Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
48 osób interesuje się tą książką
Dom z butelek na pustyni Mojave, koń szybszy od najlepszego auta w całym miasteczku, śmierć od płonącego materaca, czosnek w butach, Austriak na arizońskiej autostradzie, jointy jak chińskie petardy, tajemnicze zniknięcie żony z pokoju numer 33, aktor, który nie lata. Opowiadania Sama Sheparda, rozgrywające się w tej osobliwej scenografii, pełne zaskakujących zwrotów akcji, to kwintesencja amerykańskiej tradycji krótkich form prozatorskich. Autor dowodzi w nich niezwykłej umiejętności kondensacji frazy, wyczulonego słuchu literackiego i nieprzeciętnego dowcipu.
„Prując przez raj” to rzecz o upadku amerykańskiego snu, portrety mężczyzn w kryzysie tożsamości, a przede wszystkim zabawne – i zarazem przejmujące swoim czarnym humorem – opowieści o poczuciu osamotnienia mimo ludzi wokół.
„W czasach, kiedy tak desperacko próbujemy zrozumieć Amerykę, Sam Shepard daje nam wgląd w jej najbardziej zagadkowe i zakazane rewiry, tajemne kręgi amerykańskiego czyśćca: pustkę, nudę, grozę bezludnych przestrzeni w miejscach, które czasem trudno znaleźć nawet na najdokładniejszych mapach Teksasu, Nowego Meksyku, Dakoty, Utah, Arizony… Hollywoodzki bon vivant, najwybitniejszy dramaturg swojego pokolenia, intelektualista, folkowy perkusista, kowboj w kapeluszu i kraciastej flaneli, ujeżdżający konie i grający na gitarze przy ognisku pośrodku niczego. Pisarz równie amerykański jak bohaterowie, których grywał. Minimalistyczny jak Carver. No i do tego jeszcze piszący swoje kawałki na maszynie Hermes 3000, co tylko dodaje mu punktów do charyzmy”.
Michał Tabaczyński
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 287
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Johnowi Darkowi,
mojemu synowi Jessemu
i czasom Garcia y Vega
– Mam od ciebie syna – powiedziała mi później. – Stoi tam.
I wskazała palcem na wysokiego chłopaka patrzącego spode łba.
– Ściągnij sombrero, żeby cię tatuś zobaczył!
I chłopak zdjął sombrero. Był zupełnie podobny do mnie i miał coś złowrogiego w spojrzeniu. Musiał to chyba mieć po ojcu.
– Jego też nazywają Gołąbeczkiem – powiedziała znów ta kobieta, która teraz jest moją żoną. – Ale on nie jest ani bandytą, ani mordercą. On jest porządnym człowiekiem.
Spuściłem głowę.
Juan Rulfo, Równina w płomieniach(przełożył Jan Zych)
SELF-MADE MAN
Dla niego zaczęło się to w chwili druzgoczącej ciszy. Coś oddzieliło się i odpadło. Instynktownie, sercem pojął, że tym czymś było hołubione przezeń od dawna wyobrażenie siebie samego jako odrębnej jednostki, amerykańskiej istoty zwanej „self-made manem”. Wyrobił je sobie dzięki całym pokoleniom porywczych przodków o tak samo grubo ciosanych podbródkach i sękatych nosach. Ich wizerunki miał na kamiennym gzymsie kominka. Sięgające czasów wojny domowej ferrotypy z jego praprapradziadkiem, człowiekiem nazwiskiem Lemuel P. Dodge, który stracił ucho, gdy walczył w szeregach Północy, rękę – gdy walczył w szeregach Południa, a ostatecznie życie – wskutek „uganiania się za kobietami” w Ojinadze, za co powieszono go, a potem pociągnięto po zakurzonych uliczkach, aż głowa oddzieliła mu się od tułowia. Byli tam też inni: mężczyźni o długich brodach, w szerokoskrzydłych słomkowych kapeluszach, stojący rzędami po trzech na olbrzymich wozach pełnych siana z drewnianymi widłami w dłoniach, niemal biblijni na tle preriowego nieba. Ludzie kolei żelaznej, jadący na parowozowych odgarniaczach i machający melonikami, torujący sobie drogę dynamitem przez granitowe góry, niepowstrzymani w swojej absolutnej wierze w Objawione Przeznaczenie. Potem ci z późniejszych pokoleń, w których oczy zaczyna się już wkradać zagadkowy błysk zwątpienia. Piloci myśliwców w skórzanych hełmach i jedwabnych szalikach przytrzymują się skrzydeł błyskawicy P-38, ale ich zuchowaty uśmiech do obiektywu jest już nieco krzywy, jak u baranka świadomego, że nadszedł jego czas.
Studiował niekiedy te twarze wieczorami, przy łunie płomieni migoczącej na kamiennym gzymsie. Brał do ręki oprawione zdjęcia, żeby się im lepiej przyjrzeć, i powoli przechadzał się po pokoju, paląc papierosa i przechylając szklane ramki, by uniknąć odblasków z kominka. Siadywał z tymi portretami na kolanach i odkurzał je delikatnie i troskliwie swoją niebieską chustą. Wyczuwał w tym jakąś łączność, i to bardziej realną niż wyobrażoną. Bardziej realną niż z żyjącymi krewnymi, którzy zdążyli się rozproszyć po najdalszych zakątkach kraju: miejscach, których nie miał ochoty odwiedzać, takich jak Tampa czy Seattle. Miejscach, które równie dobrze mogłyby się znajdować po drugiej stronie Księżyca. Samotność to fakt przyrodniczy, powtarzał sobie. Nauczył się nie sięgać wzrokiem poza ten fakt; unikać oszustwa umysłu w kwestiach dotyczących kobiet; unikać obrazów uwodzenia w ogóle. W przeszłości nigdy mu się to nie opłaciło. W tej sferze umysłowi nie można było ufać, bo doprowadzał go jedynie do strasznego smutku. Dotąd udało mu się przynajmniej zawrzeć pewien mały rozejm z samym sobą.
Wstał i odstawił zdjęcie na miejsce na kominku – akurat to przedstawiało jego dziadka za kierownicą półciężarówki Forda, model T, z rozpłodowym osłem na uwięzi. Jeszcze na chwilę zawiesił wzrok na fotografii, wsłuchując się w sowy karmiące młode w koronie starej żółtej topoli za domem. Był to conocny rytuał, na który przywykł się cieszyć każdej wiosny. Wychodził cichym krokiem na tylny ganek z zabraną latarką i puszczał z niej snop od dołu, coraz wyżej po szerokim spękanym pniu, aż przyszpilał gniazdo idealnie w kręgu światła. W tym roku były tam dwa pisklęta i gdy tylko poczuły na oczach jasność, umilkły. Ich matka unosiła się nad nimi z małym czarnym wężem w szponach. Przekręciła się tyłem do snopa z latarki, nastroszyła skrzydła i wylądowała. Na pierwszy plan, zamiast wrzasku sów, wysunął się terkot rzekotek, który wkrótce jednak przygasł i ścichł, ustępując odległemu mruczeniu ciężarówki kierującej się na południe. Pstryknięciem wyłączył latarkę w nadziei, że sowy znów podejmą swój jazgot, że nadejdzie coś, co wypełni narastającą ciszę. Nasłuchiwał, czy w dali nie zamuczą cielęta. Nic go nie dochodziło. Nasłuchiwał choćby śladu wiatru. Nic. Odchrząknął, żeby usłyszeć przynajmniej siebie; żeby odczuć własną obecność w tym miejscu. Zabrzmiało to jak mężczyzna. Dowolny mężczyzna. Człowiek bez osobowości. Jakby na tylny ganek za jego plecami wyszedł ktoś obcy. Obejrzał się. Nie było nikogo. Tylko jego oddech. Tętniąca krew. Już miał coś powiedzieć. Ale do kogo?, pomyślał. Powiedzieć co? W czyim imieniu? Tętno mu przyśpieszyło i miał wrażenie, że cały jego monolog wewnętrzny zbiera się w pulsującą gulę z tyłu gardła. Piekła go, jakby utkwił tam jakiś mały czarny orzech blokujący mu przełyk. Teraz zawładnęła nim panika. Nagle przestała istnieć granica dzieląca jego skórę od nocy, jego oddech od zgęstniałego powietrza wokół. Obrócił się z powrotem ku ogromnemu ciemnemu drzewu i podniósł wzrok. Z góry mrugnęło do niego oko sowy matki. Żółte, potem czarne. Jego własne oko zniknęło. Całkowicie wypełniła go pustka. Zdawała się przelatywać przez niego w pędzie na wskroś, pochłaniając każdą myśl, każde odczucie. Nie zostawiała po sobie nic prócz wszechogarniającej świadomości jego własnego oddechu. Pulsu, którego ani nie inicjował, ani nie kontrolował. Pokój, pomyślał i równie szybko, jak ta myśl się uformowała, pokój go opuścił.
16.07.1994 (Del Rio, Teksas)
PRAWDZIWY GABBY HAYES
Miałem siedem lat i pojechałem z ojcem do miejsca na pustyni Mojave o nazwie Hot Springs. Pojechaliśmy obejrzeć małą działkę, którą ojciec kupił od handlującego nieruchomościami domokrążcy, gdy ten rozłożył na naszym kuchennym stole błyszczące kolorowe prospekty. Zdjęcia lśniących basenów, szmaragdowozielonych pól golfowych, budynku klubowego – wszystkiego, co dopiero miało powstać. Kiedy dotarliśmy do celu, nie było tam nic prócz czystej, dziewiczej pustyni. Pomogłem tacie oznaczyć jego maleńką działkę we wszystkich czterech rogach żelaznymi prętami zbrojeniowymi z dowiązanymi pomarańczowymi chorągiewkami, które łopotały na wietrze. Kiedyśmy skończyli, wyglądało to na mój gust bardziej jak działka na cmentarzu niż cokolwiek innego. Resztę popołudnia spędziliśmy na strzelaniu z dwudziestki dwójki do pordzewiałych puszek po piwie i na poszukiwaniu węży. Chciał przywieźć ze sobą i pokazać mojej matce grzechotnika. Pustynnego.
– Tak tylko na dowód, że tu byliśmy – tłumaczył. – Żeby nie przyszło jej do głowy co innego. Jeszcze zacznie myśleć, że się łajdaczę z jakimiś lafiryndami czy coś.
– To dlatego mnie ze sobą zabrałeś? – zapytałem.
– Niby dlaczego?
– Żeby nie myślała, że się łajdaczysz z lafiryndami?
– Ty pewnie nawet nie wiesz, co to jest się łajdaczyć, hę? Masz siedem lat. Skąd byś miał wiedzieć, co to jest?
Odwrócił się do mnie plecami i odszedł, kopiąc jakąś pustą puszkę i ładując dwudziestkę dwójkę. Był wyraźnie wkurzony, że go o to zapytałem. Ruszyłem za nim, podnosząc łuski po nabojach, kiedy padały w piasek. Podrzucił kolejną puszkę w powietrze i wystrzelił. Spudłował. Opróżnił cały bębenek Panu Bogu w okno, pudłując przy każdej podrzuconej puszce. Zrobiło mi się za niego wstyd i go żal, więc udawałem, że tego nie widzę. Znalazłem gałązkę czarnej mącznicy i zacząłem rysować na piasku romby. Obejrzał się na mnie przez ramię i znów nabił broń. Z nosa kapały mu krople potu, które zdmuchiwał jak natrętne muchy.
– No i co sobie myślisz o tym kawałeczku pustyni? Dobry interes zrobiłem? Powinniśmy obaj po prostu zwinąć manatki i przeprowadzić się tutaj. W ogóle zapomnieć o babkach.
Roześmiał się i znowu strzelił, tym razem do puszki leżącej na ziemi. Nie byłem pewien, czy ją trafił, bo nie patrzyłem, ale nie słyszałem żadnego brzęku metalu. Miałem jednak nadzieję, że nie spudłował, bo sądziłem, że pomoże mu to trochę się uspokoić. Odciągnąć umysł od innych rzeczy. Nie przestawał popijać długich haustów z owiniętej w papierową torbę butelki, którą wcześniej trzymał wepchniętą w tylną kieszeń spodni. Próbował się ze mną bardziej zaprzyjaźnić. Słyszałem to w jego głosie. Starał się w coś mnie włączyć, jakbym był jakimś współspiskowcem. Ale im mocniej się starał, tym większy czułem do niego dystans. On chyba też to wyczuwał, ale nic nie mógł na to poradzić.
– Czasami dobrze jest pobyć sobie gdzieś samemu. Mieć takie miejsce jak tu, całkiem na uboczu, o którym nikt nic nie wie. Nie sądzisz?
Znowu strzelił, tym razem w wielkiego zająca, ale spudłował tak bardzo, że zwierzak się nawet nie przejął. Siedział przycupnięty jak wcześniej i tylko się gapił na tatę.
– To właśnie miałem w planach, jeśli chodzi o to miejsce. Taka mała kryjówka na pustyni. Nie można cały czas być tylko dobrym mężem i ojcem. Jak jeszcze trochę podrośniesz, moglibyśmy, ja i ty, wybudować tu dom z butelek. Co ty na to?
– Jak to: dom z butelek? – spytałem, nie patrząc mu w twarz.
– No wiesz. Dom z butelek jak te, co je robią ludzie na pustyni. Na pewno widziałeś. Całe z różnych, różnistych butelek ułożonych jak cegły. W rozmaitych kolorach. Dają piękne światło, gdy słońce na nie odpowiednio pada.
– Pewnie – powiedziałem, nadal bawiąc się patykiem.
– Trzymać parę osiołków. Jeździć na wycieczki i znaleźć sobie jakiś skarb. Bo wiesz, tu nadal jeszcze są skarby. To wciąż nieodkryty obszar.
– Jakie skarby?
– Łupy Hiszpanów. Pewnie dokładnie tędy przejeżdżał Cabeza de Vaca. Słyszałeś o nim kiedy? „Krowi Łeb”, to właśnie znaczy jego imię. Podobno łeb miał wielki i paskudny, sądząc z wszelkich opisów. Założę się, że dokładnie tędy przejeżdżał, jak szukał Ciboli.
– Czego?
– Jednego z siedmiu złotych miast. Wszystkiego się o tym dowiesz, jak już zaczniesz się uczyć historii. Chyba się jeszcze nie zacząłeś uczyć historii.
– Nie. Tylko o dinozaurach.
– No, to było bardzo długo po dinozaurach. To było, kiedy Hiszpanie wpadli na pomysł, że istnieje gdzieś miejsce zrobione w całości ze złota. Nie wiem, skąd im się to wzięło, ale byli przekonani, że to miejsce jest gdzieś tutaj, na Dzikim Zachodzie.
– I znaleźli je?
– E-e. Ale stary de Vaca miał takiego poddanego, Murzyna. Maura, tak się wtedy chyba na nich mówiło. Wielki, olbrzymi Murzyn, który służył de Vace za zwiadowcę. Wysyłał go na poszukiwanie tych złotych miast i któregoś dnia ten Murzyn wrócił do obozowiska i powiedział de Vace, że w końcu jedno znalazł. Więc ruszyli w te pędy do tego miejsca, ten Maur na czele, bo wskazywał im drogę, a jak tam dotarli, to się okazało, że to wioska Indian Pueblo wyryta w skalnym urwisku. Kiedy o konkretnej porze dnia na ich pueblo padało światło słońca, wioska wyglądała jak ze złota. Więc de Vaca kazał Maura ściąć.
– Ściąć?
– Mhm. Uciąć mu głowę, tak jak stał. Na miejscu.
Tata odszedł, zostawiając mnie z obrazem dekapitacji w myślach. Tuż przed moją twarzą mrugnęła powiekami jaszczurka przypominająca rogatą ropuchę. Gdyby nie mrugnęła, nawet bym jej nie zauważył.
– Tak czy siak, to byłoby idealne miejsce na naszą małą kryjówkę. Tylko nas dwóch.
– Mówisz, że mieszkalibyśmy tu całkiem sami? – zapytałem.
– No, nie na stałe. Nie tak zupełnie bez przerwy. Ale mielibyśmy to jako takie jakby ustronne miejsce. Nikt by o nim nie wiedział, tylko ty i ja. To byłby nasz mały sekret. Oczywiście trzeba by tu sprowadzić wodę. To tutaj główny kłopot: woda. Pewnie moglibyśmy dowozić ją z Indio. Wykopać studnię.
– I nigdy nie przyjechalibyśmy z mamą?
Wyglądał tak, jakby i to pytanie go wkurzyło. Kopnął w piasek i zakręcił bębenkiem rewolweru.
– Ona nie przepada za pustynią – powiedział. – Lasy są bardziej w jej guście. Lasy i jeziora. Jak na Środkowym Zachodzie. – Strzelił do jakiegoś starego kanistra po nafcie, który był tak blisko niego, że nie mógł spudłować. – Ona lubi, jak wszystko człowieka osacza i nie widać światła dnia. Nie mój styl. Dom z butelek byłby jak ta lala. Wszystkie te różnokolorowe promyki słońca.
Odjechaliśmy po piasku z powrotem do asfaltowej szosy i zatrzymaliśmy się przy barze Date Shack, reklamującym daktylowe, a może randkowe shaki – Date Shakes – ogromnymi literami malowanymi ręcznie czerwoną farbą. Tata spytał właściciela, Meksykanina, o drogę do miejsca o nazwie Shadow Mountain Inn – jakiegoś ekskluzywnego ośrodka sportowo-turystycznego, który pamiętał ze swoich czasów w lotnictwie wojskowym. Zjedliśmy na pół pudełko daktyli nadziewanych wiórkami kokosowymi, a ojciec wciąż oblizywał sobie palce i powtarzał: „Czekolada Hershey’s to temu do pięt nie dorasta!”. Odnaleźliśmy drogę do Shadow Mountain Inn i zaparkowaliśmy tuż przed budynkiem. Ojciec zawinął dwudziestkę dwójkę w starą tabelę wyścigów konnych i wepchnął pod przednie siedzenie. Pociągnął jeszcze jeden długi haust z butelki, po czym ją też ukrył – w schowku, pod jakimiś pożółkłymi mapami autostrad. Poczułem, że też powinienem coś ukryć, ale nie byłem pewien co.
Kiedy przechodziliśmy przez parking, tata powiedział mi, że to jest bardzo ekskluzywny ośrodek i powinniśmy zachowywać się tak, jakby to było miejsce dla nas. Nigdy wcześniej nie przyszło mi do głowy, że „zachowywanie się” może mieć aż takie znaczenie w życiu.
– Cały sęk w tym, jak się prezentujesz – powiedział. – Jeśli tam wejdziesz i zaczniesz się zachowywać tak, jakby to nie było miejsce dla ciebie, jakby ci było niezręcznie czy coś, od razu to wyczują. Po prostu zachowuj się naturalnie i swobodnie, jak porządny obywatel.
Usiedliśmy przy mahoniowym barze i tata zamówił martini, w którym pływały białe cebulki perłowe. Przyciągnął dużą miskę orzeszków ziemnych i ustawił między nami. Myślałem, że orzeszki są może dla kogoś innego, skoro już były wystawione, ale ojciec od razu się za nie zabrał. Nigdy wcześniej nie widziałem, żeby zamawiał martini, ale chyba próbował zaimponować barmanowi. U nas zawsze zamawiał burbona z wodą sodową. Ja dostałem wiśniową coca-colę z plasterkiem cytryny i to właśnie mniej więcej wtedy, kiedy podano mi colę, zobaczyłem Gabby’ego Hayesa. To był prawdziwy Gabby Hayes. Z początku nie chciało mi się wierzyć. Gapiłem się bardzo długo, żeby zyskać pewność, zanim cokolwiek powiem tacie. Hipnotyzowała mnie jego biała broda. Był tam we własnej osobie, siedział w narożnym pluszowym boksie i miał na sobie błyszczący smoking ze sznurkowym czarnym krawatem typu bolo. Środek popołudnia na pustyni, na zewnątrz jakieś czterdzieści trzy stopnie, taki gorąc, że asfalt się topił, a Gabby Hayes miał na sobie smoking. Były z nim dwie młode blondynki wystrojone w ponętne sukienki koktajlowe, ociekały biżuterią i seksem. Nawet jako siedmiolatek rozpoznawałem seks na pierwszy rzut oka. Nie było wątpliwości. Bez przerwy dyndały mu przed nosem krewetkami maczanymi w pikantnym sosie, chichotały i skubały wargami jego owłosione uszy. Jedna z nich trzymała mu rękę na kolanach pod białą lnianą serwetą.
– Tato, tam jest Gabby Hayes! Prawdziwy Gabby Hayes! – powiedziałem scenicznym szeptem. Z jakiegoś powodu serce waliło mi jak młotem, a oddech wydobywał się ze mnie suchy i urywany.
Ojciec przekręcił się sztywno na barowym stołku i poczułem woń pijackiego potu z jego ogorzałego od słońca karku. Rzucił okiem w stronę narożnego boksu i obrócił się z powrotem do swojego drinka.
– Właśnie to dają człowiekowi sława i bogactwo – zauważył. – Para blond dziwek i koktajl z krewetek. To ci dopiero.
Nie przestawałem gapić się na brodę Gabby’ego Hayesa i jego usta. Wsuwał do nich na przemian krewetkę i palec jednej z dziewczyn. Wyglądało na to, że ma teraz komplet śnieżnobiałych zębów. W telewizji nigdy nie miał zębów. W telewizji nigdy nie chodził w smokingu. Był służalczym, bezzębnym pomagierem z lekką demencją i notoryczną nieśmiałością wobec kobiet. Nigdy nie przyszło mi do głowy, że prawdziwy Gabby Hayes może być kimś zupełnie innym.
Tego wieczoru całą trasę powrotną do domu przejechaliśmy w milczeniu. Tata palił i mrużył oczy, zapatrzony w długą drogę w kierunku świateł Duarte. Raz włączył radio i posłuchał, jak Frank Sinatra śpiewa You Belong to Me, a potem je wyłączył. Wpatrywałem się w ciemny łańcuch gór, które malały za nami, przechodząc w głęboką pustynię, i nad ich szczytami ujrzałem uśmiechającą się do nas z nieba wielką odciętą głowę czarnego mężczyzny.
11.03.1990 (Papantla, Meksyk)