Przewodniczka snów - Edyta Kochlewska - ebook + audiobook + książka

Przewodniczka snów ebook i audiobook

Kochlewska Edyta

3,3

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

 

Życie było lepsze niż sen…

Lena zostaje odarta z małżeństwa, domu, poczucia bezpieczeństwa, a w końcu także z miłości. Co da jej siłę, żeby przetrwać? Opowieści. Mocne, choć poplątane rodzinne korzenie. Sny, którymi uczy się kierować. Czy to jednak wystarczy, żeby odzyskać siebie i miłość?

Wspaniała powieść, która przyniesie nadzieję wszystkim tym, którzy potrzebują przezwyciężyć lęk, nie poddać się rozpaczy i wyjść do życia mocnym, równym krokiem.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 229

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 7 godz. 0 min

Lektor: Lena Schimscheiner
Oceny
3,3 (9 ocen)
3
1
1
4
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
kobek2

Z braku laku…

nie potrafię skończyć, sama historia jest ciekawa, ale cała książka opiera się na wypowiedzi lektora, brak dialogów, główne uczucia/zachowania bohaterki to lęk, zamyślanie się, popęd, samotność. 55% książki przecztane, od 2 tygodni nie umiem jej skończyć. Gdzie takiej grubości książkę (jak zaciekawi) czytam w 2 wieczory.
00
Lost70

Nie oderwiesz się od lektury

piękna książka
00

Popularność




Serdeczne pozdrowienia od wydawczyni

dla wszystkich, którzy potrzebują nadziei

i wiary, że będzie dobrze.

Działalność oficyny SILVER objęta jest patronatem

Polskiego Towarzystwa Okulistycznego.

Edycja © Silver oficyna wydawnicza, 2023

Tekst © Edyta Kochlewska, 2023

All rights reserved

Wszelkie prawa zastrzeżone

Żaden fragment tej książki nie może być publikowany

w jakiejkolwiek formie bez pisemnej zgody Wydawcy.

Wszelkie podobieństwo do osób i miejsc

występujących w książce jest przypadkowe.

Warszawa 2023

Bartkowi

Prolog

Lena była gloryfikatorką książek. Gdy jeszcze nie znała liter, delektowała się obrazkami. To wtedy nauczyła się książki badać, smakować, wąchać, oceniać po okładce, papierze, wybrzuszeniach liter na grzbiecie, niciach trzymających kartki w ścisłym porządku. Gdy zobaczyła pierwszą w życiu bibliotekę, pomyślała, że stąpa po ziemi świętej. Może dlatego, że biblioteka mieściła się w dawnej synagodze. W jej przedsionku widniał wciąż niezatarty napis: „Oto jest brama Pana, przez którą wejdą sprawiedliwi”. Wysokie sklepienia, ciężkie ciemne regały, kamienna podłoga, światło padające przez okna umieszczone pod sufitem, szmer fiszek w ręcznie wykonanych szufladkach, półszepty, półsłówka – wszystko to wytworzyło w niej pewność, że książki należą do sfery sacrum. Dziadek podkręcił w niej jeszcze to przekonanie opowieścią o księgach królowej Sybilli.

– A wiesz, jaka książka jest najcenniejsza na świecie? – zagadnął, siadając obok niej na ławce pod śliwą i odrywając wnuczkę od lektury.

Lena pokręciła głową.

– Księga Sybilli, którą kupił król Salomon. Kosztowała trzysta złotych monet. Nawet dla króla to była przeogromna kwota. Chciał kupić taniej, ale gdy się targował, Sybilla wrzuciła część kartek do ognia. „Co robisz?”, krzyknął Salomon. „Pozbywam się prawdy, za którą nie chcesz zapłacić”, odpowiedziała. Nikt wcześniej nie rozmawiał z nim w ten sposób. Za zniewagę zapłatą była śmierć. Zawsze. Ale teraz Salomon zachodził w głowę, a Sybilla wrzucała kolejne kartki do ognia. Gdy zostało ich już tylko pięćdziesiąt siedem, powiedział: „Przestań. Zapłacę!”. Za pięćdziesiąt siedem kartek zapłacił trzysta złotych monet – zakończył dziadek.

– I co na nich było? – zapytała przejęta Lena.

– Przyszłość – odparł.

Wiele lat później dowiedziała się, że księga Sybilli rozpalała wyobraźnię pokolenia dziadka jak wieczna młodość Toma Cruise’a zmysły jej rówieśników. Czar tej opowieści nie zetlał, nawet gdy zrozumiała, że dziadek stopił w jedno legendy o Libri Sibyllini i proroctwach królowej Saby. Przetrwało niezmącone przekonanie, że słowa i złoto waży się na tej samej wadze.

Swoją znajomość z książką zaczynała więc ostrożnie – od wąchania. Nie chciała, żeby znane nazwisko autora albo źle dobrany tytuł zniekształciły to, co miała wziąć dla siebie z zadrukowanych kartek. Miała nadzieję, że jak każdy wytrawny kolekcjoner jest w stanie odróżnić szmirę od arcydzieła po pierwszym niuchu. Od czasu do czasu zapachowa intuicja wyprowadzała ją jednak na bagna. Grzęzła wówczas wśród postaci bez wyrazu i zdań bez znaczenia. Marzyła wtedy, by tak jak w dziadkowej opowieści znów otrzeć się o skarb, poczuć dym z ogniska i poznać przyszłość.

Mustang

Do dwudziestych trzecich urodzin Lena miała do samochodów stosunek letni – ni ją grzały, ni ziębiły. Na cieplejsze uczucia zasługiwały co najwyżej pekaesy, dostarczające wałówkę z rodzinnego domu do jej studenckiego życia. Gdy jednak poznała Tomka, PR-owca giganta motoryzacyjnego, który od zawsze modlił się do konstruktorów mustanga, a nie do swojego patrona, spojrzała na nie innym okiem.

– Wskakuj. Jadę w tę samą stronę – zaproponował, zatrzymując auto w jednej z kałuż żłobiących ulicę będącą jednocześnie chodnikiem.

Anin, jak i cała linia otwocka, dopiero się kanalizował i pokrywał kostką Bauma.

Lenie nie trzeba było dwa razy powtarzać. Skorzystałaby z zaproszenia nawet wtedy, gdyby za kierownicą siedział Hannibal Lecter. W masce lub bez. Ulica Poprzeczna była jej udręką, męką, gehenną. Nieoświetlona, pełna wądołów, żwiru i błota, skręcająca kostki, łamiąca obcasy. Wypełniona szczekaniem wielkich psów, zamkniętych za jeszcze większymi ogrodzeniami.

– Ratujesz mi plecy. – Uśmiechnęła się z wdzięcznością.

– Mówi się: ratujesz mi tyłek – poprawił jej frazeologizm.

– W moim przypadku plecy – upierała się. Okazało się, że poprzedniego dnia nasiąknięty wodą but Leny uwolnił pół podeszwy, która przy każdym kroku zamaszystym łukiem zarzucała jej na plecy falę brudnoszarej brei. – Ledwo odczyściłam płaszcz. Drugi raz nie dałabym rady – dokończyła.

Od tego dnia Tomek przemierzał Poprzeczną niezliczoną ilość razy, powoli i ostrożnie, żeby nie urwać zawieszenia w laurkowanym aktualnie modelu auta. Od czasu do czasu zajeżdżał na fachową pogawędkę do właściciela warsztatu, gdzie między innymi przerabiano symetryczne amerykańskie światła na niesymetryczne – europejskie.

– Stoi tam taki piękny mustang – opowiadał później Lenie – kiedyś go kupię. Jego silnik brzmi jak wszystkie kołysanki świata – próbował wytłumaczyć swój zachwyt tą drugą miłością.

Lena wierzyła we wszystko, co mówił. Przez lata ich znajomości oprócz kolorów karoserii zaczęła rozróżniać modele terenowe, rodzinne i sportowe, SUV-y, kombi i hatchbacki. Potem także modele kolekcjonerskie i ikony motoryzacji.

Konikiem Tomka był pomruk mocnego silnika i brak dachu.

– To jest wspaniałe! – przekrzykiwał pęd powietrza, które wirowało w aucie jak derwisz i targało jej długie i kręcone włosy w barwie miedzi. Jego fetysz.

Lena uśmiechała się w odpowiedzi i nurkowała w stronę torebki w poszukiwaniu bandany, apaszki, chusty, czapki lub czegokolwiek, co stanowiłoby ochronę przed palącym lipcowym słońcem i tym cholernym wiatrem.

Ona, podobnie jak bohater Pół żartem, pół serio, uważała, że nikt nie jest doskonały. Przyjmowała więc Tomka z dobrodziejstwem inwentarza, czyli także z uwielbieniem dla kabrioletów. Jedynie od czasu do czasu na widok nisko zawieszonego auta z siedzeniem ustawionym w pozycji do uczty greckiej pozwalała sobie na uwagę w stylu:

– A nie da się tego jakoś podnieść?

Choć uwielbiał jej poczucie humoru, tego żartu nie umiał docenić. Naburmuszenie przechodziło mu chwilę później, gdy w sobotnie przedpołudnie gnali w kierunku Kazimierza, Janowa, Torunia, Jeleniej Góry czy jakiegokolwiek innego miejsca na mapie. Z jej punktu widzenia zawsze nieco za daleko. Rekompensowała sobie dyskomfort podróży obserwowaniem czystej frajdy bijącej z jego twarzy.

Pytana o idealny samochód, odpowiadała: jasnoniebieska. Po czym uzupełniała: nysa. Polska myśl techniczna zapakowana w obły kształt, wysoko zawieszona, z prosto ustawionym fotelem.

– Ale co ci się w niej tak naprawdę podoba? – próbował zrozumieć Tomek, gdy czasami zdarzało im się mijać taki zabytek na drodze.

– Wygląda jak małe miasteczko we Włoszech. Trochę niedzisiejsze, ale świetne do tego, żeby się w nim zakochać i dobrze żyć.

Kręcił głową ze śmiechem i przyspieszał.

Obserwowanie go, gdy prowadzi, było doznaniem estetycznym. Za kierownicą miał tę niewymuszoną lekkość, która bierze się z godzin doświadczenia. Odczytywał wszystkie sygnały ruchu: czuł przerażenie początkujących kierowców, agresję pijanych, nieuwagę rozmawiających przez komórkę. Gdy miał kawałek drogi tylko dla siebie, rozpędzał auto do końca. Koncentrował się jedynie na doznaniu szybkości. Stawał się prędkością. To było jego zen.

Gdy docierali na miejsce, wtapiali się w tłum: spacerowali, jedli lody, łapali cień w kościołach i słońce w parkach. Potem szukali miejsca, gdzie mogliby się kochać, poczytać lub zdrzemnąć. Wieczorem szczęśliwi pędzili z powrotem.

Raz w Nałęczowie drogę zaszła im Cyganka.

– Da rękę. Taka młoda, świeża. Ja powiem, co ją czeka – zwróciła się do Leny.

Lena odruchowo schowała dłoń za siebie.

– Dziękuję. Nie trzeba – wymigała się.

– Każdemu trzeba wiedzieć, przed czym uciekać, czego nie gonić, przed czym się bronić – zarecytowała kobieta.

Lena pokręciła energicznie głową i pociągnęła Tomka za sobą.

– To mogłoby być nawet zabawne – zaoponował.

Nie zatrzymała się ani nie zwolniła uścisku, dopóki nie umknęli z pola widzenia Cyganki.

– Wystraszyłaś się tej kuglarki? – zapytał Tomek, gdy Lena wreszcie zmieniła trucht w krok spacerowy.

– Wierzę, że żyję, jak chcę. Raz powiedziałam to nawet dziadkowi. Odpowiedział mi wtedy historią. Podstarzały kawaler zatrzymał się w zajeździe. Gdy czekał przed stajniami na napojenie koni, jakaś skołtuniona starucha, której nikt już nie potrzebował do roboty, rzuciła w jego stronę: „Kawaler?”. Nie miał ochoty na pogaduszki. Spieszyło mu się. Odwrócił się do niej plecami, ale uszu nie zatkał. „Jedzie do narzeczonej. Ale chleba z tej mąki nie będzie. Ona słaba, chorowita. Urodzi takiego pokurcza, co tygodnia na tym padole nie dotrwa, a potem sama zemrze. Wdowiec się będzie po świecie kolebał w poszukiwaniu dziedzica. Tyle że każda już teraz będzie się zdawała nie dość krzepka. Sakwy mu będą puchły, bo tylko robota będzie mu miłą. Na balach i rautach będzie go mdliło od zapachu słabości. Zgryzota o losy majątku będzie go przychylać do ziemi. Aż w końcu ożeni się z chłopką. Mezalians nieważny, dziedzic ważny”, starucha zawiesiła głos. „Może ją se teraz obejrzeć. Bawi się przy studni”, zachwaliła. Mężczyzna mimowolnie odwrócił głowę we wskazaną stronę. W kucki siedziała tam obdarta dziewczynka, góra trzy-czteroletnia, o ile umiał ocenić wiek bachora. Splunął. „Konie gotowe”, usłyszał w tym samym momencie. Wskoczył na wóz, jakby się paliło. Mijając obdarte dziecko, smagnął je batem. Zapiszczało z bólu. I dobrze. Niech starucha nie myśli, że uwierzył w te brednie. Wiele lat później co noc mógł wpatrywać się we wzór, który jego bat zostawił na plecach dziewczynki. Od tej pory nie umiem myśleć o przeznaczeniu inaczej jak o bacie – podsumowała Lena.

Pocałował ją.

– Naszym przeznaczeniem jest szczęście – obiecał.

Uwierzyła mu. Nie zwróciła uwagi, że nie wspomniał nic o czasie.

*

Po roku widywania się głównie w weekendy uznali, że należy im się coś więcej. Wynajęli wspólnie mieszkanie – na Zielnej. W połowie drogi między ich dotychczasowymi adresami: domem jego rodziców w Żyrardowie i jej studencką stancją. Dotychczas dzieliło ich sześćdziesiąt sześć i cztery dziesiąte kilometra. Teraz mieli siebie na wyciągnięcie ramion.

– Zawsze marzyłam o kawalerce – zaklinała się Lena, gdy próbowali upchnąć swoje dwa życia w jednym pokoju z otwartą tycią kuchnią, przymilającą się widokiem na drzewa w Ogrodzie Saskim. Od teraz wszędzie mogli chodzić na piechotę. Nawet do ślubu u sakramentek na Nowym Mieście.

Studiowali, pracowali – każde na dwóch posadach, chodzili na festiwale, koncerty i do barów. Wracali po nocach. To chyba w czasie jednego z takich powrotów Tomek wspomniał o mieszkaniu. Ich. Własnym. Zaczęli szukać i liczyć. Za każdym razem jednak rachunki, nawet te kredytowe, kończyły się pod kreską. Aż pojawiła się okazja – tyle że w Żyrardowie. Na myśl o opuszczeniu widoku na Ogród Saski Lenie zrobiło się smutno. Okazało się jednak, że Żyrardów ma swój atut – czerwoną cegłę. Na tym się zakotwiczyła. W jej oczach cegła niwelowała zatłoczone pociągi, koniec bogatego życia nocnego i brak opcji dotarcia do wszystkich istotnych miejsc na piechotę.

Wybierali klamki na Kole, lampy w internecie, wazony w antykwariatach. Aż w końcu uznali, że mieszkanie wygląda jak stworzone dla nich. Coraz częściej w weekendy zamiast jechać za miasto, zapraszali przyjaciół. Najczęściej Mateusza, przyjaciela Tomka od zawsze, potem także Polę, przyjaciółkę Leny od teraz.

Życie było ideałem.

– Wyskoczę do Matiego. Zaparkował w garażu mustanga. – Tomek uśmiechnął się i pocałował ją w czoło, szarpiąc się z rękawem kurtki, w którym utknęła mu ręka.

Przepuściła go w drzwiach, chociaż powinna była zatrzymać.

Kiedy nie wrócił do domu, miliony razy odtwarzała w głowie scenę, gdy zamyka za nim drzwi. Zawsze brzmiały jak odgłos zatrzaskującego się wieka trumny.

Jedyną odtrutką stało się wyobrażanie sobie, jak sama przemierza miasteczka i metropolie. W każdym znajduje salon z logo dzikiego konia i roztrzaskuje maski aut, wyrywa siedzenia, niszczy projekty nowych, jeszcze mocniejszych silników. Unicestwia rzeczy i ludzi.

Miała beznadziejną nadzieję, że któregoś razu w akcie zniszczenia uda się jej także wyrzucić z siebie ten szklany okruch, który wbił się w jej serce w momencie śmierci Tomka. Od tego czasu przestała czuć cokolwiek. Nie doskwierał jej jednak brak zapachu kwiatów, jedzenia, perfum, deszczu, skoszonej trawy, benzyny czy wilgotnego wapna. Żałowała jedynie, że nie czuje zapachu Tomka i książek. Zawinęła wszystkie jego rzeczy w wiele warstw folii w sypialnianej szafie. Od czasu do czasu pozwalała sobie zatapiać się w niej, godząc się, że rozszczelnienie tej komory zabiera część wietrzejącej obecności Tomka. Czasami w księgarniach, knajpach i bibliotekach przykładała też do nosa książki. Za każdym razem mogła powiedzieć jedno – pachną tylko papierem. Bez opowieści.

Najgorszy okres przetrwała dzięki serialom. Po przekroczeniu progu domu od razu podłączała się pod strumień życia Martina i Wendy Byrdów, Francisa i Claire Underwoodów albo Waltera White’a. Oddychała ich zmęczeniem i pluła ich krwią. Płakała ich łzami. Dzięki temu oszczędzała swoje. Pomimo że scenarzyści posyłali bohaterów w otchłanie okrucieństwa, czuła się bezpieczna, bo mijali się z prawdą o milimetry. Nie potrącali struny tego bólu, który widziała na spalonych papierosami, ogniem i życiem dłoniach dziadka.

W dzieciństwie, gdy nie mogła zasnąć, te dłonie delikatnie drapały ją po plecach, przekazując niewypowiedzianą opowieść o dziecku, które umiera ci na rękach, a ty możesz co najwyżej użyć ziół, zabobonów i modlitw. Gdy odkładasz jego zwiotczałe ciało, nie płaczesz, tylko idziesz w pole tyrać do upadłego, potem szlachtujesz świnię, rozbierasz ją na części, napełniasz jej kiszki krwią i kaszą. Na stypie oddychasz zapachem świec, potu żałobników, zastygającego ciała dziecka. Jesz kaszankę, która rośnie ci w ustach. Wychodzisz za dom i wymiotujesz. Potem zapadasz się w sobie, ale wstajesz i kładziesz się w rytmie piania koguta, wyrzucania gnoju z obory i zbierania siana przed ulewą. Od czasu do czasu dłużej przytrzymujesz żarzącego się papierosa w palcach lub szczapę, która ma zapalić ogień pod kuchnią. Pozwalasz mu jednak ślizgać się po twojej skórze. Dzięki temu możesz zrzucić część żałobnego bólu na poparzenie.

Blizna

Każdego wieczoru, wsysając w siebie niebieskie światło z serialowych ekranów, Lena gładziła bliznę na kolanie. Tuż pod rzepką.

*

Był ciepły dzień. Orka. Kary koń znał swoją robotę. Szedł miarowym tempem, zostawiając za sobą świeżą skibę. Dziadek tylko od czasu do czasu cmokał w jego stronę. Raczej żeby zapewnić go, że trzyma pług, niż żeby popędzić. To otwieranie ziemi wydawało się Lenie fascynujące. Chciała być jak najbliżej. Chwyciła jedną z metalowych rączek, na której dziadek zamotał lejce. Teraz czuła się częścią odwiecznego cyklu. Dziadek potraktował ją poważnie. Tylko raz powiedział:

– Trzeba rozwagi. To ostre.

Stawiała kroki uważnie. Była dumna, że dotrzymuje tempa spoconemu człowiekowi i koniowi. Za każdą zawrotką mogła ocenić postęp ich wspólnej roboty. Już pół pola czerniło się świeżą ziemią. Pomyślała, że za jakiś czas przyjdą tu razem i wrzucą w ciemne bruzdy ziarno, które potem stanie się chlebem. Wtedy źle wymierzyła krok. Błyszcząca stal lemiesza przecięła skórę pod kolanem. Zapiekło. Ciepła krew spłynęła po skórze. Skrzywiła się. Zagryzła wargę, żeby powstrzymać płacz. Dziadek zatrzymał konia. Schylił się. Obejrzał ranę. A potem popatrzył jej w oczy.

– Nic wielkiego. Ale trzeba przemyć. Poproś babcię.

Oparł jej rękę na ramieniu i lekko popchnął w stronę domu, którego z tej odległości nie było widać. Sam wrócił do orki. Tyle wystarczyło, żeby zrozumiała, że dziadek uważa, że da radę.

Babcia starła krew, przemyła ranę, a potem obdarowała Lenę pajdą świeżo upieczonego chleba, grubo posmarowanego śmietaną i posypanego cukrem.

Siedząc w wieczornym słońcu, Lena podniosła gazę, żeby obejrzeć ranę. Miała kształt bruzdy, taki sam jak pole po przejściu pługa.

To była jej pieczątka przynależności do tego miejsca. Nie była miastowa. Była stąd.

Gdy dziadek wrócił do domu, oprócz kolacji zastał chmurne spojrzenie babci.

– Trza było skończyć. Jutro ma padać – mruknął w odpowiedzi na niewypowiedziany wyrzut.

Ziemniaki z okrasą jedli w milczeniu. Na koniec dziadek odsunął talerz. Wziął czapkę ze stołu.

– Bóg zapłać – powiedział.

Mijając Lenę, położył jej rękę na ramieniu. Tyle wystarczyło, żeby wiedziała, że jest z niej dumny.

Nauczyła się tłumaczyć sobie jego małe gesty jako wielkie słowa. Jak wtedy, gdy przyśnił jej się koszmar. Mruczek skoczył za komodę, która zaczęła gwałtownie staczać się w stronę ściany. Kot miauczał rozdzierająco, Lena nie był w stanie go uwolnić, choć szarpała szafkę z całych sił. Obudziła się, krzycząc:

– Nie! Nie! Nie!

Babcia tuliła ją i kołysała, ale Leny nie interesowała babcia, tylko Mruczek – cały i zdrowy. Dziadek wiedział, że odszukanie nocą polującego dachowca jest niewykonalne. Usiadł więc na łóżku, mocno ścisnął rękę Leny. Prawdziwy ból wyrwał ją z sennego zapętlenia. Popatrzyła na niego. Przysunął się i szepnął jej do ucha:

– Wróć tam i wołaj Mruczka, zanim wskoczy za komodę. Na podorędziu trzymaj smakołyk, żeby go zwabić. – Gdy patrzyła na niego z niedowierzaniem, dodał: – Przyjdzie. Wiesz, jaki jest łakomy.

Kiwnęła głową, żeby potwierdzić łakomstwo. Tyle wystarczyło, żeby dziadek uznał, że wszystko ustalone. Zrobił więcej miejsca, żeby się mogła wygodnie wsunąć pod pierzynę.

Lena zacisnęła oczy z całych sił. Nie było czasu do stracenia. Tej nocy Mruczek smacznie chłeptał mleko ze spodka, który mu przygotowała.

*

Lena zaczęła się zastanawiać, czy wciąż umie zmusić sny do posłuszeństwa, ale właśnie wtedy w serialowy kadr wtargnął samochód. Jechał z ogromną prędkością. Odruchowo opuściła stopę, chcąc nacisnąć na pedał hamulca. Nie pomogło. Chwilę później auto roztrzaskało się o filar mostu. Dziewczyna nie odwróciła głowy, nie zamknęła oczu. Zatopiła się w tej scenie na długie godziny. Ruch ciała wylatującego przez przednią szybę i zastygającego w nienaturalnej pozycji odtwarzała sobie na każdym możliwym zwolnieniu i przyspieszeniu. Katowała się tym wyobrażeniem.

Czasami dokładała do niego kilka kolejnych kadrów, gdy defibrylator przekłada swoją moc na podrygi bezładnego ciała. Bez powodzenia. Gdy jej wiejska potrzeba wysycenia się bliskością śmierci została zaspokojona, zrezygnowała ze wszystkich abonamentów i subskrypcji. To był dzień, gdy pochowała w sobie Tomka.

Teatr

Na początku Lena nie do końca wiedziała, gdzie ma siedzieć. Pokierował ją kolor żabotu – czerwony, prokuratorski, był jej drogowskazem. Gdy była w stanie podnieść oczy nieco wyżej, zaczęła rozróżniać twarze sędziego, adwokatów Mateusza, prokuratorów. W większości zawodowo obojętne, czasem nieprzygotowane, od czasu do czasu zajadłe. Najtrudniej było z ojcem Mateusza. Korytarz sądowy był za wąski, żeby pomieścić emocje jego i Leny. Mijali się więc najszerszym możliwym łukiem. Wejście na salę resetowało przyjaźń Tomka i Matiego, siedzenie w jednej ławce, łódkowe rejsy przez Tałty i Niegocin oraz fascynację samochodami. Tu mieli stać się oskarżonym i ofiarą. Od dwóch lat ich pełnomocnicy toczyli bój o to, któremu z nich przypadnie jakie miano.

Lena nie umiała współczuć Mateuszowi, że leży w jakiejś martwocie, poraniony, półświadomy. W jej oczach popełnił aż dwa śmiertelne grzechy. Po pierwsze, pozwolił mustangowi GT wyrwać się spod kontroli, uderzyć w pancerny dąb i rozpaść na kawałki, zabijając Tomka. Po drugie, przeżył.

Przez trzydzieści sześć minut jazdy kolejką podmiejską z Żyrardowa do Warszawy wyświetlały się jej slajdy z życia Mateusza. Facet miał wszystko podane na tacy. I to dosłownie. Gdy matka porzuciła jego ojca na rzecz bardziej dochodowego związku, w ich zimnym domu pojawiła się gosposia, która niemal nie rozstawała się z tacą. Serwowała na niej śniadania Mateuszowi, krakersy babci i drinki ojcu.

Dom chodził pod ręką babci niemal jak silnik samochodu pod ręką ojca. Idealnie. Mati nigdy nie widział sensu w tym ideale. Szukał więc swojego sposobu na przetrwanie w świecie, w którym każdy wiedział, co jest najważniejsze.

– Najważniejsze to poznać partię z dobrego domu – mówiła babcia, wskazując na ojca, który nie posłuchał jej rady i wiadomo, jak skończył.

– Najważniejsze to osiągnąć sukces. Zawodowy – mówił ojciec kojący życiowe braki wizją rozrastającego się warsztatu, który z czasem stał się także salonem kilku marek premium.

Mati szukał własnej odpowiedzi. Pazernie. Jeździł na nartach, nurkował, pływał łódką, zaczynał i rzucał kolejne studia, zwiedzał, rozkręcał biznesy i bankrutował, zyskiwał i tracił miłostki. Żadnej z nich nie przyprowadzał do domu. Zresztą nie musiał. W ramach dobrego startu dostał od ojca niewielkie mieszkanie.

– Wiem, że to nie jest wymarzony metraż. Ale chcę, żebyś czuł głód. Żebyś walczył o sukces – usłyszał, odbierając od ojca klucze.

Raz tylko był pewien, że spotkał miłość. Córka dobrze sprzedającego się malarza nie spojrzała na niego w ten sam sposób. Zabolało prawie jak odejście matki. Mateusz nie zamierzał więcej pozwalać sobie na takie rozczarowania. Od tej pory kobiet używał do budowania swojego ego.

– Spotkamy się? Przyprowadzę Zuzę. Świetne ciało. Projektuje wystawy – rzucił w stronę Tomka.

– W muzeach? – zapytał Tomek.

– Nie. W sklepach.

– Okej, ale nie każ mi uczyć się jej imienia ani CV – zaoponował przyjaciel. – Nie mam aż tak dużego dysku twardego – dodał.

Rzeczywiście Zuza pojawiła się tylko raz. Potem była jeszcze Aga, Wiola, Jula, Ryta – a może Rita? Wszystkie wysokie i wypucowane jak okna na Wielkanoc. Pytania Tomka o ten nadmiar Mateusz zbywał wzruszeniem ramion. Na poważną rozmowę zebrało mu się nagle, po wódce.

– Ty to miałeś szczęście z tą Leną. Spotkaliście się i zaklikało. – Pstryknął palcami.

– U ciebie tak samo może zaklikać – odpowiedział Tomek. – O ile skończysz z urządzaniem castingów.

Mati westchnął. Niby przyjaciel, a nie rozumie, że castingi to jedyna znana mu forma obrony. Ich powtarzalność dawała mu poczucie kontroli. Gdyby pozwolił sobie na uczucie, wybrankę poddano by ocenie: czy reprezentuje dobry dom. Nie chodziło nawet o zgodę babki, ale o magiel, przez który dziewczyna zostałaby przepuszczona. Na taki fart, że uczucie i dobry dom spotkają się w jednej osobie, raczej nie liczył. Opróżnił pół butelki prosto z gwinta. Inaczej musiałby Tomka uderzyć.

*

W Żyrardowie nie znalazł się żaden sędzia, który nie miałby takiej czy innej zażyłości z ojcem Matiego. Od dwóch lat Lena wycierała więc sobą warszawskie sale sądowe. Od początku prokuratura traktowała jej oskarżycielstwo posiłkowe jak natrętną muchę. A teraz, gdy proces wymykał im się z rąk, byli na nią naprawdę wściekli, jakby jej obecność wyjaskrawiała ich nieudolność. A przecież bez jej starań Tomek będzie leżał w ziemi, pod kamieniem nieswoich win.

Zanim dotarła na trzecie sądowe piętro, cała stała się oskarżeniem. Bez słowa minęła ojca Matiego w otoczeniu adwokatów. Spojrzała na wokandę, na zegarek. Usiadła napięta. Przygotowana na wymianę merytorycznych ciosów, przypominanie zeznań świadków, którzy widzieli szarże Mateusza, cytowanie opinii biegłych, że rodzaj obrażeń oraz ułożenie ciał względem samochodu wskazują niezbicie, że za kierownicą siedział oskarżony, a nie jej mąż. Tomek nigdy nie dałby się wysadzić w powietrze. Odróżniał auto od rakiety. I ona to udowodni, choćby ten cholerny proces miał trwać do końca jej życia. Zanim jednak ktokolwiek dopuścił ją do głosu, rozprawa została odroczona ze względu na wadliwe doręczenie zawiadomienia o terminie.

– To tylko wybieg. Grają na czas – syczała do ucha prokuratorowi, który zdążył już zapiąć teczkę z niepotrzebnie wyjmowanymi dokumentami.

– Oskarżony zmienił miejsce rehabilitacji. Ma prawo zapoznać się z opinią biegłego osobiście – odpowiedział bez emocji.

– Przecież niedawno jakoby nawet nie mrugał, a teraz ma się zapoznawać z piętnastoma arkuszami fachowego bełkotu? – zdziwiła się.

– Powołamy biegłego lekarza, który oceni… – zaczął prokurator.

– Żadnych dodatkowych biegłych! – wpadła mu w słowo.

– Proszę pamiętać, że bycie doradcą we własnej sprawie to przepis na katastrofę – zauważył.

Lena poczuła się tak, jakby dostała w twarz.

– Tylko mnie zależy… – zaczęła.

Prokurator jej przerwał.

– Pani zależy jedynie na sprawiedliwości. Mnie, aż, na awansie. Sugeruję obstawianie mojej strategii. Do widzenia – pożegnał się, nie czekając na jej reakcję.

Została sama. Popatrzyła na orła na czerwonym tle. Odwrócił od niej głowę.

Dzisiejszy występ w najstarszym teatrze świata wyczerpał Lenę. Nie wiedziała, czy wystarczy jej sił, żeby dotrzeć na drugi koniec Ogrodowej, do wydawniczego biurka.

***

koniec darmowego fragmentu

zapraszamy do zakupu pełnej wersji

W ofercie oficyny wydawniczej SILVER znajdziecie książki, których bohaterami są przede wszystkim dojrzałe i bardzo dojrzałe osoby. Z naszych historii każde pokolenie może czerpać inspirację.

Żeby wyjść naprzeciw potrzebom czytelników, jako pierwsi wprowadziliśmy standard druku ze specjalnym rozmiarem czcionki ułatwiającym czytanie.

Tekst: Edyta Kochlewska

Tekst opowiadania: Zbigniew Moskal

Redakcja: Iwona Krynicka

Korekta: Beata Gołkowska, Magdalena Wołoszyn-Cępa

Projekt okładki i stron tytułowych: Krzysztof Rychter

Projekt graficzny i skład: Agnieszka Władyka

Projekt logotypów: Maciej Szymanowicz

Przygotowanie wersji e-book: Anita Pilewska

SILVER oficyna wydawnicza Iwona Krynicka

ul. Madalińskiego 67C m. 5

02-549 Warszawa

[email protected]

ISBN: 978-83-967181-4-3