Prawdziwa powieść - Mizumura Minae - ebook + książka
BESTSELLER

Prawdziwa powieść ebook

Mizumura Minae

4,4

36 osób interesuje się tą książką

Opis

Tarō Azuma, sierota znikąd, trafia pod pieczę Fumiko, pokojówki w domu bogatej rodziny. Tam poznaje płochliwą Yōko, najmłodszą córkę państwa Utagawów. Dziecinna bliskość przeradza się w trwającą dziesięciolecia fascynację. On emigruje i staje się jednym z najbardziej wpływowych Japończyków w USA, ona zostaje w Japonii, ich losy są jednak wiecznie splątane. Historię tej obsesyjnej miłości relacjonują kolejni bohaterowie, wreszcie trafia na karty powieści autorstwa japońskiej pisarki rezydującej na amerykańskiej uczelni.

Prawdziwa powieść to prozatorskie mistrzostwo jednej z najwybitniejszych postaci japońskiej sceny literackiej. Minae Mizumura jest genialną stylistką, a każde jej dzieło to próba rozpracowania na nowo konkretnego gatunku – tutaj zmaga się z koncepcją powieści, podając w wątpliwość, czy jako twórczyni japońska, wychowana na gruncie powieści o sobie, jest w stanie stworzyć prawdziwą powieść w rozumieniu europejskim. Robi to błyskotliwie, osadzając fabułę jak z Wichrowych Wzgórz Emily Brontë w powojennej Japonii. W tle gwałtownego romansu pojawia się portret Japonii wchodzącej w nowe czasy, zachłyśniętej wszystkim, co zachodnie. 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 927

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (133 oceny)
77
41
7
7
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Kawoszka45

Dobrze spędzony czas

Trudno ocenić jednoznacznie tą pozycję. Czasami dłużyła się jak stanie w kolejce czasami zwroty akcji potrafiły zaskoczyć. Nie jest to jednak powieść, którą przeżywa się długo po przeczytaniu.
00
Gabrysia777

Nie oderwiesz się od lektury

Niezapomniana historia miłosna. Trzeba przeżyć pierwsze 200 stron. Mniej więcej od strony 350 nie można przestać czytać. polecam, chociaż trochę ryje banię
00
Puszolek

Dobrze spędzony czas

Wciągająca, ale faktycznie robi wrażenie tasiemcowej. Tło historyczne związane z gospodarczym boomem w Japonii zdecydowanie urzeczywistnia ukazaną historię.
00
Isgenaroth
(edytowany)

Z braku laku…

Czytanie Prawdziwej powieści przypomina oglądanie tasiemcowej telenoweli kolumbijskiej, gdzie punktem kulminacyjnym każdego odcinka jest Consuela obierająca ogórki na sałatkę. Niestety, w Prawdziwej powieści nie zawsze na tę Consuelę idzie się natknąć. Czytanie tej historii było dla mnie drogą przez mękę i nie wiem po co się męczyłem, skoro nauczyłem się już dawno odrzucać książki, które w żdanym stopniu mnie nie interesują. Porównywanie tej książki do Wichrowych Wzgórz robi im tylko krzywdę.
00
kajfilka

Nie oderwiesz się od lektury

opowieść, która stopniowo mnie wciągała, intrygując, zwodząc? i zupełnie się nie spiesząc. Potrzebowałam takiego zanurzenia w świat, przyjemności, która płynie z wielu warstw. Trudno mi nawet zdecydować, co jest tu głównym wątkiem: czy opowieść o życiu Taro czy Fumiko, czy historia miłosna, czy losy konkretnych rodzin na tle przemian społecznych Japonii w XX wieku. Podobało mi się, jak bardzo ta książka jest osadzona w materii, w rzeczach, mieszkaniach, podatkach, wartości edukacji i pieniądza. Podobały mi się bohaterki pokazane na dalszych planach (o życiu Babci przeczytałabym osobną książkę), relacje i napięcia między nimi, zmieniające się oczekiwania i role społeczne kobiet. Bardzo udane przeżycie czytelnicze.
00

Popularność




Prawdziwa powieść

本 格 小 説

Przedmowa

Pisarz „z zawodu” oznacza zupełnie co innego niż pisarz „z powołania”.

W codziennym życiu musimy wpisywać swoje dane do wielu dokumentów. Wypełniamy formularze, gdy opuszczamy kraj i przekraczamy kolejne granice, podajemy swoje dane, chcąc zapisać się do wypożyczalni kaset wideo albo dostać kartę kredytową, i tak dalej. Prócz imienia i nazwiska, daty urodzenia oraz adresu musimy też zwykle wpisać coś w rubryce „zawód”. Zawsze się waham przy jej wypełnianiu. Może nie ma potrzeby w tego typu formularzach pisać „powieściopisarka”, ale na widok tej rubryki za każdym razem uświadamiam sobie na nowo, że napisałam dotąd zaledwie dwie powieści i że tantiemy nie wystarczają mi na utrzymanie. Bazgrzę więc tylko swoimi koślawymi literami „wolny zawód”, zastanawiając się, czy kiedyś nadejdzie dzień, gdy będę mogła oficjalnie nazwać się „pisarką”, i jak wielką poczuję satysfakcję, mogąc się utrzymać jedynie z pisania powieści.

Ale to są zmartwienia „zawodowe”. Niewiele się różnią od zmartwień kogoś, kto otwiera pralnię w pobliżu dworca i martwi się, czy zdobędzie klientów. Kwestia zarobków to poważny problem dla każdego, kto musi się jakoś utrzymać, lecz nie jest to największy kłopot dla ludzi pragnących pisać powieści. Dla nich ważniejsze są bowiem zmartwienia związane z „powołaniem”.

Załóżmy na przykład, że w ciągu następnych dziesięciu lat napiszę mnóstwo powieści i dochody z tantiem spokojnie wystarczą mi na życie. Pewnie tak nie będzie, lecz na chwilę załóżmy, że tak się właśnie stanie. Nie wiem, czy w takim wypadku będę się czuła usatysfakcjonowana, ale myślę, że nie uwolnię się od wątpliwości, czy aby na pewno jestem pisarką. A to dlatego, że powieściopisarz jest artystą, a artysta to osoba, która za ważniejsze od tego, czy może się utrzymać ze swojej sztuki, uważa szukanie odpowiedzi na pytanie, czy została stworzona na artystę, czy urodziła się pod szczęśliwą gwiazdą sprzyjającą artystom. U podłoża tych rozważań leży megalomania każąca człowiekowi wierzyć, że musiał się narodzić jako artysta dzięki działaniu jakiejś siły — niewidzialnej i przekraczającej ludzkie pojmowanie — mistycznej siły rządzącej Wszechświatem. W dodatku pisarze odczuwają to szczególnie mocno. Do tego, by zostać muzykiem, tancerzem czy malarzem, absolutnie konieczne są talent oraz długie, rygorystyczne ćwiczenia. Bardzo łatwo jest natomiast zostać pisarzem. Każdy może pisać i każdy może w jeden dzień przemienić się w pisarza. To zupełny przypadek, że A jest pisarzem, a B nie jest. Właśnie dlatego pisarze bardziej niż inni twórcy pragną, by jakiś głos Niebios cicho wyszeptał im do ucha: „Narodziłeś się, by być pisarzem. Takie są wola i nakaz Nieba”.

Dwa lata temu w moim życiu zdarzył się cud. Przebywałam wtedy w Palo Alto w północnej Kalifornii i akurat pracowałam nad swoją trzecią powieścią. No, tak jakby pracowałam. Prawda była taka, że pisanie wlokło się niemiłosiernie, bo brakowało mi wiary w siebie. A wtedy nieoczekiwanie Niebiosa zesłały mi opowieść, która brzmiała jak wzięta prosto z powieści. Zesłały ją właśnie mnie. Była to historia pewnego mężczyzny, którego znałam dawno temu, a właściwie — którego znała moja rodzina, gdy mieszkaliśmy w Nowym Jorku. Był to niezwykły człowiek. Przyjechał z Japonii bez grosza przy duszy, zrobił karierę i stał się bardzo bogaty, realizując swój American dream. Wśród zasiedziałych w Nowym Jorku Japończyków był nieomal legendarną postacią. Miał on jednak w Japonii drugie życie, o którym ludzie nie wiedzieli. Był boleśnie naznaczony piętnem powojennej biedy i jego dalsze losy naprawdę przypominały historię jak z powieści. Ta historia zniknęłaby uniesiona prądem rzeki czasu, gdyby nie pewien młody człowiek, który przypadkiem usłyszawszy ją w Japonii, przyjechał do Palo Alto po drugiej stronie Pacyfiku i ofiarował mi ją jak jakiś cenny dar. Oczywiście on sam nie myślał o tym w ten sposób. Miał swoje powody, by przyjechać do Ameryki, miał swoje powody, by się ze mną spotkać. Chciał mi opowiedzieć tę historię, zrobił to i odszedł — to wszystko. To tylko mnie się wydawało, że musiały mi go zesłać Niebiosa.

Opowiedział mi ją późno w nocy, gdy siedzieliśmy uwięzieni w domu z powodu wielkiej ulewy, największej, jaka nawiedziła północną Kalifornię od kilkudziesięciu lat. Nerwy miałam napięte do ostateczności, bo siły natury wystawiały je na próbę przez caluteńką noc. Kiedy opowieść dobiegła końca, uświadomiłam sobie, że jestem w szoku. Nie mogłam uwierzyć, że w życiu tego znanego mi człowieka kryła się taka powieściowa historia i że w wyniku dziwnego zrządzenia losu akurat mnie przyszło ją usłyszeć… Doprowadziła do tego seria zbiegów okoliczności, ale ja miałam wrażenie, że doznałam objawienia — że Niebiosa zesłały mi tę historię, jakby mówiły: „Narodziłaś się po to, żeby ją opisać”.

Byłam im wdzięczna.

Oczywiście od tego rozpoczęły się prawdziwe problemy. Nie miały nic wspólnego z pisarskim powołaniem, a należały do innej kategorii — miały związek z pisaniem samym w sobie. A konkretnie mówiąc — z pisaniem po japońsku powieści współczesnej. Wtedy zaczęłam bowiem pisać książkę na podstawie tej historii, ale nie pracowałam pełna podniecenia z powodu tego objawienia, a raczej z poczuciem winy, że piszę o czymś, o czym nie powinnam pisać. Miałam też przeczucie, że poniosę klęskę, że na pewno mi się nie uda. Po pewnym czasie doszłam jednak do wniosku, że to nieważne. Gdy powieść nabierała kształtu, zaczęłam odczuwać pewien dystans do siebie. Uznałam, że utwór autorstwa kogoś takiego jak ja i tak nie odegra większej roli w wielkim i wiecznym morzu literatury. Choć oczywiście będę niezmiernie uradowana, jeśli książka znajdzie czytelników.

°

Bardzo długa opowieść poprzedzająca prawdziwą powieść

Na Long Island

Ta historia zaczęła się, kiedy chodziłam do liceum w Ameryce. Inne wspomnienia z tego okresu wskazują, że musiałam być wtedy w drugiej klasie. Moja starsza o dwa lata siostra Nanae studiowała już w konserwatorium w Bostonie, więc w naszym domu na Long Island pod Nowym Jorkiem zostało nas troje: ojciec, matka i ja. Upłynęło już wówczas cztery czy pięć lat od czasu, kiedy ojciec przyjechał tu z rodziną na kontrakt jako przedstawiciel firmy japońskiej, jednak — co godne pożałowania — ja ciągle nie mogłam przywyknąć ani do Ameryki, ani do angielskiego. I choć na własnej skórze czułam gwałtowne zmiany nowojorskich pór roku — latem słońce wypalające trawę, a zimą zadymki śnieżne powodujące, że rzęsy mi zamarzały — spędzałam dzień za dniem, nie będąc w pełni świadoma, że naprawdę jestem w Ameryce.

Pamiętam, że miałam wtedy trzy światy. Pierwszym z nich był świat amerykańskiego liceum. Bywałam w nim jedynie w godzinach szkolnych. Po ósmej rano moja drobna postać wychodziła z domu — w zależności od pory roku: z gołymi nogami i w sukience bez rękawów albo w kurtce z kapturem i botkach ocieplanych foczym futrem — i szła do szkolnego budynku z cegły, nad którym powiewała amerykańska flaga. Po trzeciej z niego wychodziłam. I na tym kończył się mój pobyt w tym świecie. Nagle wrzucona w środowisko, którego w Japonii nawet sobie nie wyobrażałam, z uporem właściwym osobom w okresie dorastania zamknęłam się w sobie, nawet nie próbując przystosować się do nowego otoczenia, a czas nieubłaganie mijał.

Drugim był świat moich wyobrażeń, który zdawał się tym bogatszy, im mniej realne stawało się poczucie, że jestem w Ameryce. Sytuację pogarszał fakt, że po tym, jak siostra poszła do konserwatorium, matka podjęła pracę w biurze firmy japońskiej na Manhattanie, więc kiedy wracałam ze szkoły, miałam do dyspozycji cały dom od strychu po piwnicę. Siadałam w rogu kanapy w salonie, zapalałam lampę z ceramiki Satsuma z jedwabnym żółtym abażurem — dla mnie wszystko musiało być wówczas w stylu japońskim, toteż męczyłam matkę, żeby kupiła dwa ceramiczne słoje w domu towarowym Takashimaya na Manhattanie i dała je do przerobienia na lampy, które stanęły po dwóch stronach kanapy. Siadałam z przywiezionym z Japonii utuczonym psem collie imieniem Della, zwiniętym grzecznie u moich stóp, i aż do zmroku zatapiałam się w lekturze starych japońskich powieści, które rodzice przywieźli dla córek do Stanów. Głowę od razu zaczynała mi wypełniać japońszczyzna w kolorze sepii. Kochałam całą duszą tamtą dawną Japonię, której nigdy nie widziałam, i spędzałam dnie i noce, marząc o dniu, kiedy będę mogła powrócić do tego nieistniejącego już kraju. Oczywiście nie znaczy to, że nie dopuszczałam do siebie żadnych innych myśli. Czytałam też na przykład jakieś kieszonkowe wydania tłumaczeń powieści z kartkami o pożółkłych brzegach, które nie wiadomo kto kupił. Oglądałam też filmy amerykańskie w dwóch świecących pustkami kinach przy dworcu, rozumiejąc piąte przez dziesiąte, bo za mało znałam angielski. Bywałam na baletach czy operach, na które matka woziła mnie wystrojoną do Metropolitan Opera House. Słuchałam przywiezionych przez ojca longplayów ze starymi przebojami, a nawet singli z najnowszymi, którymi obdarowywali nas ciągle goście z Japonii. W weekendy, kiedy rodzice byli w domu, zamykałam się w swoim małym pokoju i spędzałam czas w tym świecie, bez końca zerkając do lustra. Miałam wrażenie, że wszystko, co piękne, ciekawe i dramatyczne, kryje się w przyszłości. Jednym słowem, był to typowy świat dorastającej osoby — życie wewnętrzne okresu dorastania zbudowane ze „sztuki” i innych elementów kwalifikujących się jako „sztuka”, ale ponieważ ten świat mojego umysłu znajdował się w obcym kraju i nie miałam przyjaciół w swoim wieku, przesiąkł nostalgią i był komicznie anachroniczny. Do tego z powodu tej samotności stał się dla mnie jeszcze ważniejszy. Z natury zamknięta w sobie, byłam coraz większym odludkiem i pogrążałam się w tym świecie.

Gdybym miała tylko te dwa, być może utraciłabym równowagę psychiczną. Ale na szczęście czy nieszczęście — miałam również trzeci. Był to świat, który dzieliłam z rodzicami, zamieszkany głównie przez dorosłych Japończyków, a szczególnie tych związanych z firmą ojca. Choć byłam tylko dodatkiem do ojca, wszyscy pracownicy bez wyjątku traktowali mnie pobłażliwie, poza tym w tym świecie na szczęście porozumiewano się po japońsku. Równocześnie jednak wydawał mi się banalny. Trudno mi było uwierzyć, że w ogóle do niego należę. Królowały w nim bowiem takie słowa, jak „centrala”, „kawaler”, „delegacja”, „dział obsługi klienta”, „szef oddziału”, „pracownicy lokalni”. Znałam je, będąc córką pracownika korporacji, ale nie dawały mi żadnej przyjemności jako entuzjastce prawdziwej literatury, a nie powieści o tematyce korporacyjnej. Ojciec uważał swoją pracę w oddziale wielkiej firmy za karę losu i ten jego sposób myślenia wpłynął pewnie na siostrę i na mnie. Nosiłyśmy ubrania nie gorsze od tych noszonych przez bogate dzieci w szkole, jadłyśmy trzy dość wystawne posiłki dziennie, mieszkałyśmy w domu, który choć przeciętny na warunki amerykańskie, był co najmniej dwa razy większy od tych, w których mieszkały podobne rodziny w Tokio — i choć to wszystko, jedzenie, ubranie i mieszkanie, zawdzięczaliśmy korporacji, nie dopuszczałam tego świata do świadomości, patrzyłam na niego z góry. W tym świecie byłam tylko rozmowną córką, która czasem nawet się wesoło uśmiechała, ale był on dla mnie zbyt zwyczajny, banalny i przeciętny.

To w tym trzecim świecie po raz pierwszy usłyszałam o Tarō Azumie. Ojciec wspomniał o nim pewnego wieczoru, gdy siedzieliśmy we troje przy kolacji w „aneksie śniadaniowym” przy kuchni. Zapadło mi to w pamięć, ponieważ ojciec użył nieznanego mi słowa „szofer”. Tarō Azuma był szoferem pewnego Amerykanina, znajomego ojca. Zainteresowana tym tajemniczym słowem podniosłam głowę, lecz zobaczyłam tylko dobrze znaną twarz ojca na tle dobrze znanej tapety w aneksie śniadaniowym.

— Szofer?

Matka też chyba uznała to słowo za dziwne, bo powtórzyła je i spojrzała na ojca.

— Tak, Atwood sam go zatrudnił. Mieszka u nich — powiedział ojciec i na znak, że już skończył jeść, odsunął nieco talerz. Po jedzeniu zwykle rozkładał tam „New York Timesa” albo ustawiał rząd brązowych lub przezroczystych buteleczek z lekarstwami, które kolejno brał to na trawienie, to na wzmocnienie. Jako nastolatka wolałam nie wiedzieć, jakie mają działanie.

Słowo „szofer” ciągle nie dawało mi spokoju. W odróżnieniu od położonej nad Pacyfikiem Kalifornii do położonego nad Atlantykiem Nowego Jorku nie przyjeżdżało zbyt wielu emigrantów z Dalekiego Wschodu. Będąc córką przedstawiciela japońskiej firmy, wyobrażałam sobie Japończyków w Stanach jedynie jako pracowników w ciemnych garniturach, poważnych krawatach i starannie uczesanych lśniących, czarnych włosach. W ostateczności gotowa byłam dodać do tego obrazu ludzi świadczących im usługi, takich jak kucharz robiący sushi w japońskiej restauracji albo hostessa w barze. Nigdy nie słyszałam o szoferze. Do tego ten człowiek nie woził ważnych osób w japońskiej firmie. Był prywatnym szoferem mieszkającym u Amerykanina.

— Coś takiego! Że też Atwooda stać na takie luksusy — powiedziała matka, polewając ryż zieloną herbatą. Gustowała w zachodnim stylu życia we wszystkich aspektach, ale uważała, że posiłek jest niepełny bez ochazuke i tsukemono, ryżu polanego zieloną herbatą i marynowanych warzyw.

— Znajomy go poprosił, żeby zatrudnił tego człowieka — wyjaśnił ojciec.

— Czyli zatrudnił go z uprzejmości? — zapytała matka z powątpiewaniem.

— Atwood nie jest taki wspaniałomyślny. Pewnie uznał, że szofer naprawdę mu się przyda.

— No pewnie tak, bogaci ludzie tacy są — rzekła matka, kiwając głową, a ojciec dodał, że Atwood pewnie wrzuci to sobie w koszty.

— Jego firma ostatnio dobrze zarabia. Pewnie na papierze dużo temu człowiekowi płacą.

— Ojej, szofer dużo zarabia?

— Nie, nie, w dokumentach napisali pewnie, że jest jakimś kierownikiem, zajmuje się sprawami związanymi z Japonią. Inaczej jako zwykły kierowca nie dostałby wizy. Do wizy trzeba mieć specjalistyczne umiejętności.

Atwood był dyrektorem w dobrze znanej stacji telewizyjnej, ale sam też prowadził małą firmę i wyglądało na to, że jako jej prezes załatwił wizę pracowniczą dla Tarō Azumy.

— A co to za człowiek? — zapytałam, idąc za przykładem matki i polewając pozostały w miseczce ryż zieloną herbatą.

— Jaki człowiek?

— No ten szofer.

— Nie poznałem go jeszcze, więc nie wiem.

— Od dawna tu jest?

Wyobraziłam sobie człowieka o spalonej słońcem twarzy pooranej zmarszczkami, który po latach wędrówki po Kalifornii albo Ameryce Południowej dotarł do Nowego Jorku w jednej koszuli na grzbiecie.

— Nie, nie, podobno dopiero co przyjechał z Japonii.

— Taki zwyczajny Japończyk?

— Tak, myślę, że tak.

— Dlaczego zwyczajny Japończyk przyjeżdża aż do Stanów, żeby zostać czyimś szoferem?

— Nie wiem dlaczego… — Ojciec nie wiedział, jak to wytłumaczyć.

— Jest na odwrót, Minae — wspomogła go matka. — Nikt nie przyjeżdża do Stanów specjalnie po to, żeby zostać szoferem. Zostaje „szoferem”, bo nie ma innego sposobu, żeby przyjechać.

— Coś takiego! — powiedziałam rozczarowana.

Ponieważ wyrastałam na małą patriotkę przepełnioną nostalgią, czułam się bardzo upokorzona tym, jak wówczas postrzegano w Stanach Azjatów, reprezentowanych głównie przez Chińczyków. W tamtych czasach, jeżeli w ogóle pojawiali się w filmach lub serialach, zawsze grali role służących mieszkających w domu państwa — kucharzy, ogrodników, pokojówek — i kłaniali się usłużnie z głupimi uśmiechami, powtarzając: Ah, soh. Na widok takich postaci zawsze wszystko się we mnie gotowało. Biorąc pod uwagę emigrację na Zachodnie Wybrzeże, te role służących być może wiernie odzwierciedlały rzeczywistość, ale mnie, która dzięki rozwojowi gospodarczemu Japonii mieszkała sobie spokojnie w otoczonym zielonym trawnikiem podmiejskim domu po drugiej stronie kraju, czyli na Wschodnim Wybrzeżu, takie role wydawały się jedynie wyrazem bezpodstawnych uprzedzeń. Rozczarowało mnie, że ktoś przyjechał z naszego ojczystego kraju, gdzie Ginza lśniła neonami, gdzie jeździł najszybszy pociąg na świecie — innym słowy: z doskonałego kraju, w oczach małej patriotki niczym nieustępującego Ameryce — by podjąć pracę, która tylko pogłębiała uprzedzenia w stosunku do Azjatów.

Kończąc swój ryż z herbatą, matka powiedziała:

— Nic nie wiesz o świecie, a zawsze mierzysz wszystko swoją miarą.

Milczałam, nie ukrywając niezadowolenia. No ale tak czy inaczej, sprawa ta w ogóle mnie nie dotyczyła. Kiedy ojciec poszedł do sypialni na górze oglądać telewizję, a ja stałam przy zlewie, pomagając matce sprzątnąć po kolacji, przestałam już myśleć o tej całej sprawie i tylko słuchałam zwykłych narzekań matki, ubolewającej nad przyszłością mojej siostry Nanae mieszkającej w akademiku. „Nakłada takie krótkie mini, widać całe nogi. Ona myśli, że świetnie wygląda, ale przecież żaden porządny Japończyk nawet na nią nie spojrzy”.

Kiedy już prawie zapomniałam o historii prywatnego szofera, o którym mówił ojciec, pewnego wieczoru usłyszałam, że przed domem zatrzymuje się samochód. Odsunęłam żaluzje w swoim pokoju i wyjrzałam przez okno. Zobaczyłam obok trawnika lśniącą limuzynę i wysokiego, szczupłego mężczyznę otwierającego drzwi memu ojcu. W świetle latarni widziałam, że człowiek ten ma na głowie czapkę szofera z daszkiem. Nie dostrzegłam twarzy. Wkrótce wsiadł do samochodu i odjechał.

Ten wysoki, szczupły mężczyzna to był właśnie Tarō Azuma. Widząc, że zbiegam po schodach, ojciec powiedział:

— Spotkałem się z Atwoodem. Ten Azuma mnie odwiózł.

Atwood mieszkał na Long Island, trochę dalej niż my, więc pewnie podrzucił ojca w drodze do domu po kolacji na Manhattanie.

— Tato, to chyba była limuzyna? — zapytałam podniecona. Ojciec właśnie wieszał płaszcz w szafie.

— Uhm.

Był już po paru kieliszkach wypitych do kolacji i dumnie oznajmił córce, że Atwood miał w samochodzie telefon bezprzewodowy oraz różne rodzaje alkoholu — whisky i gin. Ale może dlatego, że był już dorosły, limuzyna nie zrobiła na ojcu aż tak wielkiego wrażenia. Pobiegłam za nim po schodach i usłyszałam, jak zdejmując krawat, zaczyna matce opowiadać o Tarō Azumie i mówi, że szofer wydaje się bardzo inteligentny. Ojciec zawsze mawiał, że „nie ma nic gorszego niż głupota”, dlatego to była w jego ustach wielka pochwała.

Później, gdy znów już prawie zapomniałam o tym prywatnym szoferze, Tarō Azuma odwiózł raz ojca do domu. Podrzucił go po odstawieniu na lotnisko LaGuardia jadącego w delegację Atwooda. Tym razem byli tylko we dwóch w samochodzie, więc ojciec zaprosił go jako rodaka, żeby do nas wstąpił. Azuma siedział wyprostowany na kanapie w swojej granatowej liberii szofera, nawet nie tknął piwa Budweiser, które od razu przyniosłam na lakowej tacy. Powiedział, że nie pije. Kiedy zaś ojciec bardzo zadowolony błyskawicznie wypił swoje aż do dna, mówiąc, że no tak, kierowca nie może, tak należy, i w ciągu minuty poczerwieniał na twarzy i szyi, Azuma zareagował z pewną rezerwą, jakby chciał zachować dystans — albo się krępował, albo był ostrożny.

Jako młoda dziewczyna czułam się niepewnie w obecności tego przystojnego, młodego mężczyzny, którego zupełnie inaczej sobie wyobrażałam. Stanowił przeciwieństwo mojego ojca — byli jak niebo i ziemia. Ojciec w okularach na okrągłej czerwonej twarzy upojony piwem i własną gadką rechotał obmierźle. Azuma zerknął tylko na mnie kątem oka, a ja schowałam głowę w ramionach, przyciskając do piersi tacę, wróciłam do kuchni, przyniosłam mu herbatę zamiast piwa i znów wyszłam. Nie starał się być miły ani dla mnie, ani dla matki. Zdarzało się czasem, że matka monopolizowała niektórych gości, odsuwała ojca i prowadziła z przybyszem cichą rozmowę niskim głosem albo mówiła wysokim i kokietliwym, lecz tamtego wieczoru nawet matka, która tak dobrze umiała bawić gości, przywitała się tylko sztywno i od razu, idąc za moim przykładem, wycofała się do kuchni. Usiadłyśmy przy herbacie w aneksie śniadaniowym i zaczęłyśmy nudną rozmowę. Kiedy zostawiałyśmy tak gości z ojcem w salonie, w niektórych wypadkach łatwo nam było o nich zapomnieć i swobodnie sobie rozmawiać, ale w innych myśl o nich nie dawała nam spokoju. W tym drugim przypadku trudno nam było się wciągnąć w rozmowę, więc bywała nudna.

— Wygląda na ponuraka, prawda? — powiedziała cicho matka.

Akurat wtedy wszedł ojciec i zapytał tym charakterystycznym głosem, którym mówił, kiedy był w dobrym humorze i jechało od niego piwem:

— Mamusiu, gdzie są te taśmy Linguaphone, których kiedyś słuchałaś?

To były takie stare taśmy magnetofonowe jeszcze na wielkich rolkach.

— Ojej, gdzieś je musiałam schować.

— Myślisz, że łatwo je znajdziesz?

— Pewnie tak. — Odstawiając czarkę, matka zapytała niechętnie: — Teraz mam szukać?

— Jeśli możesz.

Po pewnym czasie matka wróciła do kuchni, wstępując po drodze do salonu.

— Tata lubi się popisywać — powiedziała.

Ojciec kupił jej ten zestaw taśm po przyjeździe do Ameryki, żeby ćwiczyła angielski, ale kiedy dowiedziała się, że może załatwić codzienne sprawy, posługując się pojedynczymi słowami jak this, please, oh!, great czy thank you, przestała słuchać kaset, i tak oto trafiły teraz do rąk Tarō Azumy.

— Te taśmy były chyba drogie? — zapytałam z żalem, choć z powodu mojego złego stosunku do Ameryki nie nabrałam chęci do pilnej nauki angielskiego i nigdy nawet ich nie tknęłam.

— Pewnie były drogie, ale jeśli mu się przydadzą, to lepiej niż żeby leżały w szufladzie — oznajmiła matka, zawiązując fartuch. Była znów w swym zwykłym gościnnym nastroju. — Skoro nie pije alkoholu, to może podam mu grejpfruta — dodała, zginając się w talii i zaglądając do lodówki. Była z tej talii bardzo dumna. „Wszystkie dziewczyny mi zazdrościły. Setsu, masz talię jak osa” — mawiała, choć jej córki dorastające w Ameryce nie rozumiały, na czym polegają subtelne różnice w figurach Japonek, i nie wiedziały, skąd się bierze ta duma.

Tarō Azuma spędził u nas godzinę. Delia zaczęła szczekać, więc zorientowałyśmy się, że gość się żegna, i gdy wyszłyśmy z kuchni, był już w przedpokoju. W rękach niezręcznie trzymał czapkę szofera. Jego śniada jak na Japończyka skóra lśniła jak wypolerowana.

— No, jesteś młody, na pewno wiele się nauczysz.

— Tak.

Myślałam, że chodzi o taśmy Linguaphone, ale z dalszej rozmowy wywnioskowałam, że nie.

— Ciekawie jest tak zobaczyć z bliska, jak żyją bogaci ludzie w Ameryce.

Azuma uśmiechnął się, jakby na znak, że zgadza się z ojcem. W tym uśmiechu było coś, przez co poczułam się nieswojo. Temu człowiekowi lepiej nie ufać, pomyślałam i zaniepokoiłam się, że ojcu tak przypadł do gustu. Ojciec mówił dalej:

— No cóż, przez pewien czas nie ma innej rady. Bo jest kwestia wizy.

— Tak.

— I musisz jak najszybciej opanować angielski. Choćbyś miał się tego wszystkiego nauczyć na pamięć — powiedział ojciec, wskazując brodą zestaw taśm w rękach Azumy.

— Tak, rozumiem. — Tym razem twarz gościa przybrała usłużny wyraz. Nałożył czapkę, pożegnał się, ukłonił i wyszedł.

Niebawem przez wąskie okienko obok drzwi zobaczyłam, jak zapalają się światła limuzyny i samochód się oddala. Światła znikały bezszelestnie jak zawieszone w ciemności.

Zebrałam na tacę naczynia z salonu i szłam do kuchni, a ojciec właśnie zaczynał opowiadać matce o Tarō Azumie. Usłyszałam, jak mówi, że podobno Azuma nie skończył nawet szkoły średniej.

— Co?! — zapytałam, wchodząc.

— Podobno wcześnie stracił rodziców — mówił dalej ojciec. Był poruszony historią Azumy. Sam też wcześnie został sierotą i miał ciężkie życie, więc może poczuł, że to ich jakoś łączy. — Wychował go wujek czy ktoś taki, nie było mu łatwo.

Matka powtarzała: „Coś podobnego!”, a ja postawiłam tacę przy zlewie i wchodząc jej w słowo, zapytałam:

— Ile on ma lat?

— Pewnie koło dwudziestu.

— Tak?! Jest jeszcze bardzo młody. — Znowu się zdziwiłam. Nigdy wcześniej nie spotkałam w Stanach Japończyka tak niewiele ode mnie starszego. Nie wyobrażałam sobie, że może być nieomal moim rówieśnikiem. Dowiedziawszy się, że pracuje, zaliczyłam go w myślach do grona dorosłych. Drugi powód był taki, że jego twarz wyrażała determinację, w ogóle nie widać było na niej beztroski, która zwykle towarzyszy młodości.

— Poszedł do pracy, nie kończąc szkoły średniej. Nic dziwnego, że jest młody.

— To dziś bardzo rzadkie — powiedziała matka.

— No, ja też się zdziwiłem. Ale właściwie w naszej firmie też przyjęto trochę ludzi tylko po gimnazjum — oznajmił ojciec i zaczął liczyć na palcach: jeden, dwóch.

— No popatrz, jeszcze są tacy ludzie.

— Potem co prawda wszyscy pokończyli szkoły wieczorowe. Jeden robi studia wieczorowe.

— Coś takiego — powiedziała matka z podziwem.

— No a pan Azuma? — zapytałam ojca, siadając.

— Co?

— Chodził do wieczorowej?

— Nie wiem, nic nie mówił.

— Może nie chodził — powiedziała matka.

— Raczej nie mógł chodzić — dorzucił ojciec.

— Coś takiego — westchnęłam i po chwili powtórzyłam, jakbym chciała lepiej to zrozumieć: — Coś takiego.

W tamtych czasach jeszcze niezbyt wielu Japończyków kończyło studia. Zdałam sobie z tego sprawę dopiero po przyjeździe do Ameryki. Wraz z dorastaniem przyszło zrozumienie różnych spraw, ale dowiedziałam się o tym także z innego powodu. Mój ojciec wcześniej wiele razy zmieniał pracę, aż założył firmę handlową, która upadła. Później znalazł zatrudnienie w firmie plasującej się w rankingu o klasę lub dwie niżej niż najlepsze elitarne. Dzięki temu, że znał angielski, wysłali go do Nowego Jorku i zrobili go szefem oddziału. Firma produkowała przyrządy optyczne i w tamtych czasach była znana z małych aparatów fotograficznych. Prawie wszyscy przedstawiciele firm handlowych wysyłani na kontrakty do Ameryki, aby zdobywać tutejszy rynek, byli po studiach. Większość pracowników delegowanych przez firmę, w której pracował teraz ojciec, zajmowała się natomiast naprawami przyrządów optycznych. Oczywiście nie mieli studiów, a niektórzy nie pokończyli nawet szkół średnich. W tamtych czasach zdobywanie wyższego wykształcenia niby nie było tak powszechne jak teraz, ale naturalnie wśród pracowników trafiali się także ludzie pragnący je zdobyć, tylko nie pozwalała im na to „sytuacja rodzinna”. W Ameryce stanowiliśmy jednak wszyscy bardzo małą „firmową społeczność”. Cała nasza rodzina brała udział w spotkaniach towarzyskich pracowników, toteż uświadomiłam sobie istnienie takich ludzi wcześniej, niż gdybym dorastała w Japonii. Może dzięki temu, że byłam jeszcze dzieckiem i łatwiej im było szczerze ze mną rozmawiać, dowiedziałam się trochę o bólu, który w sobie nosili — o goryczy, rezygnacji, frustracji i woli walki. W odróżnieniu od nich Tarō Azuma był ode mnie naprawdę niewiele starszy.

Niejasno pamiętam zdjęcie, które widziałam w jakimś tygodniku, kiedy jeszcze mieszkaliśmy w Japonii. Obowiązywała zasada, że dzieci nie przeglądają czasopism dorosłych, więc raz pod nieobecność rodziców usiadłam na kanapie — był to tani mebel pokryty skajem pochodzący z demobilu armii amerykańskiej — i pełna poczucia winy ukradkiem przewracałam kartki tygodnika, gdy trafiłam na to czarno-białe zdjęcie. Dzieci o płaskich twarzach ubrane w szkolne mundurki stały nerwowo w rzędzie na ciemnym peronie kolejowym — chłopcy w marynarkach ze stójkami, dziewczynki z marynarskimi kołnierzami. Ukończyli gimnazjum i przyjechali właśnie na dworzec Ueno do pracy w Tokio. Obok widniał napis „Nowe siły na wagę złota”, którym to mianem określano grupy młodocianych robotników ze wsi. Chłopcy byli wszyscy ostrzyżeni na rekruta, dziewczynki na pazia albo miały włosy splecione w warkocze. Zdawało mi się, że wraz z zapachem pasty miso, sosu sojowego, kiszonych warzyw z beczki, pieca, drewna na podpałkę i słomy czuję woń ponurej biedy z krainy śniegu, czyli północno-zachodniej Japonii, o której czytałam, oraz siły ducha, która rodzi się w takiej biedzie. Może dlatego, że byli ode mnie niewiele starsi, do dziś pamiętam to zdjęcie. Jednak widoczni na nim ogoleni na rekruta chłopcy nie mieli nic wspólnego z Tarō Azumą w liberii kierowcy, którego dziś poznałam.

— Ciekawe, czy pochodzi z biednej rodziny — powiedziałam.

— Na pewno tak — odparł ojciec, jakby mówił coś zupełnie oczywistego.

— Ale mówi całkiem poprawną japońszczyzną — wtrąciła się matka.

— Owszem, mówi poprawnie — zgodził się ojciec

— A jak przyjechał do Stanów? — zapytałam.

To było poważne pytanie. Latem chciałam zawsze jechać do Japonii, jednak w tamtych czasach ceny biletów lotniczych były tak wysokie, że nie miałam odwagi prosić rodziców. Ojciec od czasu do czasu jeździł do Japonii w delegację, lecz inni pracownicy prawie nigdy nie wracali do kraju. Nie mówiąc już o wysyłaniu tam rodzin na wakacje. Dlatego z powodów osobistych najbardziej interesowało mnie, jak ktoś biedny mógł sobie pozwolić na przyjazd do Stanów.

— Dogadał się wcześniej z Atwoodem i dzięki niemu dostał wizę. — Ojciec myślał tylko o wizie, więc nie wiedział, o co pytam.

— I Atwood zapłacił za jego bilet lotniczy?

— Nie, no za bilet to chyba sam płacił — powiedział ojciec, a potem widocznie coś sobie przypomniał. — Czekaj, mówił mi, że przypłynął statkiem — dodał.

— Statkiem?

Ponieważ zaczytywałam się starymi powieściami, w myślach natychmiast odżyły mi sceny podróży statkiem ze Smutków podróży Riichiego Yokomitsu i Pewnej kobiety Takeo Arishimy. Szczególnie często czytałam Pewną kobietę i marzyłam o tym, by szybko dorosnąć, stać się piękną kobietą jak Yōko z tej powieści i w czasie samotnej podróży statkiem zwrócić powszechną uwagę, gdy wejdę do jadalni odziana w piękne kimono. By przy każdej okazji mówiąc: „To doprawdy doskonale!”, energicznie przeciwstawiać się otaczającej hipokryzji oraz odważnie schodzić na dolny pokład (od którego inni trzymali się z daleka), aby pielęgnować chorego marynarza. Oczywiście podróżowałabym pierwszą klasą.

— Tak, frachtowcem.

— Co? Frachtowcem?

Byłam bardzo zdziwiona, bo nie wiedziałam, że na frachtowcach są pasażerowie. Czyli można podróżować i frachtowcem.

— Tak, podobno opłynął Amerykę Południową.

W obliczu słowa „frachtowiec” wyobraźnia mnie zawiodła. Nie znałam żadnej powieści, w której była mowa o frachtowcu.

— Ale podróż frachtowcem pewnie też nie jest taka tania?

— Tak, szczególnie dla kogoś mieszkającego w Japonii.

— Więc jak ktoś jest biedny, to go nie stać.

— Jak ktoś koniecznie chce się dostać do Ameryki, to w jakiś sposób zorganizuje taką sumę. Przecież on w Japonii też pracował.

— Naprawdę? — rzuciłam tylko w połowie przekonana.

— Ten Atwood mnie niby dobrze traktuje, a jednak uważa Japończyków za głupków — mówił dalej ojciec.

W ciągu tygodnia Azuma oczywiście był szoferem Atwooda, ale wiedząc, że bez własnego samochodu Azuma nie może się nigdzie wybrać w weekend, Atwood prosił go o pomoc w różnych pracach w domu, raz to, raz tamto, kazał mu też kosić duży trawnik. Nie traktował go jak szofera, ale jak służącego do wszystkiego, jacy dawniej bywali w bogatych domach.

— Atwood ma tę młodą babkę.

Nadstawiłam uszu. Matka musiała już o tym wiedzieć, bo spokojnie przytaknęła, czyszcząc zęby wykałaczką.

— Podobno w tajemnicy przed żoną Atwooda wozi też tę babkę samochodem.

— Ojej.

— Kiedy Azuma zapytał mnie, czym zajmuje się Miss Rogers, nie wiedziałem, co powiedzieć.

Matka zaśmiała się trochę ironicznie.

— Do tego, o tym słyszałem od Atwooda, ostatnio woził też jego syna nicponia z dziewczyną, bo ten akurat wrócił do domu na wakacje. Siedzi sobie w limuzynie, dziewczyna, alkohol, a ten młody musi go wozić. Dla Azumy to na pewno nie do zniesienia.

Byłam dorastającą dziewczyną i te słowa ojca — „nie do zniesienia” — wydały mi się sugestywne, może dlatego że dopiero co poznałam Azumę.

— A ten jego syn nie powinien już żyć samodzielnie?

— Nie, to ten młodszy. Jeszcze jest na studiach.

— A rzeczywiście, jest jeszcze młodszy. Ten nieładny, cały w piegach.

Matka wyglądała, jakby odtwarzała w myślach strukturę rodziny Atwoodów.

— No, na pewno nie jest mu łatwo — dodała — ale dobrze, że ma okazję pomieszkać w takim pięknym domu.

— Ja też tak uważam.

— Nie każdemu się trafia taka okazja.

— Też mu to powiedziałem.

Rodzice zgadzali się ze sobą jak nigdy.

Niespełna miesiąc po przyjeździe do Stanów zostaliśmy całą rodziną zaproszeni na kolację do Atwoodów. Tego dnia matka pozwoliła mnie i siostrze pierwszy raz w życiu nałożyć kimona, które specjalnie na takie okazje przywiozła z Japonii, „bo może kiedyś zostaniemy zaproszeni do domu jakichś Amerykanów”. Pamiętam do dziś, że już przed wyjściem byłam podniecona nieznanym mi wcześniej zapachem i dotykiem jedwabiu. To podniecenie wzmogło się, kiedy dotarliśmy do Atwoodów. W dzieciństwie wizyta w nieznanym domu to jak pełen niespodzianek wyjazd do nieznanego kraju, a wizyta u Atwoodów naprawdę była wizytą w nieznanym domu w nieznanym kraju, więc wrażenie było jeszcze silniejsze. Poza tym po raz pierwszy zetknęłam się wtedy z kulturą zamożnych Amerykanów.

Najpierw zdziwił mnie garaż. Pan Atwood przyjechał po nas i przywiózł nas do siebie. Wjechał przez bramę i zobaczyłam przed sobą duży biały dom w stylu kolonialnym. Po lewej, jak służący, stał skromnie drugi budynek w takim samym stylu. To był garaż. My też mieszkaliśmy w białym domu w stylu kolonialnym, ale nasz był mniejszy niż ten przywodzący na myśl skromnego służącego garaż Atwooda. Wewnątrz stały cztery, a może pięć samochodów. Przypominały automobile pojawiające się w starych filmach, takie krągłe, przywodzące na myśl powozy. Wszystkie były wypolerowane, mosiężne ozdoby lśniły blaskiem starego złota. W tamtych czasach nie rozumiałam, po co komuś kilka samochodów. A do tego starych, starannie wypucowanych. Wpatrywałam się, oszołomiona takim marnotrawstwem.

Teraz już rozumiem, że dom Atwooda urządzono tak skromnie i bezpretensjonalnie, by uszanować purytańską tradycję, tak silną w Ameryce. Bynajmniej nie był luksusowy — jeden za drugim ciągnęły się pokoje umeblowane zupełnie zwyczajnymi sprzętami. Zdziwiła mnie jednak ich wielka liczba. Więcej niż jeden salon, biblioteka, duża sala projekcyjna, bo starszy syn hobbystycznie kręcił filmy na taśmie ośmiomilimetrowej. Zatkało mnie na widok pokoju, w którym była stara broń. Po otwarciu drzwi rzuciła mi się w oczy wisząca na przeciwległej ścianie flaga amerykańska, a jednocześnie dostrzegłam wystawioną na pokaz broń palną. Zupełnie jak w muzeum wyeksponowano tam na stołach i w szklanych gablotach naprawdę pokaźny i zróżnicowany arsenał. Teraz wiem, że były to antyki, ale wtedy po raz pierwszy w życiu widziałam prawdziwą broń. Była w zasięgu ręki. Zaczęłam się trząść w obawie o swoje życie. Co by się stało, gdybym się potknęła i upadła? Nie przyszło mi do głowy, że broń na pewno nie jest nabita, i chciałam po prostu jak najprędzej wyjść z tego pokoju. Nie mogłam zrozumieć, po co ktoś kolekcjonuje i pucuje do połysku stare samochody. Jeszcze mniej rozumiałam, po co ktoś hobbystycznie kolekcjonuje broń. Plecy Atwooda, który nas oprowadzał i zwykle nie robił wrażenia okrutnego człowieka, teraz nagle wydały mi się przerażające.

Z czasem zrozumiałam, że Atwoodowie byli dumni z tego, że są WASP-ami, protestantami pochodzenia anglosaskiego, i że ich rodziny były wśród pierwszych Europejczyków, którzy przybyli do Nowego Świata. Przodkowie Atwooda przyjechali dwieście lat wcześniej, a jego żona należała do Cór Amerykańskiej Rewolucji, organizacji skupiającej wyłącznie kobiety o najbardziej historycznym rodowodzie, potomkinie tych, którzy walczyli w wojnie o niepodległość Stanów Zjednoczonych. W Ameryce, gdzie szanowano ludzi z rodzin mieszkających tam od pokoleń, Atwoodowie stanowili coś w rodzaju arystokracji. Byli dumni ze swojej rodzinnej historii, którą ta zabytkowa broń symbolizowała, bo członkowie rodu walczyli w wojnie o niepodległość. Na to nakładała się duma z tego, że przodkowie Atwoodów brali też udział w kolejnych słynnych wojnach, w których uczestniczyła Ameryka, jak wojna Północy z Południem oraz pierwsza i druga wojna światowa. Dopiero później zauważyłam, że w szklanych gablotach oprócz broni umieszczono też medale.

Zastanawiałam się, gdzie na terenie tej posiadłości mieszka Tarō Azuma. Czy na poddaszu? Czy może w pokoju nad tym wielkim garażem, jak kierowca w starym filmie Sabrina, który niedawno pokazywali w kinie przy dworcu. Z pewnością miał dla siebie większy pokój niż którykolwiek w naszym domu, a do tego na pewno gustownie urządzony. Na widok atrakcyjnego Azumy zapomniałam o swoim początkowym rozczarowaniu na wieść, że jest szoferem, i próbowałam znaleźć coś romantycznego w jego codziennym życiu. Miałam nawet wrażenie, że słowo „szofer” przestało należeć do tej samej kategorii banalnych terminów co „centrala”, „kawaler” czy „delegacja”, a znalazło się zamiast tego w wonnym świecie moich wyobrażeń.

— Kto chce ramen? — zapytała matka, wstając z krzesła i sięgając po fartuch wiszący na oparciu.

— Ja — zawołał ojciec, podnosząc rękę jak uczeń podstawówki zgłaszający się do odpowiedzi.

— A ty, Minae?

Powiedziałam, że zjem tylko odrobinę. To właśnie matka zwykle nabierała późno wieczorem ochoty na ramen, dlatego sama go przyrządzała i na szczęście nie kazała mi pomagać.

— Jak Amerykanie węszą jakiś biznes, to się nad Japończykami rozpływają, ale w głębi serca uważają nas za głupków — zwrócił się do matki ojciec, gdy ta zawiązywała fartuch. — Trzeba być tego świadomym.

Miałam w szkole podobne przykre doświadczenia, więc kiwałam głową, zgadzając się z ojcem.

— I tak Atwood jest znacznie lepszy od Goldberga — stwierdziła matka. — A właśnie, przyszedł list z podziękowaniem od matki panny Sone — dodała, bo chyba akurat sobie o tym przypomniała. Nalewała wody do aluminiowego rondelka z czarną rączką.

— Tak? — ojciec okazał zainteresowanie. — To ładnie z jej strony.

— Przecież bardzo pomogliśmy jej córce.

— No tak.

— To nie ma sensu. Rodzice pomagają, a prezenty dostają dzieci.

Matka mówiła o dziewczęcym kimonie, które córka pani Sone podarowała nam z wdzięczności przed powrotem do Japonii.

— Minae, przepraszam cię, mogłabyś przynieść ten list? Leży na półce przed moim lustrem.

Pobiegłam na górę, przyniosłam list w lotniczej kopercie i podałam ojcu. Matka mieszała ramen, ale odwróciła się i kątem oka obserwowała, jak ojciec wyjmuje list.

— No i jak? Piękny charakter pisma, nie uważasz?

— Ojej, taki wymyślny, że nic nie mogę odczytać.

Ojciec bez żalu odłożył na stół plik kartek cienkiego japońskiego papieru pokrytych eleganckimi rzędami napisanych pędzlem liter. Poczułam niezadowolenie, że mam rodziców niedoceniających wyrafinowanej japońskiej kultury kaligrafii, której początki sięgały okresu Heian.

— Mnie o dziwo udało się odczytać zdanie o tym, że wysłała nam krakersy ryżowe senryō ze sklepu Irifunedō — roześmiała się matka, która od dawna je lubiła. Ojciec zawtórował jej śmiechem. Tego wieczoru dobrze im się rozmawiało.

Matka wspomniała o Goldbergu, bo zaledwie kilka tygodni wcześniej miało miejsce wydarzenie, które można było nazwać aferą służącej u Goldbergów.

W pewien weekend zadzwoniła do nas młoda kobieta nazwiskiem Sone. Na początku matka nie rozumiała, o co chodzi, aż w końcu się wyjaśniło, że to córka człowieka, którego ojciec poznał przez Goldberga. Przyjechała do Stanów tydzień wcześniej i w tej chwili mieszkała u Goldbergów, ale chciała się jak najszybciej wyprowadzić do hotelu, tylko nie wiedziała, jak jakiś znaleźć — mówiła bardzo szybko i matka nie była w stanie w pełni uchwycić sytuacji, jednak ze słów dobiegających ze słuchawki jasno wynikało, że kobieta chce się jak najprędzej wyprowadzić od Goldbergów, więc matka powiedziała, że to nie jest rozmowa na telefon i że zaraz po nią przyjedzie. Pojechałyśmy we dwie. Dom był imponujący, lepiej pasowałoby do niego określenie „posiadłość”, „pałacyk” czy „rezydencja”. Przed wejściem stały już dwie duże walizki. Pani Goldberg wyszła cała w uśmiechach i przywitała się z matką uściskiem dłoni, stojąca za nią dwudziestoparoletnia Japonka w eleganckiej garsonce miała jednak pełen napięcia wyraz twarzy i prawie się nie odzywała. Pożegnała się i wsiadła do samochodu z twarzą jeszcze bardziej napiętą. Gdy tylko ruszyłyśmy, rozpoczęła opowieść o nieszczęściach, które spotkały ją podczas tego tygodnia, raz po razie nazywając matkę „drogą ciocią”, jakby się dobrze znały.

Jej ojciec, który długo prowadził interesy z Goldbergiem, zmarł rok wcześniej. Zawsze, gdy Goldberg z żoną przyjeżdżali do Japonii, ojciec panny Sone podejmował go w restauracji Mikado w Tokio, gdzie było varieté, i w tradycyjnej herbaciarni Ichiriki w Kioto, gdzie były gejsze, więc Goldberg mówił mu, że chętnie ugoszczą jego córkę w Stanach. Jednak ojciec panny Sone umarł, zanim udało jej się przyjechać. Po jego śmierci ktoś inny zaczął prowadzić interesy z Goldbergiem, ale panna Sone sądziła, że i tak zostanie w Ameryce przyjęta z otwartymi ramionami, i przyjechała. Pani Goldberg wyjechała po nią na lotnisko, lecz ku wielkiemu zaskoczeniu dziewczyny, kiedy dotarły do domu, zaczęła ją traktować zupełnie jak służącą. Kazała jej pomagać przy odkurzaniu, praniu, prasowaniu i innych pracach domowych, a posiłki jeść w kuchni z resztą służby. Poproszono ją też, żeby korzystała z bocznych, nie frontowych drzwi. Kompletnie tym zaskoczona, postanowiła uciec, ale nie wiedziała nic o Stanach, nie miała też samochodu. No i oczywiście nie znała angielskiego. Nie wiedziała, co począć, aż w końcu wpadła na to, żeby do nas zadzwonić, bo wzięła ze sobą nasz numer na wszelki wypadek. Wychowana w zasobnej rodzinie, w której często bywali subiekci ze sklepów sprzedających kimona i biżuterię oferujący swoje towary, doznała przez tych kilka dni potężnego szoku. Przez cały czas w samochodzie i podczas wspólnego posiłku, gdy już dotarłyśmy do domu, nieustannie raczyła nas opowieścią o swoim zdumieniu i gniewie, mówiąc tak szybko, że nie udało nam się nawet wcisnąć słówka, że jej współczujemy.

— Nie ma mowy o tym, żeby pani jechała do jakiegoś hotelu. Na szczęście pokój naszej starszej córki jest wolny, więc będzie nam miło, jeśli się pani u nas zatrzyma do końca pobytu — oznajmiła matka.

Panna Sone mieszkała u nas przez dziesięć dni do powrotu do Japonii. Potok słów płynął nieustannie — gadała jak opętana. Wyjeżdżając, podarowała nam dziewczęce kimono z długimi zwisającymi rękawami z całym zestawem — spodnim kimonem i pasem. Było tak kosztowne, że mojej rodzinie nawet nie śniłoby się kupno podobnego.

Goldberg był Żydem pochodzącym z Europy Wschodniej, nuworyszem, który przyjechał do Nowego Jorku na statku pełnym emigrantów. Na początku był tak biedny, że sypiał na ławce w metrze, ale w jednym pokoleniu dorobił się dużych pieniędzy — stanowił zupełne przeciwieństwo Atwooda. Nie wiem, na czym polegały jego interesy w Japonii, ale robił ich dużo. Jego dom urządzony w nuworyszowskim stylu i znany wśród Japończyków jako „pałac Goldberga” również stanowił przeciwieństwo domu Atwooda. Po otwarciu drzwi stawał człowiek w oszałamiająco wysokim hallu wyłożonym pąsowym dywanem. Stamtąd prowadziły w górę szerokie kręte schody wyglądające, jakby za chwilę miała się na nich pojawić jakaś gwiazda srebrnego ekranu. Ukoronowanie stanowiły złote krany mające przywodzić na myśl gold z nazwiska Goldberg. Plotki głosiły, że pani Goldbergowa, Żydówka południowoamerykańska o płomiennorudych, utapirowanych włosach i przesadnym makijażu, też nie mogła się poszczycić dobrym pochodzeniem. Podobno kiedy zapraszali Japończyków, pani Goldbergowa proponowała: Let me give you a tour of the house ze swoim silnym hiszpańskim akcentem i oprowadzała gości po domu. Po zwiedzeniu licznych pokojów docierali do głównej sypialni, gdzie nad łóżkiem zuchwale królował duży obraz przedstawiający panią domu nago. Zanim goście zdążyli się otrząsnąć po tym szoku, prowadziła ich do położonej przy sypialni łazienki, gdzie dumnie wskazywała im krzykliwie ostentacyjne złote kurki przy umywalce i wannie. „Są ze złota, jak złoto w naszym nazwisku — osiemnastokaratowe” — mówiła umalowanymi na jaskrawą czerwień lśniącymi wargami, a zwiedzającym Japończykom odbierało mowę.

Mieszkałam w Stanach przez lata szkoły średniej, studiów i studiów doktoranckich otoczona Żydami, większość z moich niewielu znajomych była pochodzenia żydowskiego, ale Goldbergowie byli jedynymi znanymi mi ludźmi, którzy przypominali żywe karykatury Żydów w starym stylu.

— To jest wzór z Okinawy zwany bingata — powiedziała matka głosem pełnym podniecenia.

Starannie składała otrzymane kimono, a jej oczy błyszczały, bo było piękne i kosztowne. Panna Sone była dość pulchna, więc wtedy mogłam się w nim utopić. Zawsze na widok tego kolorowego kimona przypominam sobie, jak ta dziewczyna przybyła niespodziewanie do naszego domu. Miała ze sobą cały zestaw: spodnie cienkie kimono, pas obi, do niego paski podtrzymujące i cienką szarfę wiązaną nad pasem, cieńszy pas do przewiązania spodniego kimona, sznur, który wiąże się pod obi, rodzaj halki nakładanej pod spodnie kimono i białe skarpetki tabi, do tego eleganckie klapki zōri i torebkę. Wyobrażałam sobie, że pewnie przywiozła taką ogromną ilość bagażu w tych dużych walizkach na niecałe trzy tygodnie, bo marzyła, że wystąpi w tym kimonie na przyjęciach w rezydencji. Z jednej strony było mi jej żal, a z drugiej myślałam o tym, że Japończykom mieszkającym w Japonii nawet się nie śni, jak postrzegają ich Amerykanie. Nie wiem, jak traktowano Japończyków z klas uprzywilejowanych, którzy wyruszali w podróż dla przyjemności — przedstawicieli arystokracji albo synów elity finansowej — ale myślę, że w okresie powojennym przeciętnemu Amerykaninowi przeciętny Japończyk nie wydawał się takim samym człowiekiem. Nie dostrzegano wielkiej różnicy między Tarō Azumą a panną Sone, oboje byli po prostu Japończykami, a raczej Azjatami z Dalekiego Wschodu. Jeszcze do niedawna małżeństwa między Azjatami a białymi uważano za tabu. Nie zmieniało to jednak faktu, że panna Sone była panienką z dobrej rodziny.

Kiedy byłyśmy same w domu i gadałyśmy sobie jak to zwykle dwie dziewczyny, kierowała rozmowę na temat, który chyba ją wtedy najbardziej interesował — kwestię małżeństwa.

— Chciałabym wyjść za mąż z miłości, ale czy nie uważasz, że muszę wyjść za kogoś, kogo przodkowie co najmniej od stu lat mają wyższe wykształcenie? Inaczej na pewno byśmy się nie dopasowali. Dlatego pewnie będę musiała się zgodzić na zaaranżowane małżeństwo.

Ja odebrałam w Japonii edukację przesiąkniętą duchem powojennej demokracji, a potem przyjechałam do Ameryki, więc nigdy wcześniej nie słyszałam nic podobnego i jej słowa pozostały mi w pamięci — bardzo mnie zdziwiły, a jednocześnie zrobiły na mnie wielkie wrażenie, którego nie potrafiłam wytłumaczyć.

— To oburzające, że ją tak potraktowali tylko dlatego, że jest Japonką, ale jej oburzenie było trochę przesadne — zakończyła temat matka, stawiając przed nami po porcji ramenu. Mój był w małej miseczce.

— Rzeczywiście, może Atwood nie jest taki zły.

— Bo nie jest dorobkiewiczem.

— No tak, urodził się w bogatej rodzinie. Tak czy inaczej nie chce, żeby Azuma za bardzo się ze mną zaprzyjaźniał. Martwi się, że jak dwóch Japończyków wymieni się informacjami, Azuma może zażądać wyższej pensji albo lepszych warunków — powiedział ojciec. — Azuma pewnie chciałby się kiedyś stamtąd wyrwać, no ale jest jeszcze kwestia wizy.

— No tak.

— Nie może tak po prostu sobie odejść.

— Nie, nie może.

— No, jakoś to będzie. Bo to chyba łebski facet — podsumował ojciec, a potem mówił dalej jakby sam do siebie: — Ale jak ma tylko gimnazjum, to go pewnie żadna japońska firma nie zatrudni.

Na tym zakończył i entuzjastycznie zabrał się do jedzenia ramenu.

Żadne z nas nie zdawało sobie wówczas sprawy, że zdaniem Azumy Atwood wcale go źle nie traktował. Choć oboje, Azuma i panna Sone, byli Japończykami, ich oczekiwania wobec Ameryki całkowicie różniły się od siebie. W tym kryła się siła Tarō Azumy. Miała źródło w tym, że choćby płakał i się wściekał, w Japonii po prostu nie miał do czego ani do kogo wracać.

Jakby się zastanowić, być może miał szczęście, że właśnie takie były jego początki w Stanach. Wielu z ludzi przyjeżdżających tu szukać lepszego życia wegetowało do końca swoich dni w najniższych kręgach społecznych, jakby pełzali po dnie studni, dokąd nigdy nie docierało słońce i skąd nie mogli nawet zerknąć na to, jak żyją zwykli Amerykanie. A Azuma zatrudniony jako szofer przez bogatego człowieka — i to bogatego człowieka w rodzaju Atwooda, a nie Goldberga — miał okazję żyć z ludźmi stanowiącymi jądro amerykańskiego społeczeństwa. Miał pewnie okazję obserwować, jak mówią, jak się zachowują, jak wygląda ich codzienne życie, jak myślą i jakie mają uprzedzenia. Mógł przyswoić sobie taką konkretną i niekonkretną wiedzę, jakby znalazł się na pewien czas w jednej z prep schools, czyli ekskluzywnych szkół z internatem dla dzieci klasy wyższej. Udało mu się też zobaczyć społeczeństwo amerykańskie z lotu ptaka, co nie byłoby możliwe, gdyby pełzał po dnie studni. Ta „edukacja” niewątpliwie odegrała rolę w jego późniejszej karierze.

Oczywiście Atwood nie był prawdziwym bogaczem. W późniejszych latach głoszono, że gospodarka amerykańska podupadła, a następnie zaczęła się cudownie rozwijać i przez długi okres prosperity biła bezprecedensowe rekordy. Jak grzyby po deszczu zaczęli się pojawiać milionerzy dziesięciokrotnie zamożniejsi od zwykłych bogatych ludzi. Tarō Azuma też wykorzystał tę szansę i wzbogacił się tak, że jego majątek wielokrotnie przewyższał dorobek ludzi pokroju Atwooda. Ja jednak opowiadam teraz o okresie wcześniejszym, gdy w Stanach nie było jeszcze zbyt wielu bogaczy.

Jakiś miesiąc lub dwa później Azuma znów odwiózł ojca limuzyną, ale w samochodzie był też Atwood, więc Azuma do nas nie wstąpił. Wyszłyśmy z matką do hallu powitać ojca, a potem wróciłyśmy do aneksu śniadaniowego, zamierzając kontynuować przerwaną rozmowę, lecz on wszedł za nami do kuchni w płaszczu i kapeluszu i postawił na stole ciężką papierową torbę. Nie wyglądała na upominek. Zajrzałyśmy do niej podejrzliwie i odkryłyśmy, że zawiera taśmy Linguaphone, które ojciec pożyczył Azumie. Wyjęłam płaskie pudełka jedno po drugim.

— Co się stało? — Obie z matką spojrzałyśmy na ojca pytająco.

— Twierdzi, że już się ich nauczył na pamięć — odpowiedział ojciec, zdejmując kapelusz i rozpinając płaszcz. Mówił z dumą, jakby to była jego zasługa.

— Coś takiego!

— Mówi, że przepisał też sobie podręcznik, więc oddaje wszystko, bo może komuś innemu się przyda. Zaskoczył mnie.

Spojrzałyśmy na siebie z matką.

Naprawdę nauczył się tego wszystkiego na pamięć? Patrząc na stos taśm na stole, przez chwilę trudno mi było w to uwierzyć, ale potem przypomniałam sobie Tarō Azumę i pomyślałam, że faktycznie mogło tak być.

— Naprawdę pilnie się uczy — powiedział ojciec.

Sam też w młodości był pilnym uczniem. Za pazuchą taniego bawełnianego kimona nosił książki. Czasem któraś wypadała, a kiedy się schylał, żeby ją podnieść, wypadały kolejne. Gdyby okoliczności mu sprzyjały, na pewno wiódłby szczęśliwsze życie jako jakiś uczony. Może przez te wspomnienia z młodości bardzo lubił ludzi, którzy się pilnie uczyli. Niewiele się pod tym względem spodziewał po mnie i Nanae. Po części czuł, że odziedziczyłyśmy po matce charakter i umiejętność cieszenia się życiem, toteż przestał naciskać, a przy tym — jako człowiek tradycyjny — nie miał wielkich oczekiwań wobec córek. Był święcie przekonany, że to mężczyźni powinni się uczyć. Dlatego powiedzenie, że ktoś się pilnie uczy, było w jego ustach wielkim komplementem, tak samo jak stwierdzenie, że ktoś wygląda na inteligentnego.

Ojciec poszedł na górę się przebrać, a po powrocie opowiadał dalej. Ponieważ pokój Azumy był oddalony od pokojów innych domowników, nocami słuchał na okrągło taśm, korzystając ze starego magnetofonu pożyczonego od Atwooda, aż nauczył się ich na pamięć. Mógł sobie na to pozwolić, bo jako szofer miał możliwość zdrzemnąć się w ciągu dnia. Kiedy ojciec wyraził swój podziw, Azuma oznajmił, że dużo ciężej pracował nad przygotowaniem do pisemnego egzaminu na prawo jazdy zaraz po przyjeździe do Stanów.

— Podobno bał się, że jak obleje, Atwood odeśle go do domu, więc zdeterminowany nauczył się angielskiego z podręcznika z przepisami ruchu drogowego. Wszystkie słówka sprawdzał w słowniku.

Akurat sama chodziłam wtedy w szkole na kurs prawa jazdy i uczyłam się do egzaminu z tych przepisów. Był to jedyny podręcznik, jaki potrafiłam zrozumieć od początku do końca na moim ówczesnym poziomie znajomości angielskiego, ale wydawał się niezwykle prozaiczny — zawierał informacje w rodzaju, ile stóp przed skrzyżowaniem należy włączyć kierunkowskaz i jak postępować, kiedy się jedzie za szkolnym autobusem. Teraz wydaje mi się oczywiste, że ludzie, którzy dopiero co przyjechali do Ameryki, uczą się angielskiego, zaczynając od egzaminu na prawo jazdy, jednak wtedy wierzyłam, że literatura jest najwyższym dobrem i nauka języka powinna polegać na czytaniu klasycznej literatury ze słownikiem. Sama czułam niechęć do angielskiego i dlatego nie uczyłam się go w ten sposób, ale byłam przekonana, że tak należy to robić. Poznawanie angielskiego poprzez czytanie ze słownikiem podręcznika zawierającego przepisy ruchu drogowego wydawało mi się jakieś niedorzeczne.

Ojciec okazał większe zrozumienie.

— Przecież nigdy nie uczył się systematycznie angielskiego, więc nawet nie wie, od czego zacząć. Pomyślałem, że pożyczę mu podręcznik, z którego sam się kiedyś uczyłem.

— A nie jest za stary? — zapytałam. Wydawało mi się, że dawanie Azumie takiej zniszczonej książki będzie niegrzeczne i nie na miejscu.

— Angielski od tamtego czasu się nie zmienił.

Minęło kilka kolejnych miesięcy.

Nagle się okazało, że Tarō Azuma pracuje w firmie ojca i naprawia tam aparaty fotograficzne. Strasznie mnie to zdziwiło, bo nie wiedziałam, kiedy i jak to wszystko zaaranżowano. Oddział był jeszcze wtedy mały, ojciec jako szef miał w wielu sprawach wolną rękę i pewnie dlatego udało mu się przekonać centralę do zatrudnienia człowieka spoza firmy. Myślę, że pewnie od tamtego czasu firma ojca zaczęła też sponsorować wizę pracowniczą Tarō Azumy.

— A Atwood nie miał nic przeciwko temu? — zapytała matka, kiedy rozmowa zeszła na ten temat.

— Aaa, jego żona dowiedziała się o tamtej kobiecie. I że Azuma ciągle ją woził. Dlatego stosunki między nimi się popsuły. Nie chciała w domu kogoś, kto wiedział o całej sprawie. Atwood też nie narzekał, że Azuma zrywa umowę. Kiedy ten powiedział, że chce odejść, raczej się ucieszył. Dał mu nawet na pożegnanie starego żółtego chevroleta corvair.

— No, no, nieźle sobie pozwala — matka skomentowała to typowe męskie zachowanie z pogardliwym uśmiechem.

— A poza tym Atwood nie zatroszczyłby się o jego przyszłość, choćby Azuma długo u niego pracował.

— No bo jednak najlepiej, żeby Japończyk pracował w japońskiej firmie.

Ojciec był w dobrym humorze, więc matka starała się wprawić go w jeszcze lepszy.

— Na początku trzeba będzie go cierpliwie szkolić, ale na pewno niedługo będzie mógł sam sobie radzić z prostymi naprawami.

Czułam się zawiedziona, że Tarō Azuma z „szofera” zmienił się w kogoś pracującego w firmie ojca. Uważałam wtedy, że w życiu szofera kryje się możliwość jakichś nieoczekiwanych wydarzeń, natomiast kogoś zajmującego się naprawą aparatów w firmie ojca nie mogło spotkać nic nieoczekiwanego, nic poruszającego, choćby takie życie wywrócić na lewą stronę, postawić na głowie, posiekać czy przepuścić przez maszynkę. Przedtem byłam rozczarowana na wieść, że jest szoferem, ale teraz czułam się zawiedziona, wyobrażając sobie, jak siedzi w rażącym świetle jarzeniówki i przykręca śrubokrętem malutkie śrubki. Za to ojciec na pewno uważał, że zrobił Azumie wielką przysługę. Były to czasy, kiedy dolar był wart trzysta sześćdziesiąt jenów, a dochód narodowy Japonii stanowił jedną szóstą dochodu Stanów Zjednoczonych. Ktoś, kto nie urodził się w zasobnej rodzinie, nie miał szansy dotrzeć do Ameryki. Ludzie, których wysyłano na kontrakty, aby naprawiali japońskie wyroby, byli „ludźmi wybranymi”, stanowili prawdziwą elitę. Każdy pracownik był na wagę złota, więc wszyscy musieli być oddani pracy, mieć duże umiejętności i przynajmniej łamany angielski. Musieli też być taktowni, by utrzymać dobre stosunki międzyludzkie w niewielkiej firmie, a przede wszystkim odporni psychicznie, by móc spędzić kilka lat za granicą bez powrotu do kraju, nawet kiedy umarli rodzice albo dom rodzinny się spalił. Nasza rodzina zawsze poznawała tych „wybranych” nowo przybyłych. Jedni przyjeżdżali po skończeniu gimnazjum i przepracowaniu w Japonii kilku lat, inni pokończyli liceum i pracowali wcześniej w kontroli jakości. Dlatego nazywano ich wszystkich „technikami”, nie „majstrami”. Sprzedaż aparatów rosła i w oddziale firmy zawsze brakowało rąk do pracy. Mimo to firma robiła trudności, gdy ojciec nagle zapragnął zatrudnić kogoś „na miejscu” — zamiast kogoś, kto zostałby przysłany w tym celu z Japonii — i to w dodatku człowieka, który nie wiadomo skąd się wziął. Żeby zatrudnić Tarō Azumę, ojciec musiał wykazać wynikające z tego korzyści dla firmy: zamierzał mu płacić połowę tego, co ludziom przysłanym z Japonii, nie trzeba było się martwić, że nie zna dostatecznie angielskiego i czy aby na pewno zaadaptuje się do życia w Stanach. Nie można się dziwić, że zdaniem ojca robił Azumie przysługę.

Oczywiście korzystała na tym wszystkim głównie firma.

Jest wielu ludzi o bystrych umysłach, którzy są niezdarni, ale w przypadku Tarō Azumy bystry umysł szedł w parze z wielkimi zdolnościami manualnymi. Ktoś mi wtedy powiedział, że w Japonii nowy pracownik spędzał pierwsze pół roku wyłącznie na polerowaniu obiektywów pod okiem starszego kolegi. Bardzo mnie to zaskoczyło. W Ameryce jednak firma nie mogła sobie pozwolić na takie powolne szkolenie, dlatego Azumie ciągle zlecano nowe zadania, na czym wiele korzystał. Przez dłuższy czas spodziewano się, że uda mu się wykonać może połowę pracy, którą zlecano pracownikom z Japonii, jednak on po niecałym roku nauczył się już wykonywać wszystkie naprawy. Ludzie mówili, że wyjaśnienie musi się kryć w jego przeszłości.

Pewnego dnia ojciec powiedział do matki:

— Jego koledzy twierdzą, że co prawda sam nic o tym nie mówi, ale musiał chyba kiedyś być jakimś mechanikiem. Jednak za szybko się uczy jak na kogoś, kto niby nic nie umiał.

— To dlaczego nic nie mówi?

— Pewnie nie chce o tym opowiadać.

— O tym, że był mechanikiem?

— Sam nie wiem. Zdaje się, że nie chce mówić o niczym, co robił wcześniej w Japonii.

Wszystkich najbardziej zaskoczył angielski Azumy. A raczej nie jego angielski, ale entuzjazm, jaki wkładał w naukę języka. Azuma był młodszy od innych pracowników i przez prawie rok mieszkał z amerykańską rodziną, nic więc dziwnego, że mówił trochę lepiej niż inni. Zadziwiający zapał, z jakim się uczył — jakby go nie obchodziło, co inni o tym pomyślą — to było coś, co przerosło oczekiwania ojca. Od kiedy Azuma zaczął pracować w japońskiej firmie, mógł od rana do wieczora posługiwać się wyłącznie japońskim, lecz podczas napraw w jednym uchu miał zawsze słuchawkę, przez którą słuchał radia, i powtarzał jakieś słówka. Podczas przerw na lunch odrabiał lekcje z kursów wieczorowych. Ojciec zachęcał wszystkich do uczęszczania na te kursy — były pomyślane dla ludzi mających trudności z czytaniem i pisaniem i oferowane także z myślą o imigrantach. Jeśli ktoś się na nie zapisał, pozwalano mu wcześniej wychodzić z pracy. Z największym entuzjazmem chodził na te kursy Tarō Azuma, najmłodszy stażem pracownik, któremu angielski był najmniej potrzebny. W firmie wymagano jedynie znajomości języka koniecznej w codziennym życiu, jednak jemu nie wiadomo kiedy zaczęto zlecać zadania związane z angielskim. Po kilku miesiącach już nie tylko odbierał telefony, ale nawet odpowiadał na listy. Przestano jak dotąd za każdym razem biegać do szefa, gdy trzeba było przekazać komuś coś bardziej skomplikowanego, i zlecano wszystko Tarō Azumie.

Podobno czasami prosił ojca o poprawienie tego, co pisał.

— Nauczył się zupełnie sensownie pisać. Naprawdę pilnie się uczy. Te lenie w Dziale Eksportu w Tokio mogłyby się od niego niejednego nauczyć.

Ojciec był pełen podziwu, ale ja w głębi serca się buntowałam. Czułam bowiem, że może karci mnie za to, że ignorując naukę angielskiego, czytam wyłącznie japońskie powieści. Na szczęście ojcu nie przyszło do głowy, żeby porównywać własną córkę do tego człowieka. Po prostu czuł dla niego podziw.

— Nanae miała chyba jakąś listę słówek? — zapytał ojciec.

— Uhm. Vocabulary cards.

— O, właśnie. Co się z nimi stało? Wzięła ze sobą do Bostonu?

— Nie, leżą w jej pokoju.

Pokój Nanae był na drugim piętrze na poddaszu.

— To przynieś je na dół, dobrze? Chciałbym je dać Azumie.

Wiedziałam, że siostra jest przywiązana do wszystkiego, z czym łączyły się jakieś wspomnienia — mogła to być nawet chusteczka do nosa — i od razu wyobraziłam sobie jej nadąsaną twarz, którą co dzień widywałam w dzieciństwie.

— Ale tato, czy pan Azuma nie wolałby nowego zestawu słówek?

— Nie, po co ma niepotrzebnie wydawać pieniądze?

A potem zwrócił się do matki:

— Ten człowiek daleko zajdzie. — I z dumą dodał: — Firma zrobiła na nim świetny interes.

Tarō Azuma nie był towarzyski.

— Pan Azuma bardzo dziwnie się zachowuje — oznajmiła Mrs. Cohen, Japonka z krótkimi brązowawymi włosami, która była sekretarką ojca i zajmowała się księgowością. Chętnie dostarczała nam informacji o Azumie.

Mówiąc wprost, Mrs. Cohen była osobą nieskomplikowaną, a może należałoby powiedzieć, że nie miała „bogatego życia wewnętrznego”. Ale wówczas nie uświadamiałam sobie tego wyraźnie. Dopiero kiedy dorosłam, zrozumiałam, że to nic złego i że tego typu ludzie są bardzo liczni i często dobrzy. Wtedy tylko instynktownie wyczuwałam przez skórę, że w ogóle się nie rozumiemy, nie umiałam sobie jednak wytłumaczyć dlaczego i to uczucie wywoływało pewien dyskomfort. Mrs. Cohen była bystra, miała dobry charakter i dar opowiadania, więc męczyły mnie wyrzuty sumienia, że tak się czuję w jej obecności.

Stosunki międzyludzkie są asymetryczne, toteż wyobrażam sobie, że Mrs. Cohen pewnie rzadko doznawała tego rodzaju dyskomfortu. Po przyjeździe z prowincji do Tokio pracowała jako maszynistka znająca angielski, poznała amerykańskiego biznesmena żydowskiego pochodzenia, który fascynował się Japonią, wyszła ze niego za mąż i przyjechała do Stanów. Myślę, że chętnie z nami rozmawiała, bo tak jak ona czuliśmy, że nasz dystans do Japonii się zwiększa. Mrs. Cohen miała do nas stosunkowo niedaleko samochodem, dlatego w weekend czasami wpadała nieoczekiwanie po południu, oznajmiając na przykład: „Dzień dobry. Dave właśnie zabrał chłopców na łyżwy”. Siadała na kanapie z ćmiącym papierosem w palcach z pomalowanymi na czerwono paznokciami — jej jedynym ukłonem w stronę mody — i przez jakąś godzinę gawędziła z ojcem o sprawach, o których nie mogli rozmawiać w firmie.

Nie wiem, na ile dobrze się z ojcem rozumieli, jednak nigdy nie brakowało im tematów.

— To jest właśnie niedobre u Japończyków — mówiła na przykład.

— No tak, ale niektórzy nie znają tutejszej sytuacji. To jest duży problem.

— Faktycznie. Ma pan rację.

Kiedy ojciec narzekał na centralę, zawsze brała jego stronę, a wtedy podniecał się jeszcze bardziej. „Taka pozbawiona uczuć kobieta nie jest w ogóle w guście taty” — oświadczyła kiedyś matka za jego plecami, ale ojciec zawsze wpadał w dobry humor, kiedy przychodziła Mrs. Cohen. Wydmuchiwała dym z papierosa w stronę sufitu i mówiła, co myśli. Sprawiała wrażenie prawdziwej kobiety pracującej. „Trudno uwierzyć, że to córka właściciela kutra z północno-wschodniej Japonii” — mówiła matka. Podobno Mrs. Cohen sama sprzedawała i kupowała akcje i nieźle na tym zarabiała. Na pewno pracowała dlatego, że lubiła, a nie dlatego, że dochody męża nie wystarczały im na utrzymanie. Poza tym chociaż narzekała na Japonię, pewnie chciała zachować związek z krajem i mówić po japońsku. Jej synowie byli wtedy jeszcze mali, ale mogła pracować, bo od rana przychodziła do nich czarnoskóra służąca.

Podawałam herbatę, krakersy ryżowe i mandarynki. Będąc samotną dziewczyną, niemającą szkolnych koleżanek, z wielkim zainteresowaniem przysłuchiwałam się rozmowom dorosłych. Szczególnie ciekawiły mnie plotki o dziwaku Tarō Azumie.

— Wynajął sobie pokój z dala od innych — powiedziała lekko podekscytowana Mrs. Cohen.

Japonia była wtedy biednym krajem, więc szef i wiceszef oddziału dostawali dodatek mieszkaniowy jako „reprezentujący” firmę na kierowniczych stanowiskach, lecz zwykli pracownicy, szczególnie ci bez dodatku rodzinnego — bo przyjechali bez rodziny albo byli kawalerami — otrzymywali pensję w wysokości odzwierciedlającej biedę rodzinnego kraju. W Nowym Jorku, gdzie ceny były wysokie, nierzadko mieszkali we dwóch lub trzech. Przyjęło się, że nowo zatrudnieni niemający jeszcze samochodu wprowadzali się najpierw do kolegów, bo czuli się samotni i niepewni. Kiedy Tarō Azuma rozpoczął pracę w firmie ojca, wszyscy wiedzieli, że jako „lokalnie zatrudniony” ma bardzo niską pensję. Akurat jeden pracownik szukał współlokatora i spodziewano się, że zamieszkają razem. Ale Azuma samodzielnie wynajął tani pokój w suterenie od pewnej starej Amerykanki. Dom był położony daleko od mieszkań innych pracowników, niedaleko nas. Mógł tam zamieszkać dzięki samochodowi, który podarował mu Atwood.

— Ta babcia, od której wynajął, jest strasznie gadatliwa — mówiła ojcu Mrs. Cohen.

Podobno przyjechała tu jako dziecko irlandzkich imigrantów i zaczęła życie w Stanach, stojąc całymi dniami na podwórzu za restauracją na Manhattanie i otwierając na zimnym wietrze ostrygi. Kiedy się tam do niego dzwoniło, babcia odbierała i mówiła „Halo” takim zachrypniętym głosem, jakby dobiegał z dna piekieł, więc normalny Japończyk obawiał się zadzwonić.

— Podobno on tak woli. Nie musi być towarzyski. Chodzi pilnie na te kursy wieczorowe, bo dzięki temu nie musi spędzać tylu wieczorów z kolegami.

— No tak — kiwał głową ojciec, który sam nie przepadał za spotykaniem się wieczorami z kolegami z pracy.

— Czasami w weekendy chodził pograć z nimi w golfa, ale podobno zmęczyła go konieczność odmawiania za każdym razem, kiedy po golfie chcieli iść na drinka. Do tego nie pije.

— Rzeczywiście nie pije. Nie może pić?

Ojciec uważał za przedziwne, że Azuma dalej nie pije, choć już nie jest szoferem.

— Hm, kto wie.

— W każdym razie to się rzadko zdarza.

— I zamierzał zrezygnować z gry w golfa…

— Na co komu golf?

Ojciec, który uważał za przekleństwo fakt, że pracuje w korporacji, konieczność gry w golfa traktował tak samo. Mrs. Cohen mówiła dalej, kompletnie ignorując reakcję ojca:

— Ale kiedy go niedawno zaprosiłam, mówiąc, że wybieramy się pograć z Davem, chętnie przyszedł.

— Coś takiego!

— Nie ma pieniędzy, a i tak gra z zapałem. I tak jak w angielskim, robi wielkie postępy.

— Dlaczego zapalił się do czegoś takiego?

Mrs. Cohen znów zignorowała reakcję ojca.

— Ma chyba talent sportowy.

W tamtych czasach Mrs. Cohen najlepiej rozumiała Tarō Azumę. Jemu też chyba odpowiadało to, że jako żona Amerykanina była traktowana trochę jak obca przez innych Japończyków, więc to do niej zbliżył się najbardziej. Może jako ktoś, kto nie chciał, by wtrącano się w jego prywatne sprawy, czuł się swobodnie przy tej nieskomplikowanej osobie. Później też utrzymywali kontakt i kiedy Tarō Azuma zniknął z naszego życia, głównie Mrs. Cohen dostarczała nam o nim wiadomości.

— Azuma to dziwak.

Tak mówili mi pod nieobecność rodziców dwaj dwudziestoparoletni technicy z działu aparatów fotograficznych zwani przez wszystkich Yaji i Kita. Naprawdę nazywali się Yajima i Kitano. Zawsze robili wszystko razem. Nie byli żonaci. „Mój mąż do żadnej pracy w domu niezdatny” — mówiła matka tak radosnym głosem, jakby proszenie mężczyzn o przysługi było jej hobby. — „Nie wpadliby panowie pomóc?”. „Oczywiście, proszę pani” — odpowiadali i zaraz przycinali jabłonie w ogródku albo malowali sufit. Matka zapraszała ich świadoma, że ma młodą córkę, oni też traktowali mnie jak młodą pannę, przez co czułam się niezręcznie i przed ich przybyciem długo wybierałam przed lustrem ubrania i zmieniałam fryzury. Matka zdecydowała się właśnie na nich dlatego, że byli tacy porządni i mało interesujący. Kiedy stawali jeden przy drugim w koszulkach polo stanowiących weekendowy mundur pracowników japońskich firm i podkreślających ich wąskie, opadające ramiona, wyglądali dla mnie tylko jak para identycznych żołędzi. Ich twarze też zdawały się identyczne. To oni powiedzieli mi, że Tarō Azuma w pracy jednym uchem słucha radia.

— Zawsze ma w kieszeni pełno karteczek z angielskimi słówkami.

To musiały być te karteczki Nanae.

— Jak ktoś jest taki zapalony do nauki, psuje wszystkim humor. Trudno żartować podczas pracy.

— Ale słucha naszych dowcipów.

— Tak, tak, śmieje się.

Nie dawał im innych powodów do narzekań.

— Mówię pani, to wariat! — perorował Irie donośnym głosem, który słychać było w całym domu. Był około trzydziestki, tak zwany nowojorski kawaler, to znaczy kawaler tymczasowy, bo żona została w Japonii. Pracował w dziale mikroskopów. Na jego twarzy została jeszcze jakaś nieujarzmiona uroda, której nie przytłumiła praca w firmie. Miał szorstki, męski sposób mówienia pasujący do tej twarzy, co pewnie przypadło do gustu matce, bo kiedy przychodził, ożywiała się i była bardzo miła. Mnie też ciągnęło jakoś wtedy do salonu. Irie miał urok, którego nie mieli łagodni Yaji i Kita. Kiedy ojca nie było, rozwiązywał mu się język.

— Czy to aby na pewno Japończyk? Nie żre ryżu, tylko sam jogurt. Jogurt, wyobraża pani sobie?

Pan Irie siedział na kanapie i pił budweisera prosto z puszki.

— Skąd pan to wie? Był pan u niego? — zapytała matka, splatając palce. Siedziała na podłodze przy niskim stoliku do kawy jak na macie tatami w Japonii.

— Nie, w jeden weekend całą paczką nas młodych go najechaliśmy. Żeby zobaczyć, gdzie mieszka.

— Coś takiego!

— No i okazało się, że korzysta z kuchni tej jędzy. Ma w lodówce swoją półkę. Stały tam rzędem same jogurty. Nic innego.

— Coś takiego! — Matka otworzyła szeroko oczy ze zdziwienia.

— A jak pani myśli, co robi, jak mu się zachce trochę mięsa?

— Nie wiem. Co? — Matka pokręciła głową z lekkim uśmiechem.

— Wie pani, są te parówki do hot dogów, nie? Wyjmuje taką jedną z paczki, niesie pod kran, ogrzewa pod gorącą wodą i żre. Mówi, że nie musi wtedy używać patelni.

— Ohyda! — zawołałam piskliwie, wtrącając się w rozmowę.

— No nie?! Ohyda! — Pan Irie odwrócił się do mnie i udał, że podgrzewa pod kranem trzymaną w palcach parówkę.

— Fuj! — Tym razem matka się skrzywiła. A potem zapytała tonem, który mógł oznaczać i drwinę, i podziw: — Dlaczego on je tylko takie niesmaczne rzeczy?

— Pewnie żal mu forsy, ale bardziej żal mu czasu.

— Czasu?

— No bo chce się ciągle uczyć angielskiego.

— Ale to jednak chyba lekka przesada?

Pan Irie powiedział, że ponieważ na lunch Azuma zamawia takie same kanapki jak wszyscy, nikt nie wiedział, że w domu ucieka się aż do takich środków.

— Nigdy nie wiadomo, co myśli. Wie pani, ja nie lubię takich gości.

Potem zwrócił się do mnie:

— Minae, tylko się w nim nie zakochaj.

Odwróciłam się od niego, udając, że nie słyszę.

Tarō Azuma był u nas w domu dwa czy trzy razy w towarzystwie innych pracowników niedługo po rozpoczęciu pracy w firmie ojca, ale pamiętam tylko, że wmieszał się w grupę i miał nieprzystępny wyraz twarzy. Było tam kilka osób, które znały mnie i siostrę od dzieciństwa, więc wszyscy zwracali się do nas poufale. On też poszedł raz za ich przykładem i poprosił: „Minae, moja droga, przepraszam, ale czy nie dałabyś mi herbaty?”. Zrobiło mi się głupio, że podałam piwo komuś niepijącemu, zaskoczyły mnie jednak te jego niespodziewanie poufałe słowa i to utkwiło mi w pamięci.

Pierwszy raz rozmawiałam z nim podczas przyjęcia gwiazdkowego, które co roku organizowaliśmy dla nieżonatych pracowników oraz dla tych przebywających w Stanach bez żon. Jako „zatrudniony lokalnie” Tarō Azuma też został zaproszony. Byłam w ostatniej klasie liceum, moja siostra Nanae, będąca na drugim roku studiów w konserwatorium, też przyjechała do domu ze swoim ówczesnym chłopakiem. Rozłożony na całą długość stół wypełniał jadalnię i był zastawiony wszystkimi naczyniami, jakie mieliśmy w domu. Stały na nim rzędy potraw — stanowiąca specjalność matki mieszanka japońsko-zachodnia, którą przygotowywała, powtarzając: „Jednak najlepsze wodorosty konbu są ze sklepu Koguraya”. Na stole stały między innymi flądra w wodorostach, smażone kawałki kurczaka w panierce, rostbef i sałatka z jabłek. W tle jak co roku rozlegały się przynajmniej raz ulubione utwory ojca: Kreisler grający Brahmsa czy White Christmas