do Millera, a moje zniknięcie stanie się sprawą, dramą. Ale ej, jestem w powietrzu. Kiedy wysiądę z samolotu, nie będą mieli pojęcia, jak mnie wyśledzić.
Uznają, że poleciałem do Botswany. Tylko że nie. Właśnie jestem w drodze do Chicago.
Wszystko wydarzyło się trochę szybko. Oczywiście.
Zabukowałem lot na lotnisko Victoria Falls i wynająłem auto, które miało mnie zabrać na teren rezerwatu. Straciłem mnóstwo pieniędzy, ale na szczęście rezerwację hotelu dało się odwołać, chociaż tyle. I szczerze mówiąc, cieszę się, że jednak nie muszę jechać do rezerwatu dzikiej przyrody w Afryce. Moim zdaniem to nie jest sposób na dobre spędzenie czasu, inaczej niż Chicago.
No więc dlaczego akurat Chicago?
Cóż, późną nocą wszedłem na Tripadvisora, żeby poczytać opinie o Chobe Lodge Resort. Pomyślałem, że dobrze byłoby mieć lepsze pojęcia o tym miejscu i o tym, na co się porwałem. Natrafiłem na recenzję bardzo wesołej, rozmownej kobiety, która zatrzymała się tam w pojedynkę dwa tygodnie wcześniej. W tekście zawarła imiona członków obsługi, którzy okazali się szczególnie pomocni i uprzejmi, a wydawała się przy tym osobą, która z przyjemnością podzieli się wrażeniami z kimś zupełnie obcym, kto pisze do niej znienacka. Moje przeczucia były słuszne. Nancy Romano z New Jersey. Bardzo gadatliwa. Zapytałem, czy mogłaby polecić jakiegoś przewodnika; czy w rezerwacie był ktoś, kogo powinienem poszukać, kto ma większą wiedzę od pozostałych?
„Tak! – odpisała. – Szukaj Finna! Jest Anglikiem, tak jak ty, dość małomównym, ale bardzo inteligentnym i obeznanym w temacie. Potrafi ładnie opowiadać, takim barwnym językiem. Przemiły z niego człowiek”.
Odpowiedziałem mniej więcej tak, że szkoda, bo ktoś inny już mi go polecił, ale od obsługujących rezerwację dowiedziałem się, że podobno wyjechał z powodu nagłego wypadku w rodzinie.
„Och, tak – odpisała Nancy. – Ma rodzinę w Chicago, o ile dobrze pamiętam. Mam nadzieję, że nie wydarzyło się nic złego”.
Kto wie, czy ta „rodzina w Chicago” istnieje naprawdę, czy nie?
Nasza czwórka – ja, Lucy, Phin i jego siostra Clemency – musieliśmy żyć skrycie i w fałszu, każdy musiał się ukrywać, zmienić nazwisko, wymyślić nieprawdziwe życie i historie. Dopiero dziesięć lat temu załatwiłem sobie paszport; kiedyś udawałem, że boję się latać, by wymigać się od zagranicznych wycieczek z przyjaciółmi, a później nabawiłem się też lęku przed tunelami, gdy ktoś zasugerował, że pojedziemy do Francji Eurostarem. Dlatego bardzo możliwe, że Phin przygotował sobie jakąś bajeczkę, której używa do tłumaczenia się przed nieznajomymi. Jednak mam silne przeczucie, że to jego drugie życie w Chicago może być prawdziwe. Tak czy inaczej, niedługo się przekonam.
10
LISTOPAD 2016