Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
49 osób interesuje się tą książką
Cała prawda o bajkowym życiu na wsi
Czy życie na wsi jest sielanką? Jasne, jeśli rozumie się przez to ganianie w kapciach za krową sąsiada, bitwę o pilota z kogutem czy zamianę wieczornego serialu na odgłosy żabiego koncertu.
Autorka „Przeprowadzki”, uzbrojona w cięty humor i duże pokłady dystansu do siebie, zabiera czytelników w podróż pełną ekstremalnych przygód, które mogłyby zawstydzić samego Beara Gryllsa. Jej książka to nie tylko zabawna opowieść o rodzinie mieszczuchów, którzy w pogoni za marzeniami przeprowadzili się na wieś, lecz także historia o docenianiu drobnych przyjemności – smaku świeżych jajek, zapachu koszonej trawy czy sąsiedzkich plotek przy płocie.
Lektura, która poprawia humor i uświadamia, że życie wcale nie musi być perfekcyjne, aby było piękne!
Marzenie o urokliwym domku w niewielkiej wioseczce kiełkowało w mojej łepetynie już od dobrych kilku lat. Zawsze jednakowoż przeszkody wyrastały w najmniej oczekiwanych momentach, były niezwykle upierdliwe, wkurzające, po prostu denne! A to raptem dzieci za małe, potem dzieciary podrośnięte, ale w wieku szkolnym, więc cholerna edukacja najważniejsza – nie będą się przecież za drogocenną wiedzą pętać się po jakowychś wertepach, lasach i ugorach o głodzie! Chłodzie? Później kasiora – tej przecież nigdy nie za wiele, żmudna robota zarobkowa, niezaplanowane choróbska – cała kupa dupereli. Czyli raz na wozie, raz w nawozie i takie tam.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 258
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Marzanna Kowalczuk-Sawicka
Przeprowadzka
Mroki i uroki wiejskiej egzystencji
– Może spróbować kolanem? Albo całą nogą? – Szwagier tkwił przy otwartym samochodzie, usiłując wepchnąć do bagażnika nabitego szpargałami – po dach – pierzynę w błękitnej powłoczce, na dodatek bijącą po oczach niezbyt krawiecko udanymi wstawkami z czerwonej koronki.
– Boże broń! – Mamusia z krzykiem wychyliła się z okna. – Ta pierzyna jest zabytkowa, pierze na nią darła jeszcze moja babcia. Nie wierzgać kulosami!
Szwagier odwrócił się zniesmaczony i odburknął:
– Ona nie jest zabytkowa, pierzyna nie może być zabytkowa, ona jest po prostu stara.
– Sam jesteś stary, stary ty i stary ten cały twój rozklekotany samochód, rzęch jeden! – Mamusia głośno wyraziła swoje zdanie, a potem dumnie unosząc głowę, z hukiem zatrzasnęła okno i zasunęła kwieciste firany.
– To w końcu jedziemy czy będziemy tak sterczeć do usranej śmierci? – Mój małżonek Paweł z tobołem wielkości Giewontu, stojący z boku pod rozrośniętym jaśminowym krzaczorem, odezwał się mało kulturalnie i uprzejmie, a dodatkowo obrzucił szwagra złym spojrzeniem.
– Taa… Pierzyna się zmieściła, jedziemy. – Szwagier skwitował niemiłą aluzję dość spokojnym tonem, nie wdając się zalatującą konfliktem potyczkę słowną ze starszym braciszkiem.
Spod typowego, klasycznego, szarego blokowiska z lat siedemdziesiątych ubiegłego stulecia wyruszyła kawalkada trzech samochodów. Jak można się było domyślać, wszystkie po dach zapchane pierdołami – o pardon – przedmiotami, które są potrzebne człowiekowi do jego normalnego funkcjonowania – no, może nie wszystkie, ale na ową chwilę wydawały się ważne i niezbędne zarazem.
Jednostka ludzka obdarzona instynktem przetrwania w różnorakich warunkach tendencję dziwną ma do wszelakiego zbieractwa. Urasta to nieraz do groteskowych wręcz rozmiarów – a odebranie tego niezwykle drogocennego wręcz dobytku grozi kalectwem lub śmiercią, a na pewno rękoczynami, mało wykwintnym praniem po obliczu albo stekiem wyzwisk z inwektywami kierowanymi pod adresem rabusiów oraz pospolitych złodziejaszków życiowego dorobku.
Daleko szukać – w zamierzchłych stalinowskich czasach mojemu rodzonemu dziaduniowi grupa uczynnych harcerzy uprzątnęła kiedyś w ramach czynu społecznego zagracone obejście wokół leciwego domostwa. I to był harcerski błąd zasadniczy – część pomocnej drużyny długo lizała rany po solidnym garniturze uzębienia wyżła Azora, niezwykle skutecznego w psich poczynaniach. Nie do wiary, a jednak!
Jakimś cudem pojazdy przemknęły przez miasto bez korków, dodatkowych przystanków i innych dziwnych perypetii na drodze. A kierowały się w stronę nowego miejsca zamieszkania naszej rodzinki, czyli mojego osobistego małżonka, naszego synka Dudusia i Kasi – córeczki ukochanej, bo pierworodnej. Nagle, tuż za zakrętem w polną trytwę, toyota Szwagra gwałtownie przyhamowała. Niedobrze!
– Gdzie jest pies? – wykrztusił przerażony szwagier, z obliczem powleczonym niepokojącą bladością. – W samochodzie mam tylko kota w klatce. Gdzie Rudek?
Dantejskie piekło, które w jednej chwili rozpętało się na drodze, to było jeszcze nic w porównaniu do tego, co czekało nieszczęsnego szwagra ze strony wściekłego Pawła. Rudek był jego oczkiem w głowie i wyjątkowym ulubieńcem. Zobaczyłam tylko, jak małżonek wyskakuje z mazdy, chwyta nieszczęśnika za koszulinę i usiłuje wywlec go na zewnątrz przez otwartą szybę. Zgroza! W tej samej chwili rozległ się okrzyk naszego Dudusia.
– Stop, stooop, wiem, wiem gdzie jest pies! Nie lej go, pies jest pod pierzyną! – Duduś, obserwując cały ten cyrk drogowy, przytomnie wrzasnął.
Przecież Rudek nie jest zbyt dużym okazem, poza tym jest piecuchem, a to, że dał się niepostrzeżenie upchnąć w bagażniku i zakopał w manele zalegające koncertowo po całości, nie powinno nikogo dziwić. No i oczywiście Duduś miał rację. Szwagier jednym susem dopadł samochodowego zadu, otworzył, wyszarpnął piernaty – i zobaczył rodzinnego pupilka zwiniętego w kłębek, wybudzającego się właśnie z głębokiego psiego snu. Pies przeciągnął się, ziewnął, a potem wyskoczył na zewnątrz, wesoło merdając ogonem.
– Ja tego dziada utłukę, utłukę jak nie wiem co – oświadczył Szwagier, spoglądając na pieska, ale w jego oczach oraz głosie wyczuwało się ogromną ulgę, że się znalazł, a właściwie to tak naprawdę wcale się skubaniec nie zgubił!
– Ani mi się waż! Tknij go tylko, to popamiętasz. – Paweł chwycił oburącz Rudka i podreptał do samochodu.
W końcu wszystkim udało się szczęśliwie dotrzeć na miejsce. Oczy pasażerów nakarmione zostały przepięknym widokiem – na lekkim wzniesieniu, pod wiekowymi sosnami, stał domek – nowiutki, świeżutki, przyprószony białym tynkiem, niczym wyjęte z piekarnika i polukrowane ciasto.
– Myślę, że to będzie nasze miejsce na ziemi – szepnęłam z zachwytem wylewającym się z zaciśniętej wzruszeniem gardzieli.
– Się okaże, jak nas nie okradną, zabiją czy poćwiartują na powitanko na tym zadupiu. – Duduś jak zwykle z sarkastyczną serdecznością podsumował temat dość sceptycznie.
– A żebyś tak pypcia na jęzorze dostał, niedowiarku ty. – Paweł, równie poruszony sielskimi okolicznościami, starał się jednakże trzymać męski fason.
– To kiedy parapetówa? – Szwagier nie zasypiał gruszek w popiele, tylko nachalnie domagał się natychmiastowej, ździebko rozbuchanej, imprezki.
– Będzie – rzuciłam – na całą wieś z powiatem włącznie, aż wszystkim kapcie w locie pospadają – podsumowałam zręcznie. Na razie jednak do roboty!
***
Marzenie o urokliwym domku w niewielkiej wioseczce kiełkowało w mojej łepetynie już od dobrych kilku lat. Zawsze jednakowoż przeszkody wyrastały w najmniej oczekiwanych momentach, były niezwykle upierdliwe, wkurzające, po prostu denne!
A to raptem dzieci za małe, potem dzieciary podrośnięte, ale w wieku szkolnym, więc cholerna edukacja najważniejsza – nie będą się przecież za drogocenną wiedzą pętać się po jakowychś wertepach, lasach i ugorach o głodzie! Chłodzie? Później kasiora – tej przecież nigdy nie za wiele, żmudna robota zarobkowa, niezaplanowane choróbska – cała kupa dupereli. Czyli raz na wozie, raz w nawozie i takie tam. No więc, niech to grubaśny prosiak powącha – takowe nieprzyjemne spiętrzenie przeciwności jak ta lala!
Paweł, z grubsza normalny – wydawałoby się – chłop, własnego kawałeczka ziemi owszem, pragnął, coby posadzić przysłowiowe drzewko – dąbczaka najlepiej, chałupę wznieść, żeby ród w siłę i zamożność obrastał, sąsiedzkie zajazdy urządzać, bratając się zawzięcie. Syna na szczęście już wyhodował, więc chociaż o jedno zadanie życiowe mniej, chyba że umyślił sobie spłodzić kolejnego. Kto go tam wie?
***
Kiedy już dymy wzruszeń i uniesień opadły, nastąpiła tak zwana proza życia. Kasia, nasza najstarsza latorośl, elegancko umyła łapki. Od czasu tej całej hecy związanej z przeprowadzką twierdziła, że jest jednostką samodzielną, dorosłą, pomieszkuje z aktualnym narzeczonym, który nieźle się w ostatnim czasie fizycznie natyrał, pomagając spełnić nasze życiowe marzenie o sielskim życiu w uroczym domku, targając wszelakiego rodzaju graty, roślinki i inne niezbędniki. Owszem, przyjedzie, ale w bliżej nieokreślonej przyszłości, pomóc ogarnąć dom i to coś, co będzie kiedyś ogrodem w stylu podobno angielskim. Jak miło!
– No i córunia się na nas wypięła – stwierdził Paweł, nieco tym faktem zniesmaczony. Dosadność stwierdzenia podkreślił, wlokąc przepastne wory z zimową odzieżą do prowizorycznego kąta zwanego dumnie garderobą. Na razie kącik, niewielki zresztą, przypominał wystrojem sklep mięsny z peerelu, przyozdobiony rachitycznymi wieszaczkami na podroby i ćwiartki wołu – ups, na kiecki, bluzki, marynary, czyli wszelakiego pokroju przyodziewek.
– Daj spokój – wysapałam, ładując kaktusy na parapet – trzy dni pakowała kuchnię i łazienkę, musi odpocząć, odreagować, ale podskórnie popierałam małżonka w temacie. Bo pomoc wszelaka, przyjacielska czy wroga, na ten moment była straszliwie pożądana, niezbędna bardziej niż powietrze i wyszukane potrawy serwowane na drogocennej chińskiej porcelanie! Wszystkie łapska na pokład!
– Po kim ta dziewucha taka wydelikacona? – nieprzyjemnie ciągnął mój zacietrzewiony małżonek. – No nie wiem.
– Po nikim. – Duduś wtrącił się do rozmowy, przepychając przez wrota salonu olbrzymią pakę wypełnioną książkami. – Zawsze była wredna i nieużyta. Córusia tatusia – zasyczał sugestywnie i klapnął z wysiłkiem na podpierający ścianę zabytkowy zydelek.
– Ty to lepiej uważaj, parkiet nie beton, zwłaszcza świeżo cyklinowany. – W sposób mało wyszukany skwitowałam utarczkę słowną między synalkiem a tatusiem, bo nie miałam ochoty wysłuchiwać więcej utyskiwań na leniwą pannicę.
W salonie zapadła cisza. Wszyscy tak naprawdę byliśmy okropnie zmęczeni, umordowani wprost nieludzko. Już bez mała tydzień z okładem zwoziliśmy meble, ciuchy, bibeloty ze starego mieszkania tudzież nowe nabytki ze sklepów znajdujących się w rozmaitych zakątkach naszego miasta.
– Może zrobię kawę, herbatę albo coś naprędce upichcę, bo pewnie wszyscy głodni – zaproponowałam ugodowo, ale chyba nie zabrzmiałam zbyt przekonywająco, bo Paweł spojrzał na mnie, westchnął, pokiwał głową i wypowiedział cudowne słowo: pizza.
– Super, jak miło – poparł go wygłodniały Duduś. – Pizza tutaj dojedzie, mamy ulotki.
– A potem sugeruję relaks na łonie natury – ciągnął Paweł niezmordowanie.
– Czyli co konkretnie? – zapytałam z lekkim zaniepokojeniem w głosie, no, strachem wręcz, co też chłopina ulęgł w tej swojej pokrętnej łepetynie!
– A grzybobranie – dumnie i blado wyrzucił z gardzieli pierdzielone rewelacje, potrzebne na ową chwilę jak zającowi dzwonek lub baletnicy fałdka, przy kiecce oczywiście – co kto lubi. Bezczelny!
– Oszalałeś! – ryknęłam na cały głos. – To ty chcesz teraz łazić jeszcze po lesie, jak ja już niczego nie czuję, ani rąk ani nóg, bolą mnie włosy na głowie i łba też już chyba nie mam – zaczęłam się niebezpiecznie rozkręcać.
– Spokojnie, przewietrzymy się trochę, pogoda jest cudna, wrzesień złoci się, że hej, będzie fajnie – przekonywał. Szalony optymista jeden.
Do lasu nie mieliśmy daleko, tak na oko raptem ze trzydzieści metrów od tarasu naszego domostwa rozpościerał się prawdziwy sosnowo-dębowy zagajnik, przechodzący stopniowo w poważne, gęste, dostojne lesisko.
– Dobra, byle szybko, słoneczko wiecznie świeciło nie będzie. – Duduś odzyskał werwę i chęci do działania. – Ale najpierw jedzonko.
Pizza przyjechała błyskawicznie na skuterku, facet nawet zbytnio nie pobłądził, trafił w punkt, pożyczył smacznej wyżerki i tyle go widzieliśmy.
– Matka, palimy wroty, ruszcie zadki. – Duduś zarechotał jak żabsko w kałuży, w ten niekonwencjonalny sposób dając hasełko do wymarszu. – Grzybosranie, ups, grzybobranie czas zacząć.
***
Już trzecią godzinę pełzałam po leśnych chaszczach z wertepami, owinięta nitkami lepkiej pajęczyny, której nijak nie dawało się pozbyć. Pozycja ciała – to w kucki, to na przysłowiowe cztery łapy, także nie sprzyjała ogólnie przyjętemu komfortowi, groziła urazami kończyn i oczywiście bólami kręgosłupa, ale w momencie tego trochę szalonego zbieractwa nie miało to większego znaczenia.
Koszyk napełniony całkiem dorodnymi okazami brązowiuchnych podgrzybków, ceglastych koźlarków, złocistych kurek wraz z całą masą inszych leśnych darów ciążył mi także coraz bardziej. Dlatego wpadłam na pomysł, żeby koszyczek podepchnąć jak najbliżej domu, zamaskować gałązkami i liśćmi, a grzybki zbierać do reklamówek (mało co prawda ekologicznych, ale trudno), które udało mi się przezornie wepchnąć do kieszeni, wychodząc z domu. Oczywiście reszta cwanego towarzystwa po godzinie pętania się po lesie zrezygnowała z upojnego relaksu, bo podobno niewiele znaleźli – taa, akurat, lesery jedne! I leszcze!
I tak na grzybnym posterunku zostałam ja oraz moje dobre chęci. Niestety! Bo tak Bogiem a prawdą ta forma zbieractwa zawsze wyzwalała we mnie instynkt łowcy – wraz z polującym chartem do kompanii. Nigdy nie miałam dosyć, na każdego choćby najmniejszego okaza rzucałam się jak opętana jakimś dzikim szaleństwem i swoją zdobycz wyrywałam, nie bacząc na zdewastowaną grzybnię, gołymi łapskami, bez pomocy nożyka, a jakże.
Ludziska, którzy niejednokrotnie widzieli ten cyrk, zniesmaczeni pukali się w czoło, w myśl zasady: a kto kretynce się postawi, no kto? W tej kwestii byłam niereformowalna, ogłupiała, pozbawiona jakichkolwiek przyrodniczych wątpliwości, wyznając zasadę: na grzybach jak na wojnie – wszystkie chwyty dozwolone.
Przedzierając się przez kolejny młodnik, mocno zarośnięty wszelakim kłującym zielskiem, przebierając odnóżami w rozdyźdanej, lekko omszałej grzybni oraz czujnie obserwując teren, przypomniałam sobie pewną historię usłyszaną od zaprzyjaźnionego dyrektora zakładu pracy chronionej, produkującego zresztą całkiem niezłej jakości meble tapicerowane. Otóż wiedziony chęcią sprawienia przyjemności swoim dojechanym przez zły los pracownikom postanowił zaprosić ich na zbieranie grzybków do pobliskiego lasku. Lasek duży nie był, ale dość gęsto zadrzewiony i miał dwa stawiki rozlewające się w czasie intensywniejszych opadów w całkiem sporawe, niebezpieczne zbiorniki.
Wśród podopiecznych dyrektora najprężniej działającą, zarówno w pracy, jak i na niwie działalności kulturalnej, była dziarska sekcja głuchoniemych. Grupa, mimo lekkiego stopnia niepełnosprawności, nie sprawiała większych kłopotów natury organizacyjnej, więc wyprawa zapowiadała się zachęcająco. Doświadczony dyrektor postanowił jednakże zadbać w stopniu chociażby minimalnym o bezpieczeństwo swojej gromadki, ale uczynił to w sposób nader niekonwencjonalny. Mianowicie zakład z racji prowadzonej działalności zaopatrzony był w spore ilości sznurka zwanego popularnie szpagatem. I właśnie tenże szpagat posłużył do powiązania uczestników imprezy za nadgarstki lewej ręki w malowniczy wężyk liczący z dziesięciu chłopa.
W prawej dłoni każdy z uczestników sielankowego relaksu w plenerze dzierżył wzorzystą reklamówę rodem z ubiegłej epoki. I tak uzbrojona grupa wyruszyła na poszukiwania wszelakiej maści oraz barwy skarbów leśnego runa. Wszystko szło całkiem nieźle do momentu, w którym dwóch osobników ogarniających tyły sznurka postanowiło postawić na samodzielność tudzież działalność w podgrupach! Porozumieli się wzrokiem i starannie wysupłali ze sznureczka, po czym równie cichutko, bezszelestnie, baaardzo dyskretnie wycofali i ukryli masywne dość cielska za gęstymi krzaczkami. Po kilkunastu minutach intensywnego marszu okazało się, że wężyk nie ma tyłu, natychmiast więc, z nerwowym wrzaskiem i tumultem, lotem błyskawicy, rozpoczęto intensywne poszukiwania zaginionych członków wyprawy po leśne dary. Auć!
Dyrektor, który zdążył już w tym czasie nieco osiwieć, oraz dwóch pracowników socjalnych razem z resztą zdekompletowanej drużyny po godzinie zdołali odnaleźć niezwykle pomysłowych zbiegów. Nakryli ich na wypoczynku połączonym z łapczywym pożeraniem zapasów żywnościowych, poukrywanych wcześniej po różnych oryginalnych zakamarkach harcerskiego (!) przyodziewku. Jednakże największą złość i dezaprobatę spowodował fakt, że foliówki obu dezerterów wypełnione były po brzegi różnorodnymi grzybkami, wśród których malowniczo prześwitywał ogromny czerwony muchomor z kropkami wielkimi jak purchawki. Grupa z dużą dozą bezwzględności zażądała sprawiedliwego podziału owych łupów, bo zajmując się intensywnie poszukiwaniami, całkowicie porzuciła cel wyprawy i siaty miała zupełnie puste. Doszło do słownej przepychanki, niewinnych rękoczynów oraz lekkiego, bezkrwawego na szczęście, pranka po pyskach. W toku intensywnych wydarzeń część zdobyczy wylądowała na mchu, bo poległa w dosyć intensywnej szarpaninie. Ale bystry dyrektor, wspomagany inteligentnym personelem, w porę przytomnie zapobiegł samosądowi, obiecując nieomalże góry złota w ramach rekompensaty za odstąpienie od zlinczowania niesubordynowanych kolegów.
Zmamiona korzystnymi obietnicami brygada zbieraczy od siedmiu boleści, zachowując względny spokój, koniec końców powróciła szczęśliwie z atrakcyjnej wyprawy, na miejscu zdarzenia zaś pozostał jedynie szpagat smętnie dyndający na krzaczkach, niczym niewykorzystana złowieszcza szubieniczka.
***
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji
Przeprowadzka
ISBN: 978-83-8373-660-0
© Marzanna Kowalczuk-Sawicka i Wydawnictwo Novae Res 2025
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga pisemnej zgody Wydawnictwa Novae Res.
REDAKCJA: Katarzyna Darkiewicz
KOREKTA: Joanna Kłos
OKŁADKA: Izabela Surdykowska-Jurek
Wydawnictwo Novae Res należy do grupy wydawniczej Zaczytani.
Grupa Zaczytani sp. z o.o.
ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia
tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]
http://novaeres.pl
Publikacja dostępna jest na stronie zaczytani.pl.
Opracowanie ebooka Katarzyna Rek