69,90 zł
Autorka wielokrotnie nagradzanej powieści „Goodbye, Vitamin” powraca z nową książką: jak daleko możesz się posunąć, by ukształtować własne przeznaczenie? Porywająca historia amerykańskiej tożsamości, która obejmuje trzy pokolenia jednej rodziny i stawia pytanie: co sprawia, że jesteśmy tym, kim jesteśmy? I jak nieunikniona jest nasza przyszłość?
Powieść „Prawdziwi Amerykanie” rozpoczyna się u progu Y2K w Nowym Jorku, kiedy dwudziestodwuletnia Lily Chen, bezpłatna stażystka w prestiżowej firmie medialnej, poznaje niejakiego Matthew. Matthew jest jej całkowitym przeciwieństwem: to beztroski i atrakcyjny mieszkaniec Wschodniego Wybrzeża, a przede wszystkim spadkobierca ogromnego imperium farmaceutycznego. Lily natomiast wychowała się w Tampie, jest jedynym dzieckiem pary naukowców, którzy uciekli przed rewolucją kulturalną Mao i nie ma grosza przy duszy. Mimo to Lily i Matthew zakochują się w sobie.
W 2021 roku piętnastoletni Nick Chen ma poczucie, że nigdy nie pasował do odizolowanej wyspy w stanie Waszyngton, gdzie mieszka ze swoją matką, Lily. Nie może pozbyć się wrażenia, że ona coś ukrywa. Nick wyrusza wreszcie na poszukiwanie biologicznego ojca, ale podróż może przynieść więcej pytań niż odpowiedzi.
W tej niezwykle ciekawej, przejmującej książce Rachel Khong porusza kwestie klasowości i dążenia do celu, rasy i widoczności, a także rodziny i dziedziczenia – to opowieść o zaufaniu, przebaczeniu i ostatecznym powrocie do domu.
„Prawdziwi Amerykanie” to żywiołowa, nakreślona z rozmachem powieść, która stawia pytania o to, czy o ludzkim losie decyduje przeznaczenie, czy też może sami go kształtujemy, a jeśli tak, to kto dokładnie nadaje naszemu życiu kształt? Czy można przełamać uwarunkowania genetycznej przeszłości?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 519
Rok wydania: 2025
Mojej rodzinie
Podobnie jak wy, wychowałem się w instytucji śnienia.
CAMERON AWKWARD-RICH
PEKIN, 1966
ONA SIĘ NIE BOI,ale on tak. Stoją w ciemności przed szklaną gablotą ze starociami. Kamień pisarski z czasów dynastii Ming. W rogu rzeźbiona chryzantema. Malowidło z okresu dynastii Song ostemplowane rubinowoczerwonymi pieczęciami kolekcjonerskimi. A na jedwabnej poduszce, tak niewielkiej, że łatwo ją przeoczyć, starożytne nasiono lotosu owiane legendą.
Oto historia: dawno, dawno temu pewnej nocy z nieba zstąpił smok i upuścił to nasiono wprost na otwartą dłoń cesarza. Doradcy zgromadzili się wokół władcy, by je obejrzeć. „Co za szczęśliwy traf!” – stwierdzili. To nasiono spełni największe życzenie cesarza. Ten jednak nieszczęśliwie zmarł tej nocy, rozmyślając nad tym, co wybrać. Mógł poprosić o nieśmiertelność.
Kobieta wyciąga z plecaka młotek. Z całej siły uderza w taflę. Szkło pęka z pięknym, czystym dźwiękiem. Szybko zabierają się do pracy, zabezpieczają zabytki. Starają się uchronić je przed zniszczeniem przez Czerwoną Gwardię – akt protestu, drobny, przeciwko ruchowi, z którym kobieta nie ma najmniejszych szans.
Nasiono nie robi wrażenia, jest tak stare, że wygląda jak kamyk. Ona jednak wie, że zawiera w sobie całą przyszłość: korzenie, łodygi, liście, kwiaty, aż po kolejne nasiona – wszystko to zaszyfrowane, tak jak ona. Jej serce pompuje krew, płuca wciągają powietrze, kobieta śpi, budzi się, je, wydala. Czy jej życie będzie długie, czy krótkie? Zastanawia się, co wybrała i co ją wybrało. Lubi zapach gardenii, ale nie woń szminki. Nie przeszkadza jej deszcz. Jest zakochana, co wydaje jej się zarazem łatwe i trudne, pierwotne i nieuchwytne – jak znikanie i wieczność w tym samym czasie. Chce zapytać każdą napotkaną osobę: Czy ty też tak czujesz?
– Pospiesz się – mówi jej towarzysz.
Drzwi trzaskają głośno. Ktoś tu jest. Kroki, coraz bliżej. Oboje uciekają.
Na zewnątrz kobieta otwiera pięść. Na jej krwawiącej dłoni spoczywa skradzione nasiono. Ta historia to tylko fikcja. A jednak dlaczego życzenie nie miałoby właśnie jej przypaść?
CZĘŚĆ PIERWSZA
~
Lily
ROZDZIAŁ 1
1999
BUDZIK ZADZWONIŁ O SIÓDMEJ i jak zwykle wybrałam drzemkę. Kiedy obudziłam się ponownie, wciąż była siódma. Od czasu do czasu zdarzały mi się takie przestoje w egzystencji. Za każdym razem, gdy próbowałam wyjaśnić to uczucie, napotykałam nierozumiejący wzrok, więc dałam sobie spokój. Odnosiłam w takich momentach wrażenie, że czas nie płynie. Sekundy nie mijały jak zazwyczaj, a ja byłam uwięziona w danej chwili – nie mogłam przenieść się dalej niż o minutę czy dwie.
Lustro w łazience, białe od pasty do zębów, pokazywało moje odbicie. Na policzku od poduszki odcisnęły mi się bruzdy. Przejechałam palcami po wgłębieniach. Drobinki pasty do zębów przeniosły mnie na chwilę do potrząśniętej szklanej kuli ze śniegiem.
W kuchni te same muchy krążyły wokół zlewu, a może były one nowe – potomstwo poprzednich. Debbie nigdy nie myła naczyń, a jej wysmarowany szminką kubek balansował na krawędzi zlewozmywaka niczym wyzwanie, by poruszyć tę kwestię. Ostrożnie zjadłam kawałek tostu z dżemem jagodowym. Grzanka chrupała jak zawsze. Odrobina owocowej masy spłynęła mi na policzek, a kiedy ścierałam ją z twarzy, usunęłam ze skóry też trochę różu. Teraz miałam lukę w kolorycie twarzy. Oznaczało to, że trzeba będzie poprawić makijaż, ale z ulgą stwierdziłam, że prawa fizyki nadal obowiązują.
Na zewnątrz podejrzliwie przyglądałam się otoczeniu, jakby to był sen, z którego zaraz się obudzę. Jak wszyscy, niedawno obejrzałam Matrix. Czy tak źle byłoby odkryć, że dotychczasowe życie lub jakaś jego część to iluzja – wysoce realistyczna symulacja zaawansowanego społeczeństwa? Właściwie mogłoby to przynieść ulgę.
Na dole pani Chin uzupełniała zapasy breloczków w swoim sklepie z pamiątkami. Kłóciła się z panem Pengiem, właścicielem sąsiedniego salonu. Na mój widok przerwali sprzeczkę.
– Lei hou, Lily – powiedziała pani Chin, wymawiając moje imię jak „li li”. Nauczyła mnie dokładnie trzech słów po kantońsku: Lei hou ma? Jak się masz?
– Lei hou ma! – odparłam. – Wszystko w porządku – dodałam po angielsku.
Włosy pani Chin, świeżo po trwałej ondulacji, mieniły się kasztanowymi pasemkami – to dzieło pana Penga. Z plastikowej torby z wesołą buźką pani Chin wyciągnęła bułeczkę. Dotarł do mnie słodki drożdżowy aromat. Może mam na taką ochotę? Potrząsnęłam głową. Nie dzisiaj.
Dzwonek na drzwiach kawiarni zabrzęczał cicho. Zamówiłam tę samą latte co zawsze – latte, której nie powinnam kupować, bo nie zarabiałam pieniędzy. Usiadłam, żeby ją wypić. Ciemnowłosy mężczyzna trzymał bajgiel przy buzi dziecka, czekając, aż maluch ugryzie kęs. Podążyłam za jego spojrzeniem na nowojorską ulicę, gdzie nic nie wydawało się niezwykłe: ludzie, gołębie, worki ze śmieciami. Trzymając spokojnie bajgiel, ojciec błądził myślami. Pamiętałam takie spojrzenie mojej matki, gdy byłam mała – nie znosiłam go. Jak śmiała myśleć o czymkolwiek innym niż o mnie?
Ojciec i dziecko zaczęli rozmawiać w jakimś obcym języku, którego nie umiałam rozpoznać. Mężczyzna nagle się odwrócił i przyłapał mnie na gapieniu się na nich. Spuściłam wzrok, czując, jak czerwienieją mi uszy.
Kawiarnia rozbrzmiewała zwyczajnymi dźwiękami: niskim szumem spienianego mleka, szelestem papierowych torebek, do których wsuwano wypieki. Mężczyzna po pięćdziesiątce, typ biznesmena z Wall Street, głośno jadł ciastko i zerkał na pager. Wróciłam do kasy, by zamówić kawę, którą codziennie przynosiłam szefowi. Ciemno palona, z dodatkiem dwóch różowych saszetek słodzika Sweet’N Low, rozjaśniona półtłustym mlekiem aż do uzyskania „koloru Halle Berry” – poinstruował mnie z dumą pierwszego dnia, jakby wcale nie powiedział niczego zdrożnego.
Pokonując cztery przecznice dzielące mnie od biura, wymijałam odzianych w wędkarskie kapelusze turystów z plecakami i czerwonymi torbami z outletu. Poruszali się powoli, twarze mieli ogłupiałe z podziwu. Ja szłam szybko, pewnym krokiem, ściskając kubek z kawą, która parzyła mnie przez tekturową opaskę, dumna, że jestem uodporniona na krajobraz miasta, który wzbudzał zachwyt w pozostałych. Do olbrzymiego przeszklonego budynku wkroczyłam z przekonaniem o swoim znaczeniu i autorytecie: ja tu pracuję. Co prawda to bezpłatny staż, ale jednak.
Nasza siedziba mieściła się w nowym, futurystycznym gmachu ze szkła i stali, lekko zakrzywionym ku górze. Największy atut stanowiła winda. W kilka minut zawiozła mnie na dwudzieste piętro, gdzie podałam Jerry’emu kawę, a on bez słowa chwycił kubek w pulchne różowe dłonie. Wokół obrączki na palcu serdecznym utworzyło się wybrzuszenie, jak na pniu drzewa wokół starych tabliczek czy różnych przedmiotów. Przypomniało mi się zdjęcie z magazynu, gdzieś z Wybrzeża Północno-Zachodniego – drzewo obrastające korą rower, jakby go połykało. Chłopiec, do którego ten rower należał, był już starszym mężczyzną. Jerry skinął głową na znak, że kawa mu smakuje.
Następne cztery godziny spędziłam na rozjaśnianiu zdjęć. Kiedy Jerry wyszedł przed czasem, jak co wieczór, uruchomiłam Usenet. Nigdy jeszcze tam nie pisałam, więc wpierw utworzyłam nazwę konta: TimelessinNY. Wpisałam pytanie: „Czy ktoś czasami ma wrażenie, że czas się zaciął? Zdarzają mi się chwile, kiedy czas nie płynie. Minuta trwa wiecznie”. Czekając na odpowiedzi, wyszukałam oferty pracy dla absolwentów historii sztuki. Kurator, docent, nauczyciel. Nie potrafiłam wyobrazić sobie siebie w żadnej z tych ról. Wiosną miałam skończyć studia i chciałam mieć jasny kierunek – jakąś pasję, która nadałaby mojemu życiu sens, tak jak to było w przypadku moich rodziców. Nie odziedziczyłam po nich talentu do nauk ścisłych ani w ogóle do niczego, jak mi się czasem wydawało.
Przed wyjściem zajrzałam jeszcze na forum. Nie było żadnej odpowiedzi.
~
Na firmowej imprezie gwiazdkowej stała sztuczna, strzelista choinka. Święty Mikołaj był Latynosem, a jego czerwony aksamitny strój zdobiło logo firmy. Muzyka ze świątecznego albumu jakiegoś boysbandu grała zdecydowanie za głośno. Nasza macierzysta firma wynajęła piętro hotelu w Chelsea, całe przeszklone, z panoramicznym widokiem na Manhattan. Pomyślałam, że na to poszły pieniądze, których mi nie płacili. Przed wyjściem na imprezę zauważyłam, że w mojej jedynej parze czarnych pończoch poleciało oczko. Narysowałam więc w tym miejscu na łydce kreskę markerem Sharpie. Sztuczki tej nauczyła mnie na pierwszym roku koleżanka z akademika.
Wzięłam do ręki trójkątny tost upstrzony czarnymi koralikami kawioru. Miasto oferowało nam przebłyski luksusu – nawet studentka mogła zjeść kawior albo napić się wina z kryształowego kieliszka. O tym, że nie należymy do grona bogaczy, przypominano nam w chwili, gdy wracaliśmy do swoich ciasnych klitek, łóżek na antresoli i wspólnych łazienek wielkości szafy. Z czasem do mnie dotarło, że nawet poukładani ludzie – ci, którzy ubierali się wykwintnie i drogo – niekoniecznie zamieszkiwali miejsca nadające się do życia. Często wygrzebywali swoje eleganckie ciuchy ze stosów na fotelach, które stanowiły ich jedyne meble.
Gdybym miała ochotę na więcej kawioru, to musiałabym zachować czujność. Ludzie z sektora medialnego oblegali zestresowanego młodego kelnera trzymającego srebrną tacę. Zastanawiałam się, jak ta impreza wpływa na ich morale. Widać było, kto zajmuje się modą, jedzeniem, a kto plotkami o celebrytach. Moje współpracowniczki przywdziały skąpe sukienki – przez całą zimę rzadko widywaliśmy odsłonięte ciała – i nalewały sobie ponczu z kipiącej bez umiaru fontanny.
Pozostałe stażystki tłoczyły się stadnie wokół przystawek, czerpiąc siłę z przewagi liczebnej. Na mój widok pomachały, zapraszając mnie do swojego grona. Większość z nich, podobnie jak ja, studiowała na NYU, kilka na Columbii czy SUNY. Wszystkie piły alkoholowy poncz, choć spora ich część nie była pełnoletnia. Nikt tego nie komentował, bo to rozumiało się samo przez się: oto nasza pensja. Cała grupa składała się wyłącznie z blondynek o krągłych piersiach i miłym usposobieniu. Widać było, że Jerry, który je wybierał, miał określony typ. Ja stanowiłam anomalię.
Wzięłam krewetkę i przeciągnęłam ją przez sos koktajlowy. Była zimna i tylko delikatnie smakowała morzem. Koktajl z krewetek wiązał się z koniecznością intensywnego przeżuwania i zawsze przy jedzeniu towarzyszyła mi myśl: „Za dużo tego mięcha”. Miałam jednak amnezję dotyczącą koktajlu z krewetek – zapominałam, jakie to uczucie, dopóki nie sięgnęłam po kolejną porcję.
Rozejrzałam się po sali w poszukiwaniu kosza na śmieci i nie zauważyłam, że w moją stronę zbliża się Jerry. Najchętniej bym go tego wieczoru unikała, ale teraz było już za późno. Obok niego stał wysoki, złotowłosy mężczyzna, na oko dwudziestokilkuletni.
– Lily, to mój siostrzeniec – oznajmił Jerry z nieskrywaną dumą.
W kącikach ust miał skorupkę z sosu koktajlowego, zaschniętą niczym krew.
– A to jest Lily – przedstawił mnie siostrzeńcowi.
Poklepał chłopaka po plecach. Uniosłam krewetkowy ogonek i wzruszyłam ramionami na znak, że chciałabym mu podać rękę, ale w tej chwili nie mogę.
– To Koreanka – dodał mój szef.
Zastanawiało mnie, dlaczego to powiedział – z wielką pewnością siebie i tak, jakby mogło to wzbudzić zainteresowanie. Od razu ogarnęło mnie znużenie.
– Chinka – uściśliłam siostrzeńcowi, gdy szef już sobie poszedł.
Jerry przeniósł się do stada blond stażystek, które po kolei promieniały na jego widok, jakby był jakimś bożkiem. Mógł przemienić każdą z nas ze stażystki bezpłatnej w opłacaną, więc w pewnym sensie faktycznie miał boskie moce. W przeszłości przedstawiał mnie również jako Tajkę. Pracowaliśmy w branży turystycznej, ale nie potrafił tego zapamiętać.
– Przepraszam – powiedział siostrzeniec. – To było dziwne.
Był niesamowicie atrakcyjny – wysportowany, ale nie próżny, typ umięśnionego kujona. W przeciwieństwie do pozostałych mężczyzn na imprezie, gości z branży medialnej ubranych w wycięte pod szyją T-shirty, wyraźnie czuł się swobodnie w dopasowanym garniturze. Nie wyglądał, jakby wypożyczył go na tę okazję. Zdecydowanie nie w moim typie. Muskulatura mnie onieśmielała. Zastanawiałam się, ile jeszcze powinnam wypić. Ruszyłam w stronę fontanny z ponczem, a on podążył za mną.
– Jestem Matthew – przedstawił się, drapiąc się po karku, którym to gestem wprawił mnie w zachwyt. – Czym się tutaj zajmujesz?
– Jestem stażystką – odparłam, napełniając szklankę ponczem. – W dziale graficznym. Głównie wyszukuję stockowe zdjęcia. Albo odbieram faktury od fotografów.
Zacisnęłam dłoń na szklance. Zimno. Przeniosłam ją na szyję. Gorąco. Istniało prawdopodobieństwo, że nie śnię; istniało prawdopodobieństwo, że to rzeczywistość. Po dzisiejszym poranku miałam się na baczności.
Zbite w gromadkę redaktorki plotkarskiego magazynu zerkały na nas, zainteresowane poczynaniami przystojnego siostrzeńca.
– Nad czym dzisiaj pracowałaś?
Matthew wyglądał na szczerze zaciekawionego, zupełnie jakby chciał kontynuować rozmowę, co mnie zaskoczyło. Zazwyczaj ludzie rozglądali się za kimś ciekawszym, gdy tylko wyjawiłam im, czym się zajmuję.
Rozliczałam faktury. Sprawdzałam hotele – porównywałam zdjęcia z podanym w ofercie wyposażeniem. Szukałam też potencjalnych fotografów do artykułu o projektach milenijnych – architekturze i obchodach upamiętniających rok 2000. Na przykład Millennium Wheel, diabelski młyn, który powstawał właśnie w Londynie na podstawie koncepcji małżeństwa projektantów.
– Duży, prawda? – zapytał Matthew.
– Najwyższy na świecie – potwierdziłam.
Muzyka nagle ucichła. Zamilkliśmy wraz z resztą zgromadzonych.
– Dobry wieczór wszystkim – popłynęło z głośników.
Obróciliśmy się w stronę sceny. Rozpoczynała się loteria, którą ogłosił zatrudniony na tę okazję energiczny konferansjer. Na początku imprezy każde z nas otrzymało losy, a ja wygrzebałam teraz swój z torebki.
– Trzy, osiem, pięć, sześć… – czytał konferansjer. Usłyszałam westchnienia rozczarowania.
Rzecz jasna niczego nie wygrałam. Szczęście nigdy mi nie sprzyjało. Nie przełamywałam żadnych schematów. Nawet to, że urodziłam się Chinką, było najbardziej prawdopodobną opcją ze wszystkich możliwych. Moja koleżanka z biura, Amy, krzyknęła z radości. Pobiegła na scenę po nagrodę – zapakowanego w folię termokurczliwą discmana w pudełku. Znów pomyślałam o kosztach tego urządzenia, o pensji, której nie otrzymywałam.
Prowadzący podał kolejny numer:
– Trzy, osiem, siedem, siedem. – Kolejne jęki rozczarowania. Znowu nie ja. Matthew wpatrywał się w swój los.
– To chyba mój – stwierdził.
Wszedł na scenę i odebrał czterdziestocalowy telewizor plazmowy. Wrócił do mnie, postawił odbiornik obok i wzruszył ramionami, jakby takie rzeczy przytrafiały mu się nagminnie. Konferansjer dalej odczytywał zwycięskie numery, a Matthew pochylił się w moją stronę.
– Chcesz go?
– Żartujesz sobie?
– Mam już telewizor. Właściwie nie wiem, co miałbym z nim zrobić.
– Ojej – westchnęłam z niedowierzaniem. – To znaczy…
– Może go weźmiesz i ocenisz? A jeśli ci się nie spodoba, możesz go sprzedać. To niezły sprzęt. Można za niego dostać co najmniej kilka tysięcy.
– To wariactwo – odparłam – ale dobra.
– Pomóc ci go odwieźć do domu?
Popatrzyłam na niego.
– Nie podrywam cię – dodał szybko. – Po prostu… bez urazy, ale ta impreza jest dość średnia.
To prawda, ta impreza była mocno średnia.
– Pewnie – stwierdziłam. – Czemu nie? Zaczekaj chwilę.
Pobiegłam do stołu z przekąskami, zawinęłam kilka ciasteczek w serwetkę na drogę i włożyłam je do kieszeni płaszcza. Matthew z łatwością podniósł telewizor. Gdy wyszliśmy, wyciągnęłam rękę, by wezwać taksówkę. Zaraz podjechała. Kierowca uśmiechał się zarówno na zdjęciu w licencji, jak i w rzeczywistości. W samochodzie niezręcznie trzymaliśmy telewizor na kolanach, nie mogliśmy się ruszyć, nie rozmawialiśmy.
Przed moim mieszkaniem rozpiął koszulę i wręczył mi ją wraz z płaszczem i błękitnym, błyszczącym krawatem. Ubrany jedynie w biały podkoszulek niósł telewizor po schodach przez trzy piętra, a jego mięśnie skromnie się prężyły. Debbie wyjechała na święta do Nebraski.
Zdjęłam książki ze stolika, który miał służyć za szafkę, a on w tym czasie znalazł gniazdka do podłączenia. Ustawił telewizor ruchem tak eleganckim, że mnie tym zaskoczył, a potem włączył zasilanie. Na ekranie pojawił się pogodynek. Westchnęłam głośno.
– Niesamowite. Jeszcze nigdy obcy człowiek nie podarował mi telewizora.
– To nie tak, że jestem dla ciebie nikim. Mówisz, jakbym przyszedł z ulicy.
– Nie jesteś nikim – zgodziłam się. – Odbyliśmy rozmowę. Trwała… pięć minut?
– Może nawet dziesięć.
– Może nawet dziesięć!
– Idealnie tam pasuje – stwierdził, zapinając guziki koszuli.
Próbowałam rozszyfrować jego ton – sarkastyczny? Ogromny ekran wyglądał śmiesznie w moim malutkim mieszkaniu.
– Czekaj – powiedziałam i wyciągnęłam z kieszeni płaszcza ciasteczka. Były to duńskie herbatniki maślane, sprzedawano je w niebieskich puszkach, włożone w papierki.
– Nagroda.
Ciasteczka mocno się pokruszyły. Wsypał je sobie do ust na raz, co mi się spodobało. Przez chwilę milczał, czekał, aż ślina je rozpuści. Podziwiałam jego oczy, intensywnie niebieskie, bardziej jak lód niż woda, tak jasne, że niemal przezroczyste. Dla porównania, moje własne oczy wydawały mi się pospolite. Były brązowe i umiarkowanie chłodne, jak wszystkie. Ale oczy pewnego szczególnego rodzaju sprawiały, że człowiek myślał: one nie mogą być prawdziwe. Stworzyło je ludzkie ciało? Oczy Matthew należały do tej kategorii. Był piękny, widziałam to przez cały wieczór, ale nagle świadomość tego faktu uderzyła we mnie z siłą wichury i pożałowałam, że on zaraz stąd wyjdzie.
– Chcesz mój numer? – wymamrotałam, zaskakując samą siebie.
Przez sekundę nie odpowiadał i była to najdłuższa sekunda w moim życiu. Zdałam sobie sprawę, że powiedziałam coś niewłaściwego. Przecież mówił, że mnie nie podrywa, a teraz ja jego podrywałam. Odwrócił się, rozejrzał i znalazł to, czego szukał: z kosza na śmieci wyciągnął puste pudełko po płatkach śniadaniowych i oderwał róg. Podał mi skrawek tektury, a ja zapisałam numer.
ROZDZIAŁ 2
OBUDZIŁAM SIĘ O SIÓDMEJ, z przyzwyczajenia, wciąż ubrana w sukienkę z imprezy. Po chwili zapadłam w sen. Kiedy obudziłam się ponownie, było późno – dziewiąta. Pobiegłam do łazienki, ochlapałam twarz i wciągnęłam na siebie spódnicę i pończochy, zanim dotarło do mnie, że jest sobota i mogę się odprężyć. Zauważyłam na nodze ślad markera i próbowałam go zetrzeć, ale udało mi się tylko rozmazać tusz na łydce. Spojrzałam na gigantyczny telewizor, który teraz pochłaniał mój salon. Na automatycznej sekretarce mrugało światełko na znak, że czeka na mnie wiadomość.
– Hej. Tak się właśnie zastanawiałem, czy nie masz dziś ochoty na wspólną kolację. Tak przy okazji, z tej strony ten obcy, który dał ci telewizor.
Matthew zaproponował restaurację, w której nigdy nie byłam, bo za mało zarabiałam, żeby tam jadać. Wydawało mi się, że chodzili tam celebryci. Albo prezesi. Wiedziałam o jej istnieniu, bo wszyscy o niej wiedzieli.
Zadzwoniłam pod numer, który zostawił. Natychmiast odebrał. Powtórzyłam nazwę restauracji, którą zaproponował.
– Poważnie? – zapytałam. – Ty płacisz?
W normalnych okolicznościach za nic nie pozwoliłabym sobie na taką bezpośredniość. Cierpiałabym w milczeniu przez cały posiłek – jednocześnie ciesząc się nim i nie ciesząc – i czekała, co się stanie, gdy przyniosą nam rachunek.
Ale to nie były normalne okoliczności. Postępowałam tak, jakby to wszystko mi się śniło. Byłam przekonana, że nie jestem w jego typie. Na pewno zazwyczaj umawiał się z oszałamiająco pięknymi kobietami.
– Oczywiście – odparł.
Wyjaśnił, że jego ojciec odwołał spotkanie, a on został z rezerwacją zrobioną kilka miesięcy temu, która w przeciwnym razie by się zmarnowała. Zasłoniłam dłonią słuchawkę.
– Do diabła – powiedziałam na głos. „Do diabła” w sensie „Co tu się dzieje?” i „Do diabła” w sensie „Czemu nie?”.
– Nie skończyłaś opowiadać mi o milenijnej architekturze – dodał.
Na poduszce kanapy widniała czarna plama w kształcie chmury – po moim tuszu do rzęs. Oficjalnie kanapa należała do mojej współlokatorki. Odwróciłam poduszkę na drugą stronę.
– Ta wiedza z pewnością jest warta bardzo drogiego posiłku.
– Przyjadę po ciebie o siódmej.
Była dziesiąta. Nie waż się spędzić kolejnych dziewięciu godzin na myśleniu o tym, ostrzegłam samą siebie. Złożyłam sobie szereg obietnic: na przygotowanie się przeznaczę najwyżej godzinę. Nie wpadnę w obsesję, nie będę za dużo myśleć ani przymierzać licznych sukienek. Nie będę nakładać, usuwać i ponownie nakładać makijażu. Nacieszę się darmowym posiłkiem w świetnym lokalu, niczego nie będę oczekiwać ani nie będę robić sobie nadziei na więcej.
Włączyłam telewizor. Politycy mówili sobie nawzajem niemiłe rzeczy, czyli wszystko jak zwykle. Na innym kanale naukowiec z Princeton opisywał swój udany eksperyment: jego zespołowi udało się stworzyć inteligentniejsze myszy – zmanipulowali jeden gen, by zatrzymać jego ekspresję. Naukowiec był Chińczykiem, co przyjęłam z dumą. Byłby to temat do rozmów, coś, o czym mogłabym podyskutować z matką.
O szóstej włożyłam ulubioną czarną sukienkę i kolczyki, o których już wiedziałam, że dobrze do niej pasują. Umalowałam się, spryskałam starymi perfumami i przejrzałam się w lustrze. Przeciągnęłam po nim zwilżonym ręcznikiem papierowym, by usunąć plamki po paście do zębów.
– Całkiem nieźle – powiedziałam do odbicia. – Całkiem nieźle.
Dokładnie o siódmej przy krawężniku zatrzymał się czarny samochód. Pospiesznie wyszłam z domu.
Obok samochodu stał starszy mężczyzna, który powiedział „Lily” i otworzył mi drzwi. Wsiadłam do auta. Matthew tam nie było, co mnie najpierw wprawiło w konsternację, a potem sprawiło, że odetchnęłam z ulgą.
– Jestem Lily – odezwałam się, próbując wypełnić ciszę, ale przypomniałam sobie, że szofer zwrócił się wcześniej do mnie po imieniu.
– A ja Mitchell – odparł.
Na fotelu kierowcy wyglądał, jakby mógł być ojcem Matthew. W lusterku wstecznym dostrzegłam jasnoniebieskie oczy. A może po prostu kiepsko radziłam sobie z rozróżnianiem białych ludzi. W filmach aktorzy zawsze przekonująco wcielali się w role rodziców i dzieci.
Po przyjeździe do restauracji natychmiast otworzyłam drzwi auta. Mitchell jednak działał błyskawicznie: chwycił mnie za dłoń i pomógł wysiąść. Na osłoniętych cienkimi rajstopami nogach poczułam chłodny podmuch wiatru. Szczelniej otuliłam się płaszczem. Do tego momentu byłam błogo rozluźniona, a zimno wyrwało mnie z tego stanu. Nagle zaczęłam się denerwować.
– Miłej kolacji – powiedział Mitchell. – Do zobaczenia niebawem.
W restauracji podałam imię Matthew – nie znałam jego nazwiska, ale hostessa wiedziała, o kogo mi chodzi – i poprowadziła mnie przez rozległą salę do stolika, przy którym już siedział, popijając wodę. Na mój widok wstał i uśmiechnął się z rozbawieniem, jakbyśmy mieli już jakiś wspólny sekret.
– Dotarłaś – powiedział, zdejmując mi płaszcz i podając go hostessie.
– Jak mogłam zrezygnować z darmowej kolacji?
– Nie do pomyślenia.
Kelnerka przyniosła nam menu – długą kartę win, nieznane mi terminy zapisane mikroskopijną czcionką.
– Jak myślisz? – zapytał Matthew.
– Nie zmuszaj mnie do wyboru.
– Mam wybrać na podstawie tego, co o tobie wiem?
– A co ty wiesz o mnie?
– Wiem, że lubisz telewizję i kolacje.
– I to w zasadzie wystarczy.
Gdy analizował listę, ja rozglądałam się po sali. Kilku mężczyzn w garniturach wznosiło kieliszki. Elegancko ubrana rodzina z dwójką małych dzieci siedziała sztywno w niepokojącej ciszy.
Po naszej lewej stronie mężczyzna po sześćdziesiątce trzymał za ręce siedzącą naprzeciwko znacznie młodszą Azjatkę. Słyszałam, że kobieta posługuje się łamaną angielszczyzną, i poczułam zażenowanie w ich imieniu. Zastanawiałam się, czy ktoś może mnie wziąć za dziewczynę do towarzystwa. Czy ludzie w pobliżu nachylali się, by usłyszeć mój obcy akcent? Prawdopodobnie ich to nie obchodziło – wszyscy mieli własny prywatny wszechświat zmartwień; nie byli tak wścibscy jak ja, ale trudno mi było pozbyć się tego wrażenia. Ponownie zerknęłam na tamten stolik. Azjatka, jakby słyszała moje myśli, rzuciła mi wyzywające spojrzenie.
– Wujek zawsze tak robi? – zapytał Matthew.
– Co takiego?
– Przedstawia cię, określając, jakiego rodzaju Azjatką jesteś.
– Pomyślmy…. To był trzeci raz? – odparłam. – Nie szkodzi. Zresztą zdążyłam się już przyzwyczaić.
– Coś mu powiem. To nie w porządku.
– Nie przejmuj się tym. Nie chcę go wprawić w zażenowanie.
– Ale to jest żenujące.
– Nie umiem nawet mówić po chińsku – dodałam.
Nie wiem, dlaczego powiedziałam to tak, jakbym czuła się z tego dumna. Nie byłam dumna, ale chciałam udowodnić, że jestem amerykańska do bólu.
– Nie?
– Rodzice nigdy mnie nie nauczyli. Hej – powiedziałam gotowa zmienić temat – ty wiesz, że lubię telewizję i kolacje. Tymczasem ja nic nie wiem o tobie. Czym się zajmujesz?
Sommelier przybył z dwoma kryształowymi kieliszkami na cienkich nóżkach i butelką z zielonego szkła. Ostrożnie nalał wino, a my patrzyliśmy i w milczeniu oddawaliśmy hołd jego troskliwości, gdy serwetką przewieszoną przez rękę wytarł skropliny z butelki. Wino w moim kieliszku miało bladożółtą barwę z odcieniem zieleni. Smakowało jak trawa, ale w dobrym tego słowa znaczeniu.
– Zajmuję się finansami – wyjaśnił.
– Czyli co, jesteś bankierem?
– Zajmuję się prywatnym kapitałem. Nic ciekawego, przysięgam.
Jedzenie podawano w postaci niewielkich porcji. Surowe małże, po jednej dla każdego, lśniące od sosu, szalotki zawieszone niczym klejnoty. Czerwone i różowe liście w architektonicznym układzie. Talerz z kawałkami miniaturowego kurczaka – squab, jak głosiło menu, gołąb, jak przetłumaczył Matthew.
– Co zamierzasz robić po studiach?
Byłam pewna, że piję wino, ale płynu w moim kieliszku jakby nie ubywało, za sprawą magii czy jakiegoś cudu. Raz przyłapałam ją na gorącym uczynku: nasza kelnerka pospiesznie się oddalała, kołysząc włosami związanymi w koński ogon.
– Może ty pomożesz mi w decyzji.
– Kim chciałaś być, kiedy byłaś mała?
– Architektką. – Roześmiałam się trochę smutno.
Nigdy nie zamierzałam zajmować się nauką jak moi rodzice, których interesowało życie na poziomie molekularnym w rzeczach jeszcze mniejszych niż cząsteczki. Architektura wydawała mi się niezwykle pociągająca, wyimaginowane struktury, które stawały się rzeczywistością. Ale szybko stało się jasne, że brakowało mi motywacji. Nie żyłam i nie oddychałam architekturą tak jak reszta znajomych z roku. Zmieniłam więc kierunek studiów na historię sztuki. Koniec końców, nie byłam kimś, kto marzy o kształtowaniu krajobrazu. Chciałam go tylko obserwować.
– Mam nadzieję, że zwolni się stanowisko w redakcji.
– Mogę pogadać z Jerrym, jeśli chcesz.
– Nie – odpowiedziałam szybko. – Dziękuję. To miło z twojej strony.
Miał dwadzieścia siedem lat, pięć więcej niż ja. Studiował na Columbii. Grał w squasha, chodził na mecze Knicksów i do kina, lubił kryminały i biografie. Potrafił robić manicure.
– Nie wierzę.
– Co nie znaczy, że to nieprawda.
Przysięgałam sobie, że zapamiętam każde danie, ale zapominałam, co jedliśmy w chwili, gdy zabierano talerze.
– Więc dorastałaś na Florydzie.
– Głównie tam. Tak naprawdę urodziłam się w Nowym Jorku. Właściwie na Long Island.
– Gdzie dokładnie? Ja też.
– W hrabstwie Nassau.
– Ja też. Mieszkaliśmy w Middleport. Przy nabrzeżu.
– Niemożliwe! – wykrzyknęłam. – Urodziłam się tam i wyjechaliśmy, gdy miałam cztery lata. Niewiele z tego pamiętam.
– Mieszkałem tam do dziewiątego roku życia. – Matthew zamilkł na chwilę. – To znaczy, że byliśmy tam w tym samym czasie.
– Zauważyłeś mnie? Czy pomyślałeś sobie: „Rety, co za atrakcyjny bobas”?
– Skoro już o tym wspominasz, to pamiętam cię! Atrakcyjny bobas.
Moje jedyne wspomnienia to przebłyski: plac zabaw nad wodą. Dereń, który kwitł w maju, obfitość kwiatów – pierwsza roślina, której nazwy się nauczyłam i która zawsze mnie zastanawiała.
– Pamiętasz faceta, który ciągle karmił kaczki? – zapytał Matthew. – Dawał dzieciakom takie niebieskie kamyki.
Podekscytowana dotknęłam jego przedramienia. Miałam jeden z tych niebieskich kamyków, ale nigdy nie wiedziałam dlaczego. Kamienie były Ziemią, wyjaśnił Matthew. Miały nam przypominać o własnej małości.
Nie wyobrażałam sobie, by dziecko mogło pojąć, że jesteśmy tak nieistotni, że nie mamy znaczenia. Nawet teraz rozumiałam to jedynie na poziomie abstrakcyjnym, a nie rzeczywistym.
– Czy to przygnębiające? – zapytałam. – Czy raczej przynosi wyzwolenie?
– To chyba zależy od szklanki. – Podniósł moją szklankę z wodą. – Do połowy pełna.
– Oboje lubimy telewizję i kolacje. I urodziliśmy się na Long Island. Niewiele nas łączy, szczerze mówiąc.
– I podróże – dodał Matthew. – Lubimy podróżować.
– Tak, jako stażystka bez grosza przy duszy mam okazję dużo podróżować.
– Studiowałaś za granicą?
– We Francji, w zeszłym roku. W Paryżu.
– Ja też tam byłem. Mogliśmy wpaść na siebie w jakiejś kafejce.
– Tyle że urodziłeś się pięć lat za wcześnie.
– Albo ty za późno.
– Kocham Paryż – powiedziałam z przesadną emfazą i w chwili, gdy te słowa wydobyły się z moich ust, poczułam, jak moje policzki czerwienieją. Często zastanawiałam się, ile z tego, co mówię, jest naprawdę oryginalne, a ile słyszałam już wcześniej i tylko powtarzam.
– Niekonwencjonalny pogląd. Kolejna rzecz, która nas łączy.
Drażnił się ze mną lekko i pozwalał mi droczyć się z nim w odpowiedzi. Żarłocznie opróżniałam każdy talerz.
– Bardzo mnie cieszy, że daje ci to tyle przyjemności.
– Ten jeden raz wybaczę ci komentarz o tym, ile je kobieta.
– Nie o to mi chodziło. Po prostu wyglądasz, jakby ci bardzo smakowało.
Wcześniej postanowiłam traktować ten wieczór z dystansem. Chciałam podchodzić do relacji równie swobodnie, co reszta moich dwudziestodwuletnich znajomych, ale do tej pory bez powodzenia. Zaskoczyło mnie, jak łatwo mi się z nim rozmawiało.
– Tak – powiedziałam. Naprawdę mi smakowało. – Nie zjesz tego?
Wziął niewielki kęs swojej porcji dziczyzny. Masło, nieprzezroczyste na wierzchu, spływało po bokach przejrzystymi kroplami. Przesunął talerz w moją stronę.
– Przykro mi, że tata cię wystawił.
Na wzmiankę o ojcu wzdrygnął się lekko, tak nieznacznie, że mogłabym tego nie dostrzec, gdybym nie obserwowała uważnie jego twarzy.
– Uwierz mi, jesteś o wiele lepszym towarzystwem.
– Na szczęście dla mnie.
– To ja mam szczęście.
– Nie zamierzam dyskutować z tobą o szczęściu. To ty wygrałeś telewizor.
Byliśmy w połowie drugiej butelki wina, caberneta z Napy, którym popijałam dziczyznę. Wytrawny smak doskonale komponował się z maślanym sosem i mięsem, wzmagał apetyt. W tym momencie przestałam zwracać uwagę na otoczenie. Zostaliśmy tylko we dwoje, nasza rozmowa przybierała szaleńczy ton.
– Nie umiem się targować – mówił Matthew. Miał na myśli cały świat. W swojej pracy często prowadził negocjacje, ale słabo mu szło w starciu z ulicznymi sprzedawcami. Gdy to opowiadał, nie mogłam sobie przypomnieć, dlaczego zaczęliśmy rozmawiać właśnie na ten temat.
Świeca między nami się dopalała – został z niej tylko płomień w kałuży płynnego wosku.
– Tyle władzy wykorzystuje się bez żadnego celu – stwierdziłam z przejęciem, sama nie wiedząc dlaczego. – Szkoła to ściema. Czysta biurokracja. Nie mogę się doczekać, aż będzie po wszystkim.
– Nie chodzi tylko o szkołę. – Matthew potrząsnął głową. – Chodzi o wszystko. Powiedzmy, że twój lot jest opóźniony, a obsługa linii mówi, że nie może ci zapewnić biletu na samolot, który wkrótce odlatuje, ale może zarezerwować ci inny. A im bardziej się z tym pracownikiem kłócisz, tym mniej będzie skłonny dać ci to, czego tak bardzo potrzebujesz – bilet lotniczy z Nowego Jorku do Paryża, miejsce obok twojego chłopaka czy czego tam chcesz.
Spojrzał na zegarek zapięty na przegubie. Był złoty i delikatnie tykał. Otrzeźwiła mnie myśl o tym, ile mógł kosztować. Równowartość mojego rocznego czynszu, pewnie nawet więcej. A ja zeszłego wieczoru dałam mu okruchy ciastka.
– Hej – odezwał się. – Co robisz jutro?
Planowałam brunch z przyjaciółką i miałam umówioną wizytę u fryzjera, ale odparłam:
– Nic.
– Może wybierzemy się do Paryża? – zaproponował, a przynajmniej tak mi się wydawało.
– Co?
– Wybierzmy się do Paryża – powtórzył. – Chodźmy zaraz – dodał, po czym nawiązał kontakt wzrokowy z kelnerką i skinięciem głowy poprosił o rachunek.
W samolocie paplaliśmy gorączkowo, szybko i obszernie omawialiśmy kolejne kwestie, jakby wszystko, co chcieliśmy sobie przekazać, musiało zostać powiedziane tu i teraz. Wciąż pijani winem z kolacji upiliśmy się jeszcze bardziej szampanem podanym przez stewardesę. W trakcie lotu otwierała butelki z wprawą, jakby francuskie dzieci uczyły się tego w podstawówce. Wyobraziłam sobie, jak korek wybija dziurę w kadłubie samolotu, a my spadamy z nieba. Co za śmierć, pomyślałam, w drodze do Paryża z nieznajomym. Czy powiedziałam rodzicom, że ich kocham? Ostatnio niestety chyba nie.
Dorastał w Nowym Jorku, potem w Connecticut, jako przedostatni z sześciorga dzieci, w tym czterech sióstr. Ja byłam jedynaczką. Jako dzieci oboje marzyliśmy o szczęśliwym kompromisie.
Czy zrobił to już wcześniej? Zastanawiałam się na głos. Zabrał nieznajomą na kolację, a potem do Paryża?
– Nigdy – przysiągł, unosząc uroczyście dłoń.
– A może do innego miasta?
– Pierwszy raz zabieram nieznajomą dokądkolwiek.
Podczas schodzenia do lądowania wystąpiły tak silne turbulencje, że zamilkł, odchylił się do tyłu i gwałtownie wciągnął powietrze. Zamknął oczy i sprawiał wrażenie przestraszonego. Podniosłam dzielący nas podłokietnik i chwyciłam jego dłoń. Dotychczas się nie dotykaliśmy, a ten kontakt przyprawił mnie o dreszcz.
Wszystko wskazywało na to, że sprawy zmierzają w romantycznym kierunku – w końcu lecieliśmy do Paryża – ale tak naprawdę nic fizycznego się nie wydarzyło i zastanawiałam się, czy przypadkiem nie odbieram tej całej sytuacji na opak. Wyobraziłam sobie, jak w niedalekiej przyszłości opowiadam przyjaciółce o tym weekendzie ze śmiechem. „Poszliśmy na wykwintną kolację. Potem zabrał mnie do Paryża, platonicznie”.
Matthew ścisnął mnie lekko za rękę w podziękowaniu, ale oczy miał nadal zamknięte. Nie wypuszczałam jego dłoni i powtarzałam uspokajającym tonem: turbulencje oznaczają, że prawdopodobnie nie zginiemy. Ktoś mi to kiedyś powiedział i uznałam, że to święta prawda.
Doświadczaliśmy jedynie zakłóceń. Starałam się mówić spokojnie pomimo własnego strachu. Z zamkniętymi oczami kiwnął głową na znak, że słucha.
– Mam przestać?
Przyszło mi do głowy, że słuchanie o turbulencjach w sytuacji, gdy samemu się ich doświadcza, może przyczyniać się do dyskomfortu.
Potrząsnął głową.
– Nie przestawaj – poprosił cicho.
Ten dorosły mężczyzna obok mnie był naprawdę przerażony. Najpewniej lecimy przez chmury – ciągnęłam dalej. W chmurach występują różnice w ciśnieniu atmosferycznym; chmury nie są jednolicie gęste. Chmury to zawieszone w powietrzu krople cieczy, a gdy stają się dość ciężkie, zaczyna padać deszcz. Czyż to nie zadziwiające?
Ze statystycznego punktu widzenia zejście i lądowanie to najbardziej niebezpieczne etapy lotu. O tym nie wspomniałam. Wylądowaliśmy twardo. Matthew miał zamknięte oczy. Wciąż istniała możliwość, że samolot stanie w płomieniach. Właśnie tym martwiłam się po wylądowaniu. Wprawdzie uniknęliśmy jednego strasznego scenariusza, ale mógł nas czekać kolejny.
W kabinie zapaliły się światła, a z interkomu rozległ się głos stewardesy, która powitała nas we Francji. Ścisnęłam nasze formularze celne i dokumenty. Na zdjęciu paszportowym Matthew prezentował się młodo i poważnie – był pełnoletni i chciał to udowodnić. Wyglądał inaczej niż podczas kolacji, ale tak samo jak teraz – jak chłopiec.
Spojrzał na mnie i uśmiechnął się lekko. Chwycił mnie mocniej za rękę i splótł nasze palce. Zanim zdążyłam się zorientować, co się dzieje, drugą rękę położył mi na karku, przyciągnął moją twarz do swojej i mnie pocałował.
Matthew odezwał się nieśmiało do taksówkarza, zawstydzony swoją francuszczyzną, która w moich uszach brzmiała płynnie. Straciliśmy poranek, tutaj było już popołudnie. Przez okna wpadało zimowe słońce, a stare kamienne budynki wyglądały na śliskie, niemal mokre od światła.
Poszłam za nim do hotelowego lobby, a następnie do naszego pokoju – przestronniejszego, niż się spodziewałam, ze świeżymi kwiatami na szafkach nocnych i królewskim łożem z baldachimem. Z balkonu widziałam Notre Dame i Sekwanę, ptaki szybujące majestatycznie niczym latawce.
Umieścił moją torebkę na obitym tkaniną fotelu i położył się na narzucie, nie przejmując się zdejmowaniem butów. Ułożyłam się obok niego. Zwróciliśmy się twarzami do siebie. Delikatnie dotknęłam jego szczęki, byłam pełna niedowierzania. Czy to się działo naprawdę? Chwila trwała w nieskończoność. Wczoraj, gdy wychodziłam na kolację, byłam jedną osobą, a teraz stałam się kimś zupełnie innym.
Pocałowaliśmy się jeszcze raz, cnotliwie, jak mąż i żona, i zasnęliśmy. Obudziły nas dzwony kościelne. W pokoju panował półmrok, słońce już zaszło. Matthew przyciągnął mnie bliżej. Byłam pewna, że mam rozmazany makijaż i brzydko pachnie mi z ust. Miałam ochotę na seks, ale jednocześnie niepokoiłam się tym, jak wyglądam i jak smakuję, nie mogłam powstrzymać kłębiących się w głowie myśli. Wszystkie moje pierwsze razy były nieudane.
Nie zapytał, na co mam ochotę, a ja odetchnęłam z ulgą. Chciałabym być kobietą, która potrafi śmiało określić, czego chce, jakby wybierała pozycje z menu. Ale taka nie byłam.
Jego włosy wydzielały syntetyczną woń róż, dokładnie taką, jak szampon Herbal Essences, którego sama używałam. Urzekło mnie to, że nie odczuwał potrzeby używania męskiego szamponu o rzekomo męskim zapachu.
Na kciuku miał zrogowaciały naskórek. Lekko przesunął nim po moim udzie. Trzymałam dłonie na jego rękach, kurczowo ściskając go za kostki, gdy przytrzymywał mi biodra. Ustami pieścił mnie, aż doszłam, zbyt głośno. Pocałował mnie w szyję i rozpakował prezerwatywę. Położył się na mnie i z kciukiem na moim obojczyku wyszeptał mi wprost do ucha:
– Tak dobrze?
Kiwnięcie głową wydało się wielkim wysiłkiem, podobnie jak odpowiedź twierdząca.
Potem leżeliśmy w milczeniu. Moje włosy, mokre od potu, przylgnęły mi do czoła i do jego klatki piersiowej.
– Dobrze – powiedziałam w ciszy i oboje się roześmialiśmy.
Wyszliśmy z hotelu. Noc była rześka, miasto rozświetlone i magiczne. Kasztany prażyły się na straganach, roztaczając słodki korzenny zapach. Matthew przypomniał sobie bistro na Montmartre, które lubił, i poprowadził nas tam z pamięci.
Po francusku mówił lepiej ode mnie, ale po kilku słowach kelner przeszedł na angielski. Zjedliśmy wspólnie porcję jagnięciny z soczewicą i sałatkę, która składała się w całości z liści – częściowo postrzępionych i zielonych, a częściowo falistych i fioletowych – przyozdobionych pękającymi w ustach ziarenkami gorczycy. Do soczewicy podano jajko na miękko, a przebite żółtko smakowało lepiej niż jakikolwiek sos. Nigdy nie jadłam takiego posiłku – prostego, a jednocześnie doskonałego, w przeciwieństwie do poprzedniej kolacji, wyszukanej i bardzo złożonej. Wczorajsze wielodaniowe menu zrodziło się z wysiłku i czasu, podczas gdy to powstało z czegoś innego: z dbałości, z czegoś, co przypominało miłość. Gdy jadłam, Matthew przyglądał mi się z nadzieją, że będę zadowolona.
Nie jesteśmy już sobie obcy, pomyślałam i wyraziłam tę myśl na głos.
– Zgadzasz się – powiedział – że nie jestem dla ciebie nikim?
– Nie jesteś dla mnie nikim – odparłam, wyczuwając, że właśnie coś się zaczyna. Że po tym, z tego powodu, moje życie nie będzie już takie samo.
Ciąg dalszy w wersji pełnej
Tytuł oryginału: Real Americans
Copyright © 2024 by Rachel Khong .
Copyright © by Grupa Wydawnicza FILIA, 2025
Wszelkie prawa zastrzeżone.
Żaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiek formie bez wcześniejszej pisemnej zgody Wydawcy. Dotyczy to także fotokopii i mikrofilmów oraz rozpowszechniania za pośrednictwem nośników elektronicznych.
Wydanie I, Poznań 2025
Projekt okładki: Tomasz Majewski
Zdjęcie na okładce: © TomPelisson / Getty Images
© JHU Sheridan Libraries/Gado / Getty Images
Redaktor prowadzący: Patryk Mierzwa
Redakcja: Urszula Drabińska
Korekta: Agnieszka Luberadzka, Jarosław Lipski
Skład i łamanie: Dariusz Nowacki
Wydawczyni: Monika Długa
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej:
„DARKHART”
Dariusz Nowacki
eISBN: 978-83-8402-291-7
Grupa Wydawnicza Filia sp. z o.o.
ul. Kleeberga 2
61-615 Poznań
wydawnictwofilia.pl