Primo amore - Kisała Kamila - ebook + audiobook + książka
NOWOŚĆ

Primo amore ebook i audiobook

Kisała Kamila

3,9

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Pierwszy taki projekt na księgarskim rynku!

Dwie powieści, które łączy ta sama przygoda - wyjazd matki i córki do Polignano a Mare, małej, urokliwej miejscowości we włoskiej Apulii. Powieść FELICITÀ opowiada wydarzenia z punktu widzenia 42-letniej Zośki, a powieść PRIMO AMORE jest pamiętnikiem jej córki, 17-letniej Oliwii.
Nieoczekiwana wiadomość wywraca do góry nogami życie siedemnastolatki. Gorące włoskie lato to okazja by dotrzeć do prawdy o ojcu, ale też szansa na pierwszą miłość.



„Kiedy sądziłam, że w moim życiu nareszcie zapanował jako taki spokój, wybuchła największa afera. Od śmierci mojego taty minęły już cztery lata. Nie pogodziłam się z tym, że jego już nie ma i nie sądzę, bym kiedykolwiek mogła to zrobić. Ale nie byłam gotowa na to, że tata znowu pojawi się w naszym życiu i zrobi to z takim impetem, że ziemia nam zadrży pod stopami. Nie, nie zmaterializował się, nie o tym jest ta opowieść. Nie zstąpił też jako duch. Ale przysłał wiadomość. Ze szpitala, gdy jeszcze żył, ale już walczył o każdy oddech. A mama z jakiegoś powodu uznała, że to właśnie teraz jest właściwy moment na to, żeby mi go wręczyć. Tych kilka słów zmieniło wszystko. I sprawiło, że po pierwszym szoku i zaprzeczeniu, nagle znowu zapragnęłam znaleźć się we Włoszech, gdzie to wszystko, o czym tata mnie poinformował, się wydarzyło. O ile jednak kiedyś do szczęścia nad Adriatykiem wystarczały mi palące promienie słońca, morska bryza i smak genialnych włoskich gelato, o tyle teraz chciałam tam wyruszyć jako tropicielka prawdy o tacie, mamie i o sobie samej. Mama najpierw nie chciała o tym słyszeć. Biorąc pod uwagę to, z czym miała się tam zmierzyć, nie dziwiłam jej się. Ale wiecie, jak to jest z własnymi demonami. Albo je oswoicie, albo was zeżrą. Cisnęłam więc, ona się broniła, były awantury i ciche dni, posunęłam się nawet do emocjonalnego szantażu. Nie jestem z tego dumna, ale cel miał uświęcić środek.”

*Witajcie Włochy, witaj Apulio! Co jak co, ale ten kraj zachwyca w każdym możliwym aspekcie. Włochy i Włosi. Żart! Nie, nie myślę o żadnym księciu z bajki. Liczy się dla mnie teraz tylko moja misja.

*W tym wszystkim jest jeszcze coś. Właściwie ktoś. Te banały o zabójczo przystojnych włoskich facetach są oczywiście przesadą. Ale w każdej plotce jest ziarno prawdy. Davide ma osiemnaście lat i głowę pełną marzeń.

*Pamiętniku, Włochy to nie jest idealne miejsce. Ludzie też mają problemy, ale tutaj po prostu chce się żyć. Tutaj poczułam, że każdy dzień może być przygodą, a nie rutyną. A moje zyski są większe niż straty. I chyba znalazłam primo amore!

Primo amore to opowieść smakowita jak tiramisu i orzeźwiająca jak gelato. Idealna lektura dla córek lubiących emocje tak intensywne jak świeżo zaparzone espresso. To również wymarzona lektura dla matek, które chciałyby lepiej poznać swoje córki, zrozumieć je, a przy okazji odnaleźć w sobie nastoletnią spontaniczność i zakopane emocje.

Razem z tomem Primo amore Kamili Kisały ukazuje się Felicita Katarzyny Kalicińskiej i Radosława Figury. Przeczytaj obydwie książki i dowiedz się, jak różne odcienie mogą mieć emocje matki i córki podczas włoskiego lata.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 305

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 7 godz. 8 min

Lektor: Kamila Kisała
Oceny
3,9 (14 ocen)
5
5
2
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Kristella

Nie oderwiesz się od lektury

Super!
00
piatekag

Dobrze spędzony czas

dziwna ta książka....
00

Popularność




Dzię­kuję Rad­kowi Fi­gu­rze, Paw­łowi Trze­śniow­skiemu, Ani­cie Na­wroc­kiej oraz Kasi Ka­li­ciń­skiej, że uwie­rzy­li­ście we mnie i za­bra­li­ście mnie w tę sza­loną wło­ską po­dróż oraz spra­wi­li­ście, że mogę z Wami speł­niać ma­rze­nia. Chcę je­chać z Wami da­lej!

Ka­mila

Kiedy ży­cie cię przy­gnę­bia, wiesz, co mu­sisz zro­bić?

Po pro­stu nie prze­sta­waj pły­nąć.

Dory, Gdzie jest Nemo

Pro­log

Wpa­dam do po­koju i za­trza­skuję za sobą drzwi. Przez chwilę na­słu­chuję, czy mama nie bie­gnie za mną. Nie sły­chać jej kro­ków. Rzu­cam się na łóżko i naj­moc­niej jak mogę wci­skam twarz w po­duszkę. Nie wie­rzę, że to prawda. To nie­moż­liwe! No NIE! Prę­dzej chyba de­bilny żart! Ale gdzieś w środku, gdzieś na sa­mym dnie serca czuję, że to nie­stety jest prawda. Wtedy za­czy­nam pła­kać, a wła­ści­wie to wyję i ję­czę w po­duszkę, nie umie­jąc po­ra­dzić so­bie z tym, czego wła­śnie się do­wie­dzia­łam. Czuję się to­tal­nie roz­wa­lona. Jakby wje­chała we mnie gi­gan­tyczna cię­ża­rówka i roz­ma­zała mnie na ścia­nie.

Dzień pierw­szy

Pół go­dziny wcze­śniej bu­dzi mnie dziwny za­pach. Skąd ja go znam? Lekko du­szący, tro­chę szczy­piący. Jest prze­cież czerw­cowy wie­czór... Kto pali o tej po­rze w piecu, i w do­datku śmie­ciami? Tym bar­dziej że przy na­szej ulicy wszy­scy miesz­kańcy się pil­nują i zimą już nikt nie kopci pla­sti­kiem. W grun­cie rze­czy nikt na­wet nie ma ta­kiego pieca. Chyba że ktoś na­pa­lił so­bie w ko­minku. To praw­do­po­dobne, bo cho­ciaż czer­wiec mamy cie­pły tego roku, wie­czory są chłodne. Me­te­oro­lo­dzy wciąż po­wta­rzają, że za na­szego ży­cia już nie bę­dzie chłod­niej­szych czerw­ców, każde ko­lejne lato bę­dzie co­raz go­ręt­sze.

Wy­su­wam się spod koł­dry i pod­cho­dzę do okna. Na są­sied­niej po­se­sji jest ciemno, pali się tylko mdłe świa­tło nad drzwiami do domu. W ład­nej za­dba­nej willi miesz­kają mili, starsi pań­stwo Bor­kow­scy. Ich dzieci już do­ro­sły i wy­je­chały w świat, dla­tego trak­tują mnie tro­chę jak przy­szy­waną wnuczkę. Nie bar­dzo to lu­bię, bo mam swoje bab­cie i swo­ich dziad­ków, ale nie chcę spra­wiać im przy­kro­ści, kiedy przy­no­szą na uro­dziny pre­zent. Mama czę­stuje ich wtedy kawą i cia­stecz­kami. Po go­dzi­nie wy­cho­dzą, a ja mam ja­kąś nową bluzę over­size, bo – na szczę­ście – za­wsze wcze­śniej py­tają moją Zośkę, czego po­trze­buje jej dziecko.

Skoro to nie oni tak na­smro­dzili, to kto? Wy­cho­dzę z po­koju. W holu na pię­trze też to czuć, tylko jakby sła­biej. Idąc do scho­dów po mięk­kiej, gra­na­to­wej wy­kła­dzi­nie, mi­jam gar­de­robę ro­dzi­ców, po­tem ich sy­pial­nię. Drzwi są otwarte. Zer­kam. Lampka na szafce noc­nej jest włą­czona, więc wi­dzę, że mamy nie ma w łóżku. Za to cała sy­pial­nia jest usłana pu­chem. Co tu się działo? Może mama ze­szła na dół, żeby zlo­ka­li­zo­wać śmier­dziela?

Schody znaj­dują się na końcu ko­ry­ta­rza, na­prze­ciwko drzwi do du­żej ła­zienki. Za­czy­nam scho­dzić. Pod bo­symi sto­pami fru­wają mi kępki pu­chu, ale ja ga­pię się na na­szą ga­le­rię. Na ca­łej ścia­nie wzdłuż scho­dów wi­szą dzie­siątki wa­ka­cyj­nych zdjęć z wy­jaz­dów w różne miej­sca świata. Tata za­wsze coś wy­my­ślał, a my z mamą ni­gdy nie wie­dzia­ły­śmy, gdzie nas tym ra­zem za­bie­rze. Po po­wro­cie wy­bie­ra­li­śmy zdję­cia z naj­głup­szymi mi­nami i to one tra­fiały do ga­le­rii przy scho­dach. Trudno się nie uśmiech­nąć, choć taty nie ma już od czte­rech lat. Tak, umarł. A wszystko, co jest na zdję­ciach, było w in­nym ży­ciu.

Schody pro­wa­dzą wprost do du­żego sa­lonu. Na prawo bie­gnie ko­ry­tarz do wej­ścia, z drzwiami do ła­zienki. Na lewo jest wy­spa ku­chenna, za nią ściana be­żo­wych sza­fek z wbu­do­wa­nymi pie­kar­ni­kiem i mi­kro­falą. Ten be­żowy ko­lor ni­gdy mi się nie po­do­bał, ale mama uparła się, że chce mieć skan­dy­naw­ski mi­ni­ma­lizm. O lo­sie! Je­śli to ozna­cza nudę, to jej się udało. Oczy­wi­ście po paru la­tach czło­wiek się przy­zwy­czaja. Ale ja ni­gdy bym cze­goś ta­kiego so­bie nie ku­piła do domu. Wy­spa ma drew­niany blat. Od strony sa­lonu stoją przy niej dwa ta­pi­ce­ro­wane ho­kery. Da­lej, pa­trząc w lewo, mamy ja­dal­nię z pro­stym, drew­nia­nym, oczy­wi­ście ja­snym sto­łem i sze­ścioma krze­słami w tka­ni­nie... Ja­kiej? No ra­czej, że be­żo­wej. Na wy­so­ko­ści stołu jest jedno duże okno z od­su­wa­nym skrzy­dłem. Dru­gie, jesz­cze więk­sze, na pro­sto­pa­dłej ścia­nie. Oba wy­cho­dzą na wielki ta­ras. Wła­śnie to dru­gie okno jest tro­chę od­su­nięte.

Ru­szam w tamtą stronę. Po dro­dze mi­jam wielki szaro-be­żowy na­roż­nik. Ile razy tu chil­lo­wa­li­śmy we trójkę w święta? Tyle, ile tu­taj miesz­kamy, od­jąć te cztery lata, od kiedy nie ma taty. Czyli w su­mie osiem. Tylko osiem razy oglą­da­łam tu z ro­dzi­cami Ke­vina. Nie wiem, ile będę żyła, ale to w cho­lerę mało. Osiem to pra­wie tyle co nic.

Przed na­roż­ni­kiem stoi duży, ciężki sto­lik z me­ta­lo­wymi no­gami, a pod nim roz­ciąga się wia­domo ja­kiej barwy dy­wan. Przy ścia­nie jest ni­ska, długa ko­moda z ży­wego drewna, nad nią wi­szą wielki te­le­wi­zor i kilka gra­fik, które mama i tata przy­wieźli z Włoch. Te gra­fiki to je­dyne od­stęp­stwo od ma­mo­wego mi­ni­ma­li­zmu.

Je­stem już co­raz bli­żej drzwi na ta­ras i wresz­cie do mnie do­ciera, co to za nie­fajny za­pach. Prze­cież za każ­dym ra­zem, jak zo­sta­wała ze mną bab­cia Ja­goda, a ro­dzi­ców nie było, czu­łam to samo z ogrodu, kiedy cho­wała się za krza­kiem ja­śminu, albo – jak to było w zi­mie – za wia­tro­ła­pem po le­wej stro­nie ta­rasu. Po­tem mama ro­biła jej awan­tury, nie roz­ma­wiały przez trzy dni. Aż w końcu bab­cia dzwo­niła do mnie i py­tała: „Czy moja na­dęta cór­cia już spu­ściła parę?”. Ale te­raz babci tu­taj nie ma. Skąd więc ten smród?

Wy­glą­dam na ta­ras i mnie wcina. Se­rio. To­tal­nie mnie wcina. Na so­fie sie­dzi moja wła­sna matka i jara blanta. Wła­śnie się za­ciąga, kiedy ja ze zdzi­wie­niem krzy­czę:

– Mamo! Co ty ro­bisz?

Nie spo­dzie­wała się szpiega, bo pod­ska­kuje w pa­nice. Blant spada jej na ko­lana, a ona zrywa się na równe nogi. Pod­nosi ża­rzące się zioło i chyba z tego szoku, że ją na­kry­łam, prze­staje od­dy­chać. Aż w końcu, już pra­wie się du­sząc, wy­pusz­cza dym. I za­czyna się krztu­sić. Krztusi się i krztusi.

Walę ją w plecy, ale to chyba nie po­maga, bo ma­cha rę­kami i od­suwa się ode mnie. A ja czła­pię za nią i da­lej ude­rzam po ple­cach. Wresz­cie chwyta kie­li­szek z wi­nem i po­ciąga spory łyk. Ociera oczy z łez. W końcu pa­trzy na mnie, ale ja­koś tak dziw­nie.

– Chcesz mnie za­bić?

– A ty mnie na­ćpać? – py­tam bez na­my­słu, bo cią­gle mi po­wta­rzała, że ćpa­nie cze­go­kol­wiek albo za­ży­wa­nie in­nych nie­le­gal­nych sub­stan­cji jest śmier­tel­nie groźne. Oprócz tych „wy­kła­dów” po­ka­zy­wała mi sta­ty­styki oraz filmy o skut­kach uza­leż­nień, o tym, jak ciężko przejść od­wyk i jak bar­dzo to nisz­czy lu­dziom ży­cie. Zresztą oglą­da­łam Eu­fo­rię i Zen­daya jako Rue Ben­nett nie stała się dla mnie wzo­rem god­nym na­śla­do­wa­nia. Tyle tylko że te­raz jara ta ko­bieta, która mnie przed tym mi­lion razy ostrze­gała. To wy­maga wy­ja­śnień.

Stoję tam i pa­trzę na nią z wy­rzu­tem. Przy­naj­mniej mam na­dzieję, że wy­glą­dam na taką, któ­rej na­leży się ja­kieś wy­tłu­ma­cze­nie. Czyli tak jak mama, kiedy pierw­szy raz po­szłam sama z kum­pe­lami do kina, a gdy wra­ca­łam, to za­ga­da­łam się z moją naj­lep­szą przy­ja­ciółką i po­my­li­łam przy­stanki. Wy­sia­dłam o je­den za wcze­śnie. Ża­den pro­blem, bo na Sa­dy­bie, gdzie miesz­kamy, wszę­dzie jest bli­sko. Ale mama zo­ba­czyła, że nie ma mnie w au­to­bu­sie, i po mi­nu­cie już była go­towa wzy­wać an­ty­ter­ro­ry­stów.

No więc pa­trzę na nią tak samo groź­nie jak ona wtedy na mnie, ale chyba nie wy­cho­dzi mi to za do­brze, bo wcale się nie prze­jęła. Siada na so­fie i sięga po blanta.

– Mamo, skąd ten puch?

Spo­gląda na mnie co naj­mniej tak, jak­bym wła­śnie spa­dła z księ­życa, miała wiel­kie, świe­cące rogi i twer­ko­wała.

– Po­duszka się ro­ze­rwała – od­po­wiada i się za­ciąga.

Wiem, że dzieje się coś epic­kiego. To nie jest stan­dar­dowe za­cho­wa­nie mo­jej mamy. Ona nie roz­rywa po­du­szek i nie jara zioła. Ona jest zdy­scy­pli­no­waną pro­fe­sjo­na­listką. Bar­dziej nudną niż roz­ryw­kową. Od nu­me­rów i wy­głu­pów był w na­szej ro­dzi­nie tata. No i ja. Mama jest od po­rządku i dys­cy­pliny. Ow­szem, po śmierci taty tro­chę prze­wa­lała z wi­nem. Zda­rzało się, że po dwu­dzie­stej już za­sy­piała. Ale to trwało parę mie­sięcy i się skoń­czyło.

Sia­dam obok niej i wy­cią­gam rękę po blanta. Może da spró­bo­wać?

– Oli! – fuka.

– Nie mogę spać – pró­buję jesz­cze na bie­dac­two. Nic. – No co? Je­stem już do­ro­sła. – To mój osta­teczny ar­gu­ment. Jak nie za­działa, to dupa.

– Nie we wszyst­kim – ucina mama.

Po­trafi jed­nym krót­kim stwier­dze­niem za­mknąć te­mat. I na ogół to działa. Ale dzi­siaj, czuję to wy­raź­nie, jest ja­koś ina­czej.

– Tata by mi po­zwo­lił – mó­wię to ci­cho, bo nie chcę jej pro­wo­ko­wać do wy­bu­chu. Mam świa­do­mość, że to wredny ar­gu­ment. I że mama może mi zro­bić wy­kład na te­mat szan­tażu emo­cjo­nal­nego. Ale nie. Pa­trzy na mnie ła­god­nie.

– Wtedy miałby ze mną do czy­nie­nia – od­po­wiada.

I od­kłada resztkę blanta na ta­le­rzyk słu­żący jej za po­piel­niczkę. Nie od­zywa się już. Czyli te­mat ja­ra­nia się skoń­czył. Zresztą mnie i tak bar­dziej in­te­re­suje to, co się stało i z ja­kiego po­wodu puch z po­duszki lata wo­kół nas na ta­ra­sie w po­dmu­chach wia­tru.

– Cią­gle my­ślę, że po­je­chał pil­no­wać do­staw­ców i za­raz wróci – mó­wię w końcu.

Ja­koś jest dla mnie ja­sne, że mama od­pły­nęła w ten dziwny stan z po­wodu taty. Wiem, że mi­nęły cztery lata. Niby dużo, bo to jedna czwarta mo­jego ży­cia. Ale tak na­prawdę, kiedy na­gle za­brak­nie ci taty, to czas za­cho­wuje się bar­dzo dziw­nie. Wszyst­kie dni zle­wają się w jedną szarą masę. I wy­raźne jest tylko to, gdy wi­dzia­łam go ostatni raz przed do­mem, jak wsia­dał do swo­jego au­to­busu, tak na­zy­wa­ły­śmy z mamą jego wiel­kie vo­lvo. Uśmiech­nął się, po­ma­chał ręką, krzyk­nął: „Ko­cham was!” i wy­je­chał za bramę. Nie od­krzyk­nę­łam, bo by­łam zła, że mu­szę od­gar­nąć śnieg sprzed furtki. A po kilku ty­go­dniach już nie mia­łam do kogo krzy­czeć.

– Ja też – szep­cze mama.

Przy­tu­lam się do niej, bo zro­biło mi się ja­koś chłodno. A ona za­wsze jest taka cie­plutka, jak pod­grze­wany plu­szowy koc. Przy­naj­mniej tak so­bie wy­obra­żam taki ludzki koc. Że jest tro­chę jak mama. Może sa­mot­nym dzie­ciom po­winni da­wać ta­kie koce? Może to by im po­mo­gło? Mnie po­maga. Zwi­jam się w kłę­bek u boku mamy. Sły­szę, jak po­ciąga no­sem. Ja też się wzru­szam i wy­cie­ram oczy.

Wtedy to do­strze­gam. Na so­fie obok mamy leży ja­kaś ko­perta. Zwy­kła, biała, po­dłużna ko­perta. Pew­nie coś urzę­do­wego. Ale dla­czego coś urzę­do­wego mia­łoby spro­wo­ko­wać moją mamę do roz­szar­pa­nia po­duszki i ja­ra­nia jo­inta? Zresztą w fil­mach ta­kie ko­perty ni­gdy nie wróżą nic do­brego.

– Mamo, co to jest? – py­tam za­in­te­re­so­wana. Jesz­cze wtedy nie wiem, jak bar­dzo będę tego py­ta­nia ża­ło­wać.

Mama bez słowa pod­nosi ko­pertę i wy­ciąga dłoń w moją stronę. Roz­po­znaję cha­rak­ter pi­sma taty: „OLI”. Obok do­ry­so­wane tro­chę ko­ślawe serce. Ni­gdy nie umiał ry­so­wać. Ale czy to zna­czy, że... Czy on na­pi­sał do mnie list?

Mama wciąż trzyma ko­pertę, a ja do­staję ja­kichś dziw­nych, nie­spo­dzie­wa­nych dresz­czy. Pa­trzę raz na mamę, raz na ko­pertę i boję się po nią się­gnąć. To jest na­prawdę od­je­chane. Mama po­daje mi list od mo­jego uko­cha­nego taty, a ja nie mogę się ru­szyć. Czuję ja­kiś pa­ra­liż ciała.

– List od two­jego taty. Na­pi­sał do cie­bie.

Mama mówi to bar­dzo ci­cho i bar­dzo ła­god­nie. Szep­cze te słowa le­dwo sły­szal­nie. Chyba chce mi do­dać od­wagi.

– Kiedy? – py­tam sko­ło­wana.

– W szpi­talu – od­po­wiada tak, jakby nie do­strze­gła głu­poty wy­ni­ka­ją­cej z mo­jego py­ta­nia.

Ze łzami w oczach się­gam wresz­cie po ko­pertę. Otwie­ram ją. Wyj­muję kartkę de­li­kat­nie, trak­tu­jąc ją jak ja­kiś obłęd­nie cenny ar­te­fakt. Roz­kła­dam ją drżą­cymi pal­cami. A kiedy koń­czę czy­tać, zry­wam się z sofy i ucie­kam w stronę scho­dów. Mama rzuca się za mną.

– Oli! Cze­kaj! Oli!

– Zo­staw mnie! – wrzesz­czę i bie­gnę na górę.

Wpa­dam do po­koju i za­trza­skuję za sobą drzwi. Przez chwilę na­słu­chuję, czy mama nie bie­gnie za mną. Nie sły­chać jej kro­ków. Rzu­cam się na łóżko i naj­moc­niej jak mogę wci­skam twarz w po­duszkę. Nie wie­rzę, że to prawda. To nie­moż­liwe! No NIE! Prę­dzej chyba de­bilny żart! Ale gdzieś w środku, gdzieś na sa­mym dnie serca czuję, że to nie­stety jest prawda. Wtedy za­czy­nam pła­kać, a wła­ści­wie to wyję i ję­czę w po­duszkę, nie umie­jąc po­ra­dzić so­bie z tym, czego wła­śnie się do­wie­dzia­łam. Czuję się to­tal­nie roz­wa­lona. Jakby wje­chała we mnie gi­gan­tyczna cię­ża­rówka i roz­ma­zała mnie na ścia­nie.

Nie wiem, ile to trwa. Pięć mi­nut czy pięt­na­ście. Kiedy już bra­kuje mi sił, pod­no­szę się. List od taty leży obok mnie na łóżku. Na mo­jej na­rzu­cie z mapą Ziemi, na któ­rej mar­ke­rem na­ma­za­łam czer­wone kółka w miej­scach na­szych wa­ka­cji. A zie­lone tam, gdzie jesz­cze chcia­ła­bym po­je­chać. List przy­krywa po­łu­dnie Włoch. Nie­zły zbieg oko­licz­no­ści. My­ślę, że mu­szę go spa­lić. Ra­zem z ko­pertą. Kiedy pa­pier za­mieni się w po­piół, to wszystko, co na nim na­pi­sane, prze­sta­nie ist­nieć. I bę­dzie można o tym za­po­mnieć. Świetny po­mysł! Tak, spalę to i bę­dzie po spra­wie. Tylko... Gdzie jest ko­perta?

Na ko­ry­ta­rzu sły­szę, jak mama w kuchni coś mam­ro­cze pod no­sem.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki
Pro­jekt okładkiKa­ro­lina Że­la­ziń­ska-So­biech
Re­dak­cja i ko­rektaTe­resa Zie­liń­ska Do­mi­nik Lesz­czyń­ski
Co­py­ri­ght © by Ka­mila Ki­sała, Anita Na­wrocka, Pa­weł Trze­śniow­ski, 2024 Co­py­ri­ght © by Wielka Li­tera Sp. z o.o., War­szawa 2024
ISBN 978-83-8360-152-6
Książka jest fik­cją li­te­racką – sy­tu­acje, osoby, zda­rze­nia w niej przed­sta­wione nie mają żad­nego związku z rze­czy­wi­ście ist­nie­ją­cymi oso­bami czy rze­czy­wi­stymi sy­tu­acjami lub zda­rze­niami.
Wielka Li­tera Sp. z o.o. ul. Wiert­ni­cza 36 02-952 War­szawa
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.