Prując przez raj - Sam Shepard - ebook
NOWOŚĆ

Prując przez raj ebook

Sam Shepard

0,0

48 osób interesuje się tą książką

Opis

Dom z butelek na pustyni Mojave, koń szybszy od najlepszego auta w całym miasteczku, śmierć od płonącego materaca, czosnek w butach, Austriak na arizońskiej autostradzie, jointy jak chińskie petardy, tajemnicze zniknięcie żony z pokoju numer 33, aktor, który nie lata. Opowiadania Sama Sheparda, rozgrywające się w tej osobliwej scenografii, pełne zaskakujących zwrotów akcji, to kwintesencja amerykańskiej tradycji krótkich form prozatorskich. Autor dowodzi w nich niezwykłej umiejętności kondensacji frazy, wyczulonego słuchu literackiego i nieprzeciętnego dowcipu.
„Prując przez raj” to rzecz o upadku amerykańskiego snu, portrety mężczyzn w kryzysie tożsamości, a przede wszystkim zabawne – i zarazem przejmujące swoim czarnym humorem – opowieści o poczuciu osamotnienia mimo ludzi wokół.

„W czasach, kiedy tak desperacko próbujemy zrozumieć Amerykę, Sam Shepard daje nam wgląd w jej najbardziej zagadkowe i zakazane rewiry, tajemne kręgi amerykańskiego czyśćca: pustkę, nudę, grozę bezludnych przestrzeni w miejscach, które czasem trudno znaleźć nawet na najdokładniejszych mapach Teksasu, Nowego Meksyku, Dakoty, Utah, Arizony… Hollywoodzki bon vivant, najwybitniejszy dramaturg swojego pokolenia, intelektualista, folkowy perkusista, kowboj w kapeluszu i kraciastej flaneli, ujeżdżający konie i grający na gitarze przy ognisku pośrodku niczego. Pisarz równie amerykański jak bohaterowie, których grywał. Minimalistyczny jak Carver. No i do tego jeszcze piszący swoje kawałki na maszynie Hermes 3000, co tylko dodaje mu punktów do charyzmy”.

Michał Tabaczyński

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 287

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Sam She­pard, Pru­jąc przez raj. Opo­wie­ści,prze­ło­żył Ma­rek Cie­ślik, Oko­niny 2025
Ty­tuł ory­gi­nału: Cru­ising Pa­ra­dise
Co­py­ri­ght © 1996 by Sam She­pard All ri­ghts re­se­rved in­c­lu­ding the ri­ght of re­pro­duc­tion, in whole or in part in any form., This edi­tion pu­bli­shed by ar­ran­ge­ment with Al­fred A. Knopf,, an im­print of The Knopf Do­uble­day Group, a di­vi­sion of Pen­guin Ran­dom Ho­use LLC Co­py­ri­ght © for the Po­lish trans­la­tion by Ma­rek Cie­ślik, 2025 Co­py­ri­ght © for this edi­tion by Wy­daw­nic­two Drza­zgi, 2025
Re­dak­cja: Pau­lina Pią­dłow­ska
Ko­rekta: Agata Chmie­lecka, Fi­lip Fie­rek
Pro­jekt okładki: Sara Ma­kuch
Zdję­cie na pierw­szej stro­nie okładki: Alex Frayne
Pro­jekt ty­po­gra­ficzny, skład i ła­ma­nie: By Mo­use | by­mo­use.pl
Wy­da­nie I
ISBN 978-83-973079-6-4
Wy­daw­nic­two Drza­zgi Oko­niny 17B 89-530 Śli­wice
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Joh­nowi Dar­kowi,

mo­jemu sy­nowi Jes­semu

i cza­som Gar­cia y Vega

– Mam od cie­bie syna – po­wie­działa mi póź­niej. – Stoi tam.

I wska­zała pal­cem na wy­so­kiego chło­paka pa­trzą­cego spode łba.

– Ścią­gnij som­brero, żeby cię ta­tuś zo­ba­czył!

I chło­pak zdjął som­brero. Był zu­peł­nie po­dobny do mnie i miał coś zło­wro­giego w spoj­rze­niu. Mu­siał to chyba mieć po ojcu.

– Jego też na­zy­wają Go­łą­becz­kiem – po­wie­działa znów ta ko­bieta, która te­raz jest moją żoną. – Ale on nie jest ani ban­dytą, ani mor­dercą. On jest po­rząd­nym czło­wie­kiem.

Spu­ści­łem głowę.

Juan Rulfo, Rów­nina w pło­mie­niach(prze­ło­żył Jan Zych)

SELF-MADE MAN

Dla niego za­częło się to w chwili dru­zgo­czą­cej ci­szy. Coś od­dzie­liło się i od­pa­dło. In­stynk­tow­nie, ser­cem po­jął, że tym czymś było ho­łu­bione prze­zeń od dawna wy­obra­że­nie sie­bie sa­mego jako od­ręb­nej jed­nostki, ame­ry­kań­skiej istoty zwa­nej „self-made ma­nem”. Wy­ro­bił je so­bie dzięki ca­łym po­ko­le­niom po­ryw­czych przod­ków o tak samo grubo cio­sa­nych pod­bród­kach i sę­ka­tych no­sach. Ich wi­ze­runki miał na ka­mien­nym gzym­sie ko­minka. Się­ga­jące cza­sów wojny do­mo­wej fer­ro­typy z jego pra­pra­pra­dziad­kiem, czło­wie­kiem na­zwi­skiem Le­muel P. Do­dge, który stra­cił ucho, gdy wal­czył w sze­re­gach Pół­nocy, rękę – gdy wal­czył w sze­re­gach Po­łu­dnia, a osta­tecz­nie ży­cie – wsku­tek „uga­nia­nia się za ko­bie­tami” w Oji­na­dze, za co po­wie­szono go, a po­tem po­cią­gnięto po za­ku­rzo­nych ulicz­kach, aż głowa od­dzie­liła mu się od tu­ło­wia. Byli tam też inni: męż­czyźni o dłu­gich bro­dach, w sze­ro­ko­skrzy­dłych słom­ko­wych ka­pe­lu­szach, sto­jący rzę­dami po trzech na ol­brzy­mich wo­zach peł­nych siana z drew­nia­nymi wi­dłami w dło­niach, nie­mal bi­blijni na tle pre­rio­wego nieba. Lu­dzie ko­lei że­la­znej, ja­dący na pa­ro­wo­zo­wych od­gar­nia­czach i ma­cha­jący me­lo­ni­kami, to­ru­jący so­bie drogę dy­na­mi­tem przez gra­ni­towe góry, nie­po­wstrzy­mani w swo­jej ab­so­lut­nej wie­rze w Ob­ja­wione Prze­zna­cze­nie. Po­tem ci z póź­niej­szych po­ko­leń, w któ­rych oczy za­czyna się już wkra­dać za­gad­kowy błysk zwąt­pie­nia. Pi­loci my­śliw­ców w skó­rza­nych heł­mach i je­dwab­nych sza­li­kach przy­trzy­mują się skrzy­deł bły­ska­wicy P-38, ale ich zu­cho­waty uśmiech do obiek­tywu jest już nieco krzywy, jak u ba­ranka świa­do­mego, że nad­szedł jego czas.

Stu­dio­wał nie­kiedy te twa­rze wie­czo­rami, przy łu­nie pło­mieni mi­go­czą­cej na ka­mien­nym gzym­sie. Brał do ręki opra­wione zdję­cia, żeby się im le­piej przyj­rzeć, i po­woli prze­cha­dzał się po po­koju, pa­ląc pa­pie­rosa i prze­chy­la­jąc szklane ramki, by unik­nąć od­bla­sków z ko­minka. Sia­dy­wał z tymi por­tre­tami na ko­la­nach i od­ku­rzał je de­li­kat­nie i tro­skli­wie swoją nie­bie­ską chu­stą. Wy­czu­wał w tym ja­kąś łącz­ność, i to bar­dziej re­alną niż wy­obra­żoną. Bar­dziej re­alną niż z ży­ją­cymi krew­nymi, któ­rzy zdą­żyli się roz­pro­szyć po naj­dal­szych za­kąt­kach kraju: miej­scach, któ­rych nie miał ochoty od­wie­dzać, ta­kich jak Tampa czy Se­at­tle. Miej­scach, które rów­nie do­brze mo­głyby się znaj­do­wać po dru­giej stro­nie Księ­życa. Sa­mot­ność to fakt przy­rod­ni­czy, po­wta­rzał so­bie. Na­uczył się nie się­gać wzro­kiem poza ten fakt; uni­kać oszu­stwa umy­słu w kwe­stiach do­ty­czą­cych ko­biet; uni­kać ob­ra­zów uwo­dze­nia w ogóle. W prze­szło­ści ni­gdy mu się to nie opła­ciło. W tej sfe­rze umy­słowi nie można było ufać, bo do­pro­wa­dzał go je­dy­nie do strasz­nego smutku. Do­tąd udało mu się przy­naj­mniej za­wrzeć pe­wien mały ro­zejm z sa­mym sobą.

Wstał i od­sta­wił zdję­cie na miej­sce na ko­minku – aku­rat to przed­sta­wiało jego dziadka za kie­row­nicą pół­cię­ża­rówki Forda, mo­del T, z roz­pło­do­wym osłem na uwięzi. Jesz­cze na chwilę za­wie­sił wzrok na fo­to­gra­fii, wsłu­chu­jąc się w sowy kar­miące młode w ko­ro­nie sta­rej żół­tej to­poli za do­mem. Był to co­nocny ry­tuał, na który przy­wykł się cie­szyć każ­dej wio­sny. Wy­cho­dził ci­chym kro­kiem na tylny ga­nek z za­braną la­tarką i pusz­czał z niej snop od dołu, co­raz wy­żej po sze­ro­kim spę­ka­nym pniu, aż przy­szpi­lał gniazdo ide­al­nie w kręgu świa­tła. W tym roku były tam dwa pi­sklęta i gdy tylko po­czuły na oczach ja­sność, umil­kły. Ich matka uno­siła się nad nimi z ma­łym czar­nym wę­żem w szpo­nach. Prze­krę­ciła się ty­łem do snopa z la­tarki, na­stro­szyła skrzy­dła i wy­lą­do­wała. Na pierw­szy plan, za­miast wrza­sku sów, wy­su­nął się ter­kot rze­ko­tek, który wkrótce jed­nak przy­gasł i ścichł, ustę­pu­jąc od­le­głemu mru­cze­niu cię­ża­rówki kie­ru­ją­cej się na po­łu­dnie. Pstryk­nię­ciem wy­łą­czył la­tarkę w na­dziei, że sowy znów po­dejmą swój ja­zgot, że na­dej­dzie coś, co wy­pełni na­ra­sta­jącą ci­szę. Na­słu­chi­wał, czy w dali nie za­mu­czą cie­lęta. Nic go nie do­cho­dziło. Na­słu­chi­wał choćby śladu wia­tru. Nic. Od­chrząk­nął, żeby usły­szeć przy­naj­mniej sie­bie; żeby od­czuć wła­sną obec­ność w tym miej­scu. Za­brzmiało to jak męż­czy­zna. Do­wolny męż­czy­zna. Czło­wiek bez oso­bo­wo­ści. Jakby na tylny ga­nek za jego ple­cami wy­szedł ktoś obcy. Obej­rzał się. Nie było ni­kogo. Tylko jego od­dech. Tęt­niąca krew. Już miał coś po­wie­dzieć. Ale do kogo?, po­my­ślał. Po­wie­dzieć co? W czyim imie­niu? Tętno mu przy­śpie­szyło i miał wra­że­nie, że cały jego mo­no­log we­wnętrzny zbiera się w pul­su­jącą gulę z tyłu gar­dła. Pie­kła go, jakby utkwił tam ja­kiś mały czarny orzech blo­ku­jący mu prze­łyk. Te­raz za­wład­nęła nim pa­nika. Na­gle prze­stała ist­nieć gra­nica dzie­ląca jego skórę od nocy, jego od­dech od zgęst­nia­łego po­wie­trza wo­kół. Ob­ró­cił się z po­wro­tem ku ogrom­nemu ciem­nemu drzewu i pod­niósł wzrok. Z góry mru­gnęło do niego oko sowy matki. Żółte, po­tem czarne. Jego wła­sne oko znik­nęło. Cał­ko­wi­cie wy­peł­niła go pustka. Zda­wała się prze­la­ty­wać przez niego w pę­dzie na wskroś, po­chła­nia­jąc każdą myśl, każde od­czu­cie. Nie zo­sta­wiała po so­bie nic prócz wszech­ogar­nia­ją­cej świa­do­mo­ści jego wła­snego od­de­chu. Pulsu, któ­rego ani nie ini­cjo­wał, ani nie kon­tro­lo­wał. Po­kój, po­my­ślał i rów­nie szybko, jak ta myśl się ufor­mo­wała, po­kój go opu­ścił.

16.07.1994 (Del Rio, Tek­sas)

PRAW­DZIWY GABBY HAYES

Mia­łem sie­dem lat i po­je­cha­łem z oj­cem do miej­sca na pu­styni Mo­jave o na­zwie Hot Springs. Po­je­cha­li­śmy obej­rzeć małą działkę, którą oj­ciec ku­pił od han­dlu­ją­cego nie­ru­cho­mo­ściami do­mo­krążcy, gdy ten roz­ło­żył na na­szym ku­chen­nym stole błysz­czące ko­lo­rowe pro­spekty. Zdję­cia lśnią­cych ba­se­nów, szma­rag­do­wo­zie­lo­nych pól gol­fo­wych, bu­dynku klu­bo­wego – wszyst­kiego, co do­piero miało po­wstać. Kiedy do­tar­li­śmy do celu, nie było tam nic prócz czy­stej, dzie­wi­czej pu­styni. Po­mo­głem ta­cie ozna­czyć jego ma­leńką działkę we wszyst­kich czte­rech ro­gach że­la­znymi prę­tami zbro­je­nio­wymi z do­wią­za­nymi po­ma­rań­czo­wymi cho­rą­giew­kami, które ło­po­tały na wie­trze. Kie­dy­śmy skoń­czyli, wy­glą­dało to na mój gust bar­dziej jak działka na cmen­ta­rzu niż co­kol­wiek in­nego. Resztę po­po­łu­dnia spę­dzi­li­śmy na strze­la­niu z dwu­dziestki dwójki do po­rdze­wia­łych pu­szek po pi­wie i na po­szu­ki­wa­niu węży. Chciał przy­wieźć ze sobą i po­ka­zać mo­jej matce grze­chot­nika. Pu­styn­nego.

– Tak tylko na do­wód, że tu by­li­śmy – tłu­ma­czył. – Żeby nie przy­szło jej do głowy co in­nego. Jesz­cze za­cznie my­śleć, że się łaj­da­czę z ja­ki­miś la­fi­ryn­dami czy coś.

– To dla­tego mnie ze sobą za­bra­łeś? – za­py­ta­łem.

– Niby dla­czego?

– Żeby nie my­ślała, że się łaj­da­czysz z la­fi­ryn­dami?

– Ty pew­nie na­wet nie wiesz, co to jest się łaj­da­czyć, hę? Masz sie­dem lat. Skąd byś miał wie­dzieć, co to jest?

Od­wró­cił się do mnie ple­cami i od­szedł, ko­piąc ja­kąś pu­stą puszkę i ła­du­jąc dwu­dziestkę dwójkę. Był wy­raź­nie wku­rzony, że go o to za­py­ta­łem. Ru­szy­łem za nim, pod­no­sząc łu­ski po na­bo­jach, kiedy pa­dały w pia­sek. Pod­rzu­cił ko­lejną puszkę w po­wie­trze i wy­strze­lił. Spu­dło­wał. Opróż­nił cały bę­be­nek Panu Bogu w okno, pu­dłu­jąc przy każ­dej pod­rzu­co­nej puszce. Zro­biło mi się za niego wstyd i go żal, więc uda­wa­łem, że tego nie wi­dzę. Zna­la­złem ga­łązkę czar­nej mącz­nicy i za­czą­łem ry­so­wać na pia­sku romby. Obej­rzał się na mnie przez ra­mię i znów na­bił broń. Z nosa ka­pały mu kro­ple potu, które zdmu­chi­wał jak na­trętne mu­chy.

– No i co so­bie my­ślisz o tym ka­wa­łeczku pu­styni? Do­bry in­te­res zro­bi­łem? Po­win­ni­śmy obaj po pro­stu zwi­nąć ma­natki i prze­pro­wa­dzić się tu­taj. W ogóle za­po­mnieć o bab­kach.

Ro­ze­śmiał się i znowu strze­lił, tym ra­zem do puszki le­żą­cej na ziemi. Nie by­łem pe­wien, czy ją tra­fił, bo nie pa­trzy­łem, ale nie sły­sza­łem żad­nego brzęku me­talu. Mia­łem jed­nak na­dzieję, że nie spu­dło­wał, bo są­dzi­łem, że po­może mu to tro­chę się uspo­koić. Od­cią­gnąć umysł od in­nych rze­czy. Nie prze­sta­wał po­pi­jać dłu­gich hau­stów z owi­nię­tej w pa­pie­rową torbę bu­telki, którą wcze­śniej trzy­mał we­pchniętą w tylną kie­szeń spodni. Pró­bo­wał się ze mną bar­dziej za­przy­jaź­nić. Sły­sza­łem to w jego gło­sie. Sta­rał się w coś mnie włą­czyć, jak­bym był ja­kimś współ­spi­skow­cem. Ale im moc­niej się sta­rał, tym więk­szy czu­łem do niego dy­stans. On chyba też to wy­czu­wał, ale nic nie mógł na to po­ra­dzić.

– Cza­sami do­brze jest po­być so­bie gdzieś sa­memu. Mieć ta­kie miej­sce jak tu, cał­kiem na ubo­czu, o któ­rym nikt nic nie wie. Nie są­dzisz?

Znowu strze­lił, tym ra­zem w wiel­kiego za­jąca, ale spu­dło­wał tak bar­dzo, że zwie­rzak się na­wet nie prze­jął. Sie­dział przy­cup­nięty jak wcze­śniej i tylko się ga­pił na tatę.

– To wła­śnie mia­łem w pla­nach, je­śli cho­dzi o to miej­sce. Taka mała kry­jówka na pu­styni. Nie można cały czas być tylko do­brym mę­żem i oj­cem. Jak jesz­cze tro­chę pod­ro­śniesz, mo­gli­by­śmy, ja i ty, wy­bu­do­wać tu dom z bu­te­lek. Co ty na to?

– Jak to: dom z bu­te­lek? – spy­ta­łem, nie pa­trząc mu w twarz.

– No wiesz. Dom z bu­te­lek jak te, co je ro­bią lu­dzie na pu­styni. Na pewno wi­dzia­łeś. Całe z róż­nych, róż­ni­stych bu­te­lek uło­żo­nych jak ce­gły. W roz­ma­itych ko­lo­rach. Dają piękne świa­tło, gdy słońce na nie od­po­wied­nio pada.

– Pew­nie – po­wie­dzia­łem, na­dal ba­wiąc się pa­ty­kiem.

– Trzy­mać parę osioł­ków. Jeź­dzić na wy­cieczki i zna­leźć so­bie ja­kiś skarb. Bo wiesz, tu na­dal jesz­cze są skarby. To wciąż nie­od­kryty ob­szar.

– Ja­kie skarby?

– Łupy Hisz­pa­nów. Pew­nie do­kład­nie tędy prze­jeż­dżał Ca­beza de Vaca. Sły­sza­łeś o nim kiedy? „Krowi Łeb”, to wła­śnie zna­czy jego imię. Po­dobno łeb miał wielki i pa­skudny, są­dząc z wszel­kich opi­sów. Za­łożę się, że do­kład­nie tędy prze­jeż­dżał, jak szu­kał Ci­boli.

– Czego?

– Jed­nego z sied­miu zło­tych miast. Wszyst­kiego się o tym do­wiesz, jak już za­czniesz się uczyć hi­sto­rii. Chyba się jesz­cze nie za­czą­łeś uczyć hi­sto­rii.

– Nie. Tylko o di­no­zau­rach.

– No, to było bar­dzo długo po di­no­zau­rach. To było, kiedy Hisz­pa­nie wpa­dli na po­mysł, że ist­nieje gdzieś miej­sce zro­bione w ca­ło­ści ze złota. Nie wiem, skąd im się to wzięło, ale byli prze­ko­nani, że to miej­sce jest gdzieś tu­taj, na Dzi­kim Za­cho­dzie.

– I zna­leźli je?

– E-e. Ale stary de Vaca miał ta­kiego pod­da­nego, Mu­rzyna. Maura, tak się wtedy chyba na nich mó­wiło. Wielki, ol­brzymi Mu­rzyn, który słu­żył de Vace za zwia­dowcę. Wy­sy­łał go na po­szu­ki­wa­nie tych zło­tych miast i któ­re­goś dnia ten Mu­rzyn wró­cił do obo­zo­wi­ska i po­wie­dział de Vace, że w końcu jedno zna­lazł. Więc ru­szyli w te pędy do tego miej­sca, ten Maur na czele, bo wska­zy­wał im drogę, a jak tam do­tarli, to się oka­zało, że to wio­ska In­dian Pu­eblo wy­ryta w skal­nym urwi­sku. Kiedy o kon­kret­nej po­rze dnia na ich pu­eblo pa­dało świa­tło słońca, wio­ska wy­glą­dała jak ze złota. Więc de Vaca ka­zał Maura ściąć.

– Ściąć?

– Mhm. Uciąć mu głowę, tak jak stał. Na miej­scu.

Tata od­szedł, zo­sta­wia­jąc mnie z ob­ra­zem de­ka­pi­ta­cji w my­ślach. Tuż przed moją twa­rzą mru­gnęła po­wie­kami jasz­czurka przy­po­mi­na­jąca ro­gatą ro­pu­chę. Gdyby nie mru­gnęła, na­wet bym jej nie za­uwa­żył.

– Tak czy siak, to by­łoby ide­alne miej­sce na na­szą małą kry­jówkę. Tylko nas dwóch.

– Mó­wisz, że miesz­ka­li­by­śmy tu cał­kiem sami? – za­py­ta­łem.

– No, nie na stałe. Nie tak zu­peł­nie bez prze­rwy. Ale mie­li­by­śmy to jako ta­kie jakby ustronne miej­sce. Nikt by o nim nie wie­dział, tylko ty i ja. To byłby nasz mały se­kret. Oczy­wi­ście trzeba by tu spro­wa­dzić wodę. To tu­taj główny kło­pot: woda. Pew­nie mo­gli­by­śmy do­wo­zić ją z In­dio. Wy­ko­pać stud­nię.

– I ni­gdy nie przy­je­cha­li­by­śmy z mamą?

Wy­glą­dał tak, jakby i to py­ta­nie go wku­rzyło. Kop­nął w pia­sek i za­krę­cił bę­ben­kiem re­wol­weru.

– Ona nie prze­pada za pu­sty­nią – po­wie­dział. – Lasy są bar­dziej w jej gu­ście. Lasy i je­ziora. Jak na Środ­ko­wym Za­cho­dzie. – Strze­lił do ja­kie­goś sta­rego ka­ni­stra po naf­cie, który był tak bli­sko niego, że nie mógł spu­dło­wać. – Ona lubi, jak wszystko czło­wieka osa­cza i nie wi­dać świa­tła dnia. Nie mój styl. Dom z bu­te­lek byłby jak ta lala. Wszyst­kie te róż­no­ko­lo­rowe pro­myki słońca.

Od­je­cha­li­śmy po pia­sku z po­wro­tem do as­fal­to­wej szosy i za­trzy­ma­li­śmy się przy ba­rze Date Shack, re­kla­mu­ją­cym dak­ty­lowe, a może rand­kowe shaki – Date Sha­kes – ogrom­nymi li­te­rami ma­lo­wa­nymi ręcz­nie czer­woną farbą. Tata spy­tał wła­ści­ciela, Mek­sy­ka­nina, o drogę do miej­sca o na­zwie Sha­dow Mo­un­tain Inn – ja­kie­goś eks­klu­zyw­nego ośrodka spor­towo-tu­ry­stycz­nego, który pa­mię­tał ze swo­ich cza­sów w lot­nic­twie woj­sko­wym. Zje­dli­śmy na pół pu­dełko dak­tyli na­dzie­wa­nych wiór­kami ko­ko­so­wymi, a oj­ciec wciąż ob­li­zy­wał so­bie palce i po­wta­rzał: „Cze­ko­lada Her­shey’s to temu do pięt nie do­ra­sta!”. Od­na­leź­li­śmy drogę do Sha­dow Mo­un­tain Inn i za­par­ko­wa­li­śmy tuż przed bu­dyn­kiem. Oj­ciec za­wi­nął dwu­dziestkę dwójkę w starą ta­belę wy­ści­gów kon­nych i we­pchnął pod przed­nie sie­dze­nie. Po­cią­gnął jesz­cze je­den długi haust z bu­telki, po czym ją też ukrył – w schowku, pod ja­ki­miś po­żół­kłymi ma­pami au­to­strad. Po­czu­łem, że też po­wi­nie­nem coś ukryć, ale nie by­łem pe­wien co.

Kiedy prze­cho­dzi­li­śmy przez par­king, tata po­wie­dział mi, że to jest bar­dzo eks­klu­zywny ośro­dek i po­win­ni­śmy za­cho­wy­wać się tak, jakby to było miej­sce dla nas. Ni­gdy wcze­śniej nie przy­szło mi do głowy, że „za­cho­wy­wa­nie się” może mieć aż ta­kie zna­cze­nie w ży­ciu.

– Cały sęk w tym, jak się pre­zen­tu­jesz – po­wie­dział. – Je­śli tam wej­dziesz i za­czniesz się za­cho­wy­wać tak, jakby to nie było miej­sce dla cie­bie, jakby ci było nie­zręcz­nie czy coś, od razu to wy­czują. Po pro­stu za­cho­wuj się na­tu­ral­nie i swo­bod­nie, jak po­rządny oby­wa­tel.

Usie­dli­śmy przy ma­ho­nio­wym ba­rze i tata za­mó­wił mar­tini, w któ­rym pły­wały białe ce­bulki per­łowe. Przy­cią­gnął dużą mi­skę orzesz­ków ziem­nych i usta­wił mię­dzy nami. My­śla­łem, że orzeszki są może dla ko­goś in­nego, skoro już były wy­sta­wione, ale oj­ciec od razu się za nie za­brał. Ni­gdy wcze­śniej nie wi­dzia­łem, żeby za­ma­wiał mar­tini, ale chyba pró­bo­wał za­im­po­no­wać bar­ma­nowi. U nas za­wsze za­ma­wiał bur­bona z wodą so­dową. Ja do­sta­łem wi­śniową coca-colę z pla­ster­kiem cy­tryny i to wła­śnie mniej wię­cej wtedy, kiedy po­dano mi colę, zo­ba­czy­łem Gabby’ego Hay­esa. To był praw­dziwy Gabby Hayes. Z po­czątku nie chciało mi się wie­rzyć. Ga­pi­łem się bar­dzo długo, żeby zy­skać pew­ność, za­nim co­kol­wiek po­wiem ta­cie. Hip­no­ty­zo­wała mnie jego biała broda. Był tam we wła­snej oso­bie, sie­dział w na­roż­nym plu­szo­wym bok­sie i miał na so­bie błysz­czący smo­king ze sznur­ko­wym czar­nym kra­wa­tem typu bolo. Śro­dek po­po­łu­dnia na pu­styni, na ze­wnątrz ja­kieś czter­dzie­ści trzy stop­nie, taki go­rąc, że as­falt się to­pił, a Gabby Hayes miał na so­bie smo­king. Były z nim dwie młode blon­dynki wy­stro­jone w po­nętne su­kienki kok­taj­lowe, ocie­kały bi­żu­te­rią i sek­sem. Na­wet jako sied­mio­la­tek roz­po­zna­wa­łem seks na pierw­szy rzut oka. Nie było wąt­pli­wo­ści. Bez prze­rwy dyn­dały mu przed no­sem kre­wet­kami ma­cza­nymi w pi­kant­nym so­sie, chi­cho­tały i sku­bały war­gami jego owło­sione uszy. Jedna z nich trzy­mała mu rękę na ko­la­nach pod białą lnianą ser­wetą.

– Tato, tam jest Gabby Hayes! Praw­dziwy Gabby Hayes! – po­wie­dzia­łem sce­nicz­nym szep­tem. Z ja­kie­goś po­wodu serce wa­liło mi jak mło­tem, a od­dech wy­do­by­wał się ze mnie su­chy i ury­wany.

Oj­ciec prze­krę­cił się sztywno na ba­ro­wym stołku i po­czu­łem woń pi­jac­kiego potu z jego ogo­rza­łego od słońca karku. Rzu­cił okiem w stronę na­roż­nego boksu i ob­ró­cił się z po­wro­tem do swo­jego drinka.

– Wła­śnie to dają czło­wie­kowi sława i bo­gac­two – za­uwa­żył. – Para blond dzi­wek i kok­tajl z kre­we­tek. To ci do­piero.

Nie prze­sta­wa­łem ga­pić się na brodę Gabby’ego Hay­esa i jego usta. Wsu­wał do nich na prze­mian kre­wetkę i pa­lec jed­nej z dziew­czyn. Wy­glą­dało na to, że ma te­raz kom­plet śnież­no­bia­łych zę­bów. W te­le­wi­zji ni­gdy nie miał zę­bów. W te­le­wi­zji ni­gdy nie cho­dził w smo­kingu. Był słu­żal­czym, bez­zęb­nym po­ma­gie­rem z lekką de­men­cją i no­to­ryczną nie­śmia­ło­ścią wo­bec ko­biet. Ni­gdy nie przy­szło mi do głowy, że praw­dziwy Gabby Hayes może być kimś zu­peł­nie in­nym.

Tego wie­czoru całą trasę po­wrotną do domu prze­je­cha­li­śmy w mil­cze­niu. Tata pa­lił i mru­żył oczy, za­pa­trzony w długą drogę w kie­runku świa­teł Du­arte. Raz włą­czył ra­dio i po­słu­chał, jak Frank Si­na­tra śpiewa You Be­long to Me, a po­tem je wy­łą­czył. Wpa­try­wa­łem się w ciemny łań­cuch gór, które ma­lały za nami, prze­cho­dząc w głę­boką pu­sty­nię, i nad ich szczy­tami uj­rza­łem uśmie­cha­jącą się do nas z nieba wielką od­ciętą głowę czar­nego męż­czy­zny.

11.03.1990 (Pa­pan­tla, Mek­syk)

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki