Pozwól rzece płynąć - Michał Cichy - ebook + książka

Pozwól rzece płynąć ebook

Michał Cichy

4,1

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

W „Pozwól rzece płynąć” Michał Cichy znów wyrusza w podróż po najbliższej okolicy i obserwując drzewa, ludzi i niebo, układa osobistą mitologię codzienności. Przemierza Ochotę, by odkryć w niej „cały świat”, swoją wioskę w mieście, indywidualny raj. Raj to na miarę człowieka, czasami niedoskonały, czasami porażający obojętnością, zawsze bliski, ale czasem zdumiewający na nowo. Ten sześciomiesięczny spacer od zimy do lata jest także swoistym traktatem o postrzeganiu, otwieraniu się na codzienność, stawaniu się jej częścią. To także książka o miłości, pokorze, a przede wszystkim zgodzie na los.

„To jest książeczka kogoś, kto wychodził sobie rozum. Kogoś, kto przejrzał na oczy i nie uciekł na widok tego, co zobaczył. Książeczka piękna i cicha. Znajdziecie tu liczne opisy krajobrazu, dowiecie się, jaka pogoda była dziesięć lat temu, i przypomni wam się trochę Prawd, które kiedyś znaliście.” Jacek Podsiadło

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 122

Oceny
4,1 (40 ocen)
17
13
7
2
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
paulinakozlowicz

Nie oderwiesz się od lektury

niesamowite... sięgnęłam po książkę przypadkiem, nie wiedząc o niej nic. Gdy zaczęłam czytać już nie mogłam przestać. Bogactwo słów, ułożonych w zdania to jak piękna biżuteria wytwarzana przez artystę, przygotowywana z ogromną uwagą, precyzją ale tez tym czymś co zwie się talentem. Który posiadają wybitni. To jedna z takich książek.
00
czaders

Nie oderwiesz się od lektury

wyrazisty opis okolicy, mijanych ludzi, pogody, przyrody oraz cenne uwagi ze spokojnych spacerów po Ochocie przypominają medytację z szeroko otwartymi oczami
00
Krzychoo22

Dobrze spędzony czas

Spokojna, refleksyjna książka. Wymaga wyciszenia i osobnego miejsca do czytania. Pomiędzy piękne opisy Ochoty, jesieni, zimy i wiosny, przypadkowych sytuacji, których świadkiem jest autor, zostają wplecione wnikliwe spostrzeżenia, zabawne cytaty z rozmów, albo refleksje natury ogólnej. Michał Cichy jest bardzo uważnym obserwatorem i że zwyczajnych, powszednich zdarzeń, spotkań czy scenografii Warszawskiej Ochoty wydobywa barwy, mądrość, zadziwienie.
00

Popularność




Michał Cichy

Pozwól rzece płynąć

Wszelkie powielanie lub wykorzystanie niniejszego pliku elektronicznego inne niż autoryzowane pobranie w zakresie własnego użytku stanowi naruszenie praw autorskich i podlega odpowiedzialności cywilnej oraz karnej.

Projekt okładki Agnieszka Pasierska / Pracownia Papierówka

Projekt typograficzny Robert Oleś / d2d.pl

Copyright © by Michał Cichy, 2017

Redakcja Magdalena Budzińska

Korekty Magdalena Kędzierska-Zaporowska / d2d.pl, Małgorzata Poździk / d2d.pl

Redakcja techniczna Robert Oleś / d2d.pl

Skład Małgorzata Poździk / d2d.pl

Skład wersji elektronicznej d2d.pl

ISBN 978-83-8049-438-1

Stanąłem pośrodku świata i rozejrzałem się dookoła.

Tamten rok zaczął się od odwilży. Było Trzech Króli, ale na zmierzwionym i skisłym trawniku ciągle stały tekturowe wyrzutnie sylwestrowych rac, a na chodniku pełno było potrzaskanych na drobno zielonych flaszek po tanim ruskim szampanie.

Najkrótsze dni w roku, kiedy noc oblepia trzy czwarte doby. A w ciągu dnia słońce wisi na niskiej orbicie w szczelinach pomiędzy budynkami. Światło dzienne jest wątłe i zduszone szarym filcem chmur.

Odwilż trwała już dziesiąty dzień. Mgliste słońce przeświecało na biało poprzez chmury. Z trawników i ulic wody już odeszły. Ziemia obeschła. Tylko na chodnikach zostały połacie twardego lodu podobnego do srebrnego asfaltu. W miejscach osłoniętych od słońca były jeszcze kupki porowatego czarnego śniegu pełnego fuzli.

Ten nasz listopad trwający do marca. Monochrom, sepia, burość. Wszystko nabiera koloru jałowej ziemi. Pnie i gałęzie drzew. Trawa. Nawet powietrze. Nawet chmury.

Potęgo czasu i przemiany, przyprowadź światło, ciepło i kolory. Żeby cały świat jaśniał.

Napuszony wróbel patrzy na mnie z bezlistnego krzaka. Ma kolory i szarą czapeczkę, czyli to chłopak. Kiedyś wróbli było mnóstwo. Było to w czasach, kiedy miałem pięć lat i świat miał rozmiar dziecięcej książeczki. Ser dzielił się na biały i żółty, samochody na małe i duże fiaty, zupy na jarzynową i pomidorową, a ptaki na gołąbki i wróbelki.

Teraz wróbli jest niedużo. Trzymają się w grupkach po kilkanaście i mają stałe rewiry w żywopłotach. Mam tu blisko kilka takich stadek. W jednym miejscu jakiś dobry ptasi Bóg powiesił na gałęzi karmnik z graniastego pięciolitrowego baniaka po wodzie. W pobliżu dna w niebieskawym plastiku jest wycięte okienko. Dobry ptasi Bóg codziennie sypie tam ziarno.

Po szesnastu dniach odwilży wrócił mróz. Błoto ścierpło. Odciski butów w ziemi utrwaliły się i stwardniały. Kałuże zmieniły się w kruche szare tafelki o białych matowych brzegach. Powietrze wciągane do płuc stało się dotkliwe i lekko bolesne. Szare niebo jaśniało ze wszystkich stron, jak zawsze kiedy chmury są ciężarne od śniegu.

Wicher obudził mnie o piątej rano. Szarpał lufcikami. Wył i gwizdał. Powietrze w pokoju ziębiło się i poruszało. Huk natężał się, a potem opadał. Wiatr podnosił i zniekształcał dźwięki ulicy. O tej porze jeżdżą już pierwsze autobusy. Na ścianie naprzeciwko łóżka chybotały się blade świetlne plamy. To daleki blask latarń przeciskał się przez gołe gałęzie gnące się pod wiatrem. Niebo było czerwone. Kiedy są chmury, niebo nad miastem zawsze jest czerwone. Ktoś nacisnął klakson. Kiedy wieje albo pada, kierowcy jeżdżą bardziej nerwowo niż zwykle.

Wiało przez cały dzień. Po niebie poruszały się szybkobieżne chmury. Na dole szare, ponadrywane jak zetlała tkanina, górą białe, pełne miąższu. Pod naporem wiatru układy chmur zmieniały się bez przerwy i chwilami pokazywała się między nimi odrobina niebieskiego. Parę razy przez tę przerwę wydostało się ostre, żółte światło, które rozjaśniło ścianę kamienicy. Pomiędzy gałęziami dwóch drzew zaczepiła się duża czarna torba na śmieci. Była już całkiem rozszarpana. Z frędzlami na brzegach. Łopotała jak piracka flaga. Wydawała ostry plastikowy szelest.

Na skrzyżowaniu wiatr kręcił brązowym plastikowym kubkiem po kawie. Kubek to leciutki przedmiot. Reagował na najmniejszy podmuch. Kreślił łuki na asfalcie jak cyrkiel. Ostry brzeg kubka szorował po podłożu ze zgrzytem. Każdy rodzaj plastiku ma sobie właściwy dźwięk.

Szedłem z wiatrem i wiatr popychał mnie bez uprzejmości jak ktoś, kto chciałby się bić. Z zachodu przywiało głośny stukot pociągu. Potem zaczęło padać, a deszcz na tym wietrze był poziomy. Próbowałem się schować pod wiatą przystanku, ale to nic nie dawało. Tak samo jak parasol szarpany wichrem na wszystkie strony. Strumienie kropel leciały po skosie i moczyły mi całe ubranie.

Pośrodku ulicy leży przemoknięty czarny pilśniowy kapelusz. Musiało go komuś zwiać z głowy. Zduszony na płasko kołami samochodów.

Następnego dnia wieczorem spadł śnieg. Nie było go dużo. Nawet nie przykrył całkiem trawy. Ale wystarczyło, żeby przysypać karoserie. W ciemności nocy wszystkie samochody zrobiły się nagle jednakowe. Stare i nowe, drogie i tanie, czerwone i czarne. Toyoty, ople, beemki, hondy, mercedesy, nissany, skody i hyundaie spały przy krawężnikach przykryte równo i sprawiedliwie białą plandeką, która w nocnym świetle latarń wysyłała miliony drobniutkich odblasków.

Siódma wieczorem. W cichym, ciemnym powietrzu przesuwa się skosem huk samolotu wznoszącego się od strony lotniska.

Wyjrzałem przez kuchenne okno w ciemność. O tej porze roku jest ciemno przez większą część doby. Pomiędzy blokami mam prześwit. Patrzyłem na pociąg, który zatrzymał się przed semaforem. Był kremowo-zielony. Na burtach miał tablice z nazwą stacji przeznaczenia ułożoną z żółtych świetlistych kropeczek. Ale z tej odległości nie mogłem niczego przeczytać. Tory są jakieś dwieście metrów od mojej kamienicy. Pociągi oglądam codziennie, a wieczorem zawsze zabieram tam sukę, na brzeg wielkiej ulicy, i staję, i się przyglądam, a ona siada i patrzy na mnie jak ktoś, kto nie wie, dlaczego tam przystajemy.

To jest miejsce pomiędzy dwoma dworcami i żaden maszynista się tu nie rozpędza. Powolny jednostajny ruch pociągów jest jak jazda kamery w kinie. Zawsze wprowadza mnie w łagodny trans. Umysł jest zajęty obliczaniem zmieniających się stosunków przestrzennych pomiędzy przedmiotami i nie starcza mu już miejsca na zmartwienia.

Zmysły są jedną z dróg wyzwolenia od napaści świadomości.

Pociągi przesuwają się w ciemnościach jak świetlne duchy podróży. W lewo i w prawo. Podmiejskie i ekspresy. Srebrne, zielone albo bordowe. Na torach rozlega się metaliczna perkusja, synkopy, ta-ta!, ta-ta!, a potem znowu przestrzenią owłada ogromna ulga ciszy. Na wysokości mojego domu jest semafor. Czasem pociągi przystają tu na chwilę przed wjazdem na dworzec. Kiedy dostają zielone światło i mają ruszyć, dają głos. Różni maszyniści różnie grają na swoich syrenach. Buczą basowo jak kapitanowie okrętów. Wydają krótki dziarski okrzyk. Smutno i przeciągle jęczą.

Okna wagonów wypełnione są zimnym blaskiem. W tych akwariach światła widać zielone siedzenia i metalowe półki. Każdy wagon jest jak objazdowa wystawa obrazów Edwarda Hoppera. Widać maleńkich ludzi w zielonkawej samotności. O, mężczyzna w białej koszuli z podwiniętymi rękawami właśnie wstał, przeszedł z obrazu do obrazu i sięgnął na półkę po bordową walizkę.

Część widoku na tory zasłania mi nowy biurowiec. Szklane piętra. Przejrzystość. Świetliste pokoje wyglądają jak kostki lodu, w których zatopione są fotele obite błękitem i maleńkie ludzkie figurki. Jak makieta w komputerze architekta. Albo jak zabawka, w której dziecko uwięziło miniaturowych dorosłych. Z poziomu chodnika widać sufity tych biur z kreskami świetlówek. Było piętnaście po siódmej wieczorem, a z trzynastu pięter siedem ciągle świeciło się trupim jarzeniowym blaskiem. Na ósmym piętrze facet siedzący plecami do szyby wstał z fotela, który lekko okręcił się pod impetem ruchu, i włożył kartkę do niszczarki. Jego koleżanka przesunęła się przez trzy okna w stronę małej kuchenki z czerwonymi szafkami i ekspresem do kawy.

Białe koszule przy taśmie. Wolni-niewolni w szklanej piramidzie.

Miejsce, skąd widzę tory, otoczone jest płotem. Niedawno pojawiły się na nim banery firmy oferującej biura na wynajem w biurowcu o angielskiej nazwie, który dopiero tu powstanie.

Stracę widok na pociągi i na dal za torami, na Wolę, na smukłą wieżę kościoła Świętego Wojciecha i na błękitny komin ciepłowni, z którego unosi się chmurka białego dymu.

Bardzo bym chciał, żeby widokiem można się było nakarmić na zapas.

Opuszczam wzrok na tory, bo spod semafora ruszył kolejny pociąg. Uwielbiam oglądać pociągi tak samo jak samoloty. Umysł ogarnia mi wtedy przestrzenna geometria ruchu. Myślę o tysiącach ludzkich losów wędrujących w różne strony świata. Myślę o podróżach.

Podróż. Wielka namiętność współczesnego człowieka. Wybrać się w podróż to jak pójść do restauracji, w której podaje się dania wszystkim zmysłom. W podróży człowiek zauważa więcej. Tak jakby uwaga miała w sobie coś z czujności, alertu i wzmagała się w nieznanym, czyli niebezpiecznym otoczeniu.

Też kiedyś jeździłem i latałem. Chciałem być wszędzie i zjeść oczami wszystko. A później zdałem sobie sprawę, że wszystko mam tutaj, koło siebie. I teraz ruszam się z domu bardzo niechętnie. Praktykuję starożytną sztukę siedzenia na miejscu, bo ona jest sztuką, tak jak sztuką jest podróżowanie. Sztuka siedzenia wymaga dojścia do ładu z pewną odmianą wewnętrznego niepokoju, który zrywa człowieka z miejsca. Który powoduje, że człowieka nosi. Sztuka siedzenia wymaga wyzbycia się iluzji, że życie jest gdzie indziej.

Sztukę bycia na miejscu zwykli ludzie uprawiają od zawsze. Górale nie jeżdżą nad morze, a rybacy nie jeżdżą w góry.

Gdziekolwiek bym pojechał, zawsze zabiorę tam siebie.

To, co egzotyczne, zaczyna się za rogiem. Rzeczywistość jest wszędzie.

W mojej kamienicy jest sklep alkoholowy, z którego wylewa się na chodnik jaskrawy blask świetlówek w kolorze absyntu, jest kiosk Ruchu i jest zakład fryzjerski. Kiedyś w kiosku pracowała pani Janeczka i to było wtedy centrum lokalnej rzeczy­wistości. Zawsze tam ktoś stał i rozmawiał. Pani Janeczka wiedziała wszystko o wszystkich w promieniu pół kilometra. Kto umarł, kto chory, kto szczęśliwy, kto się rozwodzi, a komu się dziecko urodziło.

Pani Janeczka pochodziła ze wsi na wschód od miasta, mieszkała na zachodnim przedmieściu i codziennie o świcie dojeżdżała do pracy malutkim szarym volkswagenem lupo. Miała włosy koloru soli z pieprzem i jasnoniebieskie przenik­liwe oczy. Kiedy mnie widziała, zawsze mówiła „Michałku”, jak do wnuka. Zwykłe słowa „co u ciebie słychać?” wymawiała w taki sposób, że czułem, że ją to naprawdę obchodzi. Użyte słowa są ważne, ale ton jest jeszcze ważniejszy.

Była matką całej dzielnicy. Była przytomna, kontaktowa, bezpośrednia, wyrozumiała i pełna współczucia, chociaż ono nigdy nie zasłaniało jej rzeczywistości. Spędzałem u niej dużo czasu, tak jak wszyscy. Spotkałem w życiu wielu ludzi bardzo inteligentnych, ale nigdy nie poznałem nikogo tak mądrego jak ona.

Wszyscy się jej zwierzali, a ona każdego wysłuchiwała. Darmowa psychoterapia czynna od szóstej rano. Równocześnie błyskawicznie prowadziła handel. Kiedy przychodził klient po „Fakt”, „Tele Tydzień” albo po bilety, rozmowę przerywano w naturalny sposób na chwilę, a potem był dalszy ciąg. Pani Janeczka miała mnóstwo klientów, zawsze było u niej wszystko, czego ludzie szukali, zawsze bez sprawdzania wiedziała, co gdzie leży, i zawsze pamiętała, co ile kosztuje.

Potem Ruch założył w kioskach komputery, które przez kilka miesięcy nie chciały dobrze działać. W końcu pani Janeczka powiedziała „dość”, bo już i tak od lat miała emeryturę, i zawinęła się do Ameryki niańczyć wnuczki. Jedną ma w Chicago, a drugą w Houston i bez problemu kursuje samolotami tam i z powrotem, chociaż nie mówi po angielsku ani słowa.

Po pani Jance nastały w kiosku wieki ciemne. Najpierw pojawiła się milcząca i ponura kobieta z synem, ale po miesiącu się okazało, że okradli własny kiosk z papierosów i uciekli gdzieś w Polskę. Potem usiadła tam blada kobieta, której ręce, głowa i cała reszta ciała są na śmierć obrażone. Bije z niej upokorzenie, że musi dorabiać do emerytury w taki sposób. Na każde pytanie ta księżna odpowiada, że nie dowieźli, nigdy nie wie, co gdzie leży ani co ile kosztuje. Nikt tam nie przychodzi, nikt tam nie kupuje i nikogo tam nigdy nie ma.

Reszta tekstu dostępna w regularniej sprzedaży.

Wydawnictwo Czarne sp. z o.o.

czarne.com.pl

Sekretariat: ul. Kołłątaja 14, III p., 38-300 Gorlice

tel. +48 18 353 58 93, fax +48 18 352 04 75

[email protected], [email protected]

[email protected], [email protected]

[email protected]

Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa

[email protected]

Sekretarz redakcji:[email protected]

Dział promocji: ul. Marszałkowska 43/1, 00-648 Warszawa

tel./fax +48 22 621 10 48

[email protected], [email protected]

[email protected], [email protected]

[email protected]

Dział marketingu: [email protected]

Dział sprzedaży:[email protected]

[email protected], [email protected]

Audiobooki i e-booki:[email protected]

Skład: d2d.pl

ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków

tel. +48 12 432 08 52, e­-mail: [email protected]

Wołowiec 2017

Wydanie I