Przepłynąć wpław szaleństwo - Michał Hildebrandt - ebook

Przepłynąć wpław szaleństwo ebook

Hildebrandt Michał

0,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Te opowiadania to nie fabuły, tylko tory przeszkód, a postacie to kaskaderzy. Nieprzygotowani, zwyczajni, wzięci znikąd ludzie. Wepchnięci w wymyślone przez autora groteskowe i absurdalne światy. Rządzące się własnymi, wymyślnymi prawami. To historie o tym, jak ci ludzie próbują się przystosować. O potrzebie odnalezienia sensu – nawet jeśli mieliby go szukać w chaosie. Czy jest to możliwe? Czy odnajdą ciszę w narastającej kakofonii? A może przed nimi jest już jedynie szaleństwo? Jeśli jesteście ciekawi, sprawdźcie to, przyglądając się ich zmaganiom.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 377

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



 

 

 

 

 

 

 

PRZEPŁYNĄĆ WPŁAW SZALEŃSTWO

 

MICHAŁ HILDEBRANDT

 

Redakcja

Ewa Klimek

 

Korekta

Anna Witkowska

 

Projekt okładki

Zofia Stybor

Skład

Seqoja

 

Wersja EPUB

e-bookowo

Copyright © by Michał Hildebrandt 2022

Copyright © for this edition by Wydawnictwo Seqoja 2022

 

ISBN: 978-83-966809-1-4 

 

Wydawnictwo Seqoja

ul. Żołnierska 11B/20, 10-558 Olsztyn

tel. 534 834 852

e-mail: [email protected]

www.seqojawydawnictwo.pl

 

 

Olsztyn 2022

wydanie I

 

 

Gdy nieszczęścia chodzą parami

Mój kolejny klon odebrał sobie życie. Moi znajomi śmieją się, że nie potrafię się zająć swoimi klonami, że nie poświęcam im wystarczająco dużo uwagi i nie umiem ich odpowiednio wytresować. Może i mają rację?

Mój czwarty klon zginął oczywiście w ten sam sposób co pozostałe. Przedawkował jakieś gówno w dyskotece na obrzeżach miasta. Padł na środku parkietu niczym szmaciana laleczka. Dowiedziałem się o tym piętnaście minut temu. Od razu, gdy tylko ujrzałem na wyświetlaczu numer mojej kliniki duplikacyjnej, wiedziałem, co jest grane. Czekały mnie te same „przyjemności” co zwykle, czyli tłumaczenie się z patologicznych zachowań mojego klona, rozpoznanie własnego ciała zawiniętego w czarny worek i późniejsze obiecywanie, że to już nigdy więcej się nie powtórzy i kolejny klon na pewno nie strzeli sobie w żyłę. Bez chwili wahania odebrałem telefon. Po drugiej stronie odezwał się głos mojego lekarza. Nadał krótki komunikat wzywający mnie do prosektorium, prędko wytłumaczył, co się wydarzyło, i zanim cokolwiek zdążyłem powiedzieć, rozłączył się, pozostawiając mnie samemu sobie.

Natychmiast zerwałem się ze stanowiska pracy. Był sam środek nocnej zmiany. Miałem przed sobą jeszcze sporo roboty, mimo to musiałem tam jechać, dlatego rzuciłem wszystko w cholerę, przekazując swoje zadanie pierwszej lepszej osobie. Moi współpracownicy nie byli tym zachwyceni. Patrzyli na mnie nieprzychylnie, z pewną dozą pogardy. Widziałem to po ich dyskretnie skrywanych uśmieszkach. Oni wiedzieli, że znowu coś spartoliłem, że muszę gdzieś biec i się tłumaczyć, biec i coś naprawiać, biec i kogoś przepraszać. O tak, to było moją domeną. Spieprzanie rzeczy i przepraszanie. Ale nie będę się teraz nad tym rozwodzić. Przejdźmy do tematu klona.

Otóż dzisiejszej nocy przypadała moja kolej pracy. Klon natomiast miał swoją noc wypoczynkową. Wymienialiśmy się obejmowaniem moich obowiązków w życiu społecznym. Oczywiście w ostatecznym rozrachunku to ja więcej imprezowałem, a on więcej pracował. Klonom zresztą to nie przeszkadzało. Nie zależało im na ich własnym losie. Nie walczyły o swoje prawa ani nic z tych rzeczy. Co prawda zdarzało im się czasem pokazać pazurki, ale nie było to nic alarmującego. Złośliwość klona można by porównać do tej okazywanej przez małe dzieci lub zwierzęta domowe. Dlatego też nie można było spodziewać się po nich niczego więcej niż posolona herbata czy mała kupka postawiona na samym środku wycieraczki w akcie największego gniewu. Było to raczej żałosne.

Z niewiadomych przyczyn każdy mój klon kończył w ten sam sposób. Szedł na imprezę, pił na umór, a potem przedawkowywał jakiś syf. Nie wiem, czyja w tym była wina. Moja czy jego? Rzadko kiedy klony zachowują się w ten sposób. Większość dostrzeżonych przeze mnie egzemplarzy przypominała raczej potulne roboty. Ja natomiast po kilku miesiącach wspólnego życia otrzymywałem zawsze rozwydrzonego bachora. Moje klony szybko stawały się upierdliwe i chamskie. Oczywiście nadal wykonywały polecenia, ale widziałem w ich mimice pewne niezadowolenie, tak jakby nie podobał im się ten stan rzeczy. Nie wiem, dlaczego tak się działo. Czyżbym dawał im zbyt dużo swobody? A może jest tak, jak mówią moi znajomi? Może naprawdę nie potrafię ich sobie podporządkować?

Tak czy inaczej: wydaje mi się, że muszę wam wyjaśnić, czym właściwie są klony i jak ich powstanie wpłynęło na życie przeciętnego człowieka, bo inaczej cała ta historia nie będzie miała dla was żadnego sensu. Otóż wynaleziono je jakieś dziesięć lat temu. Nie wiem, kto tego dokonał i z jakiego pochodził kraju. Zmiany, jakie przyniosła ta rewolucja, były niewyobrażalne. Odkrycie klonów pozwoliło ludziom na dzielenie swojego życia na kilka wykluczających się nawzajem segmentów. Mówiąc prościej, mogli znajdować się w kilku miejscach naraz. Na przykład nie było w tym nic dziwnego, gdy matka tworzyła sobie klona po to, aby móc na spokojnie zająć się dzieckiem – klon szedł do pracy, by zająć jej miejsce. Mogła dzięki temu stuprocentowo oddać się macierzyństwu; mogła spełnić niegdyś nieosiągalne marzenie wielu kobiet.

Ludzie zaczęli mieszkać ze swoimi klonami. Najpowszechniejsze stało się to wśród osób młodych i samotnych, dopiero co wkraczających w dorosłe życie. Było to bardzo praktyczne z ekonomicznego punktu widzenia. Klony nie potrzebowały wiele snu ani jedzenia. W ogóle nie wymagały żadnych większych udogodnień. A mimo to potrafiły funkcjonować na podobnym poziomie jak normalni ludzie. Wszystkie te rewelacje sprawiły, że w przeciągu niecałego roku klony stały się prawdziwym hitem. Pojawianie się ich na rynku całkowicie odmieniło ludzkie podejście do zarządzania własnym życiem.

Aby lepiej wam to wyjaśnić, weźmiemy za przykład mnie samego. Nigdy nie zrezygnowałem z hulaszczego, młodzieńczego trybu życia, a jednocześnie podjąłem się pracy w znanej firmie zajmującej się produkcją części do automatów. Mało tego! Stać mnie było na wynajmowanie dwupokojowego mieszkania w jednej z najpiękniejszych dzielnic miasta! Dawniej nie mógłbym pogodzić tych dwóch rzeczy. Musiałbym wybrać: albo imprezy, albo odpowiedzialność. A teraz? Teraz takie dylematy przestały istnieć. Wystarczyło iść do kliniki duplikacyjnej i już! Życie dzieliło się na dwie części: twoją i klona. Normalnie stałbym się zapewne smutnym trybikiem w korporacyjnej maszynerii. Po upływie kilku lat zapomniałbym o tym, że kiedykolwiek cieszyłem się życiem. Stałbym się stary i ociężały. A tak? Nadal jestem pełen sił. Budzę się rano z uśmiechem na ustach, bo wiem, że nie musiałem z niczego rezygnować. Nie musiałem nigdy owijać się płaszczykiem domniemanej dorosłości. Nie musiałem puszyć się przed wszystkimi ludźmi, udając, że znaczę coś więcej, bo coś poświęciłem, bo się czegoś wyrzekłem na rzecz innych wartości. A takiego wała! Nigdy nie chciałem być tego typu skurwysynem i na szczęście urodziłem się w czasach, w których taka obłuda nie ma już prawa bytu. Dzięki temu pozostawiłem w sobie iskierkę dziecięcej niewinności, odnosząc jednocześnie korzyści, jakie dawałoby mi niegdyś bycie dorosłym. Prowadziłem dokładnie takie życie, jakie chciałem. Bez żadnych kompromisów.

Słuchając tego, pomyślicie zapewne, że musi być w tym wszystkim jakiś haczyk. Że nie może być przecież aż tak pięknie. No i jeśli tak myślicie, to wiedzcie, że macie rację. Ceną, jaką płaci się za posiadanie swojego klona, jest skrócenie własnego życia. Nie wiadomo dokładnie o ile. Jednak w przybliżeniu każdy rok życia klona odejmuje rok naszego własnego. Innymi słowy, przeżywając dwanaście miesięcy wraz z klonem, tracimy dwa lata życia. Gdy pierwszy raz stworzyłem swojego klona, byłem dwudziestodwulatkiem. Od tamtego czasu minęło pięć lat. Można więc śmiało powiedzieć, że jestem w tym momencie trzydziestodwuletnim dwudziestosiedmiolatkiem. Nie przeszkadza mi to za bardzo.

Powiecie pewnie, że to okropna strata czasu. Że ludzie używający klonów żyją dwa razy krócej. Ale w sumie co z tego, jeśli żyją też dwa razy intensywniej?

Wracając jednak do historii właściwej. Siedziałem teraz w poczekalni, nie mając nic ciekawego do roboty. Rozglądałem się po twarzach pielęgniarek, zastanawiając się nad tym, czy to oryginalne wersje tych kobiet, czy może klony. Trudno było stwierdzić. Trzeba było dostrzec specyficzne detale w ich zachowaniu i mimice. Klony były o wiele bardziej precyzyjne od ludzi. Działały jak maszyny, bez namysłu. Patrząc na ich zachowanie z boku, często można było odnieść wrażenie, że są głupsze od ludzi, że zachowują się mechanicznie, że spędziły w ludzkim ciele zbyt mało czasu, aby to wszystko należycie zrozumieć. Klony na przykład nie posiadały poczucia humoru. Musiały się go nauczyć, przysłuchując się ludziom. Powstawały nawet specjalne poradniki mające na celu zapoznanie ich z podstawowymi zagadnieniami związanymi z humorem. Niestety zagłębianie się w tej lekturze nie przynosiło im wielkich korzyści, a same książki były zapewne najzwyczajniejszym skokiem na kasę. Klonom nie było z tego powodu do śmiechu. Zresztą z jakiegokolwiek innego powodu również nie.

W pewnym momencie zauważyłem wśród pielęgniarek nagłe poruszenie. Jedna z nich chciała coś pokazać reszcie grupy. Cztery pielęgniarki pochylały się nad ekranem laptopa i intensywnie się w niego wpatrywały. Momentalnie dwie z przywołanych, którym coś było pokazywane, najprawdopodobniej jakieś śmieszne zdjęcie bądź filmik w internecie, wybuchły jazgotliwym śmiechem. Tylko ta trzecia stała jak kołek i dopiero po kilku sekundach – jakby dotarło do niej, że jej postawa nie pasuje do zaistniałej sytuacji – zaniosła się udawanym rechotem przypominającym odgłos odpalanej kosiarki. To musiał być klon. Na sto procent.

– To speedball go tak urządził – powiedział niespodziewanie lekarz (albo jego klon). Wyrósł obok mnie nie wiadomo skąd.

– Co? – bąknąłem zdezorientowany.

– Speedball, proszę pana – powtórzył zimnym, fachowym tonem. – To znana w tamtejszych rejonach miasta mieszanka heroiny z kokainą. Działka kupiona przez pańskiego klona była najprawdopodobniej trefna. Serce padło w kilkanaście minut po jej dożylnym zaaplikowaniu… Proszę za mną.

Nie miałem nic do gadania. Wstałem z ławeczki i podążałem za swoim lekarzem niczym opiłek żelaza wlokący się za magnesem. Ciekawa sprawa z tym całym speedballem. Takie rewelacje zawsze zmuszają mnie do refleksji nad tym, co mogę brać, a czego nie. Bo w końcu jeśli taka mieszanka rozłożyła mojego klona, mogłaby równie dobrze rozłożyć i mnie. Przecież jeśli to ja, a nie on, upadłbym na tym pieprzonym parkiecie, byłaby to już zupełnie inna bajka. A mówiąc konkretniej, byłby to już koniec bajki. Szkoda, że cena, jaką muszę płacić za tę naukę, to życie mojego klona. Ale w sumie nic straconego, chwila użerania się z lekarzem i dostanę następnego. Żywego i gotowego do działania.

Weszliśmy do prosektorium. Było tam straszliwie zimno. Lekarz podszedł do czarnego worka i rozpiął suwak. W worku leżało moje martwe ciało. Dziwnie było patrzeć na własnego trupa. Z sinymi wargami, skurczonym fiutkiem i nieruchomą twarzą. Nikomu nie polecam tego doświadczenia. Za pierwszym razem miałem odruchy wymiotne, za drugim dopadła mnie straszna chandra połączona z poczuciem winy, a za trzecim nie poczułem już zupełnie nic… Wpatrywałem się we własnego trupa i nie przychodziło mi nic do głowy. Mój trup. No i co z tego? Przecież to nie ja.

Spojrzałem na swojego lekarza, dostrzegłem u niego oznaki irytacji i przemęczenia. Wyglądał tak, jakby na coś czekał…

– Tak, to on! – wystrzeliłem pośpiesznie.

– W sensie… że to pan? – powiedział, wskazując palcem na moje ciało.

– Tak, to ja. Tylko że martwy. Zresztą może pan porównać. – Stanąłem naprzeciwko lekarza, obracając się o trzysta sześćdziesiąt stopni, prezentując mu się w pełnej krasie. Nie był z tego powodu zbytnio uradowany. Miał mnie serdecznie dość. Widać to było po każdej zmarszczce na jego znudzonej twarzy.

– Zapewne chce pan dziś stworzyć kolejnego klona, prawda?

– A dlaczego miałbym tego nie chcieć? W końcu stać mnie na to.

– Stać pana na to. No tak. Wszystkich teraz stać na stworzenie własnego klona. Groszowa sprawa.

Lekarz zapiął suwak, po czym chwycił worek i podszedł z nim do dziury przypominającej tę, której używało się niegdyś do zrzutu brudnych ubrań z górnych pięter na najniższe, po czym spuścił mojego trupa na sam dół. Usłyszeliśmy trzask łamiących się kości. Nie bardzo ruszało mnie to, w jaki sposób obchodzono się z truchłem mojego sobowtóra. Ciało klona w kilka godzin po śmierci zamieniało się w cuchnącą galaretę nieprzypominającą niczego, co mogło być kiedyś człowiekiem bądź jakąkolwiek jego namiastką. Wyprawianie pogrzebów własnym klonom było niesamowitą rzadkością. Istniały nawet przesądy mówiące, że taki pogrzeb sprowadza nieszczęście na właściciela klona. Niczym czarny kot przecinający drogę czy przejście pod drabiną.

– Namnożył się pan już trochę, co nie? – kontynuował lekarz. – Mawiają, że co za dużo, to niezdrowo… Ale pana to pewnie nic nie obchodzi. Przypuszczam, że mogę sobie darować całą tę gadkę o odpowiedzialności i tym podobnych?

– Byłbym bardzo wdzięczny. I tak niczego się nie nauczę – odparłem z uśmiechem na ustach. Lekarz nie kwapił się, aby jakoś podtrzymać rozmowę, dlatego zapanowała pomiędzy nami chwila krępującego milczenia. Aby przetrwać jakoś te ciągnące się w nieskończoność sekundy, począłem przyglądać się pomieszczeniu. Dopiero w tym momencie dostrzegłem zatrważającą liczbę czarnych, przerażająco obrzmiałych worków. Worków wypełnionych sztywnymi, nieruchomymi kształtami. Było ich co najmniej piętnaście.

– Dużo, co nie? – zagaił nagle lekarz z dziwacznym uśmieszkiem na ustach. Zaczął się przechadzać wokół obciążonych stolików niczym kustosz oprowadzający wycieczkę szkolną. – To sprawka okolicznego mordercy klonów.

– Co? Mamy jakiegoś w okolicy? – odparłem zaskoczony, a jednocześnie uradowany, że będziemy mieli o czym pogadać. Chociażby rozmowa miała dotyczyć seryjnego mordercy grasującego po moim osiedlu. – Myślałem, że nasze miasto jest dość spokojnym miejscem.

– Nic bardziej mylnego, proszę pana. Zawsze i wszędzie znajdzie się jakiś wariat. A teraz taki psychopata czy gwałciciel nie ponosi żadnej odpowiedzialności. Może zabijać i gwałcić, ile dusza zapragnie. Nikt nie będzie się burzył z powodu jakiegoś klona. Wystarczy przecież zrobić sobie kolejnego, przecież to takie łatwe, nieprawdaż? – Uśmiech na jego twarzy wyglądał coraz bardziej demonicznie. – Ostatnio się nawet trochę rozszalał! Na samym początku ćwiartował ciała swoich ofiar i wrzucał je do rzeki. Odnajdowane były potem tylko płynące kałuże szlamu. Ale teraz… Teraz już się w ogóle nie ukrywa! Ciała swoich ofiar pozostawia na samym środku ulicy. Rozebrane do naga. Poszatkowane nożem, z rozprutym brzuchem i spermą w różnych dziurach.

– To okropne!

– Może i tak… – odparł lekarz zniechęconym głosem. – Choć co według mnie najgorsze, stało się to teraz całkowicie bezpieczne, bezkarne. Dawniej łapanie seryjnych morderców polegało na próbie odnalezienia niezatartych śladów zbrodni czy jakichś niedoskonałości w całym planie działania. W oparciu o pozostawione poszlaki tworzyło się profil psychologiczny mordercy. Teraz jednak trudno o takie działania, bo morderca nie potrzebuje żadnego szczegółowego planu, dlatego też nie popełnia błędów mogących pomóc w jego identyfikacji. Morderca nie musi zacierać swoich śladów. Nie musi zakopywać ciał po lasach. Nikt nie będzie się kłopotał, żeby ukryć ciało klona. Teraźniejsi psychopaci są praktycznie nie do wyłapania. Nikt o tym nie mówi, bo nie ma o czym gadać. Jest to przestępstwo o minimalnej szkodliwości społecznej. Już gorszą zbrodnią jest teraz kradzież czyjegoś laptopa… W ogóle jeśli chodzi o całą tę sprawę z klonami, to namnożyło się najróżniejszych przestępstw, o których większość ludzi nie ma zielonego pojęcia. Więzienie klonów. Torturowanie. Szpiegowanie kogoś za pośrednictwem klonów. Ostatnio nawet zdarzył się w naszym mieście przypadek, w którym ojciec sklonował własną córkę, aby ją gwałcić. Wydało się to dopiero w momencie, w którym nakryła go jego żona.

– Co pan nie powie? W ogóle o tym nie słyszałem!

– No bo nikt o tym nie mówi! Nikogo to nie obchodzi. Możliwość tworzenia klonów sprawiła, że ludzie stali się bezkarni. Może i zmniejszyła się ogólna odpowiedzialność i życie stało się łatwiejsze, ale wraz z nią zniknęła także moralność. Nikt nie czuje wagi własnych czynów. Tak mi się przynajmniej wydaje… Ale tak czy inaczej, przejdźmy do rzeczy. Chce pan nowego klona, prawda? – wystrzelił jak z rewolweru.

Po tym, co usłyszałem, miałem straszny mętlik w głowie. Ale tak, chciałem klona, i to od razu, na wynos. W końcu jutro będzie trzeba iść do pracy. Na pewno dostanę tam naganę od szefa. Nie chce mi się go słuchać, dlatego wyślę tam swojego klona. Szczerze powiedziawszy, nie widziałem swojego szefa od jakichś trzech lat. Zawsze gdy mam go odwiedzić, wysyłam swojego klona. Tak jest o wiele wygodniej.

– Tak, tak. Potrzebuję go od zaraz.

– Chce pan standardowego klona czy może krótkotrwałego? – powiedział, przygotowując jakieś papiery.

– Standardowego. Normalnego klona, takiego jak zwykle.

Krótkotrwałe klony były wykorzystywane często do jakichś konkretnych celów albo brane na próbę przez nie do końca przekonanych klientów. Cele bywały różne. Słyszałem o wykorzystywaniu ich przy przeprowadzce albo budowie własnego domu, co pozwalało zaoszczędzić hajs, którego nie trzeba było wydawać na robotników, albo przy seksie, kiedy mężczyzna chciał zapewnić swojej wybrance gangbang bez udziału innych mężczyzn. Słyszałem nawet o przypadkach, kiedy zdesperowani samotni homoseksualiści klonowali samych siebie, aby mieć z kim to robić. Ale nie wiem, czy to prawda, czy może zwyczajna plotka. Świat roi się od dziwacznych historii.

– Jednego klona czy może więcej? – zapytał z niejaką ciekawością po uzupełnieniu kilku rubryk w kilku tabelach.

– Poproszę tylko jednego… Jeden w zupełności wystarczy!

– Dobrze słyszeć! Będzie mniej babraniny – odparł lekarz, a na jego twarzy pojawił się cień uśmiechu. – No to chodźmy! Nie ma co zwlekać. Bo sam pan chyba rozumie, czeka mnie tutaj jeszcze co najmniej piętnaście wizyt… – Wskazał dłońmi leżące worki. – No i co za tym idzie, piętnaście duplikacji! Dlatego wolę się pośpieszyć – stwierdził bez ceregieli. Weszliśmy do sąsiedniego pokoiku. Wyglądał o wiele przytulniej niż poprzedni. Było w nim ciepło i przyjemnie, niczym w jakimś salonie masażu czy innym przybytku mającym budzić u klienta poczucie komfortu i swobody. Znałem to miejsce bardzo dobrze. Lekarz podsunął mi pod nos kilka papierów i długopis. Wypełniłem formularz, podpisałem się u dołu kartki i oddałem mu go z powrotem.

– A żart? – zapytał nagle lekarz.

– Jaki żart?

– No ten żart pod pańskim podpisem, przeczytał go pan?

– Nie, nie zauważyłem. Niech mi pan to jeszcze raz pokaże. – Wziąłem formularz z powrotem do ręki i rzeczywiście, na samym spodzie tekstu znajdowało się kilka króciutkich linijek będących dowcipem. Była to bardzo luźna historyjka o osiołku i jego przygłupim klonie. Czytając go, parsknąłem śmiechem, potwierdzając tym samym, że jestem jeszcze człowiekiem.

– To taka nowa technika rozpoznawania klonów – stwierdził lekarz w momencie, w którym przestałem się śmiać. – Żart, dzięki któremu będziemy w stanie określić, czy dana osoba jest klonem, czy człowiekiem, będzie zmieniany co kilka dni, aby maksymalnie zmniejszyć możliwość tego, że ktoś przeczyta taki, który już znał. Poza tym te są wymyślane specjalnie na potrzebę tego projektu. Rząd zatrudnił podobno sporą grupkę wysoko wykwalifikowanych komików pracujących w pocie czoła nad nowymi dowcipami. Słyszałem, że wymyślili już ich tyle, że wystarczyłoby na cały rok.

– Niesłychane!

– Wszystko to oczywiście ze względu na bezpieczeństwo naszej kliniki – stwierdził poważnie. – Bo zapewne wie pan, co się stanie, jeśli klon wejdzie do komory duplikacyjnej?

– No tak. Cały sprzęt siądzie, a klon rozpłynie się jak kubełek lodów. A sama naprawa sprzętu jest bardzo droga i skomplikowana.

– Dokładnie – przytaknął. – Dobrze, że pan to rozumie… A teraz, kiedy mamy już za sobą całe to papierkowe bagno, proszę udać się do komory i siedzieć tam do czasu, aż zawołam pana ponownie. Miłej duplikacji!

Uczyniłem to, o co mnie prosił. Komora znajdowała się w rogu pokoju. Przywodziła na myśl futurystyczny sarkofag. W środku małego pomieszczonka było bardzo wygodnie. Wyłożone było ono miękkim materiałem przypominającym ten używany w materacach. Gdyby się miało odpowiednią ilość czasu, można by tutaj spokojnie zasnąć. Niestety cały proces klonowania był bardzo krótki. A mówię „niestety” również ze względu na to, że był on niesłychanie przyjemny.

Nagle rozległ się w komorze głos mojego lekarza oznajmiający początek całej operacji. Zamknąłem oczy. Minęło kilka sekund i już. Działa się magia! Sam początek miał w sobie coś z mistycznego uniesienia. Miałem wrażenie, że jakieś delikatne, okryte futerkiem ciało przepływa przez całą klatkę piersiową, potem przez mózg, a później dłonie i palce dłoni, stopy i palce stóp. Całe ciało pieszczone było niesamowitym wrażeniem wewnętrznego łaskotania. Takiego łaskotania, które w żadnym stopniu nie odrzuca. Była to przyjemność bardzo łagodna, ale i intensywna. Przypominała trochę uczucie orgazmu. Tylko że ten orgazm rozlewał się po całym ciele. Po każdej jego komórce. Po każdym jego atomie. I nagle wszystko się urywało. Tak jak teraz. Głos lekarza kazał mi wyjść na zewnątrz. Uczyniłem to z niechęcią.

Wyszedłem z komory i stanąłem naprzeciwko siebie. Tamten ja, będący moim klonem, był zupełnie nagi. W jego oczach pojawiły się przerażająca dezorientacja i strach, który można by zapewne zaobserwować u zwierząt wychodzących z nory po przebudzeniu się ze snu zimowego. Wyglądał tak, jakby jego największym pragnieniem było natychmiastowe zniknięcie z powierzchni ziemi. Tak jakby coś wyrwało go z jego naturalnego miejsca. Bo przecież w gruncie rzeczy tak się przecież stało. Ktoś wyrwał go ze mnie i postawił obok. Teraz stał się osobną częścią żyjącą poza moim ciałem, będącą jednocześnie na moich usługach. Będzie mu to trzeba wszystko wyjaśnić. Znowu! Po raz czwarty będę musiał tłumaczyć mu, kim jestem i kim jest on, będąc mną w tym samym momencie, w którym to ja jestem sobą. Popierdolona sprawa. Sam tego do końca nie rozumiałem.

– Wziął pan ze sobą jakieś ubrania? – zapytał mnie nagle lekarz, przerywając mnie i mojemu klonowi wzajemne wpatrywanie się w oczy.

– Nie… – Ocknąłem się trochę. – Nie miałem na to czasu. Wyrwałem się prosto z pracy i od razu przyjechałem tutaj...

– Ależ nie ma problemu! Mamy na stanie sporo ciuchów specjalnie na taką okazję. – Lekarz podszedł do stojącej nieopodal szafki i rozsunął drzwiczki. W jej wnętrzu znajdowały się setki identycznych białych uniformów przypominających trochę więzienne łachy.

– Jaki rozmiar? L?

– Tak.

Podał mi jedną parę ciuchów składającą się z białej workowatej bluzy i białych spodni niemających żadnych kieszeni, tak jakby uznano przy szyciu, że ich właściciel nie będzie posiadał żadnej własności, którą chciałby przy sobie nosić. Ubrałem klona. Nie protestował. Idealnie przystosowywał się do moich ruchów.

– A buty? Albo skarpety? – zapytałem.

– Niestety nie mamy – odparł lekarz, marszcząc czoło z udawanym smutkiem. – Na szczęście jest środek lata. Brak butów nie powinien być problemem. – Podszedł do mnie z wyciągniętą przed siebie dłonią. – W sumie możemy się już chyba pożegnać. Mam przed sobą jeszcze sporo pracy, nie chcę pana wypraszać, ale wie pan, jak to jest. – Lekarz uśmiechnął się do mnie w dziwaczny sposób, po czym wepchnął swoją dłoń w moją.

– Do następnego razu.

Wyszedłem na korytarz w towarzystwie swojego sobowtóra. Do następnego razu? Co za skurwysyn. Czyżby z góry zakładał, że ten klon również mi umrze? Że znowu sobie nie poradzę? Że nie podejmę się wyzwania, jakie stanowi jedyny znany mi jak dotąd obowiązek, czyli zajmowania się własnym klonem? Skąd wzięła się u niego taka zuchwałość? Skąd u niego ta… Nagle spostrzegłem, że klon umknął z mojego pola widzenia. Gdzie on się podział, do jasnej cholery? Odwróciłem się. Stał przy jednym z darmowych automatów z napojami. Wyrzucił kubek na podłogę, przygotowując się do tego, aby nalać sobie wrzątek prosto na dłonie i w ten sposób napić się kawy. Kurwa! Podbiegłem do niego, odsuwając go od maszyny w ostatnim momencie. Kawa trysnęła na plastikową płytę, rozbryzgując się na wszystkie strony, w tym też na moje spodnie.

– Tak nie można – skarciłem go. – Mogłeś sobie zrobić krzywdę!

Klon skulił się niczym zlękniony pies. Ludzie w poczekalni patrzyli na mnie w napastliwy sposób. Niektórzy przybrali agresywne pozy. Moje zachowanie wydało im się zapewne nietypowe, może nawet niebezpieczne. Musiałem stąd wiać. Chwyciłem swojego klona za dłoń i pognałem z nim w stronę wyjścia. Trzymałem go, jak się trzyma małe dziecko. Z całych sił. Wyglądało to zapewne tak, jakbym wyprowadzał więźnia. Skazanego na mnie i na moje życie. Skazanego na mój obłęd i moją beznadzieję.

Wskoczyliśmy do samochodu. Odpalił za pierwszym razem. Ruszyliśmy przed siebie, nie wiedząc do końca, dokąd właściwie jedziemy. Była noc. Ciepła, spokojna noc. Tak się przynajmniej mogło wydawać, kiedy patrzyło się na niebo, na księżyc i na te wszystkie świecące punkciki zwane gwiazdami. A mimo to była to też noc, podczas której jakiś psychopata zamordował piętnaście klonów. Była to noc pełna krwi i okrucieństwa. I nikt się tym nie przejmował. Żadnych policyjnych syren. Żadnych radiowozów rozstawionych na drogach. Żadnych poszukiwań. Żadnych pościgów. Żadnych informacji w radiu. Tylko cisza, ciemność i my sunący pustą ulicą.

Jechaliśmy w całkowitym milczeniu. Mój klon siedział obok mnie i rozglądał się dookoła. Spoglądał co jakiś czas na mnie i na moją twarz. Coś sobie zaczynał przypominać. Myśli zaczynały mu się kolebać we wnętrzu czaszki niczym mokre ubrania w pralce. Przypominała mu się zapewne moja praca, lata mojej młodości, kobiety, które mnie porzuciły, bo nie mogły ze mną wytrzymać, i wszystko to, co definiowało, kim byłem, i kim jestem teraz. Zaczynało do niego docierać, że jest mną. Wiedziałem, że zaraz zacznie zadawać pytania. Czułem to narastające napięcie. Czekałem na jego pierwsze słowa niemalże z taką samą intensywnością, z jaką czeka się na pierwsze słowa wypowiadane przez własne dziecko.

– Dlaczego… – zaczął dość niepewnie. Przeraził się, słysząc własny głos. Zatkał usta dłońmi, tak jakby zrobił coś niewłaściwego. Tak jakby straszne było dla niego to, że jest w stanie coś zmienić w otaczającej go rzeczywistości, chociażby przez dodanie do niej jakiegoś dźwięku.

– Spokojnie, tak to właśnie działa, że wydajemy odgłosy. To nic złego.

Klon nie wydawał się tym pocieszony, jednak postanowił kontynuować swoje pytanie.

– Dlaczego… Dlaczego wyglądam tak samo jak ty? – W jego głosie zabrzmiał jakiś przerażający smutek. Jakby spostrzeżenie przez niego naszej identyczności było dla niego traumatycznym przeżyciem.

– Bo jakby to powiedzieć… jesteś mną. Takim drugim mną, mającym mi pomagać.

– Czyli że jestem tylko… – Klon nie dokończył tego, co miał powiedzieć, zakrył twarz dłońmi i zaczął głośno szlochać. Nie mogłem tego wytrzymać. Zjechałem w boczną drogę, prowadzącą do najbliższego jeziora. Znaleźliśmy się na miejscu po jakichś pięciu minutach. Klon przestał już płakać. Teraz tylko spoglądał przed siebie niewyrażającymi niczego oczyma. Jego twarz była nieruchoma. Wyglądał jak idealnie uszyta kukła.

Wyszliśmy z samochodu i poszliśmy na plażę. Klon wlókł się za mną, przewracając się co jakiś czas o własne nogi. Usiedliśmy na piasku i spojrzeliśmy w nocne niebo. Poczułem się jak w latach młodości. Ciekawe, czy to samo poczuł mój klon. Czy gdy patrzył na to jezioro, przypomniały mu się lata mojej… a tak właściwie to naszej młodości? Czy był zdolny do takich przemyśleń? Nie wiem.

Siedzieliśmy przez jakiś czas w zupełnym milczeniu i nic się nie działo. Zupełnie nic.

– Zabiję cię – oznajmił nagle klon. – Zabiję cię i zajmę twoje miejsce!

– To nie jest takie proste.

– A niby czemu? Mógłbym to zrobić nawet teraz! Zaraz! – Klon momentalnie chwycił leżący nieopodal kamień wielkości pięści i przysunął mi go do twarzy tak, że dotykał mojego policzka. Kamień był zimny i wilgotny, a dłoń napierała nim jak taranem. – Mógłbym ci nim zmiażdżyć czaszkę. Mógłbym cię tutaj zabić. Przebrałbym się w twoje ubrania i stałbym się tobą. Stałbym się mną! Pełnym, a nie tylko takim dodatkowym. Niczym jakieś urządzenie! Nie jestem dodatkowym urządzeniem! Jestem człowiekiem!

– Jeśli mnie teraz zabijesz, sam umrzesz – odparłem spokojnym tonem. Widziałem, jak ogień w jego oczach gaśnie.

– Ale niby dlaczego?

Zanim mu odpowiedziałem, chwyciłem jego dłoń. Ta rozluźniła się i z wolna puściła kamień. Chwyciłem go i wyrzuciłem do jeziora. Wydał głośny plusk. Dźwięk ten był kojący.

– Pamiętasz tego lekarza, który potraktował nas dzisiaj jak ostatnich łachmaniarzy?

Klon nie odpowiedział.

– Otóż ten właśnie lekarz próbował mi kiedyś wytłumaczyć, na czym polega całe to klonowanie – rozpocząłem. – Powiedział mi, że klon to nie do końca drugi egzemplarz tego samego człowieka. Jest to raczej jego przedłużenie. Część tej samej istoty. Kazał mi sobie wtedy wyobrazić drzewo, z którego wyrastają gałęzie. Gałąź jest oczywiście częścią drzewa, jednakże sama z siebie nie jest drzewem. Tak samo jest z klonem… Klon jest jak gałąź, a człowiek jest jak drzewo. Gdy klon umiera, człowiekowi nie dzieję się nic złego. Jednakże gdy umrze człowiek…

– …klon również umiera – odparł głosem małego, bezbronnego dziecka. – Tak jak gałąź, która jest odłamana od drzewa – dokończył pod nosem. Nie wiadomo po co i do kogo. Po prostu wypuścił z ust słowa. Tyle mógł zrobić dla samego siebie i całego świata.

Po tej naszej krótkiej i burzliwiej rozmowie nastąpiło długie milczenie. Byłem na to przygotowany, poza tym za jakąś godzinę miało wzejść słońce. Chciałem to zobaczyć.

Siedząc tak w ciszy, przypominałem sobie wszystko to, co dzisiaj zobaczyłem i usłyszałem. Ten dzień był dla mnie naprawdę ciężki. Pierwszy raz od dłuższego czasu czułem się naprawdę zmęczony. Coś mnie poruszyło. Zdałem sobie sprawę, że od kilku lat unikałem większych zmian. Moje życie było ułożone w pewną formę. Miało określony kształt, który zapewniał mi poczucie komfortu i stabilności. Nigdy nie działo się nic niezamierzonego bądź takiego, co mogłoby wzbudzić moje głębsze refleksje nad samym sobą czy czymkolwiek innym. Byłem wewnętrznie martwy. Zupełnie odwrotnie niż nasza planeta Ziemia. W samym środku mojego jestestwa znajdowała się sucha, zwęglona gleba, gdy na zewnątrz szalały lawa i płomienie. Byłem wewnętrznie martwy i nie było już na to żadnej rady.

Nagle ni stąd, ni zowąd przypomniała mi się historia, którą opowiedziała mi niegdyś moja była dziewczyna. Działo się to jeszcze w momencie, w którym używanie klonów nie było aż tak popularne, mniej więcej w czasie, w którym dopiero pojawiły się na rynku. Krążyło wtedy wśród ludzi wiele dziwacznych opowiastek mających pełnić funkcję przestrogi przed używaniem klonów. Cały ten okres społecznej niechęci trwał może kilka miesięcy. Później jednak ludzie zapomnieli o tych historyjkach. Zapomnieli o zagrożeniach i zaczęli się klonować na potęgę. Tak jak to z ludźmi bywa.

Tak czy inaczej przytoczona przez nią opowieść zapadła mi w pamięć. Mówiła ona o pewnej parze: kobiecie i mężczyźnie. Historia ta zaczynała się dość przeciętnie, tak samo jak większość historii miłosnych, szybko jednak nabierała rumieńców.

Otóż było sobie dwoje zakochanych, żyli sobie razem, darząc się miłością i wdzięcznością. Wszystko było w jak najlepszym porządku, jednakże, jak to często bywa, po upływie kilku lat coś zaczęło się pomiędzy nimi psuć. Spędzane razem dni przestały być lekkie i przyjemne. Nie dało się już tego naprawić, dlatego też kobieta postanowiła zakończyć związek. Facet jednak nie potrafił sobie odpuścić. Miał na jej punkcie świra. Zaczął się klonować. Klonował się jak jakiś szaleniec. Stworzył podobno ponad dwadzieścia swoich kopii. A że miał sporo pieniędzy, zaczął wynajmować mieszkania w całym bloku, w którym mieszkała jego była kochanka. Wynajął też klika mieszkań w bloku naprzeciwko, aby móc obserwować ją przez okna. Życie kobiety zamieniło się w koszmar. Wszędzie spotykała klony swego byłego. W sklepie, w drodze do pracy, na spacerze. Zawsze i wszędzie była obserwowana i podsłuchiwana. Miała wrażenie, że zaszył się we wszystkich otaczających ją ścianach i oknach, że wczołgał się pod jej skórę, że wwiercił się w jej czaszkę. Niczym jakiś upiór.

Kobieta popadła w paranoję. Nie mogła spać ani jeść. Całymi dniami siedziała samotnie w domu, pielęgnując swoje lęki. Nikt nie potrafił jej pomóc. Policja była bezsilna – mężczyzna miał układy z wszystkimi najważniejszymi ludźmi w mieście. Pozostało jej tylko jedno: samobójstwo. Podcięła sobie żyły, siedząc na balkonie, tak aby mógł to z łatwością zobaczyć. Jednakże paradoksalnie, jak się później okazało, nie zobaczył tego, bo tego nie dożył. Jego życie skrócone dwadzieścia razy nie trwało wystarczająco długo. Zmarł w swojej rezydencji na zawał serca, a jego klony przemieniły się w śmierdzącą galaretę. W ten oto sposób blok numer trzydzieści osiem przeistoczył się w cuchnący cmentarz. Przyznaję, że cała ta historia była trochę naciągana i przesiąknięta patosem, ale miała też w sobie coś urokliwego, choć niesamowicie odpychającego i chorego. Podobała mi się. Ale myśląc o niej w tym momencie, zacząłem postrzegać ją trochę inaczej, zacząłem się zastanawiać nad tym, czy ja potrafiłbym tak kochać. Albo czy ja potrafiłbym się w coś tak zaangażować. Czy potrafiłbym się tak poświęcić?

Odpowiedź brzmiała: nie.

Nie potrafiłbym zrobić niczego, co wymagałoby ode mnie mojego udziału. Wybrałem skrajne lenistwo. Wybrałem życie na poboczu własnej egzystencji. Bo tak jest łatwiej. Bo tak jest wygodniej. Po prostu lepiej.

– Idziemy? – zapytałem, unosząc się z hałdy piasku.

– A słońce? Wiem, że na nie czekałeś.

– Jebać słońce – odparłem. – Muszę iść i porządnie wypocząć przed pójściem do pracy. Jestem totalnie wyczerpany. Chciałbym się wyspać.

– Idziesz do pracy? Jak to? A to nie ja będę teraz szedł? W końcu twój szef…

– No tak, wiem o tym wszystkim. Szef będzie chciał ze mną pogadać. No to pójdę i pogadam.

– A nie boisz się?

Miał rację. Bałem się jak jasna cholera, ale to tylko sprawiało, że chciałem zobaczyć jego twarz. Nie pamiętam nawet, czy jest blondynem, czy może brunetem. A może nie jest w ogóle facetem? Może to jakaś fajna babka? Nigdy nie wiadomo.

– Czasami trzeba się trochę bać – burknąłem pod nosem.

– Ale niby po co?

– Aby wybierać. Aby stworzyć presję, by móc wybierać lepiej – podjąłem temat. Słowa same wyskakiwały z ust bez mojego udziału, jakby siedziały tam od bardzo dawna, czekając na właściwy moment. Czułem nadchodzący przypływ adrenaliny. – Bez presji nasze działania nie mają żadnej siły. Nie przeciwstawiają się niczemu. Są miałkie i pozbawione jakiejkolwiek indywidualności. Po prostu przestajemy się starać i staczamy się na samo dno.

– Na samo dno?

– Tak, na samo dno. Samiuteńkie. I nie ma stamtąd wyjścia. Chyba że obrócimy wszystko w pył i zaczniemy od nowa – powiedziałem z grobową miną, zaciskając pięści.

– Od nowa?

– Tak, od nowa. – Po tych słowach chwyciłem sporej wielkości kamień i zamachnąłem się na swojego klona. Od razu trafiłem go w głowę. Upadł na ziemię. Rzuciłem się w jego stronę, przygniatając go całym ciałem. Muszę wam powiedzieć, że ciężko jest się siłować z samym sobą. Ciężko jest walczyć z kimś, kto ma takie same szanse jak ty. Miałem wrażenie, że przewiduje moje ruchy. Nie zdało mu się to jednak na zbyt wiele, bo ja miałem sporą przewagę: trzymałem kamień.

Klon wrzeszczał przez krótką chwilę, wzywając pomocy, ale ucichł po chyba piątym uderzeniu i wtedy stracił przytomność, a za kilka uderzeń miał stracić o wiele, wiele więcej. Na przykład całą głowę. Uderzałem w jego czaszkę jak w transie tak długo, aż przemieniła się w krwawą miazgę. Gdy było już po wszystkim, wyrzuciłem kamień do wody, a dłonie opłukałem w jeziorze. Byłem czysty. Jakby co, to powiem policji, że klon został zabity przez jakiegoś psychola. Zresztą kto się będzie tym przejmował?

Widziałem już w swojej wyobraźni nagłówki z pierwszych stron gazet: „Nieznany nikomu klon zamordowany przez nieznanego nikomu sprawcę na jakimś nieobchodzącym nikogo zadupiu”. Tak, ten artykuł miałby na pewno wielu czytelników. Na pewno.

Wsiadłem do samochodu. Moje ręce nadal cuchnęły krwią. Poszedłem jeszcze raz nad jezioro, aby je porządnie umyć, po czym wróciłem do auta. Powąchałem dłonie – było trochę lepiej.

Włączyłem długie światła, a te, ku mojemu zaskoczeniu, objęły całą plażę. Uchwycona scena przypominała osobliwą widokówkę: ciemna noc, trup w białej bluzie, ze zmiażdżoną czaszką i wypływającym z niej czerwonym miąższem oraz piaszczysta, jednolicie żółta plaża. Wszystko to oświetlone przez światła mojego samochodu. Patrząc na to, zdałem sobie nagle sprawę, że niczego nie czuję, że znajduję się gdzieś zupełnie obok. Zamordowałem przed chwilą człowieka. Patrzyłem na jego zwłoki i nic nie przychodziło mi do głowy. Potrafiłem nadal myśleć tylko o tym, czego aktualnie potrzebuję. A mianowicie zastanawiałem się, co zjem, gdy wrócę do mieszkania. Płatki z mlekiem czy może grzanki? Chyba wybiorę grzanki. Na pewno grzanki! Z tą radosną myślą odpaliłem silnik i ruszyłem w stronę mieszkania, zostawiając za sobą rozkładającego się trupa, wschodzące słońce i śmierdzące jezioro.

Tak właściwie to nie wiem, czemu to zrobiłem, dlaczego go zabiłem, było to kwestią jakiegoś wewnętrznego impulsu. Niewiele się nad tym zastanawiałem. Było to z mojej strony dość dziecinne. Tylko czy mordowanie kogoś można nazwać dziecinnym? Nie wiem. Możliwe, że od teraz już można.

Tak czy inaczej, możliwe, że za tydzień znowu się sklonuję. A przeżycie jednego tygodnia bez klona stanie się dla mnie opowiadaną na imprezach anegdotką. Jak przeżycie tygodnia bez internetu bądź smartfona. Ludzie będą się mi przyglądać z podziwem: „Serio, wytrzymałeś tydzień bez klona? Wow! Ja bym nie dał rady”.

Możliwe też, że już na zawsze pozostanę taki pojedynczy. Sam. Jedyny. Będę oglądał przedwcześnie umierających znajomych i bliskich. Przeżyję dwa pokolenia. Albo może nawet i trzy. Zobaczymy, jak to będzie. Póki co to mam ochotę na grzanki i zastanawiam się, z czym je zjeść. Z serem czy może z dżemem? Raczej z dżemem. Tak, na pewno z dżemem. To będzie pyszne śniadanie.