Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Bohaterka tej książki nie należy do siebie. Nie ma imienia, prawa do własnego ciała, jej zdanie się nie liczy. Mała dziewczynka zepchnięta na margines spraw dorosłych bywa wciągana w środek rodzinnego dramatu jako narzędzie szantażu czy rekwizyt w teatrze pozorów. Mimo to bohaterka-narratorka opowiada. Odzyskuje podmiotowość dzięki językowi i wyobraźni, które dają napęd doświadczeniu – głównie cierpienia i bólu, ale też przyjemności i zdumienia światem.
I nagle wyrósł wokół mnie świat upiornie zmysłowy, pachnący przetrawionymi piwem, smakujący zależałym ptasim mleczkiem, gryzący jak wełniany sweter, którego jednak nie chciałam zdjąć. Kiedy dotarłam do ostatniej strony, och, jak żałowałam.Dla mnie odkrycie na miarę Marieke Lucas Rijneveld.
Aleksandra Zbroja
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 140
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright© by Wiktoria Bieżuńska, 2022
Wydanie I
Warszawa 2022
Babcia Natalia napoczyna chleb. Wkłada sobie bochenek pod pachę, drugą ręką chwyta nóż. Wznosi oczy ku Matce Boskiej, która stoi na lodówce, plecami oparta o paterę na klucze i gumki recepturki. Mamrocząc zaklęcie, przesuwa ostrzem po chlebowym podbrzuszu. Robi znak krzyża.
Na stół spada piętka, upośledzona kromka, którą wolno mi zjeść na sucho, bez niczego. Chwytam ją i odgryzam kęs, a babcia kładzie chleb na desce, jak się należy, i kroi grube pajdy, które smaruje obficie masłem i okłada serem.
Międląc piętkę, wspinam się na taboret. Przytrzymuję się lodówki i przyglądam Maryi, która z Dzieciątkiem na ręku płynie po niebie nad miastem. Zastanawiam się, skąd przybyła i dokąd się uda, jaką tajemnicę skrywa jej ciemna, poważna twarz. Matka Boska donikąd się nie wybiera, bo jest u siebie, w Częstochowie, mówi babcia. Złaź, usiądź przy stole porządnie.
Siadam więc i zaczynam jeść, przyglądając się babcinej krzątaninie, dreptaniu i obrotom jej ciała, ruchliwym dłoniom, które błyskawicznie wydobywają z zakamarków naczynia i odmierzają, przelewają, płuczą, nie roniąc przy tym ani pyłku czy kropelki. Uciekaj, uciekaj, mamrocze babcia, odbierając ode mnie pusty talerz, bo nie lubi, gdy w kuchni kręcę jej się pod nogami. Chowam się pod stołem.
Z dołu babcia wygląda jak góra z rozłożystymi biodrami, wąskimi ramionami i ruchliwą ptasią głową, którą potrząsa zniecierpliwiona, udając, że nie widzi, jak podkradam odpadki z mięsa na obiad. Układam je przed sobą na niskim taborecie i kroję nożem do masła. Tłukę w nie pięścią, żeby uformowały się w zabawkowe kotlety, ale krwawe nitki powleczone białymi torebkami tłuszczu uparcie oblepiają moje palce. Wycieram je w siebie, zostawiając smugi na ubraniu. Tego jest za wiele dla babci, która wywleka mnie spod stołu i spuszcza lanie. Bije mnie z czułością, delikatnie, w ostatnim momencie spowalniając rozpędzoną w powietrzu dłoń, którą miękko opuszcza, ledwo muskając moje pośladki.
Po wszystkim babcia wyciera ręce w fartuch. Idę za nią do dużego pokoju, gdzie powoli odsuwa szufladę segmentu. Zza jej pleców patrzą Matki Boskie. Stoją za szkłem wśród kryształów. Zerkają ze ścian, znad futryny i ram oleodruków. Leżą w kopertach, zeszytach i książeczkach do nabożeństwa, między sztywnymi serwetami i obrusami, po których wodzi dłonią babcia. Razem z czystymi, gładkimi banknotami, które cicho szeleszczą, gdy babcia bezgłośnie je przelicza. Zakładaj buciki, mówi, zamykając szufladę, przejdziemy się na rynek. Przywitasz się ze swoim tatem.
Wychodzimy z domu. Idziemy przez plac. Mijamy kościół, który wygląda tak, jakby ktoś postawił wszystkie wykrochmalone chustki i obrusy babci rogami do góry, jak gigantyczne sztywne serwety-namioty, w których także, jak w babcinym segmencie, mieszka Matka Boska. Wokół placu tłoczą się pawilony, budy, budki i przyczepy, przyklejone jedne do drugich jak huby. Nie reagujemy na śpiewne prośby żebraczek, zwanych przez wszystkich Rumunkami, siedzących wprost na ziemi i potrząsających owiniętymi w szmaty, usmarkanymi dziećmi. Omijamy starców nieruchomych jak posągi, którzy zamiast buław trzymają bukieciki bukszpanu, a zamiast wieńców u stóp mają kilka wątłych marchewek rozłożonych na gazetach. Ku mojej rozpaczy nie zatrzymujemy się przy drewnianych domkach, gdzie miałam nadzieję wybłagać u babci oranżadę w przezroczystym plastikowym worku. Dzisiaj nie, mruczy ona i ciągnie mnie na parking.
Tam, przy łóżkach polowych i otwartych bagażnikach aut, stoją mężczyźni o pogniecionych twarzach i zaczerwienionych oczach. Z papierosami w zębach, krzywiąc się, niecierpliwie odpowiadają klientom, od niechcenia pokazują towar. Zatrzymujemy się przy arbuzach. Jędrne, zielone kule, w całości i poćwiartowane, piętrzą się w skrzynkach stojących na ziemi i upchanych w samochodzie. Drobne, ale męskie dłonie chwytają arbuzy jak piłki i obracają nimi przed oczami zgromadzonych wokół auta starszych kobiet. Zapadnięte szare policzki ruszają się nerwowo, a usta zaciskają w linijkę, gdy kobiety potrząsają głowami i wskazują palcem inną sztukę. Plecy obciągnięte niebieską flanelą w kratę schylają się i prostują na przemian, ramiona w podwiniętych rękawach wyciągają się ku większym, mniejszym, bardziej lub mniej zielonym arbuzom. Drobne męskie dłonie chwytają nóż i zręcznie przepoławiają owoc. Sok ścieka z leżącej na odwróconych skrzynkach deski na asfalt. Babcia trąca palcem kraciaste ramię i pokazuje na mnie. Przyprowadziłam ci, mówi. Szare oczy spod ciemnej, zlepionej w sople grzywki ledwo muskają czubek mojej głowy. Chce mama arbuza? pytają wąskie usta. A daj z jednego. Albo dwa. Babcia odrzuca te za małe lub obtłuczone i wychyla się za linię skrzynek, wypatrując okazów ukrytych w bagażniku, po które człowiek nazwany przez nią moim tatem sięga z chodzącymi policzkami, wpełzając do środka na czworaka. Wreszcie staje przed nią z dwiema przyciśniętymi do brzucha kulami, na widok których babcia zaczyna powoli wysupływać z portmonetki pieniądze. On odkłada owoce, prostuje się, wyciera pot z czoła. Da mama spokój, macha ręką zniecierpliwiony, odwraca się, od nowa przebiera w skrzynkach. Babcia rozgląda się wokół zadowolona i chowa portfel.
W kuchni arbuzy wyglądają jak owoce zerwane w ogródku olbrzyma, które przypadkiem wturlały się do lilipuciego domku. Jedna kula leży w zlewie, drugą babcia kroi na łódki o czerwonych żaglach i układa na ceracie. Siorbiemy miąższ aż do zielonych, gorzkawych skórek. Sok nam leci po brodzie i dłoniach, kapie na taborety i dalej na podłogę. Rozsiewamy pestki.
Skrzypi próg. W drzwiach staje matka. Jej powrót jest zawsze trochę zaskoczeniem, nagłym szarpnięciem czasu, podobnym do tego, gdy zostaje się przyłapanym na gorącym uczynku. Niedbale opiera się o framugę. Jeszcze z torebką na ramieniu i ze skrzyżowanymi na piersiach smukłymi ramionami jak szlabanami odcinającymi drogę ucieczki. Stoi, ale nie wchodzi, bardziej daje o sobie znać, niż się wita. Babcia zaczyna mówić, wyrzucać z siebie przetrawione drobne zdarzenia, rzeczy, które leżą jej na wątrobie, i mielić, obracać na powrót to, co zostało dziś pokrojone, rozdrobnione i wymieszane. Mówiąc, pokazuje pakunki. Odwija upstrzone ołówkiem i zatłuszczone papiery, wabiąc matkę wilgotnym blaskiem twarogów, krojonych wędlin i mięsnych sztab, gęstych, czerwonych, dobrych, bo pozbawionych błon i żył. Popatrz jeno, jaki ładny schab kupiłam, mlaszcze z zadowoleniem. Matka błądzi wzrokiem po podłodze, jasnym linoleum, zawsze nieco lepkim, mimo codziennego przecierania. Łatwo odczytać ślad zostawiany przez szmatę, smugi w kształcie leżących ósemek, resztki nieskończonego brudu, do którego przyczepia się kolejny brud. Co to jest? pyta, podnosząc wreszcie wzrok, który jest ciężki, mógłby być z ołowiu, i wskazując porozrzucane na stole skórki. Arbuzy, od twojego starego, bulgocze babcia, zagarniając je z blatu. Słodkie bardzo. Po co je tu przyniosłaś? matka mruży oczy i wysuwa do przodu głowę, jej plecy i szyja są napięte, jakby szykowała się do skoku. Krysia, posłuchaj, sapie babcia, tak nie może być, że bez ojca ona chowana. Musisz coś zrobić. Matka wysuwa się nad zlew jak drapieżna gąsienica. Chwyta arbuza i uderza nim w podłogę. Znika w przedpokoju. Zgrudkowane arbuzowe wnętrzności wyglądają jak posiekane mięso.
Babcia człapie przez korytarz. Posłuchaj, przemóc się musisz, Krysia! krzyczy. Podążam za nią ciemnym, wyłożonym boazerią przedpokojem, który wygląda jak las.
Matka chce zamknąć się w swoim pokoju, ale babcia chwyta klamkę i wkłada stopę między futrynę a drzwi. Chwilę siłują się, napierając na cienką, przeszkloną przegrodę. Połowa babci wcisnęła się do pokoju, już niewiele brakuje, żeby weszła tam cała. Matka puszcza klamkę, porzuca tarczę. Szarpie babcią trzymając ją fartuch, potrząsa tą górą, aż ze strachu zapiera mi dech. Po co tam lazłaś, prosił cię kto? Obracać jęzorem, tylko to potrafisz, cholerna przekupo! O jeny, jeny, Krysia, co ja ci takiego zrobiłam, łka babcia, a wyżłobieniami w jej policzkach płyną łzy. Matka popycha babcię, jakby trochę na próbę, z niedowierzaniem. Babcia spada plecami na futrynę. Uderza kolanem o szafkę. Ramieniem obija się o ścianę. Rzeczy, twarde i kanciaste, biją babcię.
Od wczoraj w łazience moczą się rzeczy ojca. Leżą w miskach poskręcane jak wodne potwory z ciemnoszarych jezior. Dwie kulki z papieru toaletowego wędrują po szwie spodni. Spycham je palcem z nogawki, aż rozbijają obóz w zagięciu materiału. Inne dryfują na kraciastych mankietach i wpadają do wody. Nie widać dna, nie można przeprowadzić akcji ratunkowej. Słyszę, jak ojciec je zupę ogórkową. Łyżka delikatnie podzwania o talerz. Słyszę głos babci: Na przepierkę przychodź. Na obiad też. No bo kto to widział. Ty jesteś mój zięć, to prawie jak syn! A Krysia się przekona. I jakoś stopniowo dojdziem do tego, co nie? śmieje się. Staję w drzwiach kuchni. Patrzę na stół, gdzie stoi emaliowana miska pełna twarogowych placków. Ojciec zagryza zupę plackiem. Placki są do zupy, mówi babcia. Mama da jej placka, mówi ojciec. Bierze jednego do ręki, podsuwa mi. Bierzesz czy nie? Co ona taka, nic nie mówi. Nie tak coś z nią chyba. Babcia chichocze. Toć to twój tata jest, nie poznajesz? Odwiedzać cię będzie. Cieszysz się? Nie to nie, mówi ojciec i wrzuca placek z powrotem do miski.
Babcia podaje mi foliową siatkę wypełnioną suchym chlebem i powietrzem. Zanieś to pani Chlebowej, mówi. Kładę sobie worek na przedramieniu. Zawiązane na supeł ucha rozkładają się po bokach. Wyobrażam sobie, że tak się trzyma królika do głaskania. Naprężona folia jest gładka jak sierść. Wystarczy omijać palcami twarde grzbiety skórek.
Pani Chlebowa czeka już w odemkniętych drzwiach. Suchy chleb jest dla psa, który pilnuje stolarni razem z jej mężem. Przyniosłaś chlebek? pyta, chociaż widzi, że tak. Kiwam głową. Podaję jej worek, a ona popycha mnie lekko do przedpokoju pod naszym przedpokojem, tego samego wąskiego i ciemnego korytarza z lustrem i telefonem wiszącymi przy wejściu do pokoju pod pokojem mojej matki. Na wersalce siedzi jej wnuczka Patrycja i ssie smoczek, mimo że jest ode mnie starsza o rok. Gapi się. Długo tak potrafi nie mówić nic i lampić się bez mrugania. Jej oczy są jasne, wypukłe i nieruchome, jakby dodatkowe smoczki w głowie, tyle że szklane. Mógłby twój dziadek kiedyś przyprowadzić tego psa, mówię. Policzki Patrycji się wzdymają. Powietrze rozrywa usta. Strzela smoczek. Wilgotna guma ląduje na sztywnym obrusie rozłożonym na ławie.
Nie, bo on się rzuca, mówi wreszcie. Pies nie jest do zabawy. To co się z nim robi? pytam. Trzeba dawać żreć i zapinać na łańcuch, jak rano do pracy przychodzą stolarze. Ale to dziadek tylko może, on go wykarmił, wychował praktycznie od szczeniaka. Słowo „praktycznie” Patrycja rozbija na sylaby, które wspinają się na palce, chodzą jak na szpilkach i odbijają się o podniebienie. O, od takiego, Patrycja zawiesza dłoń nisko nad podłogą. A teraz jest wielki, o taki, większy od ciebie. No dobra, mówi po chwili, taki, i obniża dłoń do mojego ramienia. Wzdrygam się. Strząsam z barków psa. To co robimy? pytam. Patrycja wyjmuje karty do czarnego piotrusia. Przegrywam dwa razy z rzędu. Zerkam na stół. Pod gumą smoczka wciąż widnieje ciemna plama. Czas upływa tym powolnym schnięciem, bezszelestnym i niedostrzegalnym jak wyrastanie roślin z ziemi. Schnie babcina siatka, rozpięta nad zlewem pani Chlebowej. Wytrzepana z okruchów i przepłukana. Na dworze wszystko zmienia się natychmiast, za jednym kopnięciem, jednym machnięciem ręki. Wyjdziemy? pytam.
Patrycja marszczy nos. Ja idę, mówię, ale wstaję z ociąganiem, myślę o siatce ze zlewu, o dłoniach babci, które rozprostowują ją na blacie, powoli składają w kostkę i chowają do szuflady w kuchni. A wiesz, że Ada i Łukasz się ruchają? rzuca szybko Patrycja. Na garażach. Sama widziałam. Pokażę ci, mówi i wychodzi na środek pokoju. To tak. Najpierw było całowanie. I pokazuje, jak było całowanie, jak usta zaciśnięte w dziób usiłują wydostać się ze skorupy ogarniętej nagłymi konwulsjami głowy. Stop! Patrycja zastyga na kilka sekund. Uwaga, teraz macanie. I pokazuje macanie, machając dłońmi i rozczapierzając palce, jakby były oblepione czymś kleistym. Stop! I ruchanie. Patrycja zerka na mnie spod przymkniętych powiek. I robi ruchanie, potrząsając ciałem, jakby była workiem, z którego wypadają pająki i śmiech. Bleee!!! wywala język i pada obok mnie na wersalkę. Przez chwilę leży bez ruchu, udaje nieżywą. Nie wytrzymuje tak długo i wybucha śmiechem. Siada. Odgarnia grzywkę z czoła. Pokażę ci coś, mówi.
W stołowym jest cicho i chłodno. Segment pani Chlebowej stoi pod segmentem babci i błyszczy obłożony kryształami. Sople firan wiszą w oknach. Patrycja delikatnie odsuwa harmonijkowe drzwi. Za nimi znajduje się pokój tak mikroskopijny, że mieszczą się w nim tylko szafa i wąski tapczan. U babci nad tapczanem wisi obraz ze Świętym Józefem strugającym deski, małym Jezusem karmiącym owcę koniczyną i zamyśloną Maryją pod drzewem całym w białych kwiatach.
Pomagam Patrycji otworzyć tapczan. Skrzypi. Materac wisi na sprężynach jak rozwarta paszcza. Patrycja nurkuje między pierzyny. Wydobywa plik kolorowych papierów, błyszczących i pomiętych, poprzecinanych białymi spękaniami. Układa je przede mną i stukając w nie palcem, mówi: Patrz na to. Na to. Albo na to. Ale to one na mnie patrzą, obojętnie i leniwie, rozlane guziki brodawek, zmrużone sromy, przekręcone oczy. Przeszkadzam im, przeszkadzam jakiejś tajemnicy.
Robiłaś kiedyś uczucie? pyta Patrycja. Nie? No to nie wiem, jak ci to wytłumaczyć. Nie zrozumiesz. Proszę, powiedz mi, mówię. Patrycja przewraca oczami. Przysięgnij, że nikomu nie wygadasz. Składam ręce jak do modlitwy. Przysięgam. Patrycja przesuwa papiery w stronę ściany i pochyla się do przodu, podpierając ręką. Pokazuje mi, jak się robi uczucie, krzyżując uda i kołysząc nimi w górę i w dół. Robię to samo. Musisz mocno ściskać, sapie Patrycja. I poczujesz. Czujesz? pyta po chwili. Tak, odpowiadam.
Potem zawsze chce mi się trochę siku, mówi Patrycja, gdy leżymy na plecach i dyszymy. Nagle chrzęszczą odsuwane drzwi, a my zeskakujemy z tapczanu jak oparzone. Uśmiech pani Chlebowej spływa z twarzy. Milcząc, gdy zgarnia papiery z tapczanu, otwiera szafę i ciska je pod ciemne garnitury i męskie płaszcze. Poszturchuje nas, gdy wychodzimy do przedpokoju. Patrycji mówi, że będzie musiała powiedzieć o wszystkim mamie. Mnie mówi, że będzie musiała powiedzieć o wszystkim babci. Idzie do kuchni po klucze. W drugiej ręce trzyma skłębioną siatkę.
Pani Chlebowa nie chce wejść do środka. Nie będzie przeszkadzać. Ale wchodź pani, mówi babcia. Ma na sobie fartuch z wielką ciemnoczerwoną plamą na brzuchu i skąpane w czerwieni ręce. Przytrzymuje klamkę łokciem. Nie będziem przecie tak przez próg, bo to pech. Robi krok do tyłu, chowam się za jej biodrami. Co się stało? Pani Chlebowa otwiera i zamyka usta. Oczami szuka słów. Nie ma ich na brzuchu babci, na ścianach, w lustrze, na czubkach kapci. Ja, mówi wreszcie szeptem, nie umiem powiedzieć. Nie przy dzieciaku.
Będę musiała o wszystkim powiedzieć mamie, mówi babcia, a jej ruchliwe palce błyskawicznie wydłubują pestkę za pestką. Rośnie góra dziurawych wiśni. Płynie sok. O czym mama musi powiedzieć? W drzwiach kuchni stoi ojciec. Bierze z wiadra kilka owoców, które wtyka do ust i połyka razem z pestkami. Słodkie, mówi, jak miód. Gadasz, śmieje się babcia i dodaje, że działkowe są najlepsze. Że swojskie zawsze lepsze niż sklepowe. No, to o czym mama musi powiedzieć? Babcia zerka to na mnie, to na niego. Oblizuje wargi. Głośno nabiera powietrza. No, jak to, jak to się nazywa. Niech mama mówi, ojciec klepie się po kieszeniach i wyciąga papierosy. A ty, zwraca się do mnie, idź do swojego pokoju.
Wąska klitka przylegająca do kuchni służy za spiżarnię i skład starych, nieużywanych domowych sprzętów. Nazywana jest moim pokojem, ponieważ wieczorem kładę się na zapadniętej kanapce zamienionej w łóżko i zasypiam. A teraz czekam i nasłuchuję. Dopasowuję dźwięki do rzeczy i czynności. Słyszę jak w kranie szumi woda, jak stukają odkładane na suszarkę naczynia, jak czyjaś ręka naciska klamkę w drzwiach do pokoju matki. Z drugiego końca mieszkania wyłapuję podzwanianie metalowych blaszek – dwóch okrągłych części metalowej sprzączki od skórzanego harcerskiego pasa ściąganego ze ściany. Coraz wyraźniej, głośniej dzwonią, gdy odbijają się od uda idącego z powrotem ojca.
Bez słowa podchodzi do kanapy i bierze pierwszy zamach.
Leżę na podłodze, na brzuchu, przed twarzą mam słoiki z purpurową miazgą z buraków i podwodnym światem kiszących się ogórków. Ojciec ciągnie mnie za ramię do góry. Kolejne piętro to siedzenia krzeseł, gdzie na lnianych ścierkach suszą się rośliny. Zanim upadnę na kanapę, widzę parapet i aloesy w okrągłych pudełkach po margarynie. Ich grube liście są poskręcane jak ramiona ośmiornic. Pokój pachnie ziołami.
Ojciec mówi, że mam sobie dobrze zapamiętać to lanie.
Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.
Projekt okładki Marta Róża Żak
Projekt typograficzny i skład Robert Oleś
Redakcja Magdalena Kędzierska-Zaporowska
Korekta d2d.pl
Skład Robert Oleś
ISBN 978-83-67121-15-6
sprzedaż: marysia@wydawnictwocyranka
redakcja: [email protected]
Wydawnictwo Cyranka
ul. Promienistych 6, 02-648 Warszawa
wydawnictwocyranka.pl