Przedświty - Orzeł Paweł - ebook + książka

Przedświty ebook

Orzeł Paweł

3,3

Opis

Przedświty to ósma już książka w dorobku Pawła Orła, o którym Henryk Bereza napisał, że „taką świadomość natury języka literatury niełatwo znaleźć u dzisiejszych pisarzy rzędu najwybitniejszych”. Książka tak niepodobna do innych, że pozostawia w kłopocie każdego, kto spróbuje ją zamknąć w kilku zdaniach. Bohater nie wychodzi z łóżka, nic się nie dzieje, a przecież gęstość obrazów jest godna arcydzieł filmowych. Podkreślenia, zaczernienia, kolory – czy tak wygląda książka? Tak nie wygląda książka, chyba że taka, w której mieszka sen, muzyka, matematyka i poezja. Kontemplować można tu wszystko – każde zdanie, każdy z przypisów, które należą do najwdzięczniejszych dialogów z czytelnikiem, jakie powstały, każdą kompozycję. W końcu to, co jest zasadą porządkującą tę książkę ‒ prawdziwość. Paweł Orzeł ‒ najbardziej hiszpański z ducha pisarz polski ‒  pokazuje Przedświtami, że żyjemy we śnie i powinniśmy modlić się, by Bóg nie przestał nas śnić.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 212

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,3 (4 oceny)
1
1
1
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




REDAKTOR PROWADZĄCA: Elżbieta Brzozowska
OPIEKA REDAKCYJNA I KOREKTA: Aleksandra Zoń
OKŁADKA I ILUSTRACJE: Zuzanna Charkiewicz / Podpunkt
SKŁAD I ŁAMANIE: Mimi Wasilewska
Wydanie pierwsze
Warszawa, 2021
© Copyright by Paweł Orzeł, 2021
© Copyright by Państwowy Instytut Wydawniczy, 2021
ISBN 978-83-8196-294-0
KSIĘGARNIA INTERNETOWA
www.piw.pl
POLUB PIW NA FACEBOOKU!
www.fb.com/panstwowyinstytutwydawniczy
Państwowy Instytut Wydawniczy
ul. Foksal 17, 00-372 Warszawa
tel. 22 826 02 01
Konwersja: eLitera s.c.

PROLOG (albo coś w tym stylu)

[jeszcze przed jakimikolwiek pomysłami]

NA TEN TEKST

Padało we śnie. Ktoś dał mi parasol. Nie wiedziałem, jak nim bronić się przed deszczem. Zwłaszcza na niewielkich schodach – nie wiem czemu, ale właśnie tam najdotkliwiej rozumiałem, że moknę. Nawet myśląc o wielu innych rzeczach: pisaniu, pisaniu dramatu, pisaniu recepty, pisaniu wskazówek, pisaniu kolacji i pisaniu siedzenia żółwia na płaskiej ziemi.

Ktoś dał mi parasol. Ktoś dał mi zadanie. Przesuwałem całą scenę – nic nie ważyła. Dwie barierki metalowe, sztuczna ściana, podest i cała moja nieciekawa rodzina. Żyjąca, nieżyjąca. Czekali, aż zacznę, aż będę gotowy, a ja dopiero układałem tekst w głowie:

KTOŚ:          Gdzie byłeś?

KTOŚJA:     Nigdzie.

KTOŚ:          Jak się dziś czujesz?

KTOŚJA:     Jest chyba za późno na takie pytania.

I wciąż na nowo, i wciąż inaczej, i – o dziwo – coraz zabawniej.

Nie wiedziałem, jak bronić się przed wszystkim. A tym byłem ja, w najskromniejszym wydaniu. Zaspany i trochę entuzjastyczny. Ironiczny, zdystansowany i serdeczny. Czekający.

10 VIII 2017 r.

(data prawdziwa)

Nieproszony gość wszedł do pokoju. Ubrany na czarno. Trochę jakby z innej epoki. Poruszał się chwiejnie między jedną ścianą a drugą. Coś mówił. Czegoś szukał. Chwilami sprawiał wrażenie, że wolałby zniknąć. Ale tylko po to, by znów wyłonić się i zrobić na wszystkich jeszcze większe wrażenie.

Wtedy weszła ona. Od razu zainteresowała się nim. Zbliżyła i położyła na plecach. Na podłodze. Przyglądała namiętnie i pomrukiwała. Łapała za dłoń, próbowała zmienić kierunek marszu. Przytuliła do niego. Zatrzymała w bezruchu. Znów uwodziła. Całowała i lizała po plecach. Wkładała całego do ust. I kolejny raz śledziła jego poczynania.

Wszyscy im się przypatrywali.

Forficula auricularia* i moja niewielka biała myśliwska.

***

Przeciągnąłem się, stojąc przed pustą ścianą. Chwilę później powtórzyłem ten gest. Teraz skoncentrowany byłem na wyłączniku światła. Popsuł się. Niepokój. Nie czułem się sam w pomieszczeniu (a słońce ostatnio było wyjątkowo grymaśne).

(...)

Otworzyłem oczy. Nieliczne różnice. Przede wszystkim wyjątkowo leniwe słońce. Jakieś dźwięki. Zasnąłem, myśląc o znaku krzyża. O tradycjach, przyzwyczajeniach i znaczeniu.

(...)

Lekcja plastyki. Przyglądam się ostremu, pomarańczowemu światłu na stoliku. Zmienia kształt tekstu. Jego sens. Bardzo skrupulatnie – już od pojedynczych liter.

Odczuwam zmęczenie. Ostatnie dni spędziłem wyjątkowo aktywnie. Praca i obowiązki. Nie chcę teraz nic robić. Tym bardziej rysować według schematu. Jak oni. Postanawiam przynieść kiedy indziej moje prace sprzed lat.

Nauczyciel krąży po klasie. Stoliki ustawione w literę „O”. Porusza się nieustannie w stronę przeciwną do ruchu wskazówek zegara. Nigdy jednak nie dochodzi do mnie. Mogę więc bez przerwy przyglądać się mu. Zastanawiam się, skąd go znam.

Może to przez wąsy widzę w nim kogoś: Charlie Chaplin, Salvador Dalí, Albert Einstein, Joe Frazier, Clark Gable, Mahatma Gandhi, Adolf Hitler, Hulk Hogan, Saddam Husajn, Ernest Hemingway, Ron Jeremy, Martin Luther King, Groucho Marx, Freddie Mercury, Friedrich Nietzsche, Augusto Pinochet, Marcel Proust, Burt Reynolds, Lionel Richie, Theodore Roosevelt, Józef Stalin, Mark Twain, Pancho Villa, John Waters, Frank Zappa*.

Za chwilę kończy się lekcja. Zapytam go.

Plastyką od lat zajmuję się wyłącznie na własnej skórze.

***

Autobus zmierza ku katastrofie. Raz za razem. Nic nie da się z tym zrobić. Jest ciężko, ciężko i nieprzyjemnie. Okolica trochę znana. Przepaść zrobiona specjalnie dla nas.

I zawsze moja matka pokazuje inne upieczone przez nią ciasto.

(Are You) The One That I’ve Been Waiting For?**

***

Nie jest łatwo. Właściwie wręcz bardzo trudno myśleć o:

– myciu;

– położeniu (spać);

– leżeniu;

– zamknięciu (oczu);

– zaśnięciu;

– śnieniu;

– przebudzeniach;

– drzemkach;

– obudzeniu;

– spisaniu (czegoś);

– wstaniu.

Samo myślenie o tym wszystkim jest męczące. Bez mojej ukochanej obok. Blisko. W przytuleniu i pocałunku. Najtrudniejsza wydaje się zmiana pościeli. Raz na jakiś czas. Na taką bez zapachów i śladów. Naszych.

Po rozmowie telefonicznej (z ukochaną) zmusza się do mycia. Próbuje przypomnieć sobie jej słowa z ostatniego ich dnia w łóżku. Kładzie się. Czemu tak strasznie bolą mnie dziurki do nosa? Leży. Czuje ich. Zamyka oczy. Dlaczego dziurki do nosa sprawiają mi tyle bólu? Powoli zasypia. Czy muszę tak cierpieć przez dziurki do nosa? Chyba śni. Widzi ich. Przebudza się. Wtula w jej podkoszulek. Drzemie. Z jakiej racji dziurki do nosa dostarczają mi tyle cierpienia? Budzi się. Tęskni. Spisuję to bardzo nieudolnie. Przypomina sobie wspólne chwile. Chyba wstaje.

Ale przede wszystkim – spisuję to bardzo nieudolnie.

***

Bluszcz został znaleziony w szafie. Jedna długa gałązka wyrastająca z nieprzezroczystej próbówki. Przy bliższym oglądaniu okazała się ona akwarium z mętną wodą. W niej pływały dziwne stworzonka. Rozszerzając się i kurcząc, poruszały się bez większego celu. Czasem podgryzały korzeń bluszczu. Zdawały się wtedy stawać wyrazistsze w kolorze, jakby pręgowane. Na pustym dnie leżało parę bukietów róż.

Należałoby bluszcz rozplątać i powiesić wzdłuż ściany.

Nad łóżkiem.

***

Zbudziłem się nagle, gwałtownie, na swój sposób bezlitośnie i unurzany w adrenalinie. Coś spychało mnie z łóżka. Wyrzucało, wyganiało, popędzało, psuło każdą chwilę w nim. Jak zawsze – choć przeważnie przy mniej dramatycznych powrotach na jawę – powtórzyłem sobie słowa Musila:

Gott hat mich geweckt. Ich bin aus dem Schlaf geschossen. Ich hatte gar keinen anderen Grund aufzuwachen. Ich bin losgerissen worden wie ein Blatt aus einem Buch. Die Mondsichel liegt zart wie eine goldene Augenbraue auf dem blauen Blatt der Nacht*.

Niby nic, ale jedna ze wspanialej opisanych relacji człowieka z Bogiem. Myślę sobie, że z Bogiem zawsze najlepiej wychodziłem na zdjęciach. Nie wiem, co to znaczy.

(Od pewnego czasu czuję się bardziej mężczyzną. Jeszcze wrócę do tych myśli. Nie wiem, co to wszystko znaczy).

***

Męczące sny – ciężka kołdra – trudny ja.

Trudna kołdra – męczący ja – ciężkie sny.

Twarde łóżko.

Szary dzień.

***

Z niechęcią wracam do tych wizji, nie wiem, jak je opisać:

Idziesz powoli. Nieprzyjemnie i duszno. Coraz bardziej nagi. Nie możesz odwrócić się. Ktoś tak powiedział. Nie możesz też bać się. Próbujesz. Widziałeś go tylko przez chwilę. Być może to największy pies, jaki istnieje w tym świecie. Przypomina buldoga, ale w kłębie jest prawie twojego wzrostu. Idzie za tobą. Czujesz oddech na plecach. Co parę kroków pazurem zahacza o twoje ubranie. Rozrywa, rozszarpuje, dekonstruuje i zdejmuje z ciebie, jakby było z papieru. Już masz odsłonięte kostki, łydki, kolana, uda, pośladki, krzyż, resztę pleców... Wszyscy się tobie przyglądają. Wyszli zza samochodów na parkingu, który okazał się parkiem. Wyszli na spacer ze swoimi małymi pieskami. Gdzie może być właściciel tego dużego? Do czego to prowadzi?

A ja idę z moim przestraszonym kotem na głowie.

: nie wiem, co to wszystko znaczy.

***

Jest tyle rzeczy, które chciałbym z tobą robić. Jaka jest anatomia pocałunku?

(...)

Są jeszcze inne rzeczy. I wymyślę kolejne dla nas. Tak samo jak pytania. Ale teraz potrzebuję snu. Takiego snu, który dubluje naszą rzeczywistość.

***

Hasła, wszędzie hasła słownikowe. Takie poważne zajęcie trafiło się mnie. I jakimś podejrzanym zrządzeniem losu opracowywać mam tylko te dotyczące monarchii brytyjskiej. Nic nie wiem o tym, nic nie wiem o słownikach, nic nie wiem o języku, który nimi rządzi. A mimo to jestem profesjonalistą. W zastraszającym tempie mądrzeję, gdy dochodzi do cyklicznej weryfikacji mojej działalności. Umiem wszystko wytłumaczyć.

(...)

Uciekam. Nie chcę już tej posady. Woda regularnie zalewa teren, po którym chaotycznie poruszam się. Nie jest to dobre miejsce. Muszę ukrywać się, staram się nie zostawiać śladów. Niebo okazuje się srebrne. Podczas kolejnego odpływu trafiam na rannego delfina. Całą geometrią swojego ciała wskazuje, gdzie powinienem iść. Wchodzę w wysoką trawę. Jestem bezpieczny i jestem otoczony niemieckimi piłkarzami. Myślę sobie, że przewidywalność ich ligi umożliwia zajmowanie się filozofią. Tak dla siebie i dla dobra świata*.

***

Dotkliwa cisza. Wszystko bardziej nieruchome niż przeważnie.

(Zły początek).

Cisza. Wszystko milczy. Nie słyszysz nawet siebie.

(Nijaki początek).

[Dotkliwa] cisza. [Nawet] nie wiesz, czy przestałeś śnić. [Czy] jesteś już na jawie. [A] może gdzieś pomiędzy.

To cisza odbiera chęć do jakichkolwiek rozmyślań. Twoje dwudniowe przygotowania na nic się zdały. Siedzisz i nie wiesz, co z sobą zrobić.

We śnie: próbuję ukryć ciało – może ja zabiłem tego człowieka; szukam swojego miejsca – na szczęście wiem, gdzie iść – nie wiem tylko jak; nadal studiuję – jednocześnie pracuję; rozmawiam z kimś, kto dosłownie na uprzęży wpadł do mojego mieszkania – to nie Bóg go zesłał – jest moim sąsiadem z góry z manią wspinaczkową – ja tylko dziwię się, czemu zamiast okna mam drzwi – i czemu tak wysoko; chodzę po cmentarzu – kładę posiekane połówki pomidorów pod rzeźbami zwierząt – przeszkadzam w ten sposób im w lekcjach; jacyś mężczyźni udają wariatów – inni informatyków – ja zjadam tabletki wraz z listkiem na oczach ukochanej – w końcu postanawiamy wyjść.

Dzisiaj wszystko nijakie. Od tej ciszy – nie słyszę siebie, długopisów, świata, kota ani cykania zielonego zegarka – po popiół na niebie. Na dodatek ono w swoim opadaniu-nieopadaniu brudzi, czego tylko dotknie. Kto to wszystko wyczyści, zastanawiam się.

A ty już zasnąłeś.

Drugi malutki robaczek chodzi po notesie. Mam przeczucie, że jest częścią precyzyjnie zbudowanej całości, całej rzeczywistości. Częścią-materiałem. To mam na myśli. Odpadł z czegoś, na przykład mojej skóry. Zaczął swoje (krótkie) życie. Pierwszy był biały, drugi żółto-brązowy. Każda rzecz z nich.

I trochę życzliwie myślę o duchu w łazience. Właściwie duszku o wyglądzie dziecięcego prześcieradła. Był bardzo sympatyczny. Stał w wannie, czekał, aż zauważę go i podejmę zabawę.

(Dzięki niemu trochę łatwiej zacząć dzień).

***

(Komin, na którym usiadł ptak, zamienia się w człowieka).

Sprawdzam kolejny raz tę samą książkę*. Poszczególne teksty w niej. Porównuję z inną. Niektóre eseje są powtórzone. Staram się skoncentrować. Czytam każde zdanie. Czytam w obu wydaniach. Szukam różnic. Różnicy choćby najmniejszej. Przecinek, literówka, kursywa-cudzysłów. Najbardziej boję się, że trafię na wyrazy lub całe fragmenty zdań istniejące tylko w jednej wersji. To skomplikowałoby moją pracę. Nie wiem jak, ale jestem tego pewien. Czy mogę coś przeoczyć? Czy wolno mi na coś przymknąć oko? Nie czuję się sfrustrowany ani zmęczony. Jestem rozdrażniony. To nie ma końca. Nie wiem, jak powinienem to wszystko robić.

(Człowiek stoi na dachu. Coś niepokojącego w tym zastygnięciu. Powinien skoczyć. Zamiast tego głowa mu odlatuje. Ciało musi czekać na kolejną okazję).

***

Moja ukochana (coś) mówi do mnie.

(Czy słucham?)

Jestem na placu budowy z robotnikami. Zazdroszczę im tego, co robią. Każdego dnia rano słyszę ich pracę i (na swój sposób) widzę. Nie zazdroszczę tylko dojeżdżania, tej jazdy, całego kontaktu z komunikacją miejską. W komunikacji miejskiej. Jednak lepiej mi w łóżku. (I jednocześnie tam z nimi).

Moja ukochana mówi jeszcze więcej. Teraz i wieczorem. Dla niej zrezygnowałem z zaśnięcia i oddałem się słuchaniu.

Mówiła, że za bardzo drapię aniołka. Że przez to drapanie wszystko na ekranie trzęsie się jej. Wspomniała o jakimś werdykcie, na który większość ludzi nie chciała zgodzić się. Mówiła też o córeczce i jej radzeniu sobie ze starszymi chłopcami w przedszkolu, raz odpowiada im na powitania-zaczepki, kiedy indziej z gracją ignoruje. (Pomyślałem, że ma niezły charakterek). Ukochana mruknęła coś o mojej racji i zaczęła mówić o nas. Że byliśmy w jednej grupie w przedszkolu i robiliśmy podobnie. (Ja wtedy jednak żyłem zupełnie gdzie indziej).

Czuję, że zapomniała mnie przytulić (od tego całego mówienia).

***

Im kolorowiej we mnie, tym okropniejsze widoki za oknem.

(...)

(Po przebudzeniu przesunąłem się tak, by leżeć po przekątnej łóżka. Gdy kot przyszedł sprawdzić, na ile jestem już skłonny do rozpoczęcia dnia, zdziwił się. Wskoczył na łóżko i badawczo chodził wzdłuż wszystkich krawędzi. Obwąchiwał najdokładniej tę, w której była moja głowa. W końcu położył się obok mnie, pośrodku. Coś jednak nie odpowiadało. Przeniósł się w zagłębienie między poduszkami. Patrzył na niebo, chcąc czasem łapką dotknąć mojego policzka, nosa i ust. Gdy tylko zamknąłem oczy, wskoczył na fotel i stamtąd oglądał moje dalsze zmagania z drzemkami).

(...)

Najchętniej nie wstawałbym wcale.

***

Coraz ciemniejsze poranki.

Jakość myśli niepokojąca.

***

Mgła za oknem.

Mgła przed oknem.

Coraz bardziej niewygodnie we własnej skórze, w każdej przyjmowanej pozycji. Bark drętwieje. Noga pobolewa mięśniowo. Brzuch niepokojąco ściśnięty. Biodro z punktowym kłuciem. Penis – jakby w ogóle go nie było.

(Takie moje ciche zamyślenie).

O czymś śniłem. Nie pamiętam. Pozostaje mi niewyraźne wrażenie, że niewiele różniło się to od mojego ostatniego dnia. I tu, i tam mówiłem jakby wyłącznie przegłosami i najróżniejszymi znakami diakrytycznymi. Nie wiem, jak to możliwe, ale mówiłem faktycznie bez właściwych liter. Chyba że były one w swojej istocie wyjątkowo oryginalne dla mnie i otoczenia.

– Dostrzegam zasadniczą różnicę między ὃ a ṑ.

– Nie wspominając już o ὲ i ἐ.

– I ζ a ξ.

(Wszystko tak ładne, że nie potrafię jeszcze tego zapisać. Dobrze, że pozostaje ten powód dla wstydu. Ważne, że jest. Niewielki, ale istotny)*.

Mgła zza okna we mnie.

***

(Wszystko skrajnie bolesne i bezcelowe. Nawet trudno wypisać, co jest nie w porządku z dzisiejszym dniem. Teoretyzuję sobie o równowadze między moim nielubieniem każdego, kogo znam, a ich stabilną i solidną niechęcią do mnie. Takie coś mi się marzy, dla spokoju).

Podejmuje próby zidiocenia. Dla samego siebie, z dala od innych. Ten konkretny poziom jest możliwy tylko w samotności.

Cisza, jakiś denerwujący ptak i „cipa-nowie-nabu-dowie”. Zidiocenie nie przyjdzie mu z trudem, skoro w dzieciństwie był takim półgłówkiem. Widzi to coraz klarowniej.

Zamknięte oczy, ciężki oddech, swędzące kończyny. Nie chce niczego widzieć, dusi się, nie lubi siebie.

(Na każde pytanie we śnie ma już gotową odpowiedź...)

***

I przejaśnia się we mnie, gdy moja ukochana zapowiada się na rano. Ignoruję dolegliwości senne i ciąg myśli o tym, jaki to okropny dzień za oknem. Wstaję, myję się. Nawet śniadanie dla dwojga umiem zrobić. Kawa gotowa w chwili dzwonienia do drzwi.

(Wstaję, by znów położyć się. Wyciągam talerze, by kiedyś ewentualnie je schować. Ubieram się, by rozebrać się).

Leżę w łóżku. Przytulam się do ciebie. Mimo wszystko sfatygowałem się tym całym czczeniem twojego przyjścia. Tak wczesnym wstaniem. Chcę śnić wtulony w ciebie. Obiecujesz, że nawet nie kiwniesz palcem, by było inaczej. I nie wiem kiedy, a już pomagasz mi zdjąć majteczki i staniczek.

(...)

Proszę o takie poranki jak najczęściej.

To wszystko przez te nasze (...) do siebie.

***

Połamany, obolały, niezadowolony, umęczony, zniechęcony, zły... Sfatygowany. Taki wstaję dziś mimo słońca, którego nikt w tym kraju nie widział od tygodni.

Trudno wykonać jakąkolwiek czynność. Myślę o tych rycinach lub obrazach z mroczną istotą siedzącą na śpiącym. Chociażby Fritza Schwimbecka lub Henry’ego Fuseliego. Opisałbym którąś z przyjemnością, ale przecież „trudno wykonywać jakąkolwiek czynność”.

Nie ma chyba w tym wszystkim nic dziwnego, skoro śniły mi się książki i różne zobowiązania wokół nich.

Il lui brûle, avec une allumette, les poils des paupières, ce qui l’empêche de prendre aucun repos la nuit, ni de pouvoir fermer les yeux pour dormir*.

***

Kłótnia z rodzicem – mam na myśli matkę – we śnie. Od słowa do słowa, od gestu do gestu, przy ładnej pogodzie. Stało się. Nawet drugi rodzic – ojciec – wspierał mnie w tym przypadku. Padły słowa o odchodzeniu, o braku kontaktu, o zaszłościach i (...).

Od długiego czasu staram się nie kłócić z nią. Zawsze zostaje to gdzieś z tyłu głowy. Jest nieprzyjemnie. Nie widzę żadnej różnicy w moim samopoczuciu po kłótniach na jawie i kłótni we śnie.

Nie dziwi mnie to – ale jest coś nieuczciwego w tym.

– że jest coś nieuczciwego w tym.

A podobno in flammam flammas, in mare fundis aquas.

Niech tak będzie.

***

Koszmar. Coś koszmarnego staje się jawą. Rozumiem, że w paru miejscach pomyliłem się, w innych nie zrozumiałem, o co chodzi, a w pozostałych zrobiłem wszystko sobie na złość. Taki nieciekawy charakter. Wszystko wraca w odpowiednich snach. We właściwych odsłonach.

(...)

Nie chcę wstawać. Pod powiekami mam kino.

Stary projektor. Nawet słyszę ciągły, trzeszczący dźwięk. Czasem jakiś niepokojący pisk. Wtedy boję się o taśmę. Na ekranie jednak wszystko bez zmian, mój nudno-odpowiedni czarno-biały film.

– Mężczyzna wychodzi z pracy, kupuje kwiaty i gazetę, przygląda się chłopcom grającym w piłkę, wraca do domu.

– Kobieta gotuje, zmienia wodę w wazonie z kwiatami, słucha radia, podaje obiad rodzinie.

– Dzieci grają, są na zajęciach, znów w coś grają i rozchodzą się w swoje strony.

(...)

Wspólnotowość jest większa u dzieci, chociaż to wszystko nieprawda. Przyjemnie ze sobą się nudzę. Z dala od was wszystkich. Z dala od marynarki przewieszonej na ręce, fartuszka kuchennego* i zdartego kolana.

I łokcia.

I taśmy.

***

Świt, a jakby środek nocy.

Świt i jej wnętrze.

(...)

Dziwne wyspanie dawno nieodczuwane. Pewność siebie. Nawet przy niewielkim czasie na wstanie i wyjście.

Push Away the Sky** – pierwszy raz słuchane działa na niego niepokojąco. Wygląda i wycisza sny. O uciekającym kocie, o współpracownikach z dawnej pracy, nawet o nieporozumieniach z ukochaną. Push Away the Sky sprawia, że nawet różne obrazy – pod każdą powieką inny – zdają się współgrać i nie męczyć.

Nie przeszkadzać. Nie zgrzytać. Nie...?

Taki oto: świt i jej wnętrze.

***

O trzeciej w nocy obudziłem się.

Na biurku materiały przygotowane do skończenia smutnego i jednocześnie agresywnego opowiadania. Brałem się już do pracy, gdy zadzwoniła zlękniona ukochana. Moja ukochana. Przyśniło jej się coś niedobrego.

Przez półtorej godziny opowiadała sen z zaskakującymi zwrotami akcji. Opowiadała nad wyraz szczegółowo. Sen z nami w rolach głównych.

Gdy udało mi się ją uspokoić i poszła spać, nie miałem już siły pisać. Zmartwiłem się.

Teraz niedospany i z zaległościami zastanawiam się, czy Catering Ukochana dotrze dziś do mojej pracy.

***

Dziwny ogród, prawie Raj dla samego siebie, nie dla ludzi w nim przebywających. Oni znajdują się tu czasowo, niektórzy nieświadomie w ramach swoich onirycznych wędrówek (i schadzek).

ויטע יהוה אלהים גן בעדן מקדם וישם שם את האדם אשר יצר*.

(...)

Adam poruszał się z trudem: było gorąco, teren nierówny, miejscami gęsto zarośnięty lub podmokły. Kogoś poszukiwał, ale gdy trafiał na jakichś ludzi, wolał ostrożnie omijać ich z daleka. Nie czuł, by chodziło właśnie o nich, jakby zupełnie nic go z nimi nie łączyło. Zwątpił, pierwszy raz poczuł, że zgubił się i wtedy zauważył węża zbliżającego się do niego. Przyspieszył kroku, chciał oddalić się, ale wąż był coraz bliżej. Gdy zrównali się, gad przestał pełzać, połową ciała oderwał się od ziemi, podniósł i w tej pozycji przyglądał się Adamowi. Człowiek złapał węża tuż pod głową, dwa razy poprawił niedokładny uścisk, bał się ukąszenia, chciał oderwać tę część jego ciała. Nagle zorientował się, że jest nagi i poczuł jeszcze większe obrzydzenie do zwierzęcia. Długi czas męczył się uśmiercaniem go przez pocierania, próby zgniatania jego głowy o kamień wystający z wody.

Gdy Adam uspokoił się, zauważył łódkę, wsiadł do niej, popłynął na środek jeziora. Zmęczony upałem chciał na chwilę zdrzemnąć się, co uniemożliwiały muchy, od których nie potrafił opędzić się. Całymi chmarami wylatywały z unoszącego się na wodzie ciała niechcący trąconego przez niego wiosłem. Próbując przed nimi uciec, odpływając, zauważył przy brzegu mężczyznę z dzieckiem. Na ich widok zawstydził się swojej nagości. (Na ich widok było mu wstyd za wszystko, co zrobił).

(Teraz jest gdzie indziej).

***

Muszę wreszcie zapytać: où sont tous les matins du monde?*

Gdzie?

Dlaczego?

***

Z trudem poruszam ciałem. Z jeszcze większymi uciążliwościami otwieram oczy. Za oknem różowo, dla odmiany.

Większość myśli sennych już się rozpierzchła. Staram się w jakiś logiczny ciąg ułożyć te, które przy mnie zostały. Gdy czuję na plecach zimną ścianę, tracę resztki złudzenia, że coś jeszcze mogę z tego zrozumieć. I na dodatek parę kolejnych obrazów umknęło.

Myślę o moim cieniu. Obudziłem się w nocy, trochę krzątałem po mieszkaniu. Miałem wrażenie, że inaczej mi towarzyszy, w inny sposób jest ze mną związany. Lub już nie tak mocno przylega do mnie. Patrzyłem na księżyc w pierwszej kwadrze, na jego poruszanie się po moim wycinku nieba. Chciałbym móc codziennie go widzieć. Bez wyraźnych powodów, z sympatii. Schylałem się też parokrotnie, by podnieść leżące w nieładzie rzeczy. Nigdy jednak na nic nie natrafiłem palcami. Taki drobny żart ze strony mojej nocy i zmysłów.

Nie mogłem zasnąć. Gdy już leżałem, czułem, że kot uważnie mi się przygląda. Krążył po pokojach, obserwował z daleka, kontrolował, nasłuchiwał. Czasami wskakiwał na łóżko, by połaskotać mnie po twarzy lub przejść się po mnie i iść dalej.

– Dziś nie chciałaś spać ze mną.

(Uciekłem w rozważaniach do filmów dokumentalnych* Wernera Herzoga. Czasem wraca do mnie niegroźna słabość do tej twórczości. Narracja o morderstwach i karze śmierci nie zrobiła na mnie większego wrażenia. Raz za razem ludzkość w różnych konfiguracjach powtarza jeden ze swoich pierwszych biblijnych czynów. Ale – z innego już filmu – to, że człowiek narysował coś na ścianie jaskini, a pięć tysięcy lat później inny coś do tego domalował, zrobiło na mnie niemałe wrażenie. Do teraz jestem przejęty).

Niebo w końcu zyskało swój właściwy kolor.

Pora wstawać.

Wstać?

***

Mi sueño extraño sobreun libroyun Dios*.

Opowiadam fabułę książki współśniącym (trudno mi całkowicie uznać te osoby za wymysł wyobraźni). Opowiadam o książce, którą przeczytałem. Książka fantasy, science-fiction, przygodowa, „ogólnopopularna” i zawiła. Należy rozważyć, czy powinniśmy ją wydać powtórnie, zekranizować lub jeszcze w jakiś sposób promować.

Tłumaczę, że w książce tej jest wiele okropieństw i straszności, które przylegają do bohaterów oraz tak samo do czytelnika. Okropieństw i straszności, których nie sposób pozbyć się. Które dręczą każdym swoim gestem. I to wszystko w myśl zasady: Allt kan ske, allt är möjligt och sannolikt**. Ale finalnie pojawia się Bóg, godzący te rzeczy i zaprowadzający – na swój sposób, jak zwykle, i tak dalej, jak to On – tragiczną harmonię.

Pod koniec mojego wywodu również pojawił się Bóg. (Przestraszyłem się możliwych ingerencji lub ich braku).

Do tej pory czekam i porównuję.

***

I jest znowu – moja wyspa. We śnie (tradycyjnie) odmieniona. Wszystko w niej większe, wszystkiego pełniejsza. Bogatsza, jakby ciągle oglądana przez szerokokątny obiektyw kamery filmowej. Nie jest to jej prawdziwy obraz, duchowy stan ani przekształcenie spowodowane wyobraźnią lub uczuciami. Nie wiem, z czego wynika jej przemiana. Może jednak coś z mojej tęsknoty na to wpływa?

Tęsknię za jej surowym pięknem. Pierwotnym pięknem, które mówi enigmatycznie o Bogu. O tym, że kreacja ma miejsce cały czas. Ale jest ona tak wielka, że nie dostrzegamy ruchu. Zatrzymana i niepokojąca. Groźna.

(...)

Wznoszę się w powietrze. Lecę. Pode mną dziwne wysepki, właściwie szczyty górskie wystające z oceanu. Jeden obok drugiego. Łączy je ostrość i siła, z jaką wbijają się w niebo. Poza tym każdy z nich jest odmienny. Inaczej ukształtowany, zbudowany z innego materiału porośnięty przez swój własny rodzaj roślinności.

Na szczycie każdego z nich biała plama. Smutny dowód na strach ludzi przed samotnością i też – na ich ciekawość. Voyeryzm wymierzony we wszechświat. (Na swój sposób część tej samej Natury ani bardziej rozwiniętej, ani uboższej).

Wokół cisza.

Mnie wystarcza, jak nigdy, błękitne niebo nade mną i pode mną.

***

Mam pomóc jakiemuś panu w zorganizowaniu jakiegoś wydarzenia. Rodzice przywieźli mnie do niego. Czuję, że już kiedyś byłem tu i musiałem robić coś podobnego. Pokaz książek lub targi papieru. Moje miejsce jest – jako sprzedawcy – za stolikiem.

Pan wykłada energicznie różne przedmioty, których nie potrafię rozpoznać. Po chwili zmienia ton i przynosi zabawki dla mnie. Plastikowe miecze, tarcze, samochodziki, klocki, kasety i płyty z kreskówkami, komiksy, piłki wszelakie i inne.

Wykłada, następnie chowa do szafy, znów wykłada i znów chowa, wyciągając kolejne rzeczy. To nie ma końca.

To trwa nieskończenie długo.

Jestem wzruszony. Wydaje mi się, że kiedyś proponował mi zamieszkanie w tym miejscu. Biorę ze stołu jeden przedmiot i sprawdzam, czy umiem postawić go na półce według mojego uznania. Tłumaczę rodzicom, że rozpatruję możliwość pozostania tu. Pan na chwilę odchodzi.

(Przez okno widzę Marka Hamilla rozmawiającego z Ingrid Thulin. Nie mogę oderwać od nich oczu).

Ładny jesienny dzień.

***

Sen po śnie.

***

Wyszedłeś z brązowej wody.

Przechodząc przez most, zauważyłeś kobietę w zanieczyszczonej rzece. Machała do ciebie i wołała. Rozpoznałeś po chwili w niej kogoś znajomego, kogoś, kogo darzysz wciąż sympatią. Rozebrałeś się i wskoczyłeś do wody. Nagle znalazłeś się wśród wielu starych ludzi. Potrącali cię. Podtapiali. Z determinacją płynęli w jedną stronę. (Uświadomiłeś sobie, że to członkowie nielubianej sekty). Nie potrafiłeś i nadal nie potrafisz określić, czy w górę, czy w dół rzeki*.

Wyszedłeś z brązowej wody.

Od ciała odrywasz białe robaczki.

***

Coraz mniej czasu miał dla siebie. I coraz mniej wiary w siebie. Zastanawiał się, czy to zmęczenie odbiera mu radość z jego sukcesów. Tego jednego był pewien – wszystko, co sobie zaplanował, udawało się. Ale nie odczuwał żadnej dumy ani satysfakcji. A i do tego przekonania, że tak właśnie jest, doszedł poprzez porównanie z innymi i analizowanie swoich ostatnich lat.

Nie było źle ani dramatycznie, a jednak tak to dostrzegał.

Po otwarciu oczu zauważył, że znów jest ciemno. W najlepszym razie półmrok. „Niepokojące”.

***

(Jestem w kościele. Jest ze mną wiele osób.

Odbywa się uroczystość, której nie rozumiem.

Czuję się sam).

Stoję na schodkach przy prezbiterium. Przechodzący ludzie trącają mnie, patrzą nieprzychylnie, coś mówią. Idą do swoich ław, które nie wydają mi się dla nich. Ja wiem, że muszę stać w tym miejscu. Mam zostać ojcem chrzestnym lub trzecim-czwartym świadkiem chrztu. Jest głośno, nie ma atmosfery skupienia ani modlitwy. Ksiądz długo nie pojawia się. Postanawiam przejść się po kościele, pooglądać go i w ten sposób przeczekać niezręczną sytuację.

W trakcie zwiedzania poczułem silną potrzebę zdjęcia spodni. Zrobiłem to bez większych oporów czy namysłów. Położyłem je na przypadkowej ławie i wróciłem przed ołtarz, gdzie ksiądz już od pewnego czasu ogłaszał, ale nie rozstrzygał, niezrozumiałe sprawy.

Nic nie dociera do mnie. Rozmowa księdza z wiernymi jest zdecydowanie towarzyska. Gwar coraz większy. Ludzie podchodzą do nas i odchodzą. Niektórzy są pijani. Obok kamerzysta z kolegami buduje rusztowanie. Ksiądz odbiera im kamerę, tłumaczy, jak za jego czasów kręciło się tego typu sceny. Dopiero po dłuższej chwili zaczynam martwić się, że nikt nie komentuje mojego wybrakowanego ubrania.

(...)

Ruszam w poszukiwaniu spodni. Ksiądz zaczyna na kogoś krzyczeć. Gubię się między ławami. Ludzie coraz weselsi. W tłumie dostrzegam moją ukochaną. Przy prezbiterium jakieś większe zamieszanie. Chcę odnaleźć toaletę. Rodzice ruchem ręki pokazują, bym szedł do ołtarza. Bym przyjął komunię. Jest już tam pusto. Dopominam się o Komunię u innego duchownego. Opłatek ma dziwny smak i chrupką konsystencję. Szukam dalej toalety. Staram się nie myśleć o tym, że popełniłem coś złego. Jestem bezradny. Ksiądz krzyczy, że jeszcze nigdy w jego świątyni nie doszło do czegoś takiego. Jestem bezradny. Przeraźliwie dużym kropidłem i przesadnie tanecznym gestem święci wszystko na nowo. Jestem bezradny. Ludzie milczą i wychodzą.

Nie chcę iść z nimi na dalszą część zabawy ani nie chcę tu zostać.

***

[Niewielka głupotka].

Tak dużo do zrobienia. Na tym, tamtym i w jeszcze jednym świecie. Mieszają się ze sobą coraz mniej subtelnie. (Mącą, krzyżują, burzą, plątają, kręcą, poruszają, łączą, ucierają, wichrzą, dodają, pienią..., ukręcają, zamącają, wzburzają..., bełtają, miksują, ubijają, dokładają..., hybrydyzowują). Nieważne szczegóły stają się rdzeniem dla drugiego. Podstawy coraz mocniej owijają się wokół siebie. Obce, istotniejsze fakty zabawnie zmieniają charakter obrazów.

Potrzebuję teraz tylko herbaty. I muzyki, której nie znam. I czasu.

***

(Życie oniryczne w jakiś sposób uśmierca cielesne). W końcu mogę dłużej być w łóżku, nie spieszyć się, a czuję się coraz gorzej. Między piosenkami, między telefonami, nawet w pierwszy od dawna słoneczny dzień. Jest coraz smutniej i coraz ciężej, kontrastuje to z ciałem, które okazuje się zadziwiająco spokojne, posłuszne, delikatne.

Zamykam oczy. Małe wytchnienie. Przestaję istnieć – śnię – przestaję istnieć i pamiętać. Z niechęcią wracam do otoczenia. Kot co jakiś czas dobija się do drzwi pracowni. Nie chcę go jeszcze wpuszczać, obawiam się jego żywotności i uczuć do mnie. Telefon w tej chwili milczy, daje to trochę ulgi. Nic nie słychać. Ludzie wyjątkowo cicho, jakby olśnieni pojawieniem się słońca, przyglądają mu się w nabożnym skupieniu. Tylko niewyraźna myśl podpowiada coś o ziołowej nalewce mojego znajomego. Że współgrałaby dobrze ze mną. I pomogła. Musiałbym jednak wstać.