Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
22 osoby interesują się tą książką
Szczęście można uszyć z kawałków jak patchwork, połączyć je z elementów w nowy wzór.
Ale trzeba wiedzieć, jak tego dokonać.
Mała, przytulna pracownia, w której oknach zawsze stoją kwiaty, to miejsce pełne czarów. Można tam przymierzyć szczęście, przynajmniej tak brzmi jej slogan reklamowy. To tutaj, na ulicy Przytulnej 26, Pelagia prowadziła przed wieloma laty pracownię krawiecką. Po jej śmierci to właśnie tu jej wnuk, Florian, postanowił otworzyć kwiaciarnię. Miejsce to dzieli z matką, Grażyną, ekscentryczną artystką. Otaczają ich przypadkowi ludzie, którzy z czasem się zaprzyjaźniają. Wielu z nich układa swoje życie na nowo.
Siła tkwiąca w rodzinie – babce, matce i wnuku – jest bardzo duża. Każde z nich ma w sobie pierwiastek dobrych myśli, każde z nich ma piękną moc służącą do obdarowywania tymi myślami innych ludzi.
Pomimo tego, że Pelagia odeszła dawno temu, w przytulnej pracowni nadal zszywane są ludzkie losy. Tworzą wspaniały patchwork, nową całość, z pozornie niepasujących do siebie kawałków, tkanych nicią dobrych myśli.
To powieść o przyjaźni, miłości i o dobrej energii, dzięki której da się załatać każdą dziurę, każdy smutek i naprawić każdy poplątany los.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 269
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Marzence Grochowskiej – krawcowej od radości
ROZDZIAŁ 1
O TYM, JAK GIGA ZIĘTARSKA UTRACIŁA WIARĘ W LUDZI, ALE SIĘ OKAZAŁO, ŻE INNI MAJĄ ZDECYDOWANIE GORZEJ, A NA DODATEK SĄ STARZY I ZAPEWNE MAJĄ WNUKI
Giga Ziętarska utraciła wiarę w przyjaźń, sympatię i w lojalność również. W solidarność jajników też. Zwykle nie traciła wiary w ludzi, ale skoro chwilowo zdarzyło się inaczej, uznała, że ten smutny czas należy spędzić w sposób jak najbardziej przyjemny dla ciała i duszy. W szczególności dla ciała, które to domagało się natychmiastowego pocieszenia. Rozgoryczona oraz zdruzgotana, niezmiernie zła na całą ludzkość, a w szczególności wszystkie kobiety, udała się do cukierni w centrum Miasteczka, zamówiła sobie kawę (tak, poproszę z cukrem i bitą śmietaną, tej śmietany można dać nieco więcej) oraz tort czekoladowo-karmelowy (mogłabym dostać ten większy kawałek?), wyjęła z torebki książkę o tym, że gluten to zło, mleko to zło, a cukier już w ogóle najgorszy, i rozsiadła się w zielonym pluszowym fotelu stojącym w rogu sali, stanowiącym rewelacyjny punkt obserwacyjny na całą kawiarnię. Uznała, że tylko widok szczęśliwych ludzi może jej poprawić humor. Niestety los bywa przewrotny i Giga Ziętarska miała po prostu pecha. O ósmej dwadzieścia pięć rano w kawiarni w centrum Miasteczka nie było żywego ducha. Gwoli ścisłości, martwego nie było również, ale tego Giga nie była w stanie już sprawdzić. Zajadając tort, dziewczyna stwierdziła, że utrata wiary w ludzi z rana jest zdecydowanie gorsza niż z wieczora, bo wieczorem można chociażby pójść na piwo do pubu i najnormalniej na świecie się upić, wrócić nieprzytomnie do domu, a potem mieć solidnego kaca. Kaca miała raz w życiu i pamiętała, że nie było to zbyt przyjemne uczucie, ale z pewnością złe samopoczucie zajęłoby ją w na tyle dużym stopniu, że nie rozpamiętywałaby swojego rozgoryczenia. Teraz piwa nie mogła pić, bo lokal ten po pierwsze piwa nie serwował, w szczególności o ósmej dwadzieścia pięć o poranku, a po drugie od piwa zdecydowanie wolała tort czekoladowy. Z karmelem. I kawę z bitą śmietaną, z odrobiną cukru. Trzcinowego.
Jej życie mogło być słodkie chociaż przez chwilę.
Skrzypnęły drzwi i do kawiarni wszedł całkiem przystojny mężczyzna w dobrze skrojonym, zapewne drogim garniturze. W ręku trzymał wielki bukiet kwiatów.
Mężczyzna był dużo starszy od Gigi, może nawet dwukrotnie, lekko siwy, wyglądał jak z miesięcznika dla panów, którzy borykają się z kryzysem wieku średniego. Jego zgrabnie ostrzyżona broda sugerowała, że zapewne często odwiedzał jeden z tak modnych salonów dla brodatych. Nie wiedziała, ile miał lat. Pięćdziesiąt? Sześćdziesiąt? Pewnie mógłby być jej ojcem. No tak, ale jej ojciec nie jest elegancko ostrzyżony przez brodatego stylistę i nie nosi garniturów.
Gdy była mała, niczym Pippi Langstrumpf mówiła sobie, że jej ojciec jest królem piratów. Lubiła tak myśleć. Niestety od wielu lat nie miała z nim kontaktu. Może i dobrze?
Tak. O swoim ojcu chciała zapomnieć. Nie dość, że dał jej takie imię, jakie zmuszona jest nosić, to jeszcze kilka lat później wyjechał na Hawaje i przestał się w ogóle do rodziny odzywać. Gdy wyobrażała sobie, że był królem piratów, łatwiej było jej o nim myśleć. Nawet do tej pory.
Giga westchnęła. Życie jednak nie było specjalnie lekkie. Ojciec na Hawajach i przyjaciółki, które traktują cię jak trędowatą tylko dlatego, że jesteś singielką.
Prychnęła. Dobrze, że się kawą nie opluła. Zmarszczyła brwi. Facet się do niej uśmiechnął.
Nie odwzajemniła uśmiechu. Nie potrzebowała ojca numer dwa, który by jej prawił morały na temat tego, że w pewnym wieku to już koniecznie trzeba sobie znaleźć męża i zabrać się do roboty, by zaludnić świat nowymi Polakami, zapewnić im wychowanie i odpowiednie wykształcenie. Ten pewnie miał już wnuki. Wzruszyła ramionami. Cóż. Szczęściarz. A zresztą, jaki szczęściarz? Przecież ona jest jeszcze bardzo młoda. Bardzo. I ma jeszcze sporo czasu. I na męża, i na dzieci również. Nie mówiąc o wnukach.
Giga Ziętarska miała dwadzieścia pięć lat, skończyła dziennikarstwo z wyróżnieniem i właśnie dostała pracę w charakterze asystentki dyrektorki w lokalnej telewizji. Zaowocowało to przeprowadzką do Miasteczka, do starej kamienicy przy ulicy Przytulnej 26.
Ulica Przytulna była – jak sama nazwa wskazuje –wyjątkowo urokliwym miejscem w Miasteczku. Kamienica numer 26 doskonale wpasowywała się w to piękne otoczenie. Miała trzy wysokie kondygnacje, na parterze były wielkie drzwi w drewnianych ramach, które ktoś kiedyś pomalował na niebiesko, pod drzwiami na ziemi stały ogromne donice, w których rosły kolorowe kwiaty. Gęsty bluszcz wił się zawadiacko i zaglądał w okna nawet na najwyższych piętrach.
Giga mieszkała w tym cudownym miejscu od dwunastu godzin i dwudziestu czterech minut. „Mieszkała” to za dużo powiedziane. Na razie całe pięćdziesiąt trzy metry, którymi dysponowała, były zawalone kartonami, workami i innymi szpargałami, które jej ojczym zapakował do furgonetki i przywiózł wraz z nią z Bydgoszczy.
– Zobaczysz. Wrócisz szybciej, niż ci się wydaje – mówił co pięć minut podczas jazdy do Miasteczka. Gdyby podróż trwała godzinę dłużej, pewnie sama by w to uwierzyła i kazała natychmiast zawracać. Nie ma to jak optymizm i wiara we własne dzieci. No, może niezupełnie własne, ale ojczym zawsze dla niej był bardzo ważny i była przekonana o tym, że jej dobrze życzył i oczywiście traktował, jakby była jego prawdziwą córką.
Nie uwierzyła mu jednak. Nie chciała rezygnować ze swoich planów. Awans, praca w telewizji były szczytem marzeń. No, może nie szczytem. Ale z pewnością Giga była gdzieś w połowie drogi na szczyt. Szkoda, że jej rodzice tego zupełnie nie rozumieli. I koleżanki również. W szczególności Renata, która nie zaprosiła jej na swoje dwudzieste piąte urodziny.
– Bo wiesz, Giga. Będą same pary. Możesz czuć się niezręcznie – powiedziała z uśmiechem na twarzy.
Ona? Niezręcznie? Nigdy chyba w życiu nie czuła się niezręcznie. Bardziej obawiała się, że to przedstawicielki płci pięknej będą czuły się niezręcznie, gdy ona pojawi się na parkiecie.
– No popatrz, zawsze wygrywała wszelkie szkolne i studenckie konkursy piękności. A teraz jest sama! Dziwne!
Potem często ze zbolałą miną dodawały:
– Biedna. To takie smutne.
Często to słyszała.
Dla niej nie było to dziwne ani w żadnym razie nie czuła się biedna. Tym bardziej smutna. Po prostutrafiała na mężczyzn nadających się wyłącznie na terapię psychologiczną, psychiatryczną lub mających kłopoty z własnymi emocjami albo z przerośniętym ego.
Czy tak trudno było zrozumieć, że nie zadowalała się byle kim i byle czym? Wystarczyło popatrzeć na ten największy kawałek tortu czekoladowo-karmelowego, który jadła, i można było stwierdzić, że kocha czerpać z życia pełnymi garściami, często – jak i w przypadku tortu – nie zważając na konsekwencje.
Mężczyzna, który wszedł do kawiarni, rozejrzał się po sali, podszedł do lady i poprosił o różowy tort z brokatem.
– Tak, miał być z napisem. „Kochanie, wszystkiego najlepszego” – powiedział z uśmiechem.
– Zapakuję panu. – Ekspedientka wyjęła karton.
– Nie. Zjem na miejscu. – Giga spojrzała na niego z zainteresowaniem. Cały tort? Na miejscu?
– Tylko jakiś ładny talerzyk poproszę. I świeczki.
– Ile świeczek?
– Pięćdziesiąt pięć.
– Nie wiem, czy tyle mam… – Sprzedawczyni schowała się pod ladę. – Mam! Różowe. Mogą być?
– Jasne. Dziękuję – powiedział mężczyzna. – I jeszcze może jakiś wazon?
– A to torcika nie pakować? – Pani za ladą była nieugięta.
– Nie. Na miejscu – uciął krótko.
Mężczyzna podszedł do stolika, ustawił wazon z kwiatami na środku stołu, spojrzał wnikliwie, strzepnął niewidzialne pyłki z serwetki i poprawił kwiaty jeszcze raz. Postawił tort przed sobą i zaczął wtykać w niego świeczki. Pięćdziesiąt pięć. Giga pomyślała, że teraz tort przypomina jeża. No cóż. Jak ona będzie miała pięćdziesiąt pięć lat, pewnie też do jeża się upodobni. Nie będzie potrzebowała do tego tortu.
Nie mogła oderwać wzroku od tego dziwnego faceta. Spojrzał na zegarek. Chwilę się zawahał. Poprawił krawat. Ponownie wziął do ręki zapałki. Zapalił pierwszą, drugą, trzecią, kolejną. Gdy połowa tortu (a raczej świeczek) już płonęła, spojrzał nerwowo na zegarek. Przyspieszył. Te, które zapalił jako pierwsze, już prawie całe się stopiły. Różowa brokatowa kałuża wosku na różowym torcie. Przerażający widok. Facet nerwowo rozejrzał się wokół. Spojrzał jeszcze raz na zegarek.
Zamknął oczy i zdmuchnął wszystkie świeczki.
Giga obserwowała mężczyznę z wyraźnym współczuciem. Co za biedny człowiek! Pięćdziesiąte piąte urodziny spędził zupełnie sam! Nawet nie miał mu kto kupić tortu czy kawy. Sam biedny musiał kupić tort z napisem „Kochanie, wszystkiego najlepszego”, sam zapalił i sam zdmuchnął świeczki. Pewnie jest zrozpaczony!
Zerwała się nagle ze swojego miejsca.
– Mam nadzieję, że pomyślał pan życzenie! – Stanęła nad nim, pełna współczucia. – Wszystkiego najlepszego. Niech się panu darzy. Ale z drugiej strony, żeby nawet wnuki nie przyszły! To już przesada! Ani dzieci! Jak oni wychowali te pana wnuki! Zero współczucia! Oni serca nie mają! Żeby dziadkowi pozwolić samemu spędzać taki ważny dzień! Wszystkiego najlepszego! – Giga spontanicznie pocałowała mężczyznę w policzek, zostawiając na nim ślad czerwonej szminki.
Odwróciła się i poszła w stronę wyjścia. Po chwili szybko spojrzała jeszcze raz na mężczyznę. Przecież ten biedny człowiek nie mógł zostać bez prezentu! Wróciła do stolika, nachyliła się nad nim i wręczyła mu książkę, którą trzymała w ręku. Tę o życiu bez glutenu, bez cukru i bez mleka. Wyciągnęła długopis i pospiesznie napisała dedykację. Facet wyglądał, jakby był w głębokim szoku.
– Nie mam nic innego. – Pokręciła głową. – Ale potem pan pomyśli, że żadnego prezentu… A w pana wieku to trochę zdrowia się przyda! A dobra dieta to podstawa! – Pocałowała mężczyznę jeszcze raz w policzek, zostawiając kolejny ślad szminki na jego twarzy, i wybiegła z kawiarni.
***
Norbert Rudzki zaniemówił. Zaniemówił do tego stopnia, że nawet nie podziękował tej pięknej młodej kobiecie. A na dodatek nie wziął numeru telefonu, co było zupełnie nie w jego stylu. Zawsze brał numery telefonów od kobiet, które mu się podobały. Tylko o jakich wnukach ona mówiła? Niby czyich? Norbert Rudzki uważał, że jest jeszcze atrakcyjnym, młodym mężczyzną, nic to, że miał pięćdziesiąt pięć lat. Regularnie chodził do fryzjera, strzygł swoją brodę, czasem nawet kładł na włosy specjalny preparat, który podobno sprawiał, że włosy stawały się mniej siwe. Nie czuł się aż tak stary, by mieć wnuki! Przecież to niemożliwe, by ktoś, kto ma dopiero pięćdziesiąt pięć lat, był dziadkiem. Zmarszczył czoło. A jednak to możliwe. Na przykład Krzysiu, jego sąsiad. Ale Krzysiu wyglądał jak dziadek. Miał brodę… Norbert Rudzki podrapał się po swojej brodzie. Może zgolić? Musi zapytać Floriana, czy zgolić. Albo Grażynki. O kurczę, Grażynka.
Wziął telefon komórkowy, założył okulary i wysłał esemesa do Floriana.
„Świeczki zgasły. Nie ma po co przychodzić”.
***
Grażyna Poniedzielska obudziła się z głośnym westchnieniem. Postanowiła, że mimo wszystko ten dzień będzie jednym z najszczęśliwszych dni w jej życiu. Pierwsze, co zobaczyła, to obraz jej autorstwa przedstawiający młodość i przemijanie. A przynajmniej ona postrzegała młodość i przemijanie w taki sposób. Jej syn Florian, gdy zobaczył obraz po raz pierwszy, ujrzał różowo-błękitną niewielką plamę w dolnym lewym rogu, która dość szybko przechodziła w kolor czarny. Po drodze najwięcej można było zauważyć czerwieni, trochę zgniłego zielonego, jeden punkt żółty, słoneczny.
Tak Grażyna widziała swoje życie.
Florian bardzo chciał się dowiedzieć, czym jest ten słoneczny punkt, ale matka ostatnio nieustająco coś tworzyła, często w zupełnym milczeniu, a kiedy Grażyna była spowita weną pracy, nie należało jej zawracać głowy głupotami. Ona jednak wiedziała, że jasnym punktem w jej życiu był syn. Florian.
Matka Floriana dawno temu skończyła akademię sztuk pięknych. Zaraz po studiach wyjechała do Paryża. Chciała malować portrety bogatych turystów. Nawet jakiś czas przesiadywała ze sztalugami na paryskich uliczkach, ale po burzliwym romansie z wielkim artystą o głęboko skrywanej tożsamości, którego owocem był właśnie Florian, wróciła do Polski i próbowała zacząć normalną pracę w szkole jako nauczycielka plastyki. Szkolna dyscyplina, niemalże kierat i obowiązki szybko ją jednak wykończyły. Jej tryb życia zupełnie nie pasował dyrekcji szkoły podstawowej. Artystka tworzyła kilka dni, niemalże bez snu, a potem spała równie długo, nie zważając na godziny lekcyjne przypadające w zdecydowanie barbarzyńskich porach.
Florian na szczęście był dzieckiem samodzielnym, a poza tym był jedyną istotą na całym świecie, dla której Grażyna rzucała pracę i była na każde wezwanie. Przynajmniej ciałem, bo z duchem bywało nieco gorzej. Fruwała gdzieś w swoich artystycznych przestworzach, ale mimo tego umiała dać swojemu dziecku wszystko to, co matka zapewnić powinna.
Przede wszystkim miłość.
Próbowała zapewnić również i stosowne wykształcenie. Z tym wyszło jej trochę gorzej, bo mimo iż starała się wmówić swojemu jedynemu dziecku, że bycie inżynierem jest szczytem szczęścia, nie do końca jej to wyszło.
W końcu, po długich namowach, w wieku dwudziestu trzech lat Florian Poniedzielski dostał się na politechnikę, wytrzymał tam pół roku, po czym uznał, że inżynier z niego będzie jak z koziej dupy trąba. Rzucił uczelnię bez żalu i bez wiedzy matki ukończył jeden kurs florystyczny, potem drugi i trzeci. Jego cudowna matka jeszcze wprawdzie o tym nie wiedziała, bo syn nie miał serca burzyć jej spokoju ducha, w szczególności w momencie, gdy przekraczała dumnie pięćdziesiąty piąty rok życia. Oczywiście zaczynała się już dopytywać, jak tam sesja, czy syn nie ma kłopotów z matematyką, bo podobno ta matematyka na politechnice taka trudna, ale Florian nie udzielał szczegółowych informacji.
Kto jak kto, ale on jak chyba nikt na świecie wiedział, że matematyka jest trudna. Z – jak to nazywał – normalnymi obliczeniami dawał sobie radę, ale w momencie, gdy starszy pan na zajęciach wprowadził macierze oraz całki, Florian postanowił rzucić studia w trybie natychmiastowym.
Matematyk, który miał zwyczaj jedną ręką pisać po tablicy, a drugą równocześnie zmazywać to, co przed chwilą napisał, nawet się zanadto nie zdziwił. Lubił Floriana (bo któż by go nie lubił), ale w kwestii kóz i trąb miał takie samo zdanie.
– A co ty teraz, chłopie, będziesz robił? – zapytał go, gdy już wszystko napisał na tablicy oraz zaraz wszystko dokładnie zmazał. Jak zwykle.
Florian wzruszył ramionami. Zastanawiał się, jak przekazać starszemu panu, którego bardzo cenił, że matematyka nie jest jednak jego życiową drogą. Ostatnie, czego chciał, to zrobić mu przykrość.
– Będę uszczęśliwiał ludzi. – Uśmiechnął się. – Po prostu.
Pan profesor spojrzał na niego badawczo. Zmarszczył brwi i głęboko westchnął. Zapewne w myślach próbował sobie przypomnieć, czy zna jakiegoś dobrego psychiatrę, ale niestety akurat nikt właściwy nie przychodził mu na myśl.
– Uszczęśliwiał ludzi, powiadasz… – powtórzył. – Ale niby jako kto? Klaun czy diler narkotykowy?
– Ależ panie profesorze! Czy diler albo klaun pana uszczęśliwiają?
– No nie bardzo – przyznał mężczyzna.
– A co pana uszczęśliwia?
– Porządek. Ład. Powtarzające się schematy. Zależności. Takie piękno! – Nauczyciel się rozmarzył.
– O, widzi pan. Mnie też uszczęśliwia piękno. I tym będę się zajmował.
– Pięknem… Hmmm. No, najważniejsze, by wszyscy byli szczęśliwi.
Profesor zmarszczył czoło. Stwierdził, że dzisiejsza młodzież jest jeszcze bardziej skomplikowana, niż myślał. Pozornie dogadali się, ale tak naprawdę mężczyzna dalej nie wiedział, o co chodzi. No ale czy nie najważniejsze było to, by każdy znalazł swoje miejsce w życiu?
– W tym pięknie to całki ci się nie przydadzą?
– Nic a nic.
– No tak. I dobrze. To powodzenia, chłopaku.Liczę, że jeszcze kiedyś się spotkamy.
– Ja też na to liczę. – Florian się uśmiechnął. I pomyślał sobie, że życie jest piękne, bo kiedy mówił:„Liczę na spotkanie”, kompletnie nie miał na myśli obliczeń matematycznych, tylko po prostu robiło mu się ciepło na duszy.
O tym wszystkim jednak Grażyna Poniedzielska jeszcze nie wiedziała. Nie wiedziała również o innych kłopotach, które czekały tylko na odpowiedni moment, by jej się objawić niespodziewanie. Na razie równie niespodziewanie pojawił się jej własny syn z pięknym bukietem kolorowych kwiatów i zaczął śpiewać Sto lat.
– Wszystkiego najlepszego, najlepsza z mam! – zawołał i przecisnął się między sztalugami. Widać Grażyna poprzedniego dnia była w ferworze pracy. Sądząc po niewiarygodnym bałaganie w jej mieszkaniu, w przeddzień urodzin matki wena była nad wyraz kapryśna.
Podniósł z podłogi pędzel. Na szczęście jego matka przed malowaniem wyłożyła podłogę papierami. Położył go na stół, na którym leżały rozłożone gazety. Obok rozmaitych puszek i kartonów w centralnym miejscu stołu znajdowała się rzeźba z gliny, przedstawiająca kobietę leżącą na wznak, ze złożonymi na piersiach rękami. Miała zamknięte oczy, a jej włosy zmieniały się w jadowite węże, które pełzały po jej nagim ciele. Florian się wzdrygnął. Kochał sztukę, ale najwyraźniej był bardziej pozytywnie nastawiony do świata niż jego własna matka. W szczególności matka malarka w przededniu pięćdziesiątych piątych urodzin.
Spojrzał na obraz, który matka malowała poprzedniego dnia. Siedząca na krześle kobieta. Najwyraźniej autoportret. Był przyzwyczajony do obrazów z siedzącą na krześle kobietą. Matka, zafascynowana van Goghiem i jego obrazem Stary człowiek w smutku, malowała ten motyw od wielu lat. Pierwszy raz w przededniu swoich trzydziestych urodzin, potem tuż przed czterdziestką i pięćdziesiątką. Teraz pewien rytm został zaburzony. Matka płakała nad przemijaniem zawsze co dziesięć lat. Najwyraźniej coś się zmieniło.
Obraz z matką siedzącą na krześle, zakrywającą sobie twarz (na strychu były podobne już trzy) i leżąca martwa kobieta w symbiozie ze żmijami, tudzież wężami, nie napawały optymizmem.
Pamiętał, by nic nie ruszać i nic nie przestawiać, ale uznał, że papierki od cukierków i opakowanie po czekoladzie może jednak wyrzucić do śmietnika. Grażyna twierdziła, że do niej wena przychodzi wraz z czekoladą. Nie była chuda, nad czym ubolewała, ale nie miała zamiaru zrywać ze słodyczami. Mając duży biust, wcięcie w talii i pełne biodra, wciąż wyglądała bardzo atrakcyjnie.
W przeciwieństwie do otoczenia, w jakim obecnie się znajdowała.
Florian stwierdził, że prezent urodzinowy, jaki dla niej przygotował, z pewnością ją ucieszy. Powinna mieć pracownię z prawdziwego zdarzenia, a nie malować gdzieś pomiędzy łóżkiem, stołem a piekarnikiem.
– Puka się – powiedziała Grażyna, siadając w łóżku, jeszcze niezupełnie przytomna.
– Się ma klucze – odpowiedział syn. – Zapomniałaś, jak mi je wmusiłaś tydzień temu, mówiąc, że stara już jesteś i długo nie pożyjesz i lepiej, jakbym szybko znalazł twoje zwłoki…
– …bo na taki performance nie jestem gotowa.
– Właśnie. Bo na performance ze zwłokami nie jesteś gotowa.
– Ze swoimi.
– A z cudzymi jesteś?
– No paru by się znalazło. – Kobieta się uśmiechnęła. – Cudne kwiaty. – Zanurzyła nos w bukiecie. Gdzie ty kupujesz takie cudne kwiaty?
– O tym też się dowiesz w swoim czasie. Wstawaj.
– A śniadanie do łóżka albo kawa? – jęknęła Grażyna.
– Mamo, śniadania nigdy nie jadasz, a kawę już robię.
Poszedł do kuchni. Tam Grażyna miała porządek. Kiedyś przeczytała, że zlew w kuchni musi być zawsze czysty i tego się trzymała. Nie pamiętała już dlaczego, ale na pewno miało to związek z pieniędzmi i ogólnie pojętym szczęściem. W dniu pięćdziesiątych piątych urodzin jego matka z pewnością chciała być szczęśliwa i najlepiej, jakby miała pieniądze.
Postawił kawę na nocnym stoliku przy łóżku Grażyny.
– Ubierz się wyjściowo – powiedział.
– Tiul i koronki? – zapytała Grażyna. – Po co?
– No jak mówię „wyjściowo”, to znaczy, że wychodzimy, prawda? – Uśmiechnął się. – Tajemnica!
Matka Floriana kompletnie nic nie rozumiała. Pamiętała jednak, że dziś ma urodziny, zatem mogła przypuszczać, iż syn wymyślił dla niej jakąś niespodziankę. Kochała niespodzianki, ale w swoje pięćdziesiąte piąte urodziny najchętniej ukryłaby się pod kołdrą oraz puszystym kocem, który sama kupiła sobie poprzedniego dnia w prezencie. Mogłaby nawet ukryć się pod tym kocem wraz z niespodziankami. Na przykład tortem. Albo lodami. I kawą. Dużą ilością parujących kubków kawy.
Kubek, o jakim właśnie marzyła, czekał na nią przy łóżku.
– Kawę mogę wypić w łóżku, łaskawco? – jęknęła.
– Możesz. A potem zakładaj te swoje koronki i wychodzimy.
– W żadne koronki się już nie mieszczę – jęknęła.
– E tam, mamuś. Wiesz, że jesteś piękna i nie musisz się mieścić w koronki, by to ktokolwiek zauważył.
Grażyna spojrzała na syna z powątpiewaniem. Umiał prawić komplementy jak mało kto. Kiedyś marzyła, by przyprowadził do domu jakąś piękną pannę, wziął ślub, miał dzieci. Teraz wiedziała, że to raczej niemożliwe. Cóż. Najważniejsze, by jej syn był szczęśliwy. I miała nadzieję, że będzie. Że znajdzie swoje miejsce na ziemi. Zastanawiała się wielokrotnie, czy dobrze zrobiła, męcząc go, by poszedł na te studia. Chyba nie. Westchnęła. Z jednej strony chciała, by się usamodzielnił, a z drugiej cały czas czuła się w obowiązku podejmować za niego decyzje. Sama siebie nie lubiła za bycie taką matką kwoką. Ale przecież jej Florek był taki wrażliwy. I tak łatwo ten zły świat mógł go skrzywdzić.
– O matko, jaka dobra kawa. – Uśmiechnęła się do syna.
Florian spienił mleko i nalał do kawy słodkiego karmelowego syropu.
– Pij szybko, ubieraj się, a ja tu trochę ogarnę. – Pokręcił głową.
– Nie ruszaj Graży – powiedziała głośno. – Muszę ją wsadzić do pieca.
– Kim jest Graża? – Zamarł na sekundę.
– Graża tańcząca z wężami.
– O Boże, już wiem, kim jest Graża. – Uśmiechnął się. – Nawet jej nie tknę.
Jednak gdy jego matka zniknęła w łazience, nie mógł się powstrzymać. Z kawałka niezaschniętej gliny, który leżał na stole, ulepił niewielką różę i położył ją na nodze Graży. Tuż obok węża. Uśmiechnął się. W zimne, martwe ciało kobiety udało mu się tchnąć trochę życia, a przynajmniej niewielką radość.
***
Wiesława Sikora położyła poduszkę na parapecie. Wreszcie było na tyle ciepło, by otworzyć okno. Siedzi człowiek za tą szybą i nic nie widzi. Zimą to czasem nawet szron musiała z szyby zdrapywać, by cokolwiek zobaczyć. Teraz to nawet podsłuchać można, o czym mówią na dole, i jak okna mają otwarte, to w domach też. Gdzie te czasy, gdy wszyscy o wszystkich wszystko wiedzieli i nikt nie musiał podsłuchiwać. Teraz to i czasem słuchała przez szklankę. W jednym takim serialu zobaczyła. Szklankę przystawić do ściany i już. Wszystko słychać. Nawet jak do Zbyszka przyszła taka młoda kiedyś, to te jęki słyszała. Jęki Zbyszka. Podobno rehabilitacja. Ona już wie, jakie to są te rehabilitacje. Jest stara, ma już niemalże osiemdziesiąt lat, ale jeszcze wiele rzeczy ogarnia. Ma telewizję. Kiedyś takie jęki w telewizorze słyszała. No i sama też była młoda przecież. Teraz ci młodzi myślą, że starzy to w ogóle życia nie zaznali. A zaznali. Kiedyś też była młoda, piękna i życia nie żałowała, wcale a wcale. Zatem głupia nie jest. Prasę też czyta. Gazety to jedyne, co ją łączy teraz ze Zbyszkiem. Kupują na pół. On zawsze „Wprost”, „Politykę”, a ona „Newsweeka”, „Fakt” i „Party”. No co, musi wiedzieć, kto z kim się żeni, a kto rozwodzi. I jakie kiecki zakładają na przyjęcia. Czasem też inną prasę kupują, by mieć pogląd z drugiej strony, ale wtedy Zbyszkowi skacze ciśnienie. Nie to, by się martwiła, że mu skacze ciśnienie, o nie! W żadnym wypadku! Przecież był tylko sąsiadem! Na dodatek sąsiadem, którego wcale, ale to wcale nie lubiła. No, ale jakby jej zmarł, to jak to tak, z nieboszczykiem za ścianą? I kto by te gazety jej kupował? Niech lepiej żyje. Bo tylko kłopotu jej narobi tym swoim umieraniem. Musi wreszcie iść do Zbyszka. Zaniesie mu nalewkę z malin i zobaczy, czy przeczytał już ostatnie „Wprost”. Sądząc po okładce, o seksie pisali. No co, poczytać można. A nie zamawiać sobie od razu rehabilitacje! O nie! Ona rehabilitacji sobie nie będzie zamawiała. Przynajmniej na razie. Kto to miauczy o tak późnej porze? Kot? Zmrużyła oczy. Jakiś biały kot ocierał się o donicę na dole. Pewnie tej nowej, co tu się wprowadziła. Ale jak on do niej na noc wróci? Przecież nie przez okno. Nierozsądni ci młodzi ludzie, oj, nierozsądni. Kota wypuszczać na noc na dwór.
Czas iść spać. Odeszła od okna i położyła się do łóżka. Spod poduszki wyjęła starą fotografię.
– Dobranoc, kochanie – powiedziała i pocałowała zdjęcie.
Ciąg dalszy w wersji pełnej
Copyright © by Magdalena Witkiewicz, 2016
Copyright © by Wydawnictwo FILIA, 2016
Wszelkie prawa zastrzeżone
Żaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiek formie bez wcześniejszej pisemnej zgody Wydawcy.
Dotyczy to także fotokopii i mikrofilmów oraz rozpowszechniania za pośrednictwem nośników elektronicznych.
Wydanie II, Poznań 2022
Fotografia na okładce: © canadastock/shutterstock
Redakcja, korekta, skład i łamanie: Editio
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej:
„DARKHART”
Dariusz Nowacki
eISBN: 978-83-8280-036-4
Wydawnictwo FILIA
ul. Kleeberga 2
61-615 Poznań
wydawnictwofilia.pl