Prawdziwa historia Jeffreya Watersa i jego ojców - Jul Łyskawa - ebook + książka

Prawdziwa historia Jeffreya Watersa i jego ojców ebook

Jul Łyskawa

4,7

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.

17 osób interesuje się tą książką

Opis

Literacki pocisk, językowa bomba, powieść totalna.

Welcome to Copperfield! Wjeżdżacie do miasta wirtuozów stolarki, mistrzyń ciasta z wiśniami i zachwycających daglezji.

W pozornie sennym miasteczku stojącym hartem ducha i siłą drwalskich mięśni powstaje Jeffrey Waters. Z prowincjonalnych lasów trafia na pierwsze strony gazet i do kartotek FBI. Jego istnienie i nagła popularność budzą gorące emocje w amerykańskim społeczeństwie, a do matecznika Watersa zjeżdżają dziennikarze z całego kraju, ciekawscy fani i uduchowieni wyznawcy drzew. Szukają jego korzeni, za wszelką cenę starając się dociec, kim tak naprawdę jest on i jego stwórca oraz co to znaczy dla przyszłości świata. Ale to przecież Ameryka, sny się tu spełniają, a niewiarygodne historie stają się rzeczywistością.

Szalony i odważny debiut Jula Łyskawy jest groteskową sagą o przedziwnych mieszkańcach pewnej mieściny – rodzinach drwali i stolarzy, ukrywającym się przed światem rzeźbiarzu czy tajemniczym irlandzkim księdzu, któremu Matka Boska objawiła się pod postacią foki. To polifoniczna, pełna literackiej werwy powieść i przewrotna próba znalezienia odpowiedzi na pytanie, czy świadome istnienie jest darem, czy brzemieniem?

„Satyry tu mnóstwo – na amerykańskie media i debatę publiczną, kulturę i popkulturę. Do tego wątki nieledwie eksperymentalne, zaskakujące przypisy, liczne odwołania i parafrazy – czułem się, jakbym czytał „Niewyczerpany żart” Davida Fostera Wallace’a. Mówiąc najkrócej: zamurowało mnie!” Dariusz Nowacki

„Esencją istnienia w Copperfield jest drewno, a esencją literatury jest powieść Łyskawy.” Pete Harrington, Copperfield High Tune FM

„Ekranizacja „Prawdziwej historii Jeffreya Watersa i jego ojców”? Nie wykluczam.” Jamal Kuminga, twórca serialu na podstawie bestsellerowego „Demona drewna” Priscilli Priesnitz

„Pastisz dostojnych oryginałów. Wciąż jestem pod wrażeniem.” Piotr Siemion

„Sądziłam, że wywiad z Watersem był szczytem mojej kariery. Teraz już wiem, że będzie nim rozmowa z Julem Łyskawą.” Martha King, gospodyni programu „Przegląd Tygodnia”

„Ja cię kręcę – talent, brawura, mistrzostwo. Znaleźć się wśród bohaterów tej opowieści to ogromny zaszczyt. Przepyszna książka.” Mimi Logan, „Głos Ze Wzgórz”

„Jeśli czegoś żałuję po przeczytaniu tej książki, to że już nigdy nie będę mógł jej przeczytać po raz pierwszy.” Jeffrey Waters

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 643

Oceny
4,7 (10 ocen)
7
3
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
marikareads

Dobrze spędzony czas

W jednym z fragmentów wspomniane jest, że jeden z bohaterów (chodzący stół…) zna język polski, a ja zawsze się cieszę jak w książkach wspominana jest Polska czy Polacy, i tutaj też się ucieszyłam, po czym przypomniałam sobie, że to przecież jest polska książka! Ale łatwo o tym fakcie zapomnieć, bo gdyby sięgnąć po nią bez tej wiedzy, to nie postawiłabym dwóch groszy na to, że to nasza ojczysta literatura (nie chodzi o to, że jest „za dobra” na polską literaturę, bo wiecie, że ja nie jestem z tych hejtujących naszą prozę, po prostu to jest tak świeże, inne, że zupełnie nie przypomina, że jest nasze). Ale do rzeczy, czy ja napisałam chodzący stół? No tak, w dodatku mówiący chodzący stół. I jak ja mam wam opowiedzieć o tak szalonej książce? Nawet w odklejonej Ameryce, w której dzieje się akcja to stworzenie (?) wzbudza zdziwienie, strach i fascynację. American dream w wersji po psychodelikach. I rozumiem dlaczego Łyskawa wybrał właśnie USA na miejsce akcji - to mogło się zdarzyć tylko tam...
00
blamazur

Nie oderwiesz się od lektury

Nie umiem napisać wiele sensownego bo zbieram szczękę z podłogi. Ale - to jest świetna rzecz! Całkiem na marginesie, cieszę, że facet napisał TAKĄ dobrą książkę. Ostatnio (proszę tego nie brać za seksizm, tylko potrzebę dywersyfikacji) to kobiety dawały czadu.
00
Wilusia

Nie oderwiesz się od lektury

Cudowna, mistrzowsko napisana książka!
00
marcinwiel

Nie oderwiesz się od lektury

Nie wiem co trzeba mieć w głowie żeby stworzyć coś takiego. ALE CZEKAM NA WIĘCEJ!
00

Popularność




Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Projekt okładki Kamil Rekosz

Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś

Copyright © 2024 by Jul Łyskawa

Redakcja Filip Fierek

Korekta Joanna Mika / d2d.pl, Anna Gancarczyk / d2d.pl

Skład Robert Oleś

Konwersja i produkcja e-booka: d2d.pl

ISBN 978-83-8191-988-3

Porzeczce i małemu gallimimowi

2022

majones, Harv?

O tak, Florence, tym bardziej że dziś mija dokładnie dwadzieścia lat od dnia, w którym po raz pierwszy usłyszeliśmy o Jeffreyu Watersie

w anonimowym wówczas Copperfield odkryto, czy raczej

oczywiście, że pamiętam. Pamiętam doooskonale

o pędzącym czasie już we wrześniu zeszłego roku, ale kolejna wielka rocznica pozwala na nowo

spojrzeć na kraby. Były w porządku, więc wzięłam się za sałatkę, gdy sprzed telewizora zawołała mnie mama

nie, nie wierzyłem. A kto na początku wierzył?

przez tych dwadzieścia lat?

Chociażby to, że przed dwiema dekadami podejrzewaliśmy, co ja mówię, byliśmy pewni, że ktoś na naszych oczach dokonuje najbardziej zuchwałej mistyfikacji w dziejach, zupełnie nieprawdopodobnej, natomiast dzisiaj widok przemawiającego Watersa jest czymś oswojonym, czymś, co nie spędza snu z powiek, czymś, obok czego

stałem jak wryty, słuchając tych przedziwnych doniesień

z koncertowego albumu Made in Japan z 1972 roku. Słuchacie Copperfield High Tune FM, a w naszym studiu prosto z Nowego Jorku jest już długo wyczekiwany, jedyny w swoim rodzaju, pomimo imponujących zakoli wciąż zabójczo przystojny Pete Harrington. Tęskniłem, stary.

Dzień dobry państwu. Ja też tęskniłem, Mike.

Dwadzieścia lat temu na tej antenie, o tej samej porze, wprawdzie podczas innej audycji, lecz w rozmowie z tym samym czadowym prezenterem, Pete poinformował świat o Jeffreyu Watersie. Jakby to było wczoraj, Pete. Upływ czasu widać tylko po tobie.

Jak zawsze udam, że nie słyszałem twoich uszczypliwości, Mike, i tylko napomknę, że chociaż rzeczywiście byliśmy pierwsi

to, co nas zwodzi. Niemniej wszystko, co wydarzyło się w ciągu kolejnych miesięcy, na zawsze odmieniło

wyraz twarzy wujka Miltona. Nie zapomnę tego do końca życia

dla naszego pokolenia, dla pokolenia naszych rodziców i naszych dziadków, ale dzisiejsi dwudziestoletni nowojorczycy urodzili się i dorastali w mieście bez Dwóch Wież, za to w świecie z Jeffreyem Watersem. Nie znają innego świata. Dlatego warto się skupić na

premierze specjalnego wydania programu Przegląd tygodnia. Wieczór z Marthą King, my tymczasem, już po przerwie, połączymy się

z Bogiem, w Kolorado strzelają, Kalifornia płonie, więc naprawdę są ważniejsze tematy niż

tłumy woodystów podczas festiwalu w Baltimore.

Festiwal potrwa trzy dni i jest zapowiadany jako największe dotychczas zorganizowane spotkanie tej mniejszości religijnej. Co na to wszystko Jeffrey Waters?

Waters jak zwykle w dość dyplomatycznym tonie odcina się od woodyzmu.

Festiwal odbędzie się stosunkowo blisko siedziby Fundacji imienia Jeana-Jacques’a Berthélemy’ego, ulokowanej nieopodal ujścia rzeki Susquehanna do zatoki Chesapeake, a jak wiemy, od 2010 roku siedziba fundacji jest zarazem rezydencją Watersa.

Z tego, co udało mi się ustalić, Waters od tygodnia nie przebywa w Marylandzie

stacja wyemituje siedmioczęściowy serial dokumentalny, który przywoła tamte wydarzenia, począwszy od pierwszych dni w Copperfield, przez późniejszą ogólnoświatową

w potoku bezwartościowych materiałów rocznicowych zdarzają się perełki, jak wywiad z córką Marcusa Mangelsa, cenioną neurolożką Kylie Lynch, która wyznała, że przed śmiercią jej ojcu udało się spotkać z Watersem i rzekomo przeprosić byłego pacjenta za

szarfę.

Satynową? Oczywiście, że pamiętam! Ale chyba nie puścisz tego numeru, Mike?

Nie, raz na karierę wystarczy. Do rozmowy z Pete’em wrócimy już za chwilę, ale najpierw Jimi Hendrix zabierze nas do czerwonego domu, gdzie

różne echa. Poczujemy przypływ empatii, chociażby na wspomnienie badań prowadzonych w Quantico, z pewnością jednak odżyje też zawód, który większość społeczeństwa odczuła po pamiętnym wystąpieniu z Camp David, gdy Jeffrey

chociaż dzisiaj jest powszechnie szanowanym obywatelem, wciąż ma rzesze zaciekłych

szalejących nastolatek.

W ogóle się nie zmieniasz, Mike.

O nie, kociaki! Okej, Pete. Ale co z tym Harvardem?

Otóż z trwającego aż siedemdziesiąt pięć lat badania, przeprowadzanego przez kolejne pokolenia naukowców, wynika dość prosty wniosek: szczęście zapewniają nam dobre relacje z innymi ludźmi, nic innego.

Tylko jaki to ma związek z

tytułami pięciu ulubionych filmów Jeffreya o miłości

zakładając, że esencją istnienia jest właśnie drewno

były pracownik Fundacji imienia Jeana-Jacques’a Berthélemy’ego obszernie opowiadał o dziwnej ankiecie, którą Waters przeprowadził wśród podwładnych. Znalazło się tam między innymi pytanie o

imię jakiegoś Francuza, o którym zapomnieli nawet Francuzi.

Być może chodzi o zamiłowanie do lingwistyki, a jeśli nie, to

Waters pojawi się na wernisażu legendarnej instalacji Brak Jeremy’ego Harta, pracy, która będzie wystawiana po raz pierwszy przed amerykańską publicznością dwadzieścia dwa lata po londyńskim

systemie monoteistycznym.

Owszem, przy czym niektórzy woodyści uznają Watersa za ślepego mesjasza, inni za marnotrawnego Syna Bożego, a jeszcze inni za nieświadome swojej roli narzędzie w boskich rękach.

Wspominaliśmy już o koncepcji Wiecznego Lasu. Druga najpopularniejsza doktryna zakłada, że Bogiem jest

Jeremy Hart podróżujący skuterem z Illinois do Missouri.

Co sądzisz o tych doniesieniach?

jeśli chodzi o Jeremy’ego Harta, pewne jest tylko jedno

zakład meblarski, który swojego czasu cieszył się uznaniem wykraczającym poza granice Copperfield, natomiast w mieście do dziś funkcjonuje bar prowadzony przez starszą siostrę artysty, sześćdziesięcioośmioletnią Meg Hart-Johnson, lokal gastronomiczny związany z rodziną Hartów od przeszło

pięciu najsłodszych minut w moim życiu, jeśli zaś miałabym porównać do czegoś te placki, ale nie do nieba, bo tam nie byłam, to chyba jedynie do

ogromnej tuby będącej integralną częścią wystawy Gwiazda Śmierci, zlicytowanej za rekordowe

od dwudziestu lat karmią nas fałszem, jak jakieś, proszę pana, jedzące fałsz świnie. Nie mówię tylko o Watersie i Harcie. Mówię o zamachach i o gejach, przede wszystkim o gejach, Watersie, szczepionkach i nierównościach rasowych. I o emigrantach oraz imigrantach, zresztą to jedno i to samo, proszę pana, ale też o innych rzeczach. Przykładowo mój bratanek Cole, wspaniały dzieciak, kocha jeże, uczy się naprawdę nie najgorzej, ale pochodzi ze zwykłego domu, więc gdy podczas szkolnego apelu wystąpił przed, mówiąc wprost, zebranymi, a

na koniec wystąpienia dość nieoczekiwanie prezydent złożył życzenia z okazji, jak to się wyraził

udziału Watersa w kampanii zorganizowanej przez Światowy Program Żywnościowy

ale nawet jeśli pożywką dla tych teorii miałyby być popłuczyny po dyfuzjonistycznych banialukach, należy otwarcie zapytać o kluczowe dla tych teorii pojęcie źródła i zasadność

wywiadu z liderem zespołu, w którym zapowiedział, że ponownie wykona Wooden State of Mind, a na scenie towarzyszyć mu będą między innymi

diabły ze Wzgórz Johnsona, natomiast całkowicie w jego cieniu pozostał drugi mężczyzna, którego w pamiętnym wywiadzie z Marthą King

może zapomnieli o nim mężczyźni, ale zapewniam gorąco, bardzo gorąco, że ten drwal przypominający

Khala Drogo z Gry o tron, Aquamana czy Duncana Idaho z Diuny. Pięcioodcinkowy fabularno-dokumentalny serial częściowo inspirowany książką Demon drewna Priscilli Priessnitz oraz jej niepublikowanymi tekstami wyreżyseruje laureat dramaturgicznej nagrody Obbie, reżyser i scenarzysta nagrodzonego przed trzema laty w Sundance Weź stąd idź Jamal Kuminga, a fabuła skoncentruje się na wydarzeniach poprzedzających pojawienie się Jeffreya Watersa. Zdjęcia mają ruszyć już pod koniec

nazywam się Martha King, to jest Przegląd tygodnia, a dzisiejszy nietypowy odcinek rozpoczniemy… O tak, wiem, że wiecie, kto tu zaraz wejdzie, cwaniaczki. Zwracam uwagę, że

w zatrzęsieniu książek o stole ta, którą trzymasz w dłoniach, jest naprawdę

kosmicznym arcydziełem.

Co ciekawe, po opublikowaniu pierwszych zdjęć przesłanych przez teleskop Waters zaznaczył

kształt tego haczykowatego noska, jeśli nie przestaniesz go wciskać, gdzie nie trzeba, malinowy waflu.

Wow. Serio?

Dokładnie! Nagranie z miejsca stało się wiralem. Jasne, urodziła się w Copperfield i bierzemy na to poprawkę, wciąż jednak mówimy o laureatce najbardziej prestiżowej

oczywiście, że słyszałem. Tylko tego nam brakowało.

Może to lampa Aladyna?

HA, HA, HA

jednak „dziwnie” to złe słowo, bo sowy ze Wzgórz Johnsona zawsze zachowywały się nietypowo, natomiast warto podkreślić, że w ostatnich dniach odnotowujemy wzmożony ruch

który był w studiu przez cały ten wyjątkowy dzień. Słuchacie Copperfield High Tune FM, dobiega północ, za chwilę eksplodują nam mózgi, bo na dobranoc usłyszymy kultowy kawałek Black Sabbath Paranoid z wydanego w 1970 roku albumu o tym samym tytule. Pete, filozofie, masz dokładnie pół minuty, żeby zakończyć w swoim starym, dobrym, chociaż lekko nudnawym stylu.

Cóż, na koniec chciałbym wrócić

do wydarzeń, które rozegrały się przed dwudziestoma laty.

Natomiast należy pamiętać, że wciąż naszym głównym źródłem wiedzy jest raport Mangelsa–Cornella i teoria skoków rozwojowych. Biorąc powyższe pod uwagę, musielibyśmy zaznaczyć, że ta historia zaczęła się znacznie wcześniej. Mam tu na myśli kluczowe przejście ze stadium arboralnego do bierwionalnego.

Tak, to był 1988 rok, a na początku

CZĘŚĆ PIERWSZA

1988

Na początku ciemna plama, która nie jest pustką, bo szeleści i pohukuje. Bezludzie z tych, co głucho, gdy ciemno – nie licząc szelestu i pohukiwania. W dali drewniana chatka. W chatce zapala się światło. Szarówka poranna za konarami, chatka na bezludziu, w chatce okno, za oknem kuchnia, w kuchni lampa elektryczna o kloszu w kształcie klasycznym. Lily Warren półprzytomnie przedziera się po kawę, wzdycha: o ja cię! Drepcze ostrożnie, ale niezdarnie, podtrzymując brzuch jak nielubiane, lecz cenne trofeum. Lily doprowadzi się do ładu – podczas picia kawy podłubie w oku, dalsze zabiegi higieniczne przeniosą się do łazienki – zostawmy ją w spokoju.

Tymczasem wciąż jaśnieje. Pohukiwanie poszło w niepamięć. Sowy mają wielkie oczy, żeby lepiej im się żyło nocą. Gdy nastaje poranek, robią się śpiące, czekają na kawę Lily, przelatują na sąsiednie drzewa, gdzie budzą mniej mrocznych krajanów: ptaki drobniejsze, weselsze, upierzone bardziej jaskrawo – ptaki dzienne. Te są wyjątkowymi lekkoduchami. Przez większość czasu śpiewają, ponadto wszystkie umyśliły sobie zostać jaroszami, dzięki czemu okoliczne owady czują się bezpiecznie i z kolejnym jaśniejszym tonem czwartku 7 lipca 1988 roku dołączają do muzykowania. Pasikoniki układają czułki w kształt serca, biedronki kuglarze żonglują mszycami, świerszcze szepczą. Wątlik charłaj, odurzony leśnym karnawałem, śmiało zawodzi i przytula łatczyna brodawnika – obaj przed tygodniem przyjechali tu na wakacje i zauroczeni już zostali. Wnet melodia pęka przedziurawiona dźwiękiem silnika. Lily, niezauważona jedynie przez ludzi, opuszcza chatkę, zmierza do szkoły w Copperfield. Zaraz wszystko wróci do normy. Przez kolejne dwie godziny nie wydarzy się nic ludzkiego, aż w drzwiach stanie Josh. Las szumi.

Las szumi i czeka na Josha.

Zawiasy zawodzą żałośnie, drzwi z rozmachem zmierzają na spotkanie ze ścianą, pchnięte z siłą godną lepszej sprawy. Z ościeżnicy wyłania się postać. Heteroseksualne samice ptaków milkną, homoseksualne samce wprowadzają trel w vibrato. Mężczyzna jest nagi, owłosiony stanowczo, ogromny w sposób heroiczny, ma na imię Josh. Broda Josha łaskocze obojczyki Josha, oczy Josha są zmrużone. Klatka piersiowa Josha głęboko oddycha, przez co lilia wytatuowana nad lewym sutkiem Josha raz się kurczy, raz rozkwita. Josh dobywa penisa i oddaje mocz na krzak poziomki. Zanim olbrzymi wilk, herszt watahy, zbliży się, by otrzeć łeb o udo Josha, Josh znika z powrotem w chatce. Po chwili zastajemy go w kuchni nad garnuszkiem niedopitej przez Lily kawy. Nad poziomem smolistej cieczy osadziły się grudki, czarne niby myśli Josha. W oczekiwaniu na zagrzanie kawy Josh bawi się mięśniami klatki piersiowej, ale przede wszystkim myśli – i są to myśli posępne. Nie jest to dobry czas dla Josha.

Sześć miesięcy temu Josh, mężczyzna, który przyjmował świat takim, jaki jest, i nie zwykł posiadać życia duchowego, w rzadkim odruchu głębokiej nocnej zadumy uznał się za człowieka spełnionego.

Josh zawsze uważał albo może przeczuwał, że w życiu mężczyzny przychodzi chwila próby, moment, w którym wszystkie przemyślenia, jakie snuło się wokół pojęcia odwagi, przestają mieć znaczenie – liczą się tylko czyny. Gdyby sześć miesięcy temu, najlepiej rano, ktoś zapytał Josha, czy stanął kiedyś przed próbą, w jego głowie zaroiłoby się od obrazów nawiązujących do wydarzenia, które odcisnęło się na jego psychice głębokim piętnem.Josh przypomniałby sobie grząską ziemię na zapleczu baru dla motocyklistów przy drodze stanowej i swoje buty uwalane błotem. Deszcz tłumiący krzyki pijanych ludzi, deszcz tłumiący dźwięki muzyki, obfitą strużkę moczu, którym naznaczył krzew leszczyny. Lily chciała się zabawić. Powiedziała: Josh, zabawmy się wieczorem, w barze dla motocyklistów będzie koncert. Napijemy się piwa, może potańczymy. Josh z zasady nie tańczył. Josh z zasady ustępował Lily, więc spędzali wieczór w barze dla motocyklistów pełnym motocyklistów, tańczących dziewczyn w czarnych skórzanych kurtkach, typów spod ciemnej gwiazdy, którzy zjeżdżali z całej okolicy patrzeć na tańczące dziewczyny w czarnych skórzanych kurtkach, patrzących na innych typów spod ciemnej gwiazdy do czasu, aż któryś wstawał od stołu z nadzieją na mordobicie, a w tym miejscu nadzieja nie była matką głupich. Pod toaletą rozgorzała bójka. Josh i Lily wyszli z baru. Deszcz padał, Josh ruszył przez błoto ku krzewowi leszczyny. Zostawił Lily pod blaszanym daszkiem sterczącym nad drzwiami do zaplecza, deszcz bębnił w daszek jak w werbel. Josh oddawał mocz na liście leszczyny i opadłe na ziemię przekwitłe pędy – i wtedy pisk – pisk Lily – a po nim drgnienie głowy Josha. Później rzeczy potoczyły się szybko, jak to bywa w filmach grozy albo w groźnych chwilach życia – Lily pod daszkiem sterczącym nad drzwiami do zaplecza, otoczona przez trzech pijanych mężczyzn. Patrzyli na nią już w knajpie, bo mężczyźni zawsze patrzą na Lily, chyba że obok stoi Josh, wtedy odwracają wzrok, ale teraz Josh stał poza zasięgiem wzroku, mężczyźni patrzyli na Lily, mężczyźni otaczali Lily i nie chcieli tylko patrzeć, dwóch mężczyzn trzymało noże sprężynowe, a trzeci trzymał ramiączko sukienki Lily. Trzeci mężczyzna szarpnął ramiączko sukienki, szarpnął ramiączko stanika, Josh już biegł przez deszcz, gdy gładką skórę Lily zbrukał dotyk brudnej dłoni mężczyzny, bieg rzeczy pędził, Josh pędził co tchu, butelka po piwie, pięści, deszcz padał, bębnił, Josh pędził, deszcz siekł.

Gdyby sześć miesięcy temu rano ktoś zapytał Josha, czy został kiedyś poddany próbie, ten nie odpowiedziałby prawie nic, gdyż z zasady był małomówny, bez wątpienia jednak przed oczami zamajaczyłby mu widok trzech pijanych mężczyzn, z czego dwóch uzbrojonych w noże, pierzchających na widok jego szarżującej wściekłości, zobaczyłby przerażenie w oczach Lily, ustępujące wdzięcznej, pełnej podziwu miłości, gdy roztrzaskiwał butelkę na głowie pierwszego z nich, drugiemu łamał rękę w łokciu, a trzeciego, którego nie zdołał dogonić, lżył. Josh przypomniałby sobie zawahanie, jakie odczuł na widok noży w tak bliskiej odległości od gładkiej skóry Lily, paraliżujący lęk, którego nie znał, chociaż tak naprawdę nie pamiętał, z którym zapoznał się w dzieciństwie i który wyrzucił z pamięci, a na błotnistym zapleczu baru nieświadomie rozpoznał i błyskawicznie przełamał, ale nie unicestwił. Ten lęk wracał od tamtej pory wielokrotnie, niosąc ze sobą potencjalne obrazy poniżonej Lily, Lily dotykanej przez obcych mężczyzn, Lily w porwanej sukience, z poranioną twarzą, zgwałconej Lily leżącej na zapleczu obskurnego baru, Lily zgwałconej oralnie, waginalnie i analnie przez trzech pijanych mężczyzn, umierającej w błocie od ran ciętych i kłutych brzucha i klatki piersiowej, Lily z alternatywnego wymiaru, w którym Josh stchórzył albo nie sprostał.

Gdyby zatem dokładnie sześć miesięcy temu, 7 stycznia 1988 roku przed południem, ktoś zapytał Josha, czy został kiedyś poddany próbie, ten bez wątpienia wskazałby sytuację z zaplecza baru dla motocyklistów przy drodze stanowej, gdyby jednak powtórzono pytanie tego samego dnia wieczorem, zmieniłby zdanie, jako że koło czwartej po południu Lily wyznała mu, że zostanie ojcem jej dziecka, co całkowicie zrewidowało wszystkie przemyślenia, jakie dotąd snuł wokół pojęcia odwagi. Josh miał problemy z zaśnięciem, zrozumiał, że zdarzenie spod baru zbyt pochopnie wziął za moment próby, ochłonął, w środku nocy zaś uznał się za człowieka spełnionego.

Pierwsze badania prenatalne Lily pokryły się w czasie z niezwykłymi wydarzeniami na Wzgórzach Johnsona. Najpierw na terenie wycinki doszło do protestów mniejszości etnicznej. Następnie prasa podała informację o toksynach, które wykryto w glebie i podziemnych źródłach. Po kilku dniach do właściciela akra lasu porastającego Wzgórza Johnsona przysłano list z pogróżkami. Na koniec na pobliskiej łące zaginął dwunastoletni Matthew McCormick. Wszystkie informacje, począwszy od protestów, a na zaginięciu nieszczęsnego nastolatka skończywszy, cechowała mętność. Odbył się protest, ale nie wiedziano przeciwko czemu. Znaleziono toksyny, ale nikt nie badał próbek. Pojawiły się pogróżki, ale nie słyszano o żądaniach. McCormick zaginął, ale nazajutrz widziano go z ojcem U Pięknego Mela na placku wiśniowym i czekoladzie. Ostatecznie wycinkę wstrzymano do odwołania, w lokalnej prasie podając uzasadnienie lakoniczne, lecz dające sporo do myślenia: na Wzgórzach Johnsona widziano diabły. Dla Lily i Josha cała ta zawierucha mogłaby stanowić jedynie źródło rozmów przy kolacji, gdyby nie fakt, że kontrakt na wycinkę drzew ze Wzgórz Johnsona podpisał Mitch Logan, przyszywany brat, przyjaciel i partner biznesowy Josha w jednej osobie, o ile biznesem można nazwać małe przedsiębiorstwo prowadzone przez dwóch drwali. Niespełna sześć miesięcy temu Josh, mężczyzna spełniony, z radością przyjął wiadomość o nadchodzącym urlopie, który pragnął do cna poświęcić miłości swego życia Lily oraz ich nienarodzonemu dziecku. Sprawy miały się dopiero skomplikować.

Zanim jednak sprawy się skomplikowały, owłosiona przesadnie szczęka Josha godzinami zagłębiała się w fałdkach poruszającego się z rzadka brzucha Lily, mocarna dłoń Josha, zamiast skupiać się na chwycie siekiery niezbędnym do masakrowania daglezji, drgała zaciśnięta na trzonku małego nożyka, którym Josh wycinał serca w plastrach sera żółtego podczas przygotowywania kanapkowej przekąski dla Lily, a zacięte usta Josha wypowiadały dziesiątki monosylab przepełnionych miłością, radością i oddaniem. Pozbawiony chwilowo przez diabły zajęć zawodowych, a dziwnie poruszony nową wizją samego siebie Josh szykował Lily posiłki, zawoził ją do szkoły, robił zakupy i podlewał kwiaty, budował huśtawkę przed domem, podczas odbierania Lily ze szkoły pluł wzrokiem na wszystkich mężczyzn w promieniu dziesięciu stóp, wieczorami przed telewizorem łasił się i mruczał, a popołudniami dokładnie owijał nogi Lily kocem, gdy ta kładła się na drzemkę, aby po chwili posłusznie zabrać koc i złożyć go w kostkę, albowiem: Josh, o ja cię, czy ci odbiło, tu jest nagrzane jak cholera, albo: Josh, czyś ty oszalał, to najcieplejsza wiosna od lat.

Ówczesną metamorfozę Josha Mitch Logan wspomina bez przesadnej nostalgii: to było straszne. To byyyło straszne. Zamienił się w sflaczałe monstrum, bracie. W sflaczaaałe monstrum. Ale można go zrozumieć, wiesz, mooożna zrozumieć Josha. Ja też odleciałem, jak to mówią, w kosmos. Odleciaaałem w kosmos, gdy rodził się mały Mitch, to jest, rozumiesz, syn mój, Mitch Junior, bracie, syn mój pierworodny, Maaały Wojownik Mitch. Tak. Taaak, tak! Raz przyszedłem do Josha z piwem, a on mi mówi, ooon mi mówi, że nie teraz, bracie, bo wycina serca w serze, rozumiesz? Seeerca w serze. To wtedy powiedział, że jest człowiekiem spełnionym. Mówił też coś o rozbłyskach.

Sowy potrafią przez ściany widzieć ludzi i ich ludzkie przedmioty. Sowy widzą ludzkie myśli, sny i aury. 7 stycznia sowy widziały gasnącą lampę elektryczną o kloszu w kształcie klasycznym, policzek Josha pod ustami Lily, szklankę z wodą przy ustach Josha. Sowy widziały bezmyślne zamyślenie Josha na chwilę przed myślą. Ptaki dzienne zmęczone muzykowaniem spały, gdy sowy widziały zapadające się pod ciężarem zasypiającej Lily łóżko i ciche kroki Josha. Pod przeszywającym ściany wzrokiem sów Josh całował ramię Lily i układał się obok niej na łóżku. Sowy widziały same siebie w pierwszych podrygach snu Lily, niekiedy bowiem wnikliwe spojrzenie sów przekłada się na ludzkie myśli i ludzkie sny. Josh bił się z myślami, aby nie myśleć, a sowy patrzyły. Josh pomyślał o sowach, gdy sowy patrzyły, ale odrzucił te myśli, które nie przekształciły się w sny. Josh nie mógł spać, a sowy pohukiwały, przekrzywiały głowy i patrzyły. Sowy widziały cienką zielonkawą otoczkę, która oblamowała ciało Josha, przywarła do niego ściśle i roziskrzyła się fosforyzującą poświatą niewidoczną dla większości ludzi, a widoczną dla sów. Sowy zobaczyły kilka rozbłysków wydobywających się z wnętrza Josha, tuż po wybuchu przyjmujących formę małych zielonych pulsujących świetliście elips rozchodzących się na zewnątrz aż do fosforyzujących granic Josha. Pierwszy rozbłysk, który zobaczyły sowy, był blady, czyli okrzepły w duchu Josha, a symbolizował fascynację lasem, drewnem, siekierami i piłami spalinowymi, elipsa pulsowała blado, ale dawała ciepło, Josh odczuł ją mrowieniem, a Lily uśmiechnęła się przez sen, gdy w jej nozdrzach zawirował ciepły zapach żywicy. Drugi rozbłysk, który zobaczyły sowy, równie blady, równie ważny, zanim osiadł w formie rozrastającej się elipsy na zielonej otoczce Josha, przybrał postać Lily pierwszy raz przekraczającej próg ich wspólnej chatki w lesie, Lily wchodzącej do ich domu, do budowli, którą Josh wzniósł samodzielnie od fundamentów po szczyt. Rozbłysk ten sprawił Joshowi ból, rozbolały go dłonie, rozbolały go koniuszki palców, jakby pozadzierał paznokcie, jakby pod paznokcie wbiły mu się zadry, ale po pierwszym nieprzyjemnym impulsie ból rozszedł się po dłoniach falą kojącego ciepła, jakby ogrzał je ogień paleniska rozpalonego w bardzo mroźny dzień. Josh po cichu opuścił sypialnię i udał się do kuchni, zapalił lampę elektryczną o kloszu w kształcie klasycznym, wylał do zlewu resztę wody ze szklanki, przeczesał szafki, półki, schowki i zakamarki w poszukiwaniu czegoś mocniejszego. Musiał przeczesywać, albowiem wbrew temu, co się mówi o drwalach, Josh nie pijał alkoholu. Przez ściany i krzaczaste wąsy sowy zobaczyły rozszerzające się nozdrza Josha nad szyjką pokrytej kurzem butelki, mętny płyn sączący się z szyjki do szklanki, ze szklanki do ust, z ust do wielkiej owłosionej szyi Josha, a także trzeci rozbłysk, jaśniejszy od poprzednich, rozchodzący się elipsami pulsującymi bardziej migotliwie, bardziej jaskrawo, rozbłysk i elipsy świeże, bardzo świeże, symbolizujące lęk, siłę i męskość. Josh poczuł całe zwyrodnienie świata szturmujące jego ciało, ociekające szlamem pokurczone potwory obdzierały go ze skóry, płatek po płatku rozszarpując lilię wytatuowaną na jego piersi, zdołał jednak im się oprzeć, przegonić je, nie unicestwić, ale przegonić, lilia powolutku się zrosła, rozbłysła różowo, różowa elipsa rozeszła się po silnym ciele silnego Josha aż po zielonkawe granice potężnego Josha i się w nie wtopiła, a sowy patrzyły. Josh impulsywnie uderzył pięścią w stół i zamilkł, nasłuchując, czy nie obudził Lily. I wtedy sowy zobaczyły czwarty rozbłysk, najbardziej jaskrawy z dotychczasowych, który całkowicie obezwładnił potężnego Josha, jednocześnie dodając mu jeszcze więcej sił, co Josh odczuł wyraźnie, czego absolutnie nie potrafił pojąć, i zdawało mu się, że na chwilę zemdlał, przeżył atak epilepsji, atak serca, udar, a sowy widziały, że wcale nie, sowy były sędziwe, doświadczone i mądre, widziały i wiedziały, że w ten sposób drwale z gatunku Josha uświadamiają sobie coś ważnego, w tym wypadku rychłe ojcostwo, i wydały z siebie pełne zrozumienia pohukiwanie. Josh zerwał się na równe nogi i stał jak otępiały, stał i stał, patrzył, nie widząc, po prostu stał i czekał, a sowy zobaczyły piąty rozbłysk, błyskawiczny i potężny, bardziej wybuch niż rozbłysk, wybuch odnawiający klarujący iluminacyjny joshotwórczy, po którym zielona fosforyzująca otoczka zniknęła, oczy Josha się zwęziły, wyglądało to, jakby zaczął widzieć, patrząc, patrzył przez ściany, jak sowy. Josh nalał sobie mętnego płynu i osuszył szklankę jednym haustem, klasyczny kształt klosza lampy elektrycznej zmatowiał i zginął w ciemności. Josh poszedł do sypialni, położył się na łóżku, ucałował śpiące ramię Lily i zasnął w odróżnieniu od sów.

Josh miał wtedy dwadzieścia osiem lat. Wiek sów jest nieznany.

Nastał poranek i kilka kolejnych poranków, a Josh z większą subtelnością zaciskał dłoń na trzonku siekiery, podśpiewywał, więcej całował, żył w stanie elektryzującego oczekiwania, jakby święta wróciły w lutym, jakby miały wrócić lada moment. Co rano Josh wyjmował przesłodką czekoladkę z przegródki kalendarza adwentowego, jakby bez przerwy jechał do domu na święta, nie mógł się doczekać, aż ujrzy te twarze, jechał do domu na święta, taaak, cóż, sunął wzdłuż trasy, tak dawno tam nie był, ale zaraz wróci, śpiewał piosenkę, żeby zabić czas, jechał swoim samochodem, jechał do domu na święta, chociaż wcale nie chciał zabijać czasu, na Wzgórzach Johnsona widziano diabły, a w chatce Josha nastał czas lilybuziaczków w lilylica i lilylulu po południu, rozkoszjoshności i wielkiej mililyłości w oczekiwaniu na dzilijoshdzily, aż jednego dnia zadzwonił telefon.

Cześć, Josh, cukrowy żelku.

Hę? (Jak się masz, Mimi?)

Bywało lepiej, ale zazwyczaj bywało gorzej.

Hm? (Będzie dobrze, Mimi. Z czym dzwonisz?)

Rozumiem, że Lily ci już powiedziała.

Ha. (Ma się rozumieć, Mimi).

Bardzo mi przykro, Słodki Budyńku, jestem pewna, że to nic takiego.

Hę? (Zaczekaj, Mimi, o czym ty mówisz?)

Rany Julek, a co dokładnie powiedziała ci Lily?

Że [jest] w ciąży i że [będziemy mieli] dziecko. Ho. (Ni mniej, ni więcej).

To wariatka, tego można się po niej spodziewać.

Co się [dzieje]?

Rozkoszjoshność ciężko upadła na ziemię, zaryła w gruncie jak ścięty pień.

Wciąż w samych dżinsach lipcowy Josh wypija kawę i żałuje, że nie pali. Kilkanaście ciężkich kroków – i spogląda na pustą huśtawkę. Odwraca się, aby objąć wzrokiem pusty dom. Zaciska pięści. Zgrzyta zębami. Kieruje się za budynek. Po czterech seriach pompek i czterech seriach podciągnięć na gałęzi stworzonej przez knieję specjalnie w tym celu Josh dźwiga z ziemi wielki konar, unosi go nad głowę i ciska nim o ziemię, ponownie dźwiga, ponownie unosi, ponownie ciska, dźwiga, unosi i wściekle ciska o ziemię. Ptaki dzienne są zaniepokojone. Sowy przez sen manipulują czasem.

Wokół malowniczej, choć nieco zbyt tropikalnej oazy rozkoszjoshności rozciągał się wąwóz, z którego dobiegało echo słów Mimi. Wąwóz odgraniczał rozkoszjoshność, odgraniczał azylily od burzowej krainy rozjoshsierdzenia, od mrocznej wulkanicznej osady wkurjoshwienia. Gdy raz wyściubisz nos, nie ma powrotu. Nieee ma powrotu, bracie. Rozkoszjoshatlanlilytydę rozniosła erupcja wrzącej piany.

Mimi Logan, z domu Novitzky, żona Mitcha Logana, doskonale rozumiała niepokój Josha, toteż ochoczo, w trosce o długoletnią, obecnie ciężarną przyjaciółkę, chociaż błagając, by niczego nie wypaplał, zarysowała mu sytuację zdrowotną Lily. W pierwszym momencie Josh sądził, że zwariowała, szczególnie gdy zaczęła bredzić o odwróconej macicy, którą to macicę, jak mniemał, znał na wylot, ale w końcu uzmysłowił sobie, że jako pielęgniarka ze specjalizacją położniczą Mimi na macicach musi znać się całkiem nieźle, przyjął więc jej słowa za prawdziwe i przestraszył się ich, szczególnie że po stwierdzeniu: „prawdę mówiąc, Josh, wisienko w karmelu, tyłozgięcie to obecnie nasz najmniejszy problem”, nastąpiła litania niezrozumiałych medycznych pojęć zakończona posępnym: „mówiąc inaczej, grillowana pianko, ciąża jest wysokiego ryzyka”. Josh odłożył telefon, wyszedł przed dom i usiadł na huśtawce, prawie gotowej, na huśtawce oczekującej od niego malowania, od Lily porodu, od dziecka raczkowania. Josh siedział przez bite trzy godziny, podczas których mieszkańcy lasu w promieniu kilku metrów odnotowali rozkwit niepokojących wibracji pochodzenia pozaleśnego. Las umilkł i przez trzy godziny nie śpiewał, a Josh siedział na huśtawce, nawet się nie bujając. Po trzech godzinach wstał, wsiadł do jeepa, pojechał po Lily, milczał podczas powitania, milczał w drodze powrotnej, jeepa wypełniały uporczywie niepokojące wibracje, jeep sunął bezwzględny jak karawan, Lily, milcząc, emanowała niepokojem, a Josh milczał mimo.

Po tygodniu, jeśli wierzyć zapiskom Mimi, sytuacja przedstawiała się następująco:

Drogi pamiętniczku! Słowo na wtorek: „birema”. Birema – rodzaj okrętu fenickiego, starogreckiego, rzymskiego. Rwie się, rwie się rzeka – co nas czeka?! Topią się, topią biremy – umrzemy! [na czysto zapisz dużymi literami: „RWIESIĘ” i tak dalej] Tydzień temu powiedziałam Słodkiemu Budyńkowi o stanie zdrowia Upartego Rosomaczka. Założenie, że Uparty Rosomaczek nie dowie się, że Słodki Budyniek wie ode mnie: nierozważne. [usunąć podwójne „że” i „wie”] Na początku biczowanie ciszą: chlast! – brak przekleństwa; a masz! – ręka nie tłucze w stół. Duży Wojownik by wrzeszczał, Słodki Budyniek nawet bez „he!” ani „ha!”. Rosomaczek na mnie wściekła – już jej minęło. Słodki Budyniek wściekły na nią, że sama mu nie powiedziała – bardzo słusznie. Nawet jeśli miałaby to być błahostka (a nie jest!), powinien się dowiedzieć od niej. Po dwóch dniach przestał milczeć i powiedział, żeby nie traktowała go jak pierwszego lepszego łosia, tylko faceta, który ją kocha i który będzie ojcem jej dziecka. Nie umiem sobie wyobrazić, ilu użył sylab, ale Rosomaczek mówi, że się popłakała i poczuła jak idiotka. Powiedziałam jej, że tak, jest idiotką, i zabrałam ją na zupę. Z relacji Rosomaczka wynika, że Budyniek zaczął się odzywać, ale zachowuje się szorstko, dusi się w domu, marzy o powrocie do pracy, gotów rozszarpać własnoręcznie diabły ze Wzgórz Johnsona, i wymaga od niej – bardzo słusznie! – aby zadbała o siebie & dziecko & położyła się do łóżka. Więc pytam jej: dlaczego tego nie zrobisz, głuptasku? To nie są żarty! [zapisać w formie dialogu] Przez plastikowe biodro Marge. Przez co?! Wiesz przecież, że ta stara klępa Marge ma plastikowe biodro. Wiem, że stara klępa Marge ma plastikowe biodro, ale co z tego? O ja cię, to z tego, że ktoś musi prowadzić lekcje, gdy stara klępa Marge nie może na nie dokuśtykać. Nie rozumiem, dlaczego plastikowe biodro starej klępy Marge jest ważniejsze niż twoja ciąża. Przede wszystkim dlatego, że stara klępa Marge jest dyrektorką szkoły, skarbie. [koniec dialogu] Koniec końców powiedziałam Upartemu Rosomaczkowi, żeby przestała być Upartym Rosomaczkiem, że chyba urlop zwyczajnie po ludzku jej się należy, na co ona, że to nie takie proste, i uciekła. Muszę powęszyć wokół tej starej klępy Marge – coś tu śmierdzi, że hej. Słońce się jak kremy w smarze czerwieni, klną na czym stoi wioślarze biremy zmęczeni. [bez sensu – zmień albo porzuć; poczytać o kremach] Mały Wojownik ma coraz więcej z Dużego Wojownika. Stłukł o rok starszego chłopca na lodowisku. Poszło o hokej. Duży Wojownik dumny. Nagana. Muszę być w czwartek w szkole u pani Jenkins. Opowiadanie o diabłach przyjęte do druku w „Głosie ze Wzgórz”, do dodatku „Wow, to wakacje!”. Jeeeej!

Nastał poranek i kilka kolejnych poranków, a Josh z coraz większą zawziętością zaciskał dłoń na trzonku siekiery, mamrotał na widok Lily, czasem się chował, żył w stanie elektryzującego oczekiwania, jakby wróg czaił się u bram, jakby atak oblężniczy miał sforsować twierdzę chatki lada moment. Co rano Josh zerkał krzywo na trzy łyczki kawy, które Lily wypijała na czczo, jakby jechał z górki z przepalonymi hamulcami, nie wiedział, czy kofeina nie zabije Lily lub ich nienarodzonego dziecka – albo schylenie się po kapeć – albo poślizgnięcie podczas wychodzenia z wanny – a na pewno prowadzenie kolejnych lekcji za Marge, taaak, cóż, zsuwał się z płonącej szosy w wyrwę po eksplozji jądra Ziemi, marzył tylko o tym, żeby zabić czas, na Wzgórzach Johnsona widziano pieprzone diabły, mijała wiosna, w kolejne piątki Lily zapewniała, że od poniedziałku nie rusza się z łóżka, po czym w poniedziałki wstawała przed Joshem i jechała do szkoły, nastało lato, wściekłość Josha przemieniała się w zrezygnowanie, znowu we wściekłość, znowu w co innego, Josh odbywał więc nieustającą przejażdżkę diabelskim młylilynem – i tak zaczął się lipiec. Ptaki dzienne przywykły do dziwnej aury, przywykły do dziwnych wibracji i znowu koncertowały od świtu do zmierzchu, mądrzejsze sowy patrzyły zaś zaniepokojone, gdy w kuchni gasła lampa elektryczna o kloszu w kształcie klasycznym.

W nocy z 3 na 4 lipca Lily źle się poczuła. Mimi przybyła z doktorem Willem w ciągu godziny. Wobec skręcającej się z bólu kobiety swojego życia, jej przerażająco poważnej przyjaciółki i małego łysego staruszka, który w progu przedstawił się słowami: żwawo, młody człowieku, z drogi, i pomknął w głąb chatki ze skórzanym kuferkiem, tnąc powietrze na ciężkie plastry stetoskopem wijącym się wokół szyi, Josh czuł się tysiąc razy bardziej bezradny niż wobec trzech drabów – w tym dwóch z nożami sprężynowymi – na zapleczu baru dla motocyklistów przy drodze stanowej. Mimi i medyk zamknęli się w sypialni, a Josh stał przy otwartych drzwiach wejściowych, drapiąc się po ramionach, po głowie, po karku z miną idioty tak wyraźnie zarysowaną, że sowy, do tej pory w skupieniu obserwujące całe zajście, żachnęły się jedna przez drugą – druga przez trzecią et caetera – i pokręciły głowami. Z otępienia wyrwał go dzwonek telefonu. To Mitch dzwonił przeprosić, że go tam nie ma, powiedzieć, że już znalazł sąsiada, który rzuci okiem na dom i upewni się, czy Mitch Junior pod nieobecność starych niczego nie zmaluje, że może przyjechać w każdej chwili, aby podtrzymać przyjaciela na duchu, pomóc w czymkolwiek, a w ostateczności urżnąć się jak trzeba, jaaak trzeba, na co Josh odparł przeciągłym: haaa, i odłożył słuchawkę, gdyż drzwi do sypialni się uchyliły. Pierwsza z pomieszczenia wyszła Mimi. Wystarczył jeden rzut oka, aby Josh zrozumiał, że to fałszywy alarm, że już wszystko w porządku, nie dojdzie do tragedii, nikomu dziś w chatce nie skończy się życie. Zza jej pleców wyłonił się doktor Will, mówiąc: nalej mi sznapsa, chłopcze, mamy do pogadania. Josh usadził gości przy stole kuchennym, nalał lekarzowi mętnego alkoholu, po czym odruchowo wstawił wodę na herbatę, mimo że Mimi podziękowała za cokolwiek do picia. Staruszek wychylił szklaneczkę, uderzył się w piersi, syknął, kołowrotkiem palców poprosił o dolewkę i zaczął mówić, patrząc raz na Josha, raz na Mimi, by po chwili zwracać się już tylko do Mimi, równie sceptyczny wobec wyrazu twarzy Josha, jak przed chwilą sowy. Z tego, co otumanionemu drwalowi udało się zrozumieć, Lily wstrzyknięto środek rozkurczający, przeciwbólowy, jedno i drugie albo jedno i to samo, nie jest źle, tylko – do licha! – niech przyzwyczai się do łóżka, może nie tyle się przyzwyczai, ile po prostu weźmie już urlop, posiedzi w domu, odżywia się zgodnie z tym, co napisano na tej karteczce, wykonuje odpowiednie dla jej budowy i trzeciego trymestru ćwiczenia, które wzmocnią, uelastycznią – tutaj wrócił temat okolic macicy, a Josh na nowo się pogubił. Po kilkunastu minutach przed domem zaparkowała furgonetka Mitcha, ale doktor rozgonił całe towarzystwo, sugerując, że rozbudzenie Lily hałasem to pomysł równie rozważny, jak zgłoszenie jej do zawodów w siedmioboju. Josh został sam. Miał ochotę dopić alkohol, którym częstował lekarza, ale przede wszystkim chciał wreszcie zobaczyć swoje śpiące utrapienie. Stanął w drzwiach sypialni, przełknął ślinę, na palcach podszedł do łóżka, ściągnął ubranie i z całą delikatnością, na jaką stać faceta trzymającego w szopie kolekcję młotów kowalskich, wsunął się pod derkę. Lily spała. Leżała na boku bezdźwięczna, bezkształtna, pozbawiona właściwości, przerażająca – aż oczy Josha przyzwyczaiły się do ciemności. Wtedy dostrzegł rysy jej twarzy. Zanim zasnął, leżał bez ruchu, patrząc na nią przez czas, który wydawał mu się wiecznością.

4 lipca ptaki dzienne zostały obudzone przez sowy później niż zazwyczaj, zaczęły śpiewać, Josh otworzył oczy, oczy Josha dostrzegły otwarte oczy Lily, oczy Lily się śmiały, a Josh czuł się bardzo szczęśliwy i bardzo zakochany. Najbardziej romantyczne ptaki dzienne zostały zawstydzone rozmiarami szczęścia Josha, gdy ten wynurzył się spod kołdry, aby przygotować Lily śniadanie wedle wytycznych z karteczki, którą zostawił lekarz. Sam drwal pożarł jajecznicę z sześciu jaj smażoną na funcie bekonu. Przez resztę dnia nie ruszali się z domu, oglądali telewizję, chwile lepsze niż jakikolwiek piknik, rozmawiali normalnie pierwszy raz od dawna, a gdy po zmierzchu rozstrzelały się sztuczne ognie – nieśmiało w oddaleniu, z rozmachem na ekranie telewizora – udawali, że to na ich cześć. Nazajutrz Lily nie pojechała do pracy.

Wkrótce los po raz kolejny postanowił przemówić przez telefon.

Telefon Lily i Josha popadł w skrajność. Miał tę zaskakującą właściwość, że wyglądał na przedmiot albo bardzo stary, albo bardzo nowy. Zakurzony, sprawiał wrażenie pozbawionego znaczenia bibelotu, który ktoś zapomniał wynieść na strych albo przez przypadek ze strychu właśnie przyniósł, natomiast po zetknięciu ze szmatką, nawet niezbyt czystą, jego słuchawka zaczynała lśnić, jakby jeszcze przed chwilą wylegiwała się na widełkach w ramie witryny sklepowej – tak mało wyświechtana przez kontakt z dłońmi była jej plastikowa obudowa. Telefon w chatce Lily i Josha nie dzwonił zbyt często. Na przykład we wtorek 5 lipca nie odezwał się w ogóle. W środę szóstego zaś – dwukrotnie. Za pierwszym razem po drugiej stronie kabla Mitch Logan informował Josha, że najwyraźniej diabły ze Wzgórz Johnsona zostały wygnane, wycinkę można kontynuować, ruszamy już jutro, bracie, więc wyśpij się dobrze, powiadam, wyyyśpij się dobrze. Josh odłożył słuchawkę, zakomunikował wieści Lily i wyszedł poćwiczyć za chatką, przez co nie mógł usłyszeć drugiego telefonu, nie mógł wiedzieć, że słuchawkę podniosła Lily ani że usłyszała w niej głos Marge Windom, zwanej starą klępą Marge.

W czwartek 7 lipca o brzasku Lily półprzytomnie przedarła się przez chatkę, podtrzymując brzuch jak nielubiane, lecz cenne trofeum, zaparzyła kawę, upiła swoje trzy łyczki, podłubała w oku i poszła do łazienki, po czym w świetle lampy elektrycznej o kloszu w kształcie klasycznym skleciła króciutki liścik. Tymczasem wciąż jaśniało, pohukiwanie dawno poszło w niepamięć, ptaki dzienne zostały obudzone przez sowy i wnet zaczęły muzykować do spółki z okolicznymi owadami. Lily całkowicie oprzytomniała. Ubrała się, po cichutku zakradła się do sypialni, aby zostawić liścik we wgłębieniu, które jej głowa odcisnęła w poduszce obok ciężko chrapiącego Josha, niezauważona przez ludzi opuściła chatkę i pojechała do szkoły w Copperfield. Las szumiał. Przez kolejne dwie godziny nie wydarzyło się nic ludzkiego, aż w drzwiach stanął Josh. Chwilę wcześniej przeczytał: Wybacz, Kochanie, obiecałam Marge, że ten jeden ostatni raz pojadę. Błagam, nie gniewaj się. Nic mi nie będzie, obiecuję. Ty też dziś na siebie uważaj. Kocham, Lily.

Najcięższym z kolekcji zaostrzonych młotów kowalskich Josh miażdży konar, którym przed chwilą ćwiczył, zadając ciosy z taką lekkością, jakby dzierżył w dłoniach patyk, i z taką furią, że z drewna sypią się wióry. Z podjazdu dobiega dźwięk klaksonu furgonetki Mitcha. Josh rzuca młot na ziemię. Wkłada koszulkę. Idzie do szopy po sprzęt.

Coś taki markotny, bracie?

Lily [mnie] hu. (Nie lada zdenerwowała). Miała być [w domu], a pojechała [do szkoły].

Takie są baby, bracie. Taaakie są baby.

Zanim zawarczy pilarka łańcuchowa, a mocarne kleszcze uchwycą pień, nim lśniące brzeszczoty zatopią się w drewnie, a ponure mechaniczne bestie rozpoczną swój żer, drwale piją kawę i jedzą placek wiśniowy U Pięknego Mela – jak zawsze, jak od ponad piętnastu lat, gdy lokal prowadziły Linda i Cindy Hart, matka i babcia Meg Hart, obecnej właścicielki, gdy żył jeszcze Rich Logan, ojciec Mitcha, a zarazem przybrany ojciec Josha. Josh jest milczący. Mitch zawstydzony. Mimi napisała dla was wiersz. Obiecałem, że przekażę. Obiecaaałem, że przekażę. Ma wam pomóc. Maaa wam. Mitch wyciąga z kieszeni spodni wymiętą kartkę. Podaje ją Joshowi, unikając jego spojrzenia. Meg dolewa im kawy. Przedramię Josha ściera mokre ślady ze stołu. Palce Josha rozkładają kartkę na blacie.

oczyszczenie

olej z rokitnika

z dzikiego rokitnika

miliony kropelek drogocennych olejków

owoc długich tradycji z maliną nordycką

prawdziwa moc maruli i czarnej porzeczki

zapach passiflory relaksuje zmysły

krem działa kojąco bursztyn pielęgnuje

rozświetla nawilża

ciało będzie kusić

wosk z mango utrwala mus szybko się wchłania

zapewnia bezpieczeństwo

odżywia

usuwa

oczyszcza

łagodzi

czysty stabilizowany miąższ

W samochodzie Mitch odpala radio. Spiker mówi, że piękna pogoda, warto się wybrać do lasu – słyszaaałeś to, bracie? ha, ha, ho – po chwili wokalistka zachrypłym głosem śpiewa o łotrze, który skradł jej serce, furgonetka wyjeżdża z Copperfield na szosę, pędzi do skrzyżowania z drogą stanową, dalej na północ, a Josh z Mitchem czują już serce lasu, wszystko inne się zamazuje.

Dziś na Wzgórzach Johnsona jest za ciepło na wycinkę, powietrze jest za gęste, ale co zrobić. Przynajmniej nie wieje. Cisza. Drzewa zdają się mieć wiele dobrej woli. Drwale wchodzą w głąb lasu. Okrążają teren. Rozglądają się uważnie. Są we właściwym miejscu. Są u siebie. Doznają jednak niepokojącego uczucia. Nie umieją go nazwać. Doświadczają anomalii. Życie drwala to zapach żywicy, połykanie muchówek, muszek i meszek, które oderwały się od świeżo ściętej gałęzi i pod postacią zdezorientowanego kłębka cisną się do ust, to otarcia, siniaki, mniej lub bardziej poważne rany cięte, igranie z szerszeniami zabójcami i bandami niedźwiedzi, wykłócanie się o ceny z tymi kurwami z tartaków, rozpruwanie ścięgien w pułapkach, które kłusownicy zastawili na szopy, to życie ciężkie, ale przewidywalne, nie ma w nim miejsca na odstępstwa od normy, dlatego po krótkim obchodzie Josh i Mitch stoją jak oniemiali. Poczuli to w tym samym momencie, rodzaj palącego skórę dotyku, gdy nagle zdajesz sobie sprawę, najpierw podejrzewasz, ale nagle nabierasz pewności, że ktoś cię bacznie obserwuje – i odwracasz się, i widzisz oczy utkwione w tobie, i czasem te oczy się odwracają, a niekiedy nic sobie nie robią z tego, że wiesz, że widzisz, nie tyle patrzą, ile się wpatrują, albo jeszcze mocniej, te oczy po prostu przeszywają cię na wylot – i dokładnie takie wrażenie dopada teraz Josha i Mitcha.

Urodziłem się w lesie i żyłem w lesie przez całe życie, bracie, caaałe życie. Mój ojciec był drwalem, jego ojciec był drwalem i ojciec ojca jego ojca też był drwalem. Teeeż był drwalem. Sam jestem drwalem, odkąd skończyłem piętnasty rok życia. Piętnaaasty rok. Ale takiego drzewa, bracie, takieeego drzewa jeszcze nie widziałem.

Ha.

Jeeeszcze nie widziałem.

1898–1970

W wieku trzydziestu dwóch lat kapitan Jeremy Hart otworzył w Copperfield zakład meblarski dzięki pieniądzom, które przywiózł z wojny.

Ponad siedemdziesiąt lat temu, posłuchaj mnie, synu, gdy to miasto zamieszkane przez twardych osadników nie mogło przewidywać, czym się stanie, czym jest teraz, mogło co najwyżej snuć fantastyczne wizje przetrwania w leśnej dziczy, z której od dwudziestu lat nieśmiało wyłaniały się zalążki ulic i szkielety budynków, jednych skleconych w panice, aby tylko znaleźć chwilowe schronienie, niekiedy tak prowizoryczne, że całe rodziny ginęły zgniecione belkami przy mocniejszym podmuchu przeszytego wonią igieł wiatru, innych, jak zakład, z mocarnymi fundamentami zmieszanymi z krwią tych, którzy postawili wszystko na jedną kartę, jak twój pradziadek. Słuchaj, Jeremy. Skup się i słuchaj. Niczego ważniejszego dotąd nie usłyszałeś. Ta historia to ty i ja.

Wzgórza stoją tu od tysięcy lat i sowy huczą tu od tysięcy lat. Gościniec przetarto dwadzieścia lat temu, a idzie nim kapitan Jeremy Hart. Postawny, w rozpiętym surducie – wolnym tempem, wolnym marszem. Laska uderza w ubitą ziemię. Ze swadą zawadiaki kapitan przemierza gościniec, a mężczyźni z Copperfield pierwsi uchylają kapelusza – laska uderza w ubitą ziemię. Mężczyźni spuszczają wzrok – laska uderza w ubitą ziemię. Mężczyźni wpatrują się w jego cień – laska uderza w ubitą ziemię.

– A co miałem zrobić? – pytają żon mężczyźni. – Widziałaś jego twarz?

Żony zagryzają wargi.

Wzięli go za księcia piekieł. Strój dostojnika, krok dowódcy, oczy kata. Wiesz, co robi ludziom kat? Rytm uderzeń hebanowej laski o ubitą ziemię zahipnotyzował całe miasteczko. BACH, BACH, BACH. Jak zaklinacz węży. No, trochę inaczej. Ale najwięcej respektu wzbudzała jego twarz. Przez prawy policzek szła mu szrama jak wyrwa po trzęsieniu ziemi, od skroni po brodę – nie bój się, pokaż – o tak. Twarz pradziadka ich przerażała. Pocisk roztrzaskał maszt statku wojennego, którym płynął pod Santiago de Cuba. BACH! Z masztu wystrzeliły półmetrowe drewniane kolce. FRUUU, TRACH, TRACH! Jeden z nich miał przewiercić mu głowę, tędy, o.

– Tato!

– Zostaw go, Ike. Rozumie.

Los jednak chciał, że tylko rozpłatał twarz. Wystrzał hiszpańskiej armaty. A Hiszpanów nienawidził najbardziej na świecie. Zawsze powtarzał ze śmiertelną powagą, że jeżeli istnieje naród bardziej skurwiony niż ci wypacykowani Francuzi, to tylko, pies ich jebał, Hiszpanie.

– Cholera, Ike! Chłopiec ma dopiero dziesięć lat! Później pójdzie do szkoły i…

…i opowie tym niedorajdom o pradziadku, założycielu rodu i bohaterze, który po wojnie z końca wieku przejechał cały kraj chyba właśnie po to, aby trzymać się jak najdalej od Hiszpanów. Inaczej nie mogę sobie wytłumaczyć, jak trafił do tej zapchlonej dziury, w której zatrzymał się czas, jakby kilkadziesiąt mil na zachód, w Seattle, ludzie nie jeździli tramwajami elektrycznymi Stone’a i Webstera, tylko walczyli na śmierć i życie z dzikusami pieprzącymi trzy po trzy w chinuk wawa. Zwykła dziura – inaczej nie sposób opisać Copperfield z końca zeszłego stulecia. Nawet Indianie nie chcieli tu mieszkać. Ci, którzy żyją tu teraz, przyjechali znacznie później, nie wiadomo, skąd i w jakim celu.

– Ike, skąd on właściwie się wziął w Copperfield?

Jak to skąd? Spod Santiago de Cuba.

– Nie chodzi mi o wojnę. Skąd pochodził? Gdzie żył, zanim został kapitanem?

Tego nikomu nie wyjawił i najwyraźniej miał ku temu przesłanki. Najważniejsze, że przybywszy tutaj, zastał dziurę w piachu i gałęziach zaludnioną przez najbardziej obłąkanych marzycieli, którzy znaleźli powód, aby nie popaść w gorączkę złota nad Klondike w Jukonie, nie oszaleć na myśl o srebrze, nie szukać szczęścia gdziekolwiek indziej, lecz uwierzyć, że wzbogacą się na złożach miedzi spod Wzgórz Johnsona, co pradziadek kwitował wymownym postukiwaniem się w głowę. Nigdy nie wierzył w miedź.

Laska uderza w blat.

– Nie wydaje mi się – ryczy kapitan Jeremy Hart w barze U Pięknego Mela, rozpinając kołnierzyk, z twarzą karminową od nabiegłej krwi, i nikt nie waży się mu przerwać – aby ten skurczybyk Kolumb przybył odkryć nasz piękny kraj na łodziach wykonanych z miedzi. Nie wydaje mi się także, aby admirał Dewey mógł dowodzić Królową Pacyfiku, gdyby wykonana była z miedzi.

– No… ale, jeśli można, mamy ją, kapitanie. Mamy miedź.

Ciężka dłoń uderza w blat.

– Nie wydaje mi się, aby złoża miedzi wokół Copperfield były niewyczerpane, ale mogę się założyć o drugi policzek, że przez kolejnych sto lat nikt nie zetnie nawet połowy drzew, które ofiarowała nam tutejsza ziemia.

Twój pradziadek wierzył w drewno. Jego syn, a mój staruszek, ech, twój biedny zmarły dziadzio, też wierzył w drewno. Ja wierzę w drewno.

Co wisi nad drzwiami do zakładu?

Jeremy, słuchasz mnie? Co wisi nad drzwiami?

– Szyld.

Głośniej.

– Szyld, tato.

A właśnie. Szyld. Prosty szyld z grawerunkiem „Hart – Prace z Drewnem”. Powiesił go sam pradziadek w 1898 roku. I zawsze będzie tam wisiał. Nie waż się go tknąć. Tym szyldem przedstawił się mieszkańcom miasta. Jasne, przerażał ich, co nie znaczy, że za plecami nie brali go na języki, a zestawienie słów „praca” i „drewno” rozbawiło ich do rozpuku, jakby w Copperfield nie plątało się co niemiara domorosłych cieśli, stolarzy, bednarzy czy szkutników, bo oprócz pracy w kopalni do jedynych podówczas sensownych form zarobkowania zaliczały się sprzedaż bimbru, czym zajmował się Piękny Mel, i spławianie drewna na najlichszych łajbach, jakie możesz sobie wyobrazić. Wieczorami jeden z drugim, wielcy właściciele kilku akcji kopalni bez choćby uncji miedzi w kieszeni, gadali w spróchniałych łóżkach do bezradnych żon w czwartej, piątej, szóstej ciąży: „Hej, królowo, ten ze szramą powariował, chce w tej dziurze robić meble, jakbym sam se nie mógł zbić”.

Czy ty wierzysz w drewno, Jeremy?

Późny wieczór, miasto chce spać, ale nie może. Spróchniałe łóżko skrzypi żałośnie. Biedny jak mysz kościelna właściciel kilku akcji kopalni miedzi przewraca się z boku na bok przytłoczony myślami o wszystkim, czego nie znalazł.

– Hej, ty krowo, ten ze szramą ma zajoba, chce w tej dupie robić meble, jakbym sam se nie… daj pić!

– Śpij, śpij, głupi.

Tymczasem U Pięknego Mela kapitan Jeremy Hart wychyla kolejną szklaneczkę. Piękny Mel po drugiej stronie baru cieszy się jak dziecko na widok okaleczonej twarzy przybysza. Rozsmakowuje się w myśli, że w mieścinie pojawił się choć jeden mężczyzna o urodzie bardziej odpychającej niż jego.

– Widziałem szyld, ładna robota. – Piękny Mel napełnia szklaneczkę. – Czyli że już otwarte?

Hart zaprzecza ruchem głowy.

– Jakże to? – ciągnie go za język Mel. – Kiedy zatem?

Cały bar zamiera, a Hart wytrzymuje tę ciszę jak wytrawny aktor, chociaż aktorami gardzi jak Hiszpanami. Kapitan delektuje się ciszą, gładzi się po szramie pooranymi przez drewno palcami. Wspina się na nieprzekraczalny szczyt ciszy, z którego szepcze najgłośniejszym szeptem: „Zobaczycie”, jakby strzelił ich wszystkich w pysk. Wszyscy w barze czują się sponiewierani. Wszyscy poza siedemnastoletnią Kate utaplaną smalcem i pomyjami, która akurat wychyla z zaplecza pulchną buźkę zepsutego aniołka.

Kate spędza młodość na sześciu stopach kwadratowych między patelnią a zlewem, smażąc tym smutnym, brudnym i pijanym mężczyznom fasolę i kotlety z mięsa niewiadomego pochodzenia. Jej fartuszek, choćby prała go tysiąckroć i krochmaliła dziesięć tysięcy razy, nigdy nie lśni bielą. Kate nie ma pojęcia, czym jest biel. Ale cóż po bieli, właśnie trafia ją piorun – najczystszy strzał.

Kapitan Jeremy Hart chwyta jej roziskrzone spojrzenie.

Pamiętasz babkę Kate, synu?

– Jak ma pamiętać? Babka Kate zmarła, gdy miał pięć lat. Świeć, Panie, nad jej duszą.

Świeć, Panie, nad jej duszą, chociaż potrafiła zajść mi za skórę. Pięć lat, to może coś pamiętać. Genów nie oszukasz, synu. Twoje pucate policzki zawdzięczają swoją obłość właśnie babce Kate, ale ja nie o tym.

We wrześniowy poranek 1898 roku twój pradziadek wyrwał z zawiasów zwykłe drzwi do zakładu, w południe wstawił nowe, a po południu – siedząc na ławce przed zakładem, uderzając rytmicznie laską o ubitą ziemię – pławił się w sławie bóstwa drewna, były to bowiem najpiękniejsze drzwi, jakie kiedykolwiek widziano. Nawet największe prymitywy na ich widok przystawały z rozdziawionymi gębami. Najbardziej zapijaczeni prostacy gapili się, jakby patrzyli na ołtarz. Poruszenie klamką równało się rozbłyśnięciu gromnic, ich uchylenie – zwiastowaniu Ducha, a mocarne trzaśnięcie jawiłoby się tym baranom nie inaczej jak wniebowstąpienie naszego Pana Jezusa Chrystusa na żywo i w kolorze, gdyby nie to, że o telewizji nawet im się jeszcze nie śniło, nie znali nawet radia. Górnicy, furmani i szwaczki doznawali nieporównywalnych z niczym wrażeń estetycznych, a kapitan Jeremy Hart, demon drewna z upiorną szramą, śmiał się jak Belzebub, myśląc sobie: dopiero teraz się wam przedstawiłem, gamonie, co najwyraźniej spodobało się Opatrzności, jako że na dniach ledwie tętniąca żyła spod Wzgórz Johnsona niemal je rozsadziła. Wybuchła jak wulkan, zalewając Copperfield miedzianą posoką.

Brzydkie kobiety w zdefasonowanych sukniach noszonych jeszcze przez ich babki wkładają na styrane dłonie jedwabne rękawiczki. Paradują po okolicznych klepiskach z białymi parasolkami, chroniącymi je przed słońcem. Wyrzucają stare, przeklęte suknie, nie chcąc ich nawet porwać na szmaty. Na głównej ulicy płonie stos znienawidzonych sukien, w którym oprócz niemodnych koronek puszczono z ogniem rozpacz, pohańbienie i ubóstwo tych wszystkich lat beznadziei. Wokół ognia tańczą tuziny pięknych, szczęśliwych kobiet, a naprzeciw knajpy U Pięknego Mela studio otwiera krawiec z praktyką w Paryżu. Klepiska zamieniają się w uliczki. Otwierają się dwa banki. Piękny Mel nie sprzedaje już kukurydzianego bimbru, tylko najlepszą whiskey z Tennessee i prawdziwą szkocką. Jeśli klientowi doskwiera głód, nie zerka z przestrachem na talerz, rozmyślając o piżmakach, Piękny Mel serwuje bowiem świeżego łososia z rusztu albo stek z mięsa argentyńskich krów, które to krowy, rzetelnie zmasakrowane, powitano z pompą na pachnącej świeżością stacji kolejowej jako pierwsze pasażerki. Przyjechały pociągiem napędzanym parą wodną, po błyszczących stalowych szynach, w luksusowym wagonie wypełnionym po dach lodem.

Pod dachem U Pięknego Mela kłębi się dym papierosów Amerykańskiej Spółki Tytoniowej. Pianista gra z miną człowieka, któremu wszystko jedno. Paniusia w białych rękawiczkach odbiera swojego nowobogackiego męża, który przed chwilą spadł ze stołka. Wcześniej zamówił dwa kilogramy filetów cielęcych i ciskał nimi w kolegę ze spółki. Jedno spojrzenie Mela wystarczyło. Billy przeprosił, wyszedł z baru i gestem krezusa rzucił mięso bezdomnym psom. Teraz ledwie się trzyma na nogach. Pianista gra i gra. Ten twój Billy to wspaniały facet, Ruth. Pomyśleć, że pół roku temu chciał sobie strzelić w łeb, a dziś przebąkiwał coś o wyborach. Miedź to złoto, dziecinko, tylko że lepsze.

– Chodź do domu, Billy.

Więc już w domu. Ruth ściąga rękawiczki, a widok tych samych popękanych dłoni, które najchętniej by sobie odrąbała, przyprawia ją o mdłości.

– Chcę stół od Harta, darling.

W innym domu inna dama:

– Chcę krzesła od Harta.

W innym domu inna:

– Chcę kufer od Harta.

W innym domu:

– Umów się z Hartem, niech zrobi mi…

Rozumiesz, czym się stało nasze nazwisko, Jeremy? Symbolem. Jak Statua Wolności. Jak flaga. Jak cadillac. Najbogatsi i najbardziej szanowani mieszkańcy Copperfield nie mogli sobie pozwolić na to, aby w ich domach nie stanął mebel rzeźbiony rękami twojego pradziadka, bo nie istniało nic bardziej luksusowego, nic, co dawałoby większy prestiż. Nadążasz, Jeremy? Twoje nazwisko. Nasze. I tak jest do dziś. Mebel od Harta.

Piękny Mel z radością oddał pradziadkowi rękę babki Kate. Wesele wspominano latami – fajerwerki, bębny, trzy orkiestry, gości zabawiała trupa cyrkowa, w tym człowiek dyliżans, kobieta, która urodziła kulę, i połykacze jaszczurów. A zaraz potem urodził się twój dziadek George.

Niechaj zadmą trąby, niechaj wzgórza tańczą! Kapitan Jeremy Hart ma syna!

– Syn, panie kapitanie?

– Syn.

– I co?

– Zakład działa w najlepsze, żona zdrowa, teraz syn. Jestem mężczyzną spełnionym. Byleby się odchował.

W roku 1900 urodził się twój dziadek George, którego niedawno pożegnaliśmy. Imię otrzymał po dowódcy USS Olympii, mentorze, przełożonym i przyjacielu swojego ojca z lat wojny z Hiszpanami, admirale Deweyu, późniejszym szefie całej amerykańskiej marynarki, który przelał więcej hiszpańskiej krwi niż ty łyżek bulionu, który na weselu zatańczył pierwszy taniec z babką Kate, którego zdjęcie wycięte z gazety wisiało niczym krucyfiks w najlepiej widocznym miejscu zakładu do czasu, aż się zapodziało, którego znajdziesz w każdej encyklopedii pod literą D. Wstań, chłopcze, i podaj ojcu encyklopedię. No już, wstawaj.

Te wzgórza stoją tu od tysięcy lat, a na nich stoi kapitan Jeremy Hart. Stoi na szeroko rozstawionych nogach, obejmuje wzrokiem panoramę Copperfield, mierzy w miasteczko laską, jakby celował z broni palnej do poczciwej szkapy. Ale nie oddaje strzału, szkapa należy do niego i z roku na rok pięknieje. Byleby tylko syn się odchował.

– Już ja go odchowam, prostaki.

Odłóż tę książkę i mnie posłuchaj. Złoża miedzi spod Wzgórz Johnsona ostatecznie wyczerpały się w 1905 roku. W piątym czy szóstym? Tak, w piątym. Copperfield zdążyło się jednak usamodzielnić, gotowe przetrwać bez kopalni, ale z fabryką pończoch, przędzalnią, poczytnym „Głosem ze Wzgórz”,raczkującymi przedmieściami i hektarami lasów do zagospodarowania. Zakład Hart – Prace z Drewnem dostawał zamówienia nie tylko z Tacomy, Spokane, Seattle czy Portlandu, ale nawet od szykownych hoteli dzielnicy Nob Hill w samym San Francisco. Miedź zniknęła z ziemi, ale wisiała nad nią w kablach elektrycznych. Tego samego roku Piękny Mel zapił się na śmierć, jakby z trwogi wobec zmieniającego się świata, ale w rzeczywistości bez powodu, jak większość pijaków. Mój pradziadek, twój prapradziadek, o którym nie wiem za wiele oprócz tego, że był kuty na cztery nogi, brzydki jak noc i nie wylewał za kołnierz. Kapitan oddelegował babkę Kate do baru, aby przejęła biznes ojca, a samemu poświęcał się edukacji twojego dziadzia, młodszego wówczas od ciebie o połowę, przekazywał mu całą swoją wiedzę o drewnie z przerwami na sączenie jadu na temat wszystkiego, co hiszpańskie. Dziadek po latach opowiadał, że jako pięciolatek nie odróżniał chłopców od dziewczynek, ale wiedział, że najgorszego trypra nabawisz się od dziwek z Barcelony.

– Święty Boże, Ike! Co ty wygadujesz?!

Mój staruszek wspominał z dziwnym sentymentem, że jako siedmiolatek nie wyczuwał różnicy pomiędzy smakiem mleka a smakiem wody, ale wystarczyło mu na dwie sekundy przytknąć nos do dowolnej deski, aby wskazać gatunek drzewa, z którego ją obrzynano. Twój pradziadek, jak każdy Hart po nim, z pasją i miłością szkolił syna na swojego następcę, pochłonięty tym całkowicie. Dzięki temu George w końcu przejął zakład po ojcu, ja go przejąłem po nim, a ty kiedyś przejmiesz go po mnie. Ale zanim to się stanie, padnie niejedno drzewo, bo tatuś na razie nigdzie się nie wybiera, chociaż człowiek jedno, a los drugie wobec śmierci, tej czarnej pani…

– Jezu, Ike, najpierw dziwki, teraz to? Co ty pleciesz?

Mówię o 12 kwietnia 1912 roku.

U Pięknego Mela nie wetkniesz szpilki, jak to w porze obiadu. Dwunastoletni George Hart w zamyśleniu opłukuje podniebienie napojem o smaku, którego nie umie nazwać. Siedzi grzecznie obok ojca i nic nie mówi. Orientuje się w ostatniej chwili. Wszechmocny kapitan Jeremy Hart czuje piekące szarpnięcia w klatce piersiowej, zrywa się na równe nogi, przewraca krzesło, spogląda na talerz z nadgryzionym stekiem z argentyńskiej polędwicy.

– Hiszpańskie gówno! Dorwali mnie!

W samo południe 12 kwietnia 1912 roku twój pradziadek runął na ziemię, drugi i ostatni raz wywołując U Pięknego Mela bezwzględną ciszę, po czym skonał na oczach dziadzia, swojego ukochanego syna, w wieku czterdziestu pięciu lat. Nikt się tego nie spodziewał. Młodo, cholera, za młodo, nawet jak na tamte czasy. Że też go nie poznałem.

A teraz idź umyć ręce. Zjemy dziś obiad bez Meg. Mama przygotowała na ten wyjątkowy dzień coś nie z tej ziemi, jak to się teraz mówi, coś według przepisu babki Kate.

Pulchna Kate, córka Pięknego Mela, wdowa po kapitanie Jeremym Harcie, matka George’a Harta, dwudziestodziewięcioletnia Kate Hart, w samotności gasi lampkę nocną, a sypialnia osierocona brakiem mężczyzny ze szramą na twarzy rozrasta się do bezgranicznych rozmiarów. Przeistacza się w ocean rozpaczy o głębokim poczerniałym odcieniu, niby wnętrze potwornej paszczy. Ciemna ciecz wciąga pulchne, bezwolne ciało. Wsącza się przez gardło. Skleja wargi. Zasklepia powieki. Kate tonie.

Przepyszne, skarbie.

Co powiemy mamie, Jeremy?

– Dziękuję.

Głośniej.

– Dziękuję, mamo.

Na czym to ja skończyłem?

– Skończyłeś na śmierci kapitana, Ike. Tylko nie nastrasz chłopca.

Ha! Warto ci więc wiedzieć, synu, że wkrótce po śmierci twojego pradziadka babka Kate doznała objawienia.

– Zaczyna się…

Jednej nocy sypialnia babki Kate przeistoczyła się w ocean rozpaczy. Spokojnie, po dwóch godzinach skurczyła się do rozmiarów morza śródlądowego. Nie mam pojęcia, skąd babce Kate przyszły do głowy te marynistyczne metafory, jak to nazywał dziadek George. Takie obrazy w głowie związane z morzem. Podejrzewam, że nigdy nie zanurzyła stopy w żadnym większym akwenie, ale tak to relacjonowała. Morze, w odróżnieniu od oceanu, nie szarpało szaleńczo jej łódką rozbitka, szumiało, wzbudzając niedowierzanie, aby po kolejnych dwóch godzinach zmaleć do wielkości jeziora o gładkiej tafli. Innymi słowy, jednej nieprzespanej nocy babka Kate przepłynęła skrócony dystans stadiów żałoby, na którego końcu jej łóżko pierwszorzędnej roboty kapitana Jeremy’ego Harta przerodziło się w strumień objawienia. Babka Kate ujrzała przyszłość.

Nazajutrz kazała wyjąć olśniewające drzwi do zakładu i spalić je, po czym wyruszyła samotnie w głąb najdzikszych rejonów Wzgórz Johnsona, aby zasadzić drzewo.

– Do lasu? Jakie drzewo, Ike? I czemu spaliła drzwi?

Sama nie wiedziała. Zresztą co za różnica? Była szurnięta. Spaliła drzwi, zasadziła drzewo, wróciła do miasteczka i odwołała wszystkie zlecenia na autorskie projekty, które zdążył przyjąć pradziadek. Od tego dnia zakład Hart – Prace z Drewnem zajmował się jedynie naprawą i renowacją. Na stanowisku pozostało dwóch starszych stolarzy i dwóch terminatorów.

– Szanuję pracowników męża, ale „Hart” to nie kilka skleconych stołków. To marka. Mogę sobie pozwolić na straty. Bar funkcjonuje jak najlepsza kopalnia, z tą różnicą, że pokłady mężczyzn, którzy chcą się urżnąć, nigdy się nie wyczerpią. Nie martwię się o pieniądze. Zakład może nawet zbankrutować i zawiesić działalność do odwołania, gówno mnie to obchodzi. Ufam tylko rękom Hartów, a jak na razie jedyny żyjący Hart musi iść do szkoły.

Zwolnionym pracownikom się to nie spodobało. Miasto rozgorzało od plotek.

– Gleba dała plon i zjałowiała. Ponoć później z nią nie spał. Brzydził się. Dlatego go zakatrupiła.

– A chłopak? Ma więcej drzazg pod paznokciami niż kolegów. Blady, z zakładu nie wychodzi.

– Ponoć zamiast grudy ziemi rzucił na trumnę kapitana garść trocin. W imię szacunku i synowskiej miłości. Woli w drewnie dłubać, niż z matką siedzieć.

– Kapitan jej nie kochał.

– Zrobił jej bachora i go uformował.

– Ukatrupiła męża, wiedźma. Ze wstydu i z goryczy.

– Jak psa go zatłukła.

– Ale jak zatłukła? Widziałem, jak w barze padał.

– No to go otruła, wielka mi różnica. Syna też otruje. Może nas teraz truje. Jest coś dziwnego w tym jej steku. Wariatka.

Tacy są ludzie, zapamiętaj. Pędzą swoje beznadziejnie puste życie i tylko chlapią jęzorami, szukając taniej rozrywki. Dziś mamy telewizję – nie ufaj jej. Wtedy mieli „Głos ze Wzgórz” i plotki w barze, ale wiele się nie zmieniło. Najzwyklejsze oszczerstwo, bo choć moja babka niewątpliwie była wariatką, to na pewno nie morderczynią. Kochała kapitana Jeremy’ego Harta miłością tak czystą, że w jej życiu już nigdy nie pojawił się inny mężczyzna. Nie przyszłoby jej nawet na myśl krzywo spojrzeć na swojego anioła ze szramą. Kto wie jakie konsekwencje miałoby to pomówienie, gdyby nie jeden pijany anarchista z Oregonu i jego konkubina, aktywna sufrażystka, którzy z niejasnych pobudek zarżnęli we śnie burmistrza Billy’ego Clifforda, jego żonę Ruth, ich dwóch młodocianych synów i cocker-spaniela wabiącego się Demokracja.

– Ręce opadają, Ike.

Chłopak nie jest dzieckiem. Wie, że ludzie się zabijają. A nóż rzeźnicki, którym się posłużyli, miał większą siłę oddziaływania na wyobraźnię miejscowych niż stek wołowy babki Kate, gdyż wraz z odkryciem zmasakrowanych ciał rodziny Cliffordów plotki o jej rzekomej zbrodni ustały. Ludzie mieli nową sensację.

Sprawców ujęto i powieszono, nie wybrano nowego burmistrza, zgodnie z duchem czasu powołano radę miejską, mój staruszek rósł, chodził do zwykłej szkoły, po szkole dłubał w drewnie, a wieczorami pożerał książki. Pulchna Kate zrzuciła żałobę, w Europie wybuchła wielka wojna, wojna się skończyła, a do Copperfield przybył ksiądz Michael Caravaggio, czterdziestoletni wizjoner i najbardziej charyzmatyczny facet, jakiego widziano w tym stanie do czasu koncertu Elvisa w Spokane pod koniec sierpnia pięćdziesiątego siódmego.

Przed swoim salonem monsieur Blanchard, podstarzały francuski krawiec, gawędzi z niemłodą klientką o tym, co będzie modne wiosną 1919 roku. W tle skrzypią ciężkie koła. W tle parska koń.

– …a przede wszystkim pani, ma belle. Pani będzie modna, jeśli tylko odda się w moje pokorne ręce.

– Och, mistrzu! A cóż to za rozklekotany wóz? Co za oprych w kapturze?! Fu! Ach, nie. To ksiądz.

– Gdzież tam ksiądz! Sam by powoził takim strupem? Raczej przebieraniec. Komiwojażer w stroju klechy.

Odziany na czarno mężczyzna w kapturze zeskakuje z kozła w szarość. Spogląda na mysią twarz klientki krawca, częściowo skrywaną przez rondo nijakiego kapelusza. Poplamione deszczem fasady domów dopełniają obrazu pospolitego dnia w miasteczku takim jak inne, ale wtedy mężczyzna zrzuca kaptur, a jego łysa głowa iluminuje. Ulica rozpływa się w złocistej poświacie, jakby Najwyższy chlusnął z nieba złotą farbą. Szarą ciszę roznosi szczebiot tysiąca ptaków o złotych dziobach, a mężczyzna kieruje kroki do baru U Pięknego Mela.

– Co to za typ, Cindy? – pyta Kate Hart.

– Chyba jakiś święty, pani Kate.

– Co ty pieprzysz, Cindy? Czego chce?

– Zupy i kromki chleba.

– Pieniądze ma?

– Ależ skąd! Ani złamanego centa.

– I tak z pustymi kieszeniami do baru?

– Ba, nawet kieszeni nie ma, biedaczek. Ale mówił, że może się odpłacić wstawiennictwem u aniołów. Przebywa w drodze od trzech miesięcy na wyraźne polecenie Najświętszej Panienki. Nie do wiary!

– Mówił coś jeszcze?

– Że Najświętsza Panienka kazała mu odnaleźć miasto skąpane w miedzi pod wzgórzami sów.

– A to dobre. I co ty na to, Cindy?

– Że to tu, pani Kate.

Katolicy, luteranie, baptyści, zielonoświątkowcy, a nawet rodzina Chińczyków, wszyscy z miejsca ulegli mistycznemu czarowi przybysza – wszyscy z wyjątkiem babki Kate. Ksiądz mówił o Najświętszej Panience jak o bliskiej znajomej, która kazała mu się udać do Copperfield, wznieść kościół, założyć parafię, nauczać o Trójcy Świętej i czekać posłusznie trzy tysiące trzysta trzydzieści trzy dni na kolejne objawienie misyjne. Babka Kate patrzyła na niego jak na świra, jakby tylko ona miała monopol na wizje.

– Niby pod czyim wezwaniem ten wydumany kościół, wędrowcze?

– Świętej Katarzyny – odpowiada Michael Caravaggio bez zmrużenia oka. – Niewinnie osądzonej.

Kiedy babka Kate usłyszała, że kościół i parafia mają nosić imię, które dzieliła ze świętą, przełknęła ślinę i dała księdzu miskę zupy kukurydzianej z grubym plastrem boczku. Ludzie, którzy po śmierci kapitana Jeremy’ego Harta wylewali na głowę babki Kate pomyje, teraz bili się w pierś.

– Poczęła i zamknęła swe łono. Jak Maryja.

– A Józef był przecież cieślą!

Michael Caravaggio opowiadał dziadziowi niestworzone historie. Podobno pochodził z angielskiej rodziny szlacheckiej. Podobno objeżdżał całą Europę i kraje Orientu w poszukiwaniu przygód do czasu, aż w trakcie podróży przez Italię doznał objawienia pod obrazem Świętej Katarzyny pędzla Caravaggia. Matka Boska ustami świętej nakazała mu porzucić przepych i pijaństwo, on zaś dość lekko na to przystał, przyjął nazwisko włoskiego malarza, biorąc go jednocześnie za swojego duchowego przodka, przybrał szaty mnicha i wstąpił do klasztoru, a po otrzymaniu święceń kapłańskich wyruszył przed siebie zgodnie z wytycznymi matki Jezusa. Bo ja wiem, może tak było.

Ojciec Mike, bo tak tu wszyscy na niego mówili, zamieszkał w domu rodziny Cliffordów, który od czasu zabójstwa stał pusty, nie licząc nawiedzających go demonów, duchowny jednak szybko się z nimi rozprawił przy użyciu wody święconej i krucyfiksu ze sczerniałego złota. Dzięki hojnej jałmużnie miejscowych notabli przystąpił do budowy kościoła raptem miesiąc po przybyciu do Copperfield, a jedną z osób najpilniej zaangażowanych w pracę był twój dziadzio George, który od samego początku nawiązał z ojcem Mikiem osobliwą więź. Ksiądz mógł mu przypominać prawdziwego ojca, który też tu kiedyś przyjechał jak po swoje.

Kiedy konstrukcja wznoszącego się kościoła zaczęła bardziej przypominać budynek niż szkielet, dziadek zniknął w środku i zaszył się pod nabożnie białym płótnem, spod którego wyłonił się po trzech miesiącach z zakrzepłą krwią na dłoniach i ledwie dostrzegalnym uśmiechem zadowolenia, właściwym ludziom doceniającym swoją pracę, ale pozbawionym pewności siebie. Ten uśmiech wydał się bardziej zrozumiały, gdy otwarto kościół, gdy wreszcie odsłonięto ołtarz.