Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Ten elementarz ma już dwadzieścia lat, a wciąż jest najlepszym przewodnikiem po Pradze, czeskiej historii, literaturze i wyobraźni. Nowe, poprawione i rozszerzone wydanie zbioru esejów Aleksandra Kaczorowskiego to barwna opowieść o najważniejszych postaciach literackiego świata XX-wiecznej Pragi – od Franza Kafki przez Jaroslava Haška, Karela Čapka, Jiříego Weila po Bohumila Hrabala, Josefa Škvoreckiego, Milana Kunderę, Otę Pavla i Václava Havla. To także osobista historia pasji znakomitego bohemisty – początków jego fascynacji Czechami, odkrywania mało wówczas znanych pisarzy, pierwszych spacerów po Libni i Žižkovie. Od Praskiego elementarza zaczęła się w Czarnym na dobre „środkowoeuropejska passa”. Z okazji dwudziestopięciolecia wydawnictwa nie tylko wznawiamy Praski elementarz, ale wpisujemy go na listę lektur obowiązkowych każdego miłośnika Europy Środkowej.
„To nie był mój elementarz, to był mój uniwersytet.” Mariusz Szczygieł
„To zapis stanów duszy człowieka, który zachorował na Pragę, i przekonujące wyjaśnienie, że choroba ta nie jest szaleństwem, lecz jak najbardziej zrozumiałą fascynacją, której w mniejszym lub większym stopniu ulega każdy czytelnik Hrabala. Nie wszyscy, rzecz jasna, są tak zdeterminowani, by od razu jechać do Pragi... W zastępstwie powinni więc wybrać się w podróż wirtualną, w której Kaczorowski jest doskonałym przewodnikiem.” Edwin Bendyk
„„Praski elementarz” urzekł mnie od pierwszych stron […]. Ta książka to sama esencja „czeskości”.” Aleksander Fiut
„To książka nie tylko napisana żywo, zajmująco i z doskonałym wyczuciem pointy, ale wręcz fascynująca. […] Kultura czeska trafiła do kogoś, kto nie tylko z niej czerpał, ale i potrafił się jej odwdzięczyć.” Leszek Engelking
„W tle tych wszystkich życiorysów jest i sam Alik – spóźniony trochę, w barze nad kuflem piwa... Ta sytuacja nadaje jego esejom ton łagodności i przyzwolenia w ocenie połamanych losów.” Krzysztof Czyżewski
„Ta książka doskonale tłumaczy, dlaczego w ostatnim czasie język polski stał się jednym z najczęściej słyszanych na ulicach czeskich miast.” „Lidové noviny”
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 247
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Projekt okładki Agnieszka Pasierska
Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś / d2d.pl
Fotografia na okładce © by Bohdan Holomíček
Copyright © by Aleksander Kaczorowski, 2021
Redakcja Tomasz Zając
Korekta Magdalena Kędzierska-Zaporowska, Anna Zygmanowska
Skład Małgorzata Poździk / d2d.pl
Skład wersji elektronicznej d2d.pl
ISBN 978-83-8191-204-4
Jerzemu
Gdyby nie było Pragi, należałoby ją wymyślić
Gdyby jesienią 1913 roku zapytać wykształconego, bywałego w salonach literackich mieszkańca Pragi, czy mówią mu coś nazwiska: Franz Kafka, Ladislav Klíma, Jakub Deml, Richard Weiner lub Jaroslav Hašek, najprawdopodobniej przy pierwszym z nich wzruszyłby ramionami (owszem, nazwisko obiło mu się o uszy, to jeden z tych Żydów, którzy – psia mać – piszą po niemiecku, zamiast, jak należy, po czesku), przy drugim uniósłby w górę brwi (zdumiony, że ktoś jeszcze wspomina postrzelonego filozofa samouka z południowoczeskich Domažlic, który w swoim czasie zdobył pewien rozgłos nie tyle dzięki kilku opublikowanym własnym nakładem traktatom, ile raczej za sprawą swych ekstrawagancji – oto na przykład, gdy zabroniono palić w praskich tramwajach, demonstracyjnie i nieodwołalnie zrezygnował z korzystania z tego środka transportu miejskiego); przy trzecim nazwisku nasz praski rozmówca dotknąłby czubkami palców czoła i tarł je przez chwilę, usiłując przypomnieć sobie, gdzie je słyszał (a tak, to ten zwariowany ksiądz, którego władze kościelne zawiesiły w posłudze kapłańskiej; podobno nie chciał uzgadniać z nimi treści swych publikacji, ale mówiono też, że przyczyna była bardziej prozaiczna – ponoć uwiódł mężatkę); przy czwartym nazwisku tylko bezradnie pokręciłby głową, za to przy piątym wybuchnąłby śmiechem – bo kto by nie znał Haška, tego niedoszłego parlamentarzysty z ramienia absurdalnej Partii Umiarkowanego Postępu w Granicach Prawa, autora kroniki wypadków w jednej z popołudniówek – ale nazywać go pisarzem to, za pozwoleniem, jednak lekka przesada.
Jesienią 1913 roku w życiu każdego z tych mało znanych autorów dzieje się coś ważnego. Niespełna trzydziestoletni Kafka wydaje swój pierwszy zbiór opowiadań, a w nim między innymi Przemianę, opowieść o urzędniku, który pewnego dnia przeobraża się w ogromnego robaka (i tak właśnie, nie krocząc, lecz pełznąc, literatura światowa wejdzie w wiek XX). Przed Kafką jeszcze Proces, Zamek i siedem lat zmagań z gruźlicą. Jego rówieśnik Hašek opowiada kumplom z piwiarni, jak to wygrzebał z kubła na węgiel papier z zapisanym pomysłem („idiota w kompanii”!). Nie wie, że już za kilka miesięcy wybuchnie największa wojna w dziejach, w której zginie dziesięć milionów ludzi (a jego kompanijny idiota stanie się ulubionym bohaterem literackim wielu spośród dzieci i wnuków pozostałej przy życiu reszty). Hašek weźmie udział w tej wojnie i po licznych tarapatach szczęśliwie wróci do Pragi – tylko po to, by kilka lat później zapić się na śmierć, nie ukończywszy Przygód dobrego wojaka Szwejka, największego antyeposu naszych czasów. Ale jesienią 1913 roku Hašek spodziewa się po dobrym wojaku co najwyżej cyklu koszarowych humoresek – sprzedawane w gospodach po parędziesiąt halerzy za sztukę powinny przynosić niewielki, lecz w miarę regularny dochód.
Starszy od Haška o pięć lat ksiądz Jakub Deml przeżyje go o lat trzydzieści osiem. Jesienią 1913 roku poznaje kobietę swego życia, mężatkę, matkę trojga dzieci Eliškę Wiesenberger. Jego rówieśnik Ladislav Klíma już od czterech lat nie bierze pióra do ręki – przepija spadek po zmarłym ojcu, pogrążając się w nałogu. Swoją najlepszą książkę, groteskowy romans filozoficzny Cierpienia księcia Sternenhocha, napisze dopiero w 1928 roku – na kilka miesięcy przed śmiercią. Weiner, najmłodszy z tej piątki, jesienią 1913 roku wyrusza na studia do Paryża, gdzie spędzi większość z pozostałych mu dwudziestu czterech lat życia i gdzie zarazi się surrealizmem.
*
Kafka, Deml, Klíma, Hašek i Weiner – tych pięciu pisarzy nie znało się (z wyjątkiem Demla i Weinera) ani nie czytało swoich książek. Nasz rozmówca nigdy by nie uwierzył, gdybyśmy powiedzieli mu, że właśnie oni kilkadziesiąt lat później zostaną uznani za największych praskich pisarzy swoich czasów. Lecz i dziś nikomu nie przyszłoby do głowy, by łączyć ich ze sobą, gdyby nie ktoś, kto jesienią 1913 roku był zaledwie kilkumiesięcznym płodem w łonie dziewiętnastoletniej brneńskiej biuralistki i dopiero pół wieku później uczynił ich bohaterami swej książki Bohumil Hrabal przedstawia… Wybór czeskiej prozy. Od tej pory Hrabal często mawiał, że przez życie prowadziła go pięcioramienna gwiazda, której wierzchołki tworzyli ci właśnie prascy pisarze.
Dwaj Żydzi, dwaj alkoholicy i odsunięty od posługi kapłańskiej klecha. Co Hrabala w nich pociągało? Myślę, że podobieństwo losów – chodzili wszak po tych samych praskich ulicach – samotni, osobni, anonimowi – a ich książki raz po raz skazywane były na nieistnienie – a jednak przetrwały.
Gwoli ścisłości: Deml przebywał w Pradze ogółem nie więcej jak dwa lata. Weiner niemal całe dorosłe życie spędził w Paryżu. Klíma mieszkał w Pradze, ale chyba tego nie zauważył. Pozostają więc Hašek i Kafka – dwaj prażanie najbardziej oczywiści. Tak oczywiści, tak bardzo zrośnięci z tym miastem, że Hrabal mógł czasem mieć wrażenie, że jeśli będzie żył dostatecznie długo, wreszcie któregoś z nich spotka na ulicy – mimo że od ich śmierci minęło już sporo czasu – tak jak bohater Zbyt głośnej samotności, pakowacz makulatury Haňt’a, spotykał Jezusa i Lao-cy.
Co Hrabal zawdzięczał tym pięciu pisarzom? Kafka nauczył go, że miejsce literatury jest poza jawą i snem – tam gdzie czasem trafia każdy z nas, leżąc w łóżku o świcie i nie wiedząc, czy już się obudził, czy jeszcze śni. Klíma – że literatura może podejmować najbardziej zawiłe kwestie filozoficzne i najboleśniejsze problemy – pod warunkiem że czyni to z przymrużeniem oka. Deml – że tylko pies ma prawo szczekać na Pana Boga i że pisarz powinien być takim psem. Hašek – że historia składa się z bardzo wielu historyjek. Weiner – że literatura to gra na serio, w której stawką jest życie pisarza.
Klárov, w głębi ulica Letenská i Zamek na Hradczanach, Praga, 1991
© Josef Koudelka/Magnum Photos/Forum
Nie przypadkiem Hrabal nazywał swoje pisanie „odwleczonym samobójstwem”. Śmierć była stawką zakładu, który zawarł z samym sobą: czy jestem w stanie żyć tak, by moje życie miało sens? Bo jeśli nie, to może lepiej nie żyć?
Do czterdziestego roku życia był nieudacznikiem: nie zrobił kariery literackiej (nie zdołał nawet zadebiutować!), nie umiał znaleźć sobie pracy odpowiadającej jego talentowi, inteligencji i wiedzy (bo trudno uznać za taką posadę dyżurnego ruchu na stacji kolejowej czy komiwojażera), a jego młodzieńcze związki z kobietami chyba tylko dlatego nie stały się przedmiotem takich kpin jak narzeczeńskie próby Kafki, że miał mniej dociekliwych – bądź dyskretniejszych – biografów. Kiedy władzę w Czechosłowacji przejęli komuniści, znalazł się w podobnej sytuacji, co pół wieku wcześniej relegowany z austriackich szkół Klíma – sens swemu życiu mógł nadać tylko on sam. Nikt inny.
Klíma wierzył, że to, kim jesteśmy, zależy wyłącznie od nas samych – jeśli jesteś championem dla siebie, będziesz nim także dla innych.
Hrabal także w to uwierzył.
Skłamałbym, mówiąc, że nigdy mnie nie korciło, żeby zamieszkać w Pradze. Od pierwszych chwil czułem się tam lepiej niż gdziekolwiek indziej, jakbym wreszcie był u siebie, jakbym odnalazł miejsce, którego zawsze szukałem. Wszystko mnie zachwycało: język, w którym niemal każde słowo brzmiało jak zaproszenie do bliższej, intymnej zażyłości; krój liter na tablicach z nazwami ulic, który przypominał mi ulubione, zbierane w dzieciństwie znaczki pocztowe z napisem Československo; automaty, samoobsługowe bufety, w których można było kupić w dowolnych ilościach szynkę, wędliny czy kiełbasę na wynos, albo też zjeść je na miejscu, popijając piwem z butelki lub z zatłuszczonych szklanek; babcie klozetowe, które pierwsze mówiły „dzień dobry” i „do widzenia”; tramwaje, w których głos z taśmy zapowiadał każdy kolejny przystanek (Balabenka, příští zastávka Palmovka!) i uprzedzał o możliwości przesiadki do metra. Krótko mówiąc, wiosną 1990 roku poczułem się w Pradze jak człowiek ze Wschodu, który pierwszy raz znalazł się na Zachodzie, tyle że ten Zachód był swojski – nie onieśmielał i nie upokarzał.
„Cud zdarza się każdego dnia” – pisał Bohumil Hrabal. Chodziłem po ulicach Pragi i czułem się, jakbym wszedł pomiędzy bohaterów jego prozy. Praga w tym czasie była dla mnie przede wszystkim zjawiskiem gastronomicznym. Nie było drugiej takiej stolicy, w której centrum tak niewiele trzeba było zapłacić za porcję smażonej kiełbasy, serdelki w marynacie czy plaster salcesonu z cebulą, a wszystko to pod najlepsze w tej cenie jasne piwo na świecie. To była moja komunia, którą musiałem przyjąć przynajmniej raz w roku, to było moje wyznanie wiary, że Czechy z książek Hrabala – kraj ludzi prostych, którzy nie są prostakami – naprawdę istnieją.
Wstyd mi, że tak wielu miejsc w Pradze nie widziałem. Nie interesowały mnie muzea ani teatry, kościoły ani synagogi. Nie interesowały mnie Stare Miasto, Malá Strana ani most Karola. Ciągnęło mnie na peryferie, na Libeň i Žižkov, do barów i knajp, w których naocznie przekonałem się, że rację miał Milan Kundera, który wierzył, że jeśli gdzieś na świecie możliwy był demokratyczny socjalizm, to właśnie w Pradze. W tych barach widziałem robotników, którzy wpadali na obiad i piwo, i byli właśnie tacy jak ci, o których pisał Hrabal – „transcendentalni”, stuprocentowo dopasowani do swego otoczenia, nieodstający od rzeczywistości ani na centymetr. Patrząc na nich, zrozumiałem, co miał na myśli Kafka, pisząc, że „nasze zadanie jest dokładnie na miarę życia i to nadaje mu pozór nieskończoności”. W tym sensie ci ludzie, którzy zapewne w większości, jak to w Czechach, nie chodzili do kościoła i nie wierzyli w żadne rajskie polany, byli już zbawieni – za życia.
Knajpy odgrywały w ich życiu podobną rolę jak u nas kościoły. To knajpa była miejscem spowiedzi powszechnej, to w knajpie śpiewało się starodawne pieśni, to w knajpie przyjmowało się ciało i krew czeskiej ziemi – wieprzowinę z kapustą i knedlami oraz „mleko kozła” z Velkých Popovic. Świat tych ludzi wydawał się doskonale uporządkowany – nikt nigdzie się nie śpieszył, nikt nie marzył o innym życiu, nikt nie wydawał się mieć poczucia, że siedząc tu, nad piwem, coś traci.
Wiosną 1990 roku do tej „arkadii” realnego socjalizmu wtargnął kapitalizm i w ciągu kilku lat wywrócił ją na nice.
*
Nie od razu zdałem sobie sprawę, że za późno przyjechałem do Pragi. A przecież mogłem się tego domyślić, ot, patrząc choćby na te potężne kamienice, które ciągnęły się wzdłuż ulicy Sokołowskiej – wypatroszone przed nieodległą rozbiórką, bezzębne, z ziejącymi pustką oczodołami okien. Zobaczyłem je, jadąc na Libeň, do starego mieszkania Hrabala – nie wiedziałem, że już nie istnieje, że w tym miejscu powstaje stacja metra.
Przekonałem się o tym dopiero, gdy wysiadłem z tramwaju, skręciłem w ulicę Na Grobli i zacząłem schodzić nią, odliczając numery domów. Stały tylko po lewej, nieparzystej stronie; naprzeciwko wzdłuż chodnika ciągnął się drewniany parkan. Patrząc z góry, widziałem, że płot w połowie ulicy się kończy, zwolniłem więc kroku, wciąż jeszcze mając nadzieję, że ten pierwszy ocalały dom z prawej strony będzie oznaczony numerem 24, którego szukałem. Ale było inaczej – tak jak kiedyś, gdy wyciągnąłem na loterii los tylko o numer większy niż ten premiowany, tak i teraz tym trudniej było mi pogodzić się z przegraną, że główna nagroda ominęła mnie o włos. Po lewej ręce miałem czynszówkę z numerem 25, po prawej płot, a za nim widoczne przez dziury w ogrodzeniu gruzowisko. „Czy Hrabal musiał mieszkać akurat po prawej stronie ulicy?” – pomyślałem z żalem.
Widziałem później ten dom na zdjęciach (także na taśmie filmowej), więc wiem z grubsza, jak wyglądał. Z ulicy wchodziło się w bramę, a potem korytarzem na wewnętrzne podwórko i dopiero nim dochodziło się do oszklonych drzwi dawnej kuźni, w której Hrabal mieszkał przez ćwierć wieku, do wiosny 1973 roku. Chciałem zobaczyć to miejsce. Po co? By się przekonać, czy ma ono jakieś cechy szczególne, czy drzemie w nim jakaś ukryta energia, czy bije tam jakieś tajemne źródło inspiracji. Bo czy to możliwe, by te wszystkie niezwykłe historie, ci wszyscy niezwykli bohaterowie książek Hrabala i on sam spotykali się w miejscu całkiem zwyczajnym? A jeśli nawet było zwyczajne, zanim się tam pojawili, czy to możliwe, by wszystko po nich zniknęło bez śladu, by jedynym śladem była literatura?
*
Mijały lata, a ja odszukiwałem w Pradze coraz to nowe miejsca Hrabalowskie. I za każdym razem nie mogłem się nie dziwić, że są dziś całkiem zwykłe. Puste. Jakby nigdy nic nadzwyczajnego się w nich nie wydarzyło, jakby zawsze były tylko kupą cegieł, cementu i szkła. Zastanawiałem się, czy Hrabal, mieszkając tu przed półwieczem i wypuszczając się w sobotnie wieczory do centrum Pragi, na Rynek Staromiejski, który ćwierć wieku wcześniej, wracając z biura do domu, przemierzał Kafka, miał podobne wrażenie utraty. Czy i jemu dokuczała irracjonalna tęsknota za czymś, czego nie przeżył? Czy i on marzył o tym, by móc choć przez kwadrans oglądać to miejsce takim, jakim było kiedyś, być nikim więcej, jak tylko niemym widzem, przechodniem – a potem wrócić do domu ostatnim nocnym tramwajem?
Odwiedziłem dziesiątki miejsc w Pradze, w których Hrabal bywał i które opisał w swoich książkach: ulicę Na Grobli, bar Świat i nieliczne, wciąż istniejące gospody, hotele i restauracje, składnicę makulatury na ulicy Spalonej i nawet stanowisko na dworcu Florenc, skąd jeździł autobusem do swego domku w Kersku (byłem w tym domu i w kerskich knajpach, w jego rodzinnym Nymburku i w tamtejszym browarze, gdzie się wychował). I zrozumiałem, że wszelka nadzwyczajność miejsc trwa tak długo, jak długo za takie je uważamy.
I że gdyby nie było Pragi, należałoby ją wymyślić.
Gdyby jesienią 1963 roku zapytać wykształconego prażanina, czy mówią mu coś nazwiska: Franz Kafka, Jiří Weil, Bohumil Hrabal, Milan Kundera lub Ota Pavel, najprawdopodobniej przy pierwszym z nich obruszyłby się („Jak w ogóle może pan pytać, przecież Kafka to nasz największy pisarz?! Że co? Że pisał po niemiecku? No i co z tego?”); przy drugim przyjrzałby się nam podejrzliwie („Czy to aby nie prowokacja? Przecież Weil to autor Moskwy-granicy, zakazanej przez partię powieści o stalinowskich czystkach w Moskwie”); przy trzecim nazwisku nasz rozmówca uśmiechnąłby się („A owszem, to ten pakowacz makulatury, co to wydał niedawno zbiór opowiadań, podobno całkiem zabawnych”); przy czwartym znacząco uniósłby w górę palec wskazujący („To młody poeta i dramaturg, zaczynał jako socrealista – inaczej nic by mu nie wydrukowali, ale powiadam panu: Jeszcze niejednym nas zaskoczy!”); za to piąte nazwisko wprawiłoby naszego praskiego rozmówcę w zakłopotanie („Chyba nie chodzi panu o tego sprawozdawcę sportowego?”).
Jesienią 1963 roku Ota Pavel szykuje się do wyjazdu na olimpiadę zimową w Innsbrucku. Nie wie, że wróci stamtąd w kaftanie bezpieczeństwa i że resztę życia spędzi w szpitalu, gdzie opiekujący się nim psychiatra namówi go, by opisał swe najpiękniejsze chwile. Opowiadania Pavla wyjdą drukiem na początku lat siedemdziesiątych. Zebrane w dwu tomach: Śmierć pięknych saren i Jak się spotkałem z rybami, uczynią go – już po śmierci – jednym z najpopularniejszych czeskich pisarzy współczesnych.
Kundera w 1963 roku wydaje pierwszy zbiór opowiadań Śmieszne miłości. Dwa lata później ukończy Żart, zdaniem wielu swą najlepszą powieść. W 1975 roku wyjedzie na Zachód i zrobi tam najbardziej spektakularną karierę literacką ostatnich lat. Po 1989 roku kilka razy odwiedzi Pragę. Incognito.
Także Hrabal w 1963 roku wydaje swój pierwszy zbiór opowiadań. Do sierpnia 1968 roku publikuje (licząc ze wznowieniami) ponad dziesięć książek. Po inwazji na Czechosłowację wojsk Układu Warszawskiego zostanie „pisarzem w likwidacji”, lecz to nie przeszkodzi mu w napisaniu jeszcze kilkunastu powieści i staniu się największym czeskim pisarzem XX wieku.
W 1963 roku marksistowscy literaturoznawcy zebrani na konferencji w Liblicach „zrehabilitują” twórczość Kafki. Zacznie się odwilż, potem przyjdzie Praska Wiosna. W 1968 roku cenzura zniesie zapis na Moskwę-granicę Weila; książka ma się ukazać jesienią – pierwszy raz od 1937 roku. Ale w sierpniu 1968 roku do Pragi wjadą radzieckie czołgi.
Kafka, Weil, Hrabal, Kundera, Pavel – nigdy żadnego z nich nie spotkałem. Ale gdyby nie oni, moje życie – poczęte w dniach radzieckiej inwazji na Pragę – potoczyłoby się inaczej.
*
Gdyby jesienią 2023 roku zapytać praskiego przechodnia…
Nigdy się nie dowiemy, dlaczego właśnie tego dnia młody urzędnik Zakładu Ubezpieczeń Robotników od Wypadków, zamiast spędzić wieczór w towarzystwie przyjaciół w którymś z praskich lokali albo we własnym łóżku z ciekawą lekturą, usiadł za biurkiem, jakby mało mu było godzin spędzonych w biurze. Widocznie jednak tak być musiało, bo przecież właśnie tej nocy stał się tym, kim – jeśli wierzyć w przeznaczenie – musiał się stać: jednym z największych pisarzy XX wieku. Wieku, który być może właśnie tamtej nocy z 22 na 23 września 1912 roku naprawdę się zaczął. Wieku Kafki.
Gdy nad ranem odłożył pióro i przeczytał ukończone opowiadanie o młodym kupcu Georgu Bendemannie, który nie mogąc pogodzić się z tym, że nie spełnił pokładanych w nim przez rodzinę nadziei, przyjmuje wyrok ojca i rzuca się z mostu do rzeki, „krzycząc z cicha”: „Drodzy rodzice, zawsze was przecież kochałem”, czuł chyba satysfakcję, może ulgę, a na pewno zmęczenie po nieprzespanej nocy. Trudno jednak sobie wyobrazić, by już wtedy zdawał sobie sprawę, co naprawdę się stało, bo przecież rzadko się zdarza, by nawet ktoś obdarzony darem jasnowidzenia przewidział własną przyszłość. Nie mógł więc wiedzieć, że w dwa miesiące po Wyroku napisze Przemianę, opowiadanie o młodym urzędniku, który pewnego poranka po przebudzeniu stwierdził, że zamienił się w robaka, tak wielkiego, że z trudem mieścił się w pokoju na najwyższym piętrze Domu Oppeltów przy Rynku Staromiejskim. Pokoju, w którym mieszkał wtedy Kafka.
Dlaczego Gregor Samsa zamienił się w robaka? Z tego samego powodu, dla którego Georg Bendemann rzucił się z mostu do Wełtawy: by uciec przed wyrzutami sumienia. Bo czy robak może mieć choć trochę sumienia? Nie więcej niż trup.
Kafka, pisząc Przemianę, nie mógł wiedzieć, że za dwa lata wybuchnie wojna światowa, która całkowicie odmieni mapę Europy Środkowej. Miliony jej mieszkańców z dnia na dzień staną się obywatelami wcześniej nieistniejących państw, a zarazem rozbitkami po państwie, które przestało istnieć. Jak on sam, niemieckojęzyczny Żyd i obywatel monarchii, który w trzydziestym piątym roku życia stał się z mocy urzędu Czechosłowakiem.
Takie przemiany miały być udziałem niemal każdego pokolenia dawnych obywateli C. K. monarchii i ich potomków w tym stuleciu, ale Kafka nie mógł o tym wiedzieć.
Wtedy, we wrześniu 1912 roku, nie wiedział także, że dwukrotnie się zaręczy z Felicją Bauer, córką berlińskiego fabrykanta, którą poznał miesiąc wcześniej, i dwukrotnie ją porzuci. Nie wiedział też, że przyprawi rogi Ernstowi Polakowi, znajomemu z kawiarni literackich, tak jak i Polak nie mógł wiedzieć, że za kilka lat poślubi szesnastoletnią wówczas Milenę Jesenską.
Gdzieś w Polsce dorastała wtedy Dora Diamant, jedyna kobieta, przy której Kafka był naprawdę szczęśliwy i z którą chciał się ożenić. Do małżeństwa nie doszło. Nie zgodził się na nie bogobojny ojciec Dory. Podobno gdy Kafka wyznał mu w liście, że stracił wiarę, lecz pragnie się nawrócić, niedoszły teść zasięgnął porady u cadyka z Góry Kalwarii, ten zaś odpowiedział krótko: „Nie”. Kilka miesięcy później, 3 czerwca 1924 roku, Kafka zmarł na gruźlicę.
Nie wiemy, czy rzeczywiście chciał się nawrócić. W rodzinie matki Franza, Löwych, nie brakowało rabinów i uczonych w Piśmie, ale jego ojciec Hermann Kafka równocześnie bogacił się, asymilował w środowisku niemieckim i obojętniał na sprawy wiary. Z syna wiejskiego szojcheta, czyli rytualnego rzeźnika, stał się – własnym wysiłkiem, ale i dzięki posagowi żony – właścicielem kilku praskich sklepów, z których największą dumą napawał go ten w pałacu Kinskich przy Rynku Staromiejskim w Pradze. W tym samym pałacu mieściło się niemieckie gimnazjum, do którego posłał Franza.
Franz był najstarszy z sześciorga rodzeństwa. Dwaj jego bracia zmarli w dzieciństwie, ojciec widział więc w nim swego następcę i spadkobiercę. Czy można dziwić się furii, z jaką ten twardo stąpający po ziemi self-made man reagował na „marzycielstwo” syna? Spodziewał się, że Franz pójdzie w jego ślady, zajmie się przedsiębiorczością czy handlem lub podejmie praktykę prawniczą. Czy nie po to opłacał jego edukację?
Dopóki Franz uczęszczał do gimnazjum, ojca cieszyły dobre oceny z wypracowań syna. Nawet jego udział w studenckich kółkach literackich znosił tak, jak znosi się wybryki młodych. Gdy jednak Franz w 1906 roku ukończył studia, ojciec ani myślał tolerować podobnych fanaberii.
Nikt nie rodzi się pisarzem. Także Kafka, pisząc podczas studiów pierwsze drobne teksty, nie wiązał jeszcze swej przyszłości z literaturą. Jego marzenia o ucieczce spod kurateli ojca przybierały inne kształty; chciał wyrwać się w świat, tak jak to uczynili jego wujowie, którzy słali listy z Panamy, Chin i Konga, a o ich przygodach w zamorskich krajach krążyły w rodzinie legendy.
W 1902 roku dziewiętnastoletni Kafka napisał do Alfreda Löwy’ego, najstarszego z braci matki, w owym czasie dyrektora towarzystwa kolei żelaznych w Hiszpanii, z prośbą o posadę za granicą. Wuj, rzecz jasna, zbył go byle czym, ale pięć lat później, gdy bratanek ukończył studia, wystarał mu się o posadę, nie za granicą jednak, lecz w praskim przedstawicielstwie firmy Assicurazioni Generali. Kafka po roku przeniósł się do Zakładu Ubezpieczeń Robotników od Wypadków i ugrzązł tam na dobre – opuścił biuro dopiero w 1922 roku, z zaawansowaną gruźlicą, by resztę życia spędzić w sanatoriach. Marzenie o wyjeździe na koniec świata towarzyszyło mu jednak do ostatnich chwil; podobno niedługo przed śmiercią chciał wyjechać do Palestyny.
Franz Kafka, 1905
(© Leemage/East News)
Posada biurowa uniezależniła go finansowo od ojca, a przy tym nie absorbowała jego uwagi po godzinach pracy. Wyprowadził się z domu, wynajmował coraz to nowe mieszkania. Był więc wolny, ale za to musiał znosić pogardę ojca. A tego właśnie nie mógł ścierpieć.
Latem 1911 roku ostatni raz spróbował spełnić pokładane w nim nadzieje. Za namową rodziny został – wraz z Karlem Hermannem, mężem swej siostry Gabrieli –współwłaścicielem fabryki azbestu Prager Asbestwerke Hermann & Co. Wytrzymał do jesieni 1912 roku.
Trudno nam sobie wyobrazić Kafkę w roli przedsiębiorcy, w istocie taka wizja budzi w nas śmiech, ale skąd sam Kafka, wówczas niespełna trzydziestoletni, miał wiedzieć, że jego przeznaczeniem jest pisarstwo? Potrzebował tego roku, musiał spróbować stać się taki jak jego kuzyni i wujowie, zajęci wyłącznie zarabianiem pieniędzy, by zrozumieć, że nie potrafi tak żyć, że nie umie poświęcić reszty życia biuru i fabryce. Nawet jeśli od tego zależało, czy najbliżsi uznają go wreszcie za swego.
Myślał o samobójstwie. I może rzeczywiście skończyłby jak jego siedemnastoletni kuzyn Oscar, który zastrzelił się po niezdanym egzaminie do szkoły kadetów kawalerii – gdyby nie kartka papieru i ołówek. Zamiast siebie w nocy z 22 na 23 września 1912 roku uśmiercił bowiem swego sobowtóra Georga Bendemanna.
Umarł Georg Bendemann. Urodził się Franz Kafka.
Prawdopodobnie Rynek Staromiejski w Pradze jest pierwszym miejscem przychodzącym mi do głowy w wolnych chwilach, w przerwie na papierosa, a najczęściej w pociągu wiozącym mnie do pracy z podwarszawskiej miejscowości, jednej z tych szczęśliwych mieścin, których mieszkańcy codziennie dojeżdżają pociągiem podmiejskim do stołecznych, a więc najlepiej płatnych miejsc pracy, renomowanych uczelni, najlepszych kin, kawiarń i sklepów. Ci, którzy jeżdżą tą trasą dostatecznie długo, prędzej czy później przesiadają się do własnych samochodów, by pokonywać ją wiecznie zapchaną szosą. Zyskują przez to komfort jazdy, unikają wystawania na peronach w nerwowym oczekiwaniu na spóźniające się pociągi, uwalniają od tłoku. Tracą jednak tę godzinę czy dwie, które większość pasażerów pociągów podmiejskich wciąż jeszcze poświęca na lekturę.
Niedawno zobaczyłem w pociągu dziewczynę czytającą Proces Kafki. I nie wyjąłem już własnej lektury z teczki, zamiast tego przeniosłem się w wyobraźni na Rynek Staromiejski w Pradze i stamtąd spróbowałem odgadnąć, co mogło skłonić tę dziewczynę do sięgnięcia po Proces. Może po prostu omawiają go w szkole? A może wróciła właśnie z wycieczki do Pragi i postanowiła przekonać się, kto zacz ten Kafka, na którego podobiznę natykała się tam co krok (może nawet kupiła sobie koszulkę z jego wizerunkiem)? Nie zapytałem o to, bo ile razy zdarzyło mi się rozmawiać z kimś o książkach Kafki, miałem wrażenie, że się zgrywam, i nie było to miłe uczucie.
Dzięki Kafce i jego opowieściom o ludziach, którzy sami muszą znaleźć winę, za którą spotyka ich kara, łatwiej nam pojąć, jak mogło zdarzyć się to wszystko, co przyniósł wiek XX: zagładę milionów ludzi w zgodzie z obowiązującymi prawami i obłąkańczą logiką ideologii, absurd podniesiony do rangi zasady rządzącej życiem całych społeczeństw. Zapewne gdyby wiek XX był podobny do XIX, nikt by dziś o Kafce nie pamiętał. Ale wiek XX nie był wiekiem Maupassanta, Turgieniewa czy Dickensa. Był wiekiem Kafki.
Co to takiego „wiek Kafki”? To stulecie, którego symbolem może być taka choćby, całkowicie kafkowska, sytuacja jak ta, którą opisał inny pisarz praski: „Każdego ranka do mojego pokoju wchodzi na palcach gospodarz, słyszę jego kroki. […] Mój gospodarz pochyla się nade mną, odwraca się i komuś przy drzwiach daje znak, i mówi:
– Pan Kafka jest tutaj.
[…] Czasami, gdy się ocknę, myślę sobie, co by było, gdyby mój gospodarz, kiedy mnie w taki sposób budzi, oznajmił, że mnie tam nie ma” (Bohumil Hrabal, Zupełny Kafka, 1965).
Paradoksalnie, w pierwszej wersji tego tekstu z 1950 roku nazwisko Kafka nie pada ani razu. Sytuacje kafkowskie po prostu wisiały wtedy w powietrzu.
Na tyle krótko żyłem w PRL-u, że sytuacje kafkowskie zaczęły mi się przydarzać dopiero w IIIRP. Na początku lat dziewięćdziesiątych, podczas studiów, dorabiałem pracą w pewnej agencji badania gustów konsumentów. Któregoś dnia przyjechała do nas z Madrytu wysłanniczka producenta majonezu, która miała nadzorować nasze badania, jaki majonez najbardziej smakuje Polakom. Jej główne zadanie polegało na tym, by nauczyć nas nakładania majonezu plastikową łyżeczką na miseczki dokładnie w taki sposób, jak tego życzył sobie jej pracodawca, i pilnować, byśmy nie robili tego inaczej, gdyż podważyłoby to wiarygodność badań.
Jestem pewien, że producentowi majonezu opłaciło się wysłać swoją pracownicę samolotem do Warszawy i opłacić jej parodniowy pobyt, byle mieć pewność, że jego wymagania zostaną spełnione. Nie mogę jednak oprzeć się wrażeniu, że cała ta sytuacja – choć przecież niepozbawiona logiki – miała tyle wspólnego ze zdrowym rozsądkiem co dyktando w urzędzie Klamma, jednego z bohaterów Zamku: „Często urzędnik dyktuje tak cicho, że pisarz, siedząc przy stoliku, nie może tego w ogóle słyszeć, wtedy musi ciągle zrywać się z miejsca, dyktowany tekst w lot chwytać, szybko siadać i pisać, potem znów się zrywać, i tak ciągle. Jakie to wszystko jest dziwne! Prawie niezrozumiałe. Robi mi się smutno, kiedy Barnabas oznajmia mi rano, że idzie na zamek”.
Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.
WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.
czarne.com.pl
Wydawnictwo Czarne
@wydawnictwoczarne
Sekretariat i dział sprzedaży:
ul. Węgierska 25A, 38-300 Gorlice
tel. +48 18 353 58 93
Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa
Dział promocji:
ul. Marszałkowska 43/1, 00-648 Warszawa
tel. +48 22 621 10 48
Skład: d2d.pl
ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków
tel. +48 12 432 08 52, e-mail: [email protected]
Wołowiec 2021
Wydanie III rozszerzone