Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Najodważniejsza książka o kulisach show-biznesu w Polsce!
Bartek, młody dziennikarz, pragnie stać się częścią polskiego show-biznesu. Od dziecka marzy o dostaniu się do hermetycznego świata jupiterów i blichtru, do którego zwykli śmiertelnicy nie mają wstępu. Ten okazuje się jednak bagnem pełnym zła, seksu, podłości i uzależnień. Diabelskim młynem, z którego wielu zdolnych i pracowitych ludzi musiało wysiąść lub wypaść. Niekoniecznie z własnej woli. Nie pasowali reklamodawcom. Albo redaktorom.
Autor pytany o to, czy jego historia inspirowana jest prawdziwymi wydarzeniami odpowiada: „Nie potwierdzam. Ale i nie zaprzeczam…”.
Ta książka nigdy nie mogłaby powstać w Polsce. Fetysz mieszka w Londynie i gdzieś ma polskie układy medialno-szołbiznesowo-narkotyczno-alkoholowo-towarzyskie. Dlatego też napisał tę historię. Ilość postaci z tzw. ”kluczem" robi wrażenie. Wielu celebrytów, dziennikarzy i dziennikarek, „kołczów” i mentorów będzie to czytać w toalecie, żeby nie biegać do niej ze strachu za często. Ktoś to wreszcie zrobił. Opisał. Czekam na kolejną część. Polecam. Karolina Korwin Piotrowska
Żonglerka słowna Fetysza serwowana w dużej, książkowej dawce odrzuca i fascynuje. Wkurza i pociąga. Już nie wiemy, czy wszystko zmyśla, czy tylko ubarwia, i nie ma to dla Czytelnika większego znaczenia, bo płyniemy w tych opowieściach i zatapiamy się w tych historiach z prawdziwą przyjemnością, jak wygłodzona łódź podwodna w Aperolu. Krzysztof Skiba
Dla Bartka Fetysza słowo to coś więcej niż tylko słowo. To cała gama emocji i pasji w nich zawarta. Ostry jak brzytwa, bezkompromisowy, odważny obserwator rzeczywistości. Nie zawsze zgadzam się z jego wizją świata, ale zawsze podziwiam niezwykłą lekkość pióra, które co jakiś czas zabarwia słowa gęstą krwią, kapiącą z żył autora. Trzeba mieć odwagę i niewątpliwy talent, żeby tak pisać. Justyna Steczkowska
Bartek Fetysz
Rocznik 1983, zodiakalna Waga, diler metafor, felietonista. Prowadzący talk-show „Rozmowy całkiem niepodłe” na platformie Micspace. Zastępca Redaktor Naczelnej w Lejdiz Magazine. Współpracował z portalami i magazynami w Polsce oraz na świecie jako redaktor muzyczny i modowy. Tworzył nowojorski IDOLL Magazine jako Editor-at-Large. Współtwórca scenariusza w filmie "THE END". Prywatnie najlepszy przyjaciel Bradleya Coopera, któremu funduje manicure i marchewkę. Panicznie boi się latać, bo czuje się wtedy niebezpiecznie blisko Pana Boga. (Bradley Cooper to imię jego królika)
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 225
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Projekt okładki: Paweł Jaskólski
Zdjęcia: Ariel DaSnapper
Redakcja: Maria Talar
Korekta: Agnieszka Krizel
Przygotowanie wersji elektronicznej: Grzegorz Bociek
Copyright © Bartek Fetysz, Kraków 2023
ISBN 978-83-67834-12-4
Kraków 2023
Wydawnictwo BOOKEND
www.bookend.pl
Capital Village Sp. z o.o.
ul. Gęsia8/202, 31-535 Kraków
Z dedykacją dla moich przyjaciółek:
Banan, Gośki i Olki
Mam na imię Bartek. Ale nie Fetysz. Chociaż i tak wszyscy będą myśleli, że to jego historia. Ale to nieprawda. Prawdziwa będzie tylko ginekologicznie rozłożona przeze mnie Polska. Dogłębnie w nią wejdę i przyjrzę się jej łechtaczce, bo to kraj, który ma chyba na niej rany cięte. Posiadanie cipki w Polsce jest grzechem. Kobiety traktuje się jak cipochody, w które można się spuszczać i traktować je jak worek na nasienie, męskie pobłogosławienie ich organów rozrodczych. Mimo że to one nadają męskiej spermie sens. Dają życie. Tymczasem w tym kraju, chce się je „zaleczyć”, wypisując recepty na „nieważne czy zdechniesz, ale, kurwo, urodzisz”, odbierając im prawo do decydowania o własnych ciałach i o tym, kiedy mogą lub mają rozkładać nogi. Dochodzić mogą tylko mężczyźni, którzy w dzisiejszym rządzie nie mają często ani dzieci, ani żon, ale mają uczulenie na prezerwatywy, lateks, srateks, mają uczulenie na swoją małą pałę we wzwodzie, która na aplikacjach randkowych zawsze ma jakimś cudem osiemnaście centymetrów i wzwyż. Tymczasem to często przaśnie skurczony zwis rozmiarami przypominający inteligencję swojego pana. Skrzyżowanie francuskiego crossainta z polskim kutasikiem. Kutassaint. I takie kutassainty decydują o kobiecym bycie.
To nieludzkie odbierać kobietom prawo do orgazmu i zabraniać przyodziewania gumek tym ich partnerom, co to by się przypadkiem chcieli nie rozmnożyć. Polska kocha się bowiem rozmnażać. Pączkuje cały rok. Wiecznie kapie jej z cipy. Soki za 500+ z Twoich podatków. Popaciorkowe pocieranko trwające pięć minut, bo seks to grzech, a poza tym, po co się wysilać, kiedy chodzi tylko o zalanie zupy śmietaną i zapłodnienie? Stąd się potem bierze rozgoryczone, kobiece:
„Widzisz Lajam, twój ojciec nigdy nie poświęcił ci więcej niż pięć minut!”.
Lajam mówienie ma na etapie Lady Gagi „rah-rah-rah-oh-la-la”, ale odjebany w Gucci od stóp do głów, siedzi w wózku za siedem średnich krajowych. Siedem, dlatego że tyle jest grzechów głównych i dlatego, że to moja szczęśliwa cyfra. W ustach Lajam ma smoczek od Bulgari z diamentem wielkości kciuka. Ponoć, jeśli niemowlak ssie krwawe diamenty z Afryki, to nie zostanie homoseksualistą. Lepiej się zabezpieczać, póki życiowo i wiekowo niedorobiony, bo potem się będzie afiszować ze swoim chłopakiem przy rodzinnym stole w święta. Gdy wujek Heniek przy tym samym stole łapie za cycka ciotkę Ewę, to to nie jest afiszowanie się, tylko zaloty. Gdy ciotka Halina przychodzi sama, bez wuja Sebka, ale z podbitym okiem, to to nie jest afiszowanie się, tylko odwaga. Ciotka milcząco mówi o ruchu #metoo, bo nie mówi ani słowa, po prostu odważnie nie zamalowuje pizdy pod okiem, bo nie jest wizażystką. Jest zamężnym workiem treningowym niedoszłego Tigera, no i teraz feministką z tym dumnie pokazywanym siniakiem. „Nie boję się go” – mówi. – „Ale jak mi przypierdolił, to zobaczyłam orła cień”.
Ja też widziałem raz orła cień. To było w szkole podstawowej. Byłem w grupie Planetarianie, bo wtedy ta bajka odnosiła największe sukcesy. Szkoda, że dzisiaj nikt z niej jeszcze filmu nie zrobił. Oni, ci Planetarianie, mieli takie kolorowe pierścienie i w związku z tym moce żywiołów. Myśmy te pierścionki kosili wtedy z apteki, bo była moda na zbieranie ulotek i próbek kosmetyków i żeśmy się nimi wymieniali. Potem chyba L’Oréal skumał tę modę i te plastikowe pierścionki we wszystkich kolorach dołączał do szamponów Elseve. W ten oto sposób całe podwórko myło włosy w L’Oréalu, który wtedy był pioruńsko drogi i reklamowała go Cindy Crawford. Ale przynajmniej za jednym zamachem mieliśmy i pierścionki, i lśniące włosy. Co prawda nasze pierścionki były bez różnych mocy, ale wyobrażaliśmy sobie, że są w nich zaklęte. Ziemia. Ogień. Wiatr. Woda. Serce. Ja miałem pierścionek w kolorze niebieskim i byłem zawsze wodą, bo w sytuacjach stresowych cierpię na nerwosika. I na przykład, kiedy gonili mnie bandyci z innej grupy, to wystarczyło żebym znalazł jakąś kałużę albo jakiekolwiek ujście wody i oni wtedy byli na pięć minut porażeni, a ja mogłem uciekać. Krzysiek był ziemią, Monika ogniem, Agnieszka wiatrem, a Karolina sercem. Do dzisiaj zastanawiam się po co, wywołując żywioły, potrzebne było to serce? Przecież ono ogłupia. Debil jednak jestem. Właśnie mnie olśniło. Nie pomyślałem, że aby wywołać z tych pierścieni Kapitana-Planetę-dlaczego-ten-film-jeszcze-kurwa-nie-powstał, przecież potrzebne mu serce. Z błota sobie ulepi mózg, po receptę przyleci do Polski. Z wiatru płuca, weźmie sobie próbkę smogu po drodze z Warszawy. Wodę w krew przemieni po katolicku, a ogniem rozpali wewnętrzne myśli, fantazje i pragnienia. Superbohater gotowy. Nie pamiętam, kto powstawał z tych naszych plastikowych mocy. Chyba Leszek. Tak, Leszek był Kapitanem Planetą. Ale gdy się nie mógł z nami bawić, bo odrabiał lekcje, mieliśmy trochę przejebane, bo przecież w Polsce nie pada codziennie i brak kałuż, czy innych źródeł wody, mi nie ułatwiały sprawy.
Byłem zatem w grupie tych ekologicznych Planetarian, a taki bandyta – on był chory psychicznie i się nad wszystkimi znęcał – szkolny Van Damme, był w grupie G.I. Joe. Ganialiśmy się i dawaliśmy lekko z plaskacza albo wyczynowo wpierdol. Zapędził mnie kiedyś ten bandyta Rosołek (tak się nazywał) w kąt i przyparł mnie do muru, trzymając za szyję. Dusił mnie jebany, a po kałuży ani widu, ani słychu, więc jak mnie ten nie złapał za jaja i nie ścisnął (!). Od tego momentu wiedziałem, że nigdy nie zostanę pedałem, bo to kompletnie nie moje klimaty. Poczułem jak z oczu zamiast łez wypływa mi mizeria z moszny, którą ten mi zafundował bez przypraw i śmietany. Nie wiem, ile minut leżałem w wilgoci wewnętrznie popuszczonego moczu. Wiem jednak, że wtedy krew zmieszała mi się ze szczynami i niespuszczonym worem z dnia poprzedniego. Myślałem, wtedy po raz pierwszy, że umrę. Potem umierałem wiele razy. Albo próbowałem umierać, ale mimo wprowadzanej dramaturgii, nigdy mi się to umieranie nie udawało. Ponoć jako dziecko wziąłem sobie kredki i pomalowałem dzieciątku Jezus, na świętym obrazku z książeczki do nabożeństwa, buzię w bazgroły. Twierdziłem, że od teraz mamy z Jezusem układ – ja nie robię z niego drag queen i nie maluję mu gęby kredką, a on zostawia mnie w spokoju. Układ win-win. Widocznie ta umowa nadal obowiązuje. Bo pierwszy umarł Rosołek.
Rosołek odłożył sztućce w szóstej klasie szkoły podstawowej. Trzy lata po tym, gdy zrobił mi z jaj „Coco Jamboo”. Byłem wzorowym uczniem, więc nauczycielka wybrała mnie z dwiema koleżankami, Martą i Jagodą, „na ochotnika”, jako delegację. I pójście na pogrzeb. Miałem na sobie białą koszulę i granatowe spodnie, a w ręce chyba sztandar szkoły. A może to był znicz? Nie pamiętam, ale było to ciężkie jak starcze zatwardzenie. Wszyscy chcieli się martwemu Rosołkowi przyglądać w trumnie, jego siostra strasznie płakała i wszyscy jej współczuli. Nie chciałem oglądać Rosołka w trumnie, bo jestem w sumie bardzo uczuciowy, zatem zamiast oglądać denata, przypomniałem sobie moment, jak pewnego dnia się na nim odegrałem. Kiedy znokautował mnie za pierwszym razem, świadkami tego czynu byliśmy tylko ja i on, ale kiedy próbował to zrobić za drugim razem – widziała to już prawie cała szkoła, bo zaczął mnie gonić na przerwie.
– Co teraz, pedałku? – wysyczał, łapiąc mnie za szyję.
– Gówno – odpowiedziałem mało inteligentnie, wijąc się jak jakaś lafirynda na rurze, ale wtedy moda była na jednowyrazowe pociski, a „gówno” pasowało do wszystkiego.
– Lubisz, jak ci się jajca ściska? – zapytał.
Ale oto ja kątem oka dojrzałem kałużę. I mówię, i podnoszę prawą rękę z pierścieniem z L’Oréala tak, żeby widział:
– Woda.
Musiał mnie puścić, bo wpierdol wpierdolem, ale zasady zasadami i wszyscy je szanowaliśmy. I wtedy ja naplułem mu w oko i kopnąłem z glana z całej epy w kostkę. I on upadł i myśmy wygrali. Jaka to była radość! Potem mnie już nie zaczepiał, ale i tak tych jaj mu nie zapomniałem. Na tym pogrzebie powiedziałem do Jagody i Marty:
– Mam nadzieję, że pójdzie do Piekła, jajościsk jebany.
– Nie mów tak – powiedziały prawie w tym samym momencie. – Nie można innym życzyć źle.
– Macie rację – odrzekłem trochę zawstydzony.
Zdałem sobie sprawę, że skoro wszyscy płaczą, to może był dobrym synem, bratem czy tam kolegą tych innych bandytów.
– To niech idzie do Czyśćca – wyszeptałem skruszony.
Niech Rosołek ma. Tam się nie rozgotuje. A jak umarł Rosołek? O tym jeszcze opowiem.
Dużo będę mówić o umieraniu, zupełnie jak w tamtych czasach Agnieszka Chylińska z zespołu O.N.A. albo Kasia Kowalska. One umierały w swoich piosenkach tyle razy, ile kariera medialna Bartka Fetysza. On też fascynuje się śmiercią, ma na swoim koncie epizody z depresją, śledzi na Instagramie konto Pani z Domu Pogrzebowego i nawet się już z nią umówił, że gdyby zszedł z tej planety wcześniej, to ona go umaluje do pieca.
– Aga, tylko żadnej czerni, bo się w niej za dużo nachodziłem za życia – powiedział do niej, a teraz tu siedzi i się śmieje.
– Taka prawda – odpowiada Fetysz. – Na moim pogrzebie mają być brownies z trawką, z głośników ma lecieć TLCLet’s do it again (tłum. Zróbmy to jeszcze raz) albo Violetta Villas Non c’est rien, chociaż to zbyt podniosłe i może wywołać niepotrzebne emocje.
– Ale powiedz, coś powiedział tej Pani z Domu Pogrzebowego – mówię. – Bo muszę wyjaśnić za moment twoją obecność w tej książce.
– Goście tylko z listy, koniecznie na kolorowo, żadnego oglądania zwłok, od razu do pieca i niech was, kurwa, Bóg broni zakładać mi coś ze sztruksu albo mokasyny, bo was będę po śmierci do końca życia straszyć! A potem resztki wysypać…
– Ale prochów nie można wysypać legalnie tam, gdzie się chce.
– To rozsypcie nielegalnie! Jakby was pały nakryły i pytały, co tam macie, to powiedzcie, że, kurwa, Vibovit. A ty chcesz być pochowany? – pyta nagle.
– W sumie jeszcze o tym nie myślałem – odpowiadam szczerze. – Za każdym razem, kiedy zaczynam myśleć o własnej śmierci, zdaję sobie sprawę z tego, że jednak chcę jak najdłużej żyć.
– Aż będziesz srać pod siebie?
– A dlaczego miałbym srać pod siebie? – pytam zdziwiony.
– Bo każdy kończy wysraniem z żywota swego, amen.
W sumie Fetysz ma rację. Zatem oprócz fascynacji śmiercią, depresją, Panią z Domu Pogrzebowego łączy nas jeszcze to, że kiedyś wysramy się z siebie. Pod siebie. Chociaż może Fetysz także kiedyś dostał w jaja. To w sumie nie tak mało by nas wówczas łączyło, bo cios w jaja scala mężczyzn jak małżeństwo. Ale tylko tyle.
Ta opowieść to nie wyrzygi życiowego frustrata. To bardziej złożony Mikrokosmos. Będzie o ludzkich gnidach. Komarzycach. Czarnych Wdowach. Krzyżakach. Tarantulach. Mrówkach. Motylach. Ludzka plejada robaczywych gwiazd osadzonych w mediach pod mikroskopem. Jeśli mnie pozwą, to założę na łeb ręcznik i zrobię relację na żywo na Instagramie (przyp. autora: platforma online, na której umieszcza się zdjęcia i daje dupy za kursy klasą ekskluzywną do Dubaju, a wraca się z nartą na klacie po dwóch klockach, ale i z torebką Chanel w prawej i tej z aligatora od Hermes w lewej). I przeproszę. Przeprosiny opublikuję na swoim publicznym Facebooku. Żeby pokazać tym, które nigdy nie przepraszają, ale chętnie pozywają, że „przepraszam” to nie zły dotyk i nie boli całe życie. Niech wiedzą, że mają deficyt umiejętności, a ja jestem ponad nimi. Niech wiedzą, że nie umieją przeprosić nawet po tym, kiedy sprzedawały ubrania z lewymi metkami albo dawały wpierdol połowie show–biznesu. Polski show-biznes jest jak dzisiejsza Polska. Jest nocnikiem. I kraj, i gwiazdy wypróżniają się codziennie publicznie z coraz większych głupot. Stoimy w tej głupocie jak w kałuży, a tu przecież po kolana uwaleni jesteśmy w gównie! Do kaloszy przecieka! Zamiast spierdalać, to rozkładamy parasolki. I milczymy. Minuta ciszy nad kobiecymi łonami. Bo Polska też jest feministką. Jak ta ciotka, z wcześniej, z pizdą pod okiem. Nie pomoże nawet plastikowy niebieski pierścień mocy z Elseve, bo dzisiaj zasady wszyscy mają w dupie, a życie jest nie fair. Nie ma nawet numeru jakiejś infolinii, żeby wiedzieć, gdzie się udać z reklamacją. Dzisiaj się wszędzie słyszy:
– Proszę czekać.
– W tej chwili próbuje się z nami skontaktować nierealnie wielka liczba klientów.
– Aby połączyć się z operatorem wybierz ZERO.
– Nasi operatorzy są dostępni od poniedziałku do piątku, w godzinach od ósmej do osiemnastej. Prosimy spróbować ponownie.
– W święta i weekendy nasze linie są nieczynne.
– Chuj z wami. I z duchem twoim.
Rosołek się powiesił. Tak wyzionął ducha. Po tym, gdy zadźgał ojca, kiedy ten kolejny raz bił do krwi matkę. Bał się, że pójdzie do więzienia. W Polsce karze się czasami dzieci. A rodziców, którzy zabili swoje, nagradza sesją na koniu w tabloidzie. Pierdolone Amazonki. Po pogrzebie nikt go nie wspominał, ale mnie na zawsze został w pamięci. Przypomina mi go za każdym razem rodzinny niedzielny obiadek u babci, kiedy ta serwuje rosołek. Z kluseczkami. Kluseczki przypominają mi krawat, jaki w odwieczny lot założył sobie Rosołek. I tak odebrał sobie życie. Dyndał jak żyrandol w piosence Sia. Bo dzisiaj wszystko jest w rytmie popu. Nawet program Onet Rano. Czy Dzień Dobry TVN. A w Pytaniu na Śniadanie to już sam glam pop osobowości! Ja nie mam osobowości medialnej. Może dlatego nie zostałem aktorem, jak chciała moja matka, tylko dziennikarzem od plotek i tak zwanej popkultury. Kiedyś chciałem grać w filmach albo jurorować w telewizji, ale po krótkiej przygodzie, po której przefarbowali mi włosy i wymalowali na człowieka, stwierdziłem, że wolę być papierowym uszczerbkiem na zdrowiu psychicznym każdego z celebrytów.
Większość z Was, drodzy Czytelnicy, zastanawia się – co on pierdoli i o co mu właściwie chodzi? Wiem to. I zaraz otrzymacie na wszystkie swoje pytania odpowiedź. Odpowiedź, w której ukrył się zalążek tej książki. Co on jara? Tak też myślicie. I ja znowu to wiem.
– W jakich stanach emocjonalnych piszesz swoje teksty, Bartku? – pyta mnie kiedyś przez telefon Manuela Gretkowska, pisarka.
– W różnych, ale mnie jeszcze nożyczkami z czasopisma nie wycinali jak ciebie – odpowiedziałem drwiąco. I poczułem się wygrany. Lubię Manuelę. Mam na półce jej wszystkie książki.
Rosołek nie zapłacił mi przez agencję PR-ową siedmiu tysięcy złotych, żeby być w tej książce. On został kompletnie zmyślony. Ale teraz żyje. Wygenerowałem go. Wymyśliłem przy blasku świec. Co pamiętacie z poprzednich akapitów i deszczu metafor, w których Was świadomie wykąpałem, oprócz tego Rosołka? Może ciotkę z pizdą pod okiem. I na bank nic więcej. Żadnych liczb, lat, imion. Nic. Ale Rosołka i moje jaja pamiętacie. Chciałem, żebyście to pamiętali. Ja Was wmanewrowałem w pamiętanie o nim. Zaprogramowałem jego istnienie w Waszych głowach. Tak jak inni programują Wam istnienie coraz to bardziej patologicznych celebrytów, na których poluje, jak kiedyś na czarownice, na swoich profilach w social mediach Maja Staśko. Tak się tworzy dzisiaj historie. Ja stworzyłem taką o Rosołku. Wszystkie inne powyżej nie mają znaczenia. Są jak Wasze statusy na Facebooku na drugi dzień, newsy z „Faktu”, tagi na Instagramie. W dzisiejszym świecie liczy się tylko to, za co ktoś zapłaci. Wy się nie liczycie. Wy nie płacicie, więc można zawalić Was celebrytami, newsami i historiami z dupy. Wszystko jest mniej lub bardziej klikanym newsem. Wy też jesteście codziennie newsem na ustach rodziny, przyjaciół czy sąsiadów. Ale prawda jest brutalniejsza, niż myślicie. Czy klikani, czy nie i tak zdechniecie w samotności. Rodzimy się sami i umieramy sami. Nawet jeśli umieramy w otoczeniu bliskich, to i tak do dziury trafiamy sami. Czy to zaplombowani w drewnianym garniturze, czy w postaci zanieczyszczonej amfetaminy po spaleniu. Samotność to plaga tego świata. To globalny problem. Jak i globalne ocieplenie. Ale samotnicy na tym świecie się nie liczą. Nie liczycie się. Bo nie macie medialnych układów. Nie macie okładek, ustawek i Obserwujących. Jesteście tymczasowym newsem z terminem ważności. I obudziliście się trochę podli w Polsce. W której tym bardziej nie macie głosu. O tym jest moja historia. O samotności i ludzkich granicach wytrzymałości. Seksualne granice też poruszę, bo jestem facetem po trzydziestce i wszystkie przekroczyłem. Została mi tylko granica śmierci.
Kiedyś przeprowadzałem wywiad z grupą bitych kobiet w więzieniu. Wszystkie były skazane za zamordowanie swoich katów. Nie tam jakieś żony mafii, słowikowe ani burdelmamy, tylko zwykłe panie domu. Sprzątały, gotowały, podawały browary, rozkładały nogi na zawołanie, były perfekcyjnymi robotami kuchennymi. Ale wciąż za coś je bito. Ludzka cierpliwość ma swoje granice. Jedna dźgnęła wuja za sprośne:
– Tej, mała, w cyckach się zaokrągliłaś.
Niewiele myśląc, wbiła mu w oko widelec i nim kręciła, aż z mózgu przez oczodół zrobiła mu spaghetti.
Druga poleciała klasycznie – po gardle – w mordę i nożem. Trzecia, energicznie, siekierą zrobiła z męża opał na zimę. Podzielony był na odpowiedniej wielkości członki. Czwarta była masochistką, ale lubiła się mścić. Myślała wtedy o sobie, że w głębi duszy jest jednak kobietą dominującą. Po każdym mordobiciu, ale i przed kolejnym, uprawiała na zaślubionym własne zemsty za wybite zęby i złamane zebra.
– Skurwiel lubił pomidorową, matka mu ją ciągle gotowała – mówi i co chwilę zaciąga się papierosem. To już trzeci w ciągu piętnastu minut. – Koniecznie z ryżem – kontynuuje. – Jebany maminsynek. Zamiast pomidorowej ugotowałam raz krupnik. Jak mi nie odwinął… Jedynkę straciłam. Przestrzeń jak na gumę Orbit. No to jak gdzie wychodziłam, to sobie Orbitkę w szparę wkładałam i chociaż uśmiech miałam pełny na moment. I pomyślałam: „Już ja ci, skurwielu, ugotuję”.
– I co pani zrobiła? – pytam, a ta się dławi dymem i chichocze.
– Ano wrócił pewnego dnia z roboty, a ja z mikrofalóweczki wyciągam talerz jego zupki ulubionej.
„Pamiętałaś, że nie lubię za gorącej” – powiedział.
„A jakże” – odpowiedziałam! Podstawiłam pod ryj, bo widzę, że głodny. Posypał se hurtową ilością pietruszki, co mu poszatkowałam, bo od bachora tak lubi i żre.
„Co taka kwaśna, jak skisła, ale dobra, jak się pieprzem i pietruszką doprawi” – mówi i mlaszcze jak knur przed zarżnięciem. Śmiałam się przez tydzień.
– Otruła go pani? – dociekam.
– A gdzie tam! Okres wtedy miałam i leciało ze mnie jak z krowy mleko. Nawkładałam zużytych tamponów i mu na takim wywarze tę zupkę pierdoloną ugotowałam! Dodałam bulionu, zabieliłam, nawet tego jebanego ryżu mu zrobiłam, no i wpierdalał, chociaż minę miał nietęgą, bo zupka skisła w smaku. – Śmieje się i zaciąga znowu papierosem.
„Ha, ha, pomidoróweczka ci, chamie, nie smakuje? Przecież to twoja ulubiona!”
I hyc go za łeb złapałam, aż jakiejś nadludzkiej siły dostałam w rękach i mu ten ryj skwaszony do gara z wrzątkiem zanurzyłam i topiłam! Aż wyjęłam galart z jego mordy. Oczy mu przez nos wypłynęły. Mnie się rękawica gumowa na ręce stopiła i mam blizny. Ale skurwiela przynajmniej pochowałam ze spartaczonym ryjem. Nawet w Niebie nikt go nie będzie chciał. Tak jak on nie chciał mnie.
To był mój pierwszy opublikowany wywiad. Wcześniej pisałem do szuflady. Ten artykuł miał ponad dwieście pięćdziesiąt tysięcy wyświetleń i drugie tyle komentarzy. Dostałem za niego propozycję współpracy. Za darmo. Za popularność i promocję nazwiska. Bo ich magazyn to zasięgi i kontakty. A bez tych, nawet jak istniejesz, to dla tych ważnych nie istniejesz, bo jesteś po prostu przezroczysty. Dostałem staż. Miałem dwadzieścia lat i byłem przeszczęśliwy. Nikt w żadnej dziennikarskiej grupie na pierwszym roku nie miał stażu. Byłem jedyny. Studia dziennikarskie to najgorsze, co można sobie w życiu zrobić. Lądujesz z jakimiś odpadami, które nie wiedziały, co w życiu robić, więc poszły na dziennikarstwo. Studia nie nauczą cię jak pisać. Albo to masz, albo nie masz. Studenci z grupy czytali na głos te swoje wypracowania, a ja w głowie płakałem rzewnymi łzami, bo to było takie złe. Pisać chciałem od dziecka, a nie, że nagle mi się to przyśniło. Od tego stażu zaczął się mój romans z mniejszymi i większymi mediami. Wszystkie mniej lub bardziej mnie wydymały. I vice versa. Albo Versace. Bo to moja ulubiona marka. Pożyczam albo kupuję. W zależności od wynagrodzenia. Chociaż teraz piszę tylko na swojej stronie www i Facebooku, bo zewsząd mnie zwolnili. Hejterzy zaczęli mnie nazywać „dziennikarzem na bezrobociu”. Zabolało mnie to. Przecież pracuję. Na własne nazwisko i bycie prestiżowym. Bartek Fetysz się ze mnie śmieje, kiedy to mówię.
Miałem Wam powiedzieć, co Bartek Fetysz robi w mojej książce, bo na bank Was to zastanawia. Otóż lubię jego styl i pomyślałem, że nikt nie ubarwi mojej historii tak jak on, zatem ja opowiadam, to co mam do opowiedzenia, a on spisuje ze słuchu i diluje tymi swoimi metaforami. Jest finalnym autorem tej powieści, a ja jestem jej podmiotem lirycznym. Mówiłem, że mamy trochę wspólnego. Razem robimy tę książkę. Poza tym jako autor ma więcej lajków na Facebooku – jest to dla mnie zatem współpraca opłacalna. I śledzi go Anna–Maria Sieklucka, a ta ma zasięgi rozciągnięte jak Pinokio nos, kiedy kłamie. Fanów ma więcej niż razów, gdy Massimo, w 365 dni i wszystkich jego zbędnych kontynuacjach, wyciąga swojego ptaka i atakuje nim międzynożną klatkę Laury zbudowaną z warg sromowych. Gdy Sieklucka zrobi mi reklamę, to z palcem w dupie sprzedam cały pierwszy nakład i mój Wydawca będzie ukontentowany. Fetysz jest tylko jeden. Jak pewna aktorka, która co miesiąc parodiuje znaną gwiazdę w swoich coverach. Od Amy Winehouse po Macy Gray. Macy jest spoko. Fetysz się z nią przyjaźni. Wierzę mu na słowo. Obiecał mi w tej książce nie używać w tekście Photoshopa i tych swoich nadprzyrodzonych zdolności do metaforowej sraczki. Bo to przecież też moja książka. I historia o kompletnej samotności nie tylko na dnie, ale i na szczycie. Czas start.
Po maturze decyduję się na dziennikarstwo. Na aktorstwo za późno złożyłem swoje papiery. Mam ciemne włosy, przystrzyżone na „nieład”, sto osiemdziesiąt trzy centymetry wzrostu i względną jak na studenta wagę. Brzucha piwnego brak, sześciopaka też nie widać, ale jeśli się naprężę, można zobaczyć dwa cienie mięśni. Mam ponoć całkiem zgrabny tyłek. Świetne nogi, ładne wystające obojczyki i dłonie. I brązowe oczy. Chociaż całe życie chciałem mieć zielone. Zieleń kojarzy mi się z dobrocią. Na drugim roku studiów będę nosił zielone soczewki kontaktowe. Będę w nich wyglądał jak jaszczur Reptile z gry Mortal Kombat, ale wtedy będzie mi się wydawało, że z oczu wygląda mi normalnie Ania z Zielonego Wzgórza. Zaliczę kilka wpadek w męskiej modzie. W klubie, do którego chodziłem przez wiele lat, zanim wyjechałem, będą mówić, że wyemigrowałem i umarłem na AIDS. Będą też mówić o tym, że ponoć mam tatuaż na penisie. Właśnie słowo AIDS. Ale gdy trochę potrzesz, zamieni się w ADIDAS. Magia plotek.
Na studiach bawię się świetnie. Czytam swoje wiersze studentkom. Wiele z nich na nie wyrywam, a potem z nimi sypiam. Najczęściej przyszłe polonistki. Niby cnotki, a usłyszą kawałek Baudelaire’a czytany niskim głosem i wypinają dupy. Polonistka. Co za niewdzięczny zawód. Kiedyś nauczanie twardych reguł i klasyki. Teraz siedzi taka dziumdzia w rozciągniętym swetrze i pyta dzieciaków CO AUTOR MIAŁ NA MYŚLI? Gówno miał na myśli! Nawalił się to pisał, a nie myślał. Jeśli się nie odpowie wedle myślenia polonistek, to jedynka.
„Twoje rozumienie tekstu jest dla mnie pozbawione wartości odżywczych, siadaj, jedynka”, idealny slogan reklamowy dla jogurtów bez żywych kultur bakterii. Czyli większości.
Zamiast rozwijać wyobraźnię, na lekcjach polskiego trzeba było zawsze według książeczki. Zupełnie jak w kościele. Dopóki równo walisz zdrowaśki, jak każą, dopótyś błogosławiony. Nie wiem, dlaczego prawie te wszystkie nauczycielki mnie nienawidziły. Pierwsza, na jaką kiedykolwiek trafiłem, w początkowej klasie podstawówki, była prawdziwą damą. Miała „-uła” w nazwisku. Pięknie dojrzewająca kobieta. Zawsze w koralach na szyi. Uwielbiała mnie. Śpiewałem, recytowałem i grałem w każdym przedstawieniu szkolnym. Pamiętam, jak w trakcie mojej recytacji, mojemu dziadkowi w ostatnim rzędzie trzęsła się broda. Tak płakał ze wzruszenia. Ale po roku odeszła. Nie wiem, czy jej podziękowano, czy może była to zasłużona emerytura w wysokości luksusowego śniadania i połowy nocy w Bristolu. Tysiąc pięćset sto dziewięćset. Tyle że podzielone przez dwa. Druga, z wyglądu taka aniołeczka, blada blondyneczka była bardzo miła. Dobra. Po prostu. I bardzo w tym wszystkim nijaka. Trzecia miała czarne włosy do ramion, równo obcięte, zawsze ubrana w czerń – jak Trinity z Matrixa. Lubowała się w skórzanych odzieniach, które podkreślały jej punkową naturę. Usta zawsze szminkowała na czerwono. Uwielbiam słowa „szminka” i „szminkować”, chociaż nie wiem, czy to drugie ma prawo bytu w języku polskim. Ale „szminka” to dla mnie najbardziej seksowne słowo. Miała taki papierosowy głos. Papierosowy to znaczy zachrypnięty, niski, jeszcze nie objawiający raka krtani ani płuc. To była prawdziwa femme fatale. Fizycznie niska, dosyć zgrabna, ale magnetyzm miała większy niż ziemska grawitacja. Wyglądała, jak Boga kocham, jak Kora Jackowska. Kiedy lata później Kora, piosenkarka, nie moja nauczycielka, odeszła, napisałem dla niej takie krótkie epitafium:
Niezwykła. Buntowniczka. Idolka wolnej Polski. Nienasycona wystarczająco życiem i miłością. Głodna emocji. Olbrzymia indywidualność i wrażliwość. Kora od zawsze mnie fascynowała. Nie tylko jako artystka, ale przede wszystkim jako człowiek. Obudziłem się do wiadomości o jej śmierci i ukruszył mi się kawałek serca. Kruszy się za każdym razem, kiedy umiera ktoś ważny, kto miał wpływ na moje życie. Twierdzę, że kiedy skruszy się doszczętnie – to sam wtedy umrę, bo po co i jak żyć bez serca? Półtora roku temu starałem się o wywiad z Korą. Wywiad finalnie nie powstał. Dlatego jest mi też z tego powodu cholernie przykro. Wszak żegnam jedną z ulubionych artystek i moje małe marzenie o rozmowie z nią. „Umarła demokracja, umarła Kora” powiedział Sipowicz. Drugiej tak odważnej i zaangażowanej w sprawy polityczne w kraju artystki, która kreowała jego rzeczywistość nie ma. I pewnie już nie będzie. Wybitna, bezkompromisowa patriotka. „Tu nawet, jak mnie kopią, to kopią mnie swoi, a jak swoi kopią, to przecież mniej boli (…) Tu jest mój język, tutaj jest mój świat, mogę żyć bez miłości, jeśli tylko się da, możemy być dla siebie i bliscy i wrodzy, ale w końcu z czasem wszystko się ułoży”. Kora miała jaja zamiast implantów. Była artystką spełnioną, skończoną, niesamowicie inteligentną kobietą. Wyrzeźbiona została w doskonałym kawałku człowieka. Jej wrażliwość i inteligencja, cholernie wielkie, były jej magnesem. Dla mnie to był taki azymut mądrości. Tak samo jak Czubaszek. Wszak obie w swoich wypowiedziach były po prostu zajebiście wolne. Żadnych granic. I gdzieś miały to, co się o nich mówi, czy się z nimi zgadza czy nie. Tacy są prawdziwi artyści. Wybitne indywidualności. Dzisiaj takich ludzi coraz mniej, bo dzisiaj lepiej serwować słodzik na srebrnym półmisku niż gorzką prawdę. Wszystko jest dzisiaj lukrowane. A taka Kora w rozmowach i tekstach obnażała się ze skóry do mięśni, a z mięśni do szpiku. I mimo nagich emocji, nigdy nie była wulgarnie naga.
Kolejnej nauczycielki nie pamiętam. Potem zlikwidowano moją klasę i porozdawano nas po macoszemu, jak dzieci w powieści Lisy Wingate Nim stałyśmy się Wasze, po innych. Jako jedyny, jak zwykle, trafiłem do klasy B. Wzorowym odrzutem. Do wzorcowych pojebów. Jagoda i Marta, te, z którymi byłem na pogrzebie Rosołka, poszły do innych szkół. Nigdy więcej się już nie spotkaliśmy. Ani w tym, ani w żadnym składzie. Spędzasz z kimś prawie codziennie trzy lata życia, a potem się z nim nie widujesz. W przyszłości te trzy lata zamieniają się w osiem lat klas szkoły podstawowej, cztery lata liceum i studiów, i niezliczone lata prac, które w życiu wykonujesz. Te znajomości są jak przystanki autobusowe. Czy ludzie to podróżnicy z biletem ważności? Mam nadzieję, że te moje koleżanki z prehistorii mają się dzisiaj dobrze, są niezależne, szczęśliwe, a może i nawet mają dzieci, o ile miały ochotę użyczyć im swoich brzuchów do przyjścia na świat, i pełne rodziny. Nawet jeśli są rozwódkami albo wdowami i rodziny mają w puzzlach. Przecież wciąż mogą się cieszyć życiem. A jeśli odeszły wcześnie, jak Rosołek, to mam nadzieję, że żyły tak, aby niczego nie żałować. Tylko w życiu kościelnym gloryfikuje się gorzkie żale. I niech tak zostanie. W życiu uprawianie żalu jest jak rzucenie na siebie klątwy. Samospalenie albo utopienie się w sączonym jadzie.
W klasie B jestem trochę niepożądany. Sierota przygarnięta przez tymczasową rodzinę zastępczą. Nie chcą mnie tu. Nie nawiązuję na początku żadnych przyjaźni. Jest mi ciężko. Odstaję z materiałem. Nie rozumiem nowych równań na matematyce. Nie przeczytałem tych lektur, o których mówi się u nich na polskim. Na lekcjach muzyki (tak, kiedyś nauczano w szkole muzyki i były nawet lekcje śpiewu) nie znam żadnej z piosenek. Patrzą na mnie wtedy jakbym był poturbowany. Najbardziej jednak psychicznie turbuje nas nauczycielka od matmy. Jej głowa zawsze zaciśnięta jest w warkoczu. Przekłada go z ramienia na ramię i wygląda przy tym srogo. Raz przyszła w kitce. Miała dobry humor. Więcej się to nie powtórzyło. Matematyczka była sadystką. Po każdym sprawdzianie, czy jak to się wtedy mówiło, klasówce, przychodziła z teczką i siała terror.
– Na dwadzieścia dziewięć sprawdzianów – zaczynała, rozkładając teczkę i wyciągając z niej sprawdzone klasówki. – Jedenaście niedostatecznych, dziewięć miernych, trzy dopuszczające i sześć dobrych. W tym jeden z plusem. Nie ma żadnych piątek. Wstyd.
Wszyscy to notowali. Bo ona zaczynała od jedynek. I leciała po nazwisku:
– Najgorsza praca – upodlała. – Nie rozwiązałaś dobrze nawet jednej czwartej jakiegokolwiek zadania, Makras.
Emilia Makras wstawała, a to zbuntowana nastolatka była, która łamała starszym chłopakom nosy i słynęła z ciosu „kokosek”, spuszczała głowę i odbierała tę kartkę z oceną, i wracała w milczeniu na miejsce. O Emilii jeszcze opowiem. Bo w szóstej klasie się z nią prawie zaprzyjaźniłem. Po niej, na środek klasy wychodzili kolejni uczniowie, a kiedy odkreśliliśmy już wszystkie jedynki, to w pomieszczeniu można było słyszeć prawie orgazmiczne: „UFF, ZDAŁEM”. Mimo że za mierny był taki sam wpierdol w domu jak za niedostateczny. Był taki Sebastian w klasie, z bardzo ubogiej rodziny, i on zawsze przychodził poobijany. Ale tak strasznie. Plecy miał w kolorze śliwki. Ponoć, kiedy ojciec go okładał, matka krzyczała tylko zza jego pleców: „Tylko nie po nerkach!”. Potem chyba tego Sebastiana i jego młodsze rodzeństwo oddano do jakiejś rodziny adopcyjnej, bo ta jego była naprawdę patologiczna. Zmienił też szkołę. A może ojciec pobił go na śmierć, albo wsadził na kilka zdrowasiek do piekarnika. Kto wie. Wtedy gloryfikowano MMA na dzieciach. Dokończę jednak o matematyczce.
Pewnego dnia, kiedy chodziłem już na korepetycje, bo ojciec się za mnie wstydził, udało mi się osiągnąć chyba pierwszy poważny życiowy sukces. Matematyczka przyszła z warkoczem przerzuconym na lewo. Widać było, że jest wściekła. Rzuciła teczkę i dziennik na biurko, i zaczęła przechadzać się po klasie. My na bezdechu.
Albo nas pozabija, albo rzuci klątwę, myślę.
Siada wreszcie na swoim krześle i otwiera notesy.
– Na dwadzieścia sześć osób, Zbyszek, Łukasz i Paweł, piszecie zaraz po rozdaniu prac, bo byliście nieobecni, aż dwadzieścia jedynek! DWADZIEŚCIA! Czy tak trudno się nauczyć sinusów i cosinusów? – Przerzuca warkocz na prawa stronę. – TRAGEDIA! CZTERY mierne! Jeden dopuszczający i JEDNA PIĄTKA! Czyli ktoś się nauczył!
W klasie konsternacja, każdy łeb spuścił w dół i czekał na czas start do skreślania kolejnych niedostatecznych jak numerów z listy Lotto.
– Aneta! – zaczyna matematyczka. – Wstyd mi za ciebie! NAJGORZEJ! To upokarzające. Poniżyłaś mnie przy całej klasie!
Aneta była jej córką. Strasznym kujonem. Nikt jej nie lubił. Miała w zwyczaju gardzić ludźmi. Mną też gardziła, a podobała mi się najbardziej z całej klasy. Późno się o tym dowiedziałem. Bo gdy na klasowej dyskotece poprosiłem ją do wolnego, bo wtedy wszyscy mieliśmy bzika na punkcie No Doubt i ich klasyka Don’t Speak, to nie odmówiła. Udawała miłą, ale robiła w trakcie tańca, który dla mnie był w tamtym momencie wszystkim, dziwne miny w kierunku swojej najlepszej przyjaciółeczki Elki. Potem obie śmiały się ze mnie za plecami. Ale w dzień rozdania tych klasówek jeszcze było mi jej szkoda. Własna matka zrobiła z niej przy całej klasie bitki. Pamiętam, jak czerwona wstała i wróciła do ławki zalana łzami. Matematyczka nawet na nią się spojrzała i kontynuowała czytanie na głos listy swoich ofiar. Zamyśliłem się. Kumpel, Michał, z którym siedziałem wtedy w ławce, szturcha mnie i pyta:
– Ty, a gdzie twoja kartkówka?
Nagle słyszę:
– NAJPIĘKNIEJSZA PRACA W KLASIE ŻADNYCH POPRAWEK! – skanduje matematyczka i wszyscy się rozglądają jak w amoku, gdzie ten trygonometryczny geniusz. – JEDYNA PIĄTKA! – drze się dalej. – BARTEK! BARTEK, PIĘKNIE!
Wtedy po raz pierwszy poczułem to samo, co czuje Meryl Streep jak otrzymuje kolejną nominację, albo odbiera następnego Oskara.
Nigdy też nie zapomnę min reszty klasy, bo ona za moment obwieszcza:
– Skoro mnie nie rozumiecie, to może zrozumiecie kolegę co umie! Chodź, Bartek, wytłumacz im na tych równaniach.
Jedyny raz w życiu prowadziłem wtedy lekcję matematyki. Ja, matematyczny głąb po korepetycjach. I wytłumaczyłem im. Kolejny sprawdzian wszyscy zaliczyli. No prawie, tylko Makras nie. Bo nie przyszła, a potem oblała. Zresztą nie było jej też wtedy, kiedy tłumaczyłem.
Miałem opowiedzieć o Emilii, więc opowiem teraz. Ona zawsze chodziła we fleku. To taka czarna poliestrowa kurtka bomberka z pomarańczową podszewką. Była obustronna. I gdy się na siebie zakładało tę wersję pomarańczową, to oznaczało, że chcesz się bić i dać komuś wpierdol. Makras ciągle paradowała w tym oranżu. To było takie raczej rosłe dziewczę, miała co najmniej z metr osiemdziesiąt wzrostu. Zawsze tłustą grzywkę, włosy niedbale przycięte do ramion, jakby się strzygła hakiem rybaka z Koszmaru minionego lata i palce całe w metalowych pierścionkach. I ona miała ten sztandarowy cios. Mówiliśmy na niego „kokosek”. Zaciskała dłonie w pięść i tymi kośćmi palców zgiętych w piąstkę uderzała w czaszkę. I to zaczynało tak niemiłosiernie swędzieć, że wszyscy się wtedy drapaliśmy po głowach, jakbyśmy wszy mieli, a ona się śmiała. Biła się na boisku szkolnym po lekcjach. Na koncie: złamanie nosa, palca, ręki, obojczyka i wstrząśnienie mózgu. Plus wybite parę zębów. Ciągle wagarowała. W szóstej klasie się zaprzyjaźniliśmy i zyskałem jej szacunek. Bo też się zbuntowałem i zacząłem chodzić na wagary. Za karę nie pojechałem na wycieczkę szkolną. Nie miałem z tym problemu. I tak nie chciałem. Nienawidziłem tych bachorów.
Pierwszy raz mnie zgwałcili, kiedy dołączyłem do klasy B. Potem te gwałty odbywały się nagminnie.
– Tej, Bartek to chodzi jak panienka, nie?
– Skąd masz te buciki?
– Ty, pedałek!
– Babochłop!
– Babiarzu, cho no tu do nas do chłopaków, lalusiu jebany!
Siadali mi na mózgu i psychicznie mnie wykorzystywali. Grupowo. To było jak jajeczny nokaut, który mi za życia serwował Rosołek. Pamiętam to wieczne wytykanie palcami. Wetknęli mi je do mojej głowy na zawsze. Do dzisiaj nie rozbiorę się w grupie obcych ludzi do naga. Nienawidzę plaż i morza. Chociaż może to moje ciało nienawidzi ich w podświadomym strachu przed wyśmianiem. Mam smukłe ciało. Dosyć szerokie ramiona. Naturalnie duże, umięśnione łydki. Całkiem niezłe wcięcie w talii. Tak mi mówili. Nie lubię swojego ciała do dzisiaj. Jestem chyba jedynym mężczyzną, który lubi się kochać przy zgaszonym świetle. Książkowy ideał faceta dla Bridget Jones. W końcu teraz też jestem książką. Wolałbym jednak być jak Samantha Jones z Seksu w wielkim mieście. Uwielbiam ten serial. Przez lata wydawało mi się, że moim odpowiednikiem jest Carrie. Pisarka, wiekuiście dobrze ubrana dziennikarka. Życie zweryfikowało jednak moje przypuszczenia. Okazało się, że jestem Charlotte. Samotną dupą wyczekującą księcia na białym rumaku, która w końcu zadowala się łysym Shrekiem, ale z dobrym sercem. Miranda ma takie samo poczucie humoru jak ja. Lubiłem ją. Wtedy nie istniało pojęcie bullyingu (znęcania się). Nie można było iść i poskarżyć się nauczycielce czy pani psycholog. A już broń Boże rodzicom! To było towarzyskie samobójstwo, bo nikt nie chciał się kumplować z mięczakiem-kablem-skarżypytą. Zatem przestałem do tej szkoły chodzić. I po raz pierwszy poczułem się w życiu sam. Nie samotny. SAM. Wyszedłem ze szkoły i przez trzy tygodnie do niej nie wróciłem. Potem się mną wszyscy zainteresowali. Od szkolnej pani psycholog po wszystkich rówieśników. I ojca, który postanowił mi przekreślić na całe życie poczucie własnej wartości.
Z lalusia zostałem rebelem. Z niedostatecznym z zachowania na świadectwie. I wtedy prawie się zaprzyjaźniłem z Emilią Makras. Przez jeden dzień zafascynowana moją postawą dawała „kokoski” wszystkim tym, których jej wskazałem. Byłem najgroźniejszym chłopakiem w całej szkole. Ja w czerwonych sztruksach i adidasach Patricka, a Emilia w czarnych rajtach, czarnej mini i pomarańczowym fleku. Wtedy mini u uczennic była bardzo zakazana, ale nawet dyrekcja szkoły bała się jej zwrócić na to uwagę, pewnie obawiając się, że podłoży bombę i wypierdoli szkołę w powietrze. Szedłem obok niej dumnie, na tyle, na ile pozwalała mi dupa. Dzień wcześniej za te wagary dostałem wpierdol i wtedy nie byłem najgroźniejszym chłopakiem, tylko ofiarą przemocy domowej. Ale w niby słusznej sprawie. Bo bicie pasem miało umocnić mnie w chęci do dalszej edukacji i bycia dobrym uczniem, i synem. Dlaczego prawie się zaprzyjaźniliśmy? Bo ja po tym „obchodzie” z nią w szkole miałem zakaz wychodzenia z domu i przez kolejny rok szkolny poprawiłem wszystkie oceny z miernych na dobre. A Emilia nie. Musiała powtarzać klasę i wtedy przyjaźń się skończyła, ale ja tym razem jednak nie byłem znowu szkolną pipką ani lalusiem. Byłem Bartkiem. Kumplem. Klasa B mnie zaakceptowała jako swojego. I gwałty się skończyły.