52,99 zł
Dobry wojak Szwejk po kilkudziesięciu latach wkracza na peerelowskie salony!
Niepowtarzalny humor, zaskakujące puenty i jedyna w swoim rodzaju gracja – Szwejk znów urzeka wszystkim tym, za co pokochali go czytelnicy na całym świecie.
Wielki powrót dobrego wojaka przypada na czasy zimnowojenne, ale wcale nie mniej ciekawe niż wielka wojna. Szwejk radzi sobie znakomicie w peerelowskiej rzeczywistości lat osiemdziesiątych tuż przed wprowadzeniem stanu wojennego. Jako ważny pracownik futrzarsko-garbarskiej spółki Garbarz dba o zaopatrzenie, dogląda podróży służbowych i organizuje pracę ludziom, a przy tym z wrodzonym sprytem potrafi korzystać z dobrodziejstw i luk systemu Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej w cesarsko-królewskim mieście – Krakowie.
Czasy się zmieniają, a dobry wojak Szwejk pozostaje tak samo oryginalny w przezabawnych historiach prosto z czasów słusznie minionych.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 653
Rok wydania: 2022
Nowe czasy wymagają nowych bohaterów. Dzisiaj na praskich ulicach już nie spotkacie zacnego Józefa Szwejka. Ten stary, poczciwy, mężny i stateczny wojak, który niegdyś, za czasów Austrii, był na ustach wszystkich obywateli Czech, i którego sława nie zagasła nawet w późniejszych latach, dziś już nie przechadza się spokojnie po ulicach stolicy Czeskiej Republiki. Wielka wojna lub – jak kto woli – wojna światowa skończyła się klęską Austrii, której bezpośrednim świadkiem był Józef Szwejk, ów dobry wojak cesarsko-królewskiej armii. Jaroslav Hašek, literacki ojciec Szwejka, nie dokończył wojennoświatowej historii swojego bohatera. Nie wiemy na przykład, gdzie skończył się bojowy szlak dobrego wojaka. W powieści Haška po raz ostatni spotykamy Szwejka jako cichego, skromnego i steranego życiem człowieka, który „idzie sobie skromnie swoją drogą, nikomu się nie naprzykrza i jemu też nie naprzykrzają się dziennikarze, którzy domagaliby się od niego wywiadów”[1].
Być może dwie dekady lat po zakończeniu owej wojny światowej Szwejk, ten szlachetny i wszystkim znany wojak, doczekał drugiej takiej wojny, którą także przeżył. W gazetach czytał o historycznym tryumfie nad niemieckim narodowym socjalizmem, oglądając na pierwszych stronach wielkie zdjęcia sztandarów zwycięskiej koalicji, powiewających nad Bramą Brandenburską i nad gmachem berlińskiego Reichstagu. A kiedy nieco później ów szlachetny człowiek sam opuścił ziemski padół i stanął przed sądem u bram Nirwany, nie wpuszczono go do niej. Zaś nieco poniżej Wysoka Komisja Reinkarnacyjna – tworzyli ją zapewne porucznik Lukasz, pułkownik Schröder oraz latrynowy generał – zadecydowała: „Ach, to wy, Szwejku? Was nie zmienimy w żadnego konia ani nawet w chrabąszcza. Wrócicie na ziemię jako Szwejk, ale żyć będziecie w innych, znacznie ciekawszych czasach. Zrozumieliście? W tył zwrot! Odmaszerować!”.
Szwejk posłusznie zasalutował, odwrócił się i odmaszerował. A kiedy nieco później ów dawny, zacny wojak opadał na spadochronie czasu od bram Nirwany ku ziemi, złośliwy wiatr historii zdął go tak daleko na wschód od Pragi, iż zreinkarnowany Szwejk wylądował na cesarsko-królewskich Błoniach, tyle że w Krakowie.
Mój Szwejk też jest bohaterem cichym, skromnym i nie szuka szkolnej popularności. On również nie podpalił efeskiej świątyni Artemidy ani nie zastrzelił austriackiego następcy tronu. Ów współczesny Szwejk po prostu żyje w ciekawych czasach.
Przepraszam Jaroslava Haška za dokończenie w taki sposób życiorysu Szwejka oraz za zapożyczenie kilku myśli ze wstępu do jego powieści o przygodach tego dobrego wojaka podczas wojny światowej. Pierwszej wojny światowej. A będzie ich więcej!
1 listopada 2016 – dziś skończyłem sześćdziesiąt lat.
Autor
[1] Fragment wstępu do Przygód dobrego wojaka Szwejka podczas wojny światowej Jaroslava Haška w tłumaczeniu Pawła Hulki-Laskowskiego
Obyś żył w ciekawych czasach…
SZWEJK WKRACZA NA ARENĘ DZIEJÓW POWOJENNYCH
– Ależ to nam strzelili do Karola! – stłumionym głosem rzekła pani Wernerowa do Szwejka, który wszedł był właśnie do jej magazynu z dokumentami przekazu skór bydlęcych, wygarbowanych w garbarni w Zembrzycach, a przeznaczonych na uszycie kurtek skórzanych w którymś z krakowskich zakładów usługowych spółdzielni pracy Garbarz.
– Do którego Karola, pani Wernerowo? Bo ja znam dwóch: jeden handluje kradzionymi rowerami na Tandecie i doczekał się już za to wyroku w zawieszeniu. A drugi wozi piasek z Wisły do Prokocimia i wyuczył oba swoje konie pić piwo tak, że teraz żaden z nich nie ruszy z furmanką z miejsca dopóty, dopóki nie dostanie pełnego kufla. Jeśli ktoś do któregoś z nich strzelał, to dobrze im tak! Już dawno sobie na to zasłużyli!
– Ależ panie Szwejku, czyżby naprawdę pan o tym nie wiedział? Strzelali do naszego Karola, do Karola Wojtyły, do naszego Ojca Świętego! W Rzymie, na placu Świętego Piotra! Teraz lekarze walczą w klinice o jego życie! – Magazynierka wybuchła płaczem.
– Święty Boże, pani Jadwigo! – zawołał Szwejk. – Do naszego papieża strzelali?! Toż to nie może być! Do takiego dobrego człowieka? Komuż on coś zawinił? Doprawdy nic nie wiedziałem. Andrzej Łuczak, ten nasz nowy kierowca, ma w swoim żuku zepsute radio i po drodze niczego nie da się posłuchać. Któż to ośmielił się podnieść rękę na największą świątobliwość naszego Kościoła?!
– Podobno jakiś Turek, jakiś Ali, panie Szwejku. Ale tak naprawdę to nic do końca nie wiadomo – popłakiwała Wernerowa.
Szwejk usiadł na krześle, naprzeciw magazynowego biurka, i głośno zaczął się zastanawiać.
– Turek, powiada pani? Jakiś Ali? Tam u nich co drugi to Ali, pani Wernerowo. To znaczy, że ten Ali to nie chrześcijanin i pewnie nawet zdeklarowany wróg chrześcijańskiej wiary. Na placu Świętego Piotra w Rzymie? A jakżeż on tam się dostał? I jeszcze z naładowanym pistoletem?
– Na pewno wmieszał się w tłum pielgrzymów. Przecież każdej środy są w Rzymie tysiące wiernych, co to zgromadzają się na placu Świętego Piotra, żeby otrzymać błogosławieństwo papieskie albo choćby z daleka zobaczyć Ojca Świętego. W takim tłumie bardzo łatwo się ukryć, panie Szwejku – zauważyła magazynierka Wernerowa.
– Ma pani rację, pani Wernerowo – spokojnie odpowiedział Szwejk. – W takim tłumie łatwo można się ukryć. Chociaż mnie się zdaje, że ktoś musiał temu Alemu pomóc. Wydaje mi się, pani Wernerowo, że ten zamach był już od dawna zaplanowany i przygotowany do ostatniego szczegółu. Ten Ali na pewno nie był tam sam. Toż to od samego początku, kiedy tylko wybrali naszego papieża, wiadomo było, że Jan Paweł będzie miał wrogów na całym świecie. Zobaczy pani, że jeszcze będą z tego wielkie problemy! – prorokował Szwejk.
Tymczasem na niewielkim dziedzińcu przed krakowską garbarnią powoli zaczęli gromadzić się jej pracownicy. Zszokowani nieprawdopodobną nowiną oczekiwali jakichkolwiek nowych informacji, choćby najgorszych. Szwejk i magazynierka Wernerowa też zeszli na podwórze. W otwartym oknie sekretariatu na pierwszym piętrze ukazali się obaj prezesi. Prezes Walkowski pierwszy, drżącym głosem zawołał:
– Śpiewajmy wszyscy!
I na tę jego komendę zebrane robotnicze garbarskie szeregi wypełniły dziedziniec ludwinowskiej garbarni pieśnią.
– Boże, coś Polskę przez tak liczne wieki otaczał blaskiem potęgi i chwały, i tarczą swojej opieki zasłaniał od nieszczęść, które przygnębić ją miały…! – niosło się na całą okolicę.
W ręce wiceprezesa Walkowskiego pojawił się mikrofon, który jakimś sposobem znalazła jego sekretarka, i teraz inżynier kontynuował z przewagą nad innymi.
– Przed Twe ołtarze zanosim błaganie: Ojca Świętego zachowaj nam, Panie!
Z tłumu zebranego na dziedzińcu Jan Talaga, główny mechanik garbarni, na cały głos zaintonował:
– Święty Boże! Święty, mocny! Święty i nieśmiertelny, zmiłuj się nad nami!
Właśnie przez radio podano informację, iż Jan Paweł II będzie operowany i że najbliższy oficjalny komunikat o stanie jego zdrowia zostanie ogłoszony wieczorem. Naczelny prezes Józef Koń-Karpiński wziął mikrofon z ręki Walkowskiego i spokojnie przemówił:
– Nic tu nie możemy poradzić. Wszystko jest w rękach Pana. Jedźcie spokojnie do domów. Spotkamy się jutro rano. Do widzenia wam!
Obaj prezesi pozostali jeszcze przez jakiś czas razem z pracownikami garbarni, po czym odjechali samochodami, każdy w swoją stronę.
Cóż było począć? Szwejk wsiadł do tramwaju na placu imienia Antoniego Matecznego i po półgodzinie dojechał do Rynku Głównego, na którym zebrały się tysiące krakowian ze świecami w rękach. Wszędzie śpiewano nabożne pieśni religijne i rozmawiano o zamachu na polskiego papieża. Rynek oraz jego okolice patrolowały trójki milicjantów, które pilnowały, by wszystko to przebiegało w spokoju i żeby czasami komuś nie przyszło do głowy naruszyć porządek. Podobnie było na ulicy Franciszkańskiej, przed pałacem krakowskiej kurii. Szwejk wszedł do Wierzynka, żeby napić się piwa, ale tam znajomy kelner powiedział mu życzliwie:
– Nie mogę ci podać nawet piwka, Szwejku. Mamy całkowity zakaz serwowania napojów alkoholowych. Od dzisiaj tylko cytrynada! Proszę cię, przyjdź, kiedy to wszystko się skończy!
– No to do widzenia i nie martw się – odpowiedział Szwejk. – Pojadę do domu. I tak jest już późno. Cześć!
Na przystanku tramwajowym przy Poczcie Głównej czekało sporo osób – tramwaje jeździły rzadko i nie było nikogo, kto by chociaż cokolwiek wiedział o tym, który dokąd i kiedy pojedzie. W całym centrum Krakowa panowało powszechne zamieszanie.
Była już prawie dziewiąta, a Szwejk ciągle nie mógł doczekać się swojej szóstki – na przystanek przy Poczcie Głównej podjeżdżały wszystkie inne tramwaje tylko nie ona. Zmęczony całym tym dniem Szwejk usiadł na ławce, mając z jednej strony przystanek tramwajowy, a z drugiej postój taksówek, niestety całkowicie pusty. Po alejkach krakowskich Plant przebiegali spóźnieni przechodnie. Ani jeden bar nie był otwarty, żeby chociaż można było napić się kawy albo herbaty.
„Przecież jakoś muszę dojechać do domu. Pójdę do dworca kolejowego. Tam pewnie znajdę taksówkę, a jeśli nie, wsiądę do jakiegoś pociągu, dojadę do Płaszowa i dojdę do domu piechotą” – myślał, zaczynając przemierzać opustoszałe Planty. Wkrótce dotarł do placu przy dworcu głównym, ale i tu postój taksówek był pusty. Szwejk wszedł do opustoszałego krakowskiego dworca i zaraz udał się do baru, żeby się czegoś napić. Ku jego zaskoczeniu w barze dworcowym wszystkie stoliki były zajęte przez podobnie jak on spragnionych kawy, herbaty i piwa klientów kolei państwowych.
„Nic tu po mnie. To już lepiej pojadę do domu” – pomyślał i skierował swe kroki ku wyjściu na perony.
– Szwejku, Szwejku, tutaj! – usłyszał nagle za sobą. – Psiakrew, nigdy bym się ciebie tu nie spodziewał! Co to porabiasz na dworcu o tej porze?
W ostrym świetle peronowej lampy Szwejk ujrzał uśmiechnięte oblicze Janusza Rywackiego. Ten pracownik spółdzielni, nadzorujący programy socjalne dla jej pracowników, wrócił był właśnie z służbowego wyjazdu do Warszawy, ale najwyraźniej nie śpieszyło mu się do domu. Uściskali się serdecznie na przywitanie.
– Napijemy się piwka, Szwejku? – zachęcająco zapytał Rywacki. Za niewielką łapówkę kierowniczka kawiarni usunęła ze stolika w rogu, przy oknie, tabliczkę „Stolik służbowy (dla pracowników P.K.P.)” i wkrótce obaj towarzysze, zadowoleni, spokojnie siedzieli w dworcowej kawiarni, opróżniając wielkie kufle okocimskiego piwa. Niestety ich szczęście nie trwało zbyt długo. Krótko przed jedenastą do dworcowej kawiarni weszło czterech funkcjonariuszy straży kolejowej, a dowodzący tym patrolem stanowczym głosem zawołał:
– Proszę opuścić lokal! Obowiązuje żałoba narodowa. Dzisiejszej nocy kawiarnia i restauracja na dworcu będą zamknięte! Wychodzimy! Proszę się pośpieszyć! – ponaglał niezadowolonych gości, którzy powoli i niechętnie zaczęli wychodzić.
Cóż było począć? Pragnienie rośnie w miarę picia, tak więc wkrótce obaj współuczestnicy owego wieczoru siedzieli w kawiarni Hotelu Europejskiego, popijając różne wykwintne trunki. Była już prawie pierwsza w nocy, kiedy pani Ziuta, kierowniczka hotelowej kawiarni, zdecydowanie poprosiła obu, żeby byli tak uprzejmi opuścić lokal, bo zaraz będą go zamykać.
– Nie martw się, Szwejku, zadzwonimy po taksówkę i pojedziemy do mnie. Mam w domu butelkę wyborowej. Kupiłem ją na kartkę, jeszcze z przydziału na kwiecień, więc naprawdę szkoda by było, żeby się zmarnowała! – zachęcająco przemówił kierownik Rywacki.
Wyszli na ulicę. Na rogu stała budka telefoniczna, ku której obaj podeszli, żeby wezwać taksówkę. Drzwi budki wprawdzie się domykały, lecz obie szyby bocznych ścianek były wybite i wkrótce na całą okolicę roznosiły się przez nie ryki Rywackiego:
– Jak to nie ma żadnej taksówki?! Pani chyba żartuje! Pani chyba nie wie, kim ja jestem! Jutro nie będzie już pani w tej firmie pracować! Proszę natychmiast podać mi swoje nazwisko oraz numer służbowy! Jeszcze teraz zadzwonię do dyrektora Baczyńskiego!
Gdyby owa biedna kobieta naprawdę istniała i naprawdę pracowała w taksówkowej centrali, mogłaby i tak czuć się całkowicie niezagrożona i najspokojniej dalej pracować sobie do rana. Na plus magistrowi Rywackiemu należy bowiem przypisać to, iż tak naprawdę nikomu nie mógłby zaszkodzić. Swoje pretensje wykrzykiwał do słuchawki z przeciętym kablem, tak więc na drugim końcu nikt nie mógł go słyszeć. A oprócz tego w żadnej krakowskiej instytucji transportowej nie było dyrektora o nazwisku Baczyński.
U wylotu ulicy Basztowej nagle pojawił się tramwaj. Kierownik Rywacki wraz ze Szwejkiem przebiegli skrzyżowanie i w ostatniej chwili zdołali wskoczyć do pierwszego wagonu. Oprócz nich nie było w nim nikogo.
– Jadę tylko do placu Centralnego! – przez uchylone drzwi zawołał motorniczy.
– Tak, tak, dziękuję, my również – odparł Rywacki.
Jego szwagier, pracujący w krakowskim Budostalu, wyjechawszy na nowy kontrakt do Czechosłowacji, zostawił mu klucze do swojej kawalerki w Nowej Hucie. Janusz zawsze zostawał tutaj, kiedy nie mógł albo też kiedy nie chciał pojechać do Wieliczki, gdzie mieszkał wraz z małżonką i ze swoimi rodzicami. Często zostawał w braterskiej kawalerce na noc, w damskim towarzystwie.
Tramwaj stał jeszcze chwilę na czerwonym świetle, tak więc obaj towarzysze postanowili szybko przeskoczyć do drugiego wagonu. Ten również był całkowicie pusty.
– Ależ bym sobie teraz zapalił papierosa! – zwierzył się kierownik Rywacki. Zaczął nerwowo przeszukiwać kieszenie wymiętego prochowca, ale znalazł w nich zaledwie jedną, połamaną zapałkę. Tymczasem tramwaj zatrzymał się na przystanku na ulicy Lubicz, nieopodal Białego Domku. Do drugiego wagonu dosiadł się jakiś mężczyzna i zajął miejsce naprzeciwko środkowych drzwi. Magister Rywacki natychmiast podszedł do nowego gościa.
– Poczęstuj fajką, koleś! – zażądał stanowczym tonem.
– A cóż to, kiosk jestem?! Może jeszcze z papierosami?! Chyba się nieco pomyliłeś! – twardo odparł nieznajomy.
Mknący po wyboistym torowisku tramwaj nagle tak gwałtownie zarzucił, że Rywacki stracił równowagę i – żeby nie upaść – złapał się całą siłą jednej ręki za poręcz tramwajowego siedzenia, przy czym jego druga ręka wymachnęła się tak precyzyjnie, iż pięść kierownika, niczym pięść Cassiusa Claya w walce z Foremanem w Kinszasie, wylądowała na dolnej szczęce nieszczęsnego pasażera z taką mocą, iż ten spadł z siedzenia na podłogę tramwaju i przez dłuższą chwilę nie mógł się z niej podnieść. Przebierał rękoma i nogami niczym ciężki żuk, który upadł na grzbiet do jeszcze ciepłego krówskiego łajna i nijak nie może się z niego wydostać.
– Zaraz się policzymy, bratku! – rzekł nieznajomy do Rywackiego, kiedy wreszcie podniósł się z podłogi, ale na najbliższym przystanku, chyba tak na wszelki wypadek, przesiadł się do pierwszego wagonu.
Szwejk z kierownikiem Rywackim kontynuowali jazdę w drugim wagonie, lecz tej nocy nie było im dane spokojnie dotrzeć do celu podróży. Kiedy bowiem tramwaj zatrzymał się na przystanku przy krakowskiej komendzie milicji, do drugiego wagonu wpadło czterech uzbrojonych komandosów w towarzystwie znokautowanego podróżnego, który wskazując im Rywackiego, rozkazał niczym Judasz rzymskim żołdakom w ogrodzie Getsemani:
– To ten! Bierzcie go! Weźcie też na wszelki wypadek tego drugiego! – zakomenderował, złowrogo spoglądając na Szwejka.
W milicyjnej komendzie najpierw zabrano im wszystko, co mieli w kieszeniach, a potem rozdzielono ich do dwu różnych cel, w których do samego rana pozostawiono włączone agresywnie oślepiające jarzeniówki. Zmęczeni jakoś jednak zasnęli, każdy na swojej pryczy, chociaż pospali nie więcej niż dwie godziny.
Jeszcze przed szóstą strażnik Dziuba, chłop jak dąb, z hałasem otworzył drzwi celi Szwejka, przy czym specjalnie upuścił pęk kluczy na lastrykową posadzkę – tak, żeby ich upadek jeszcze bardziej zakłócił spokój aresztantów przebywających tej nocy w komendzie przy ulicy Mogilskiej. Huk rozniósł się po całym holu.
– Dalibyście, psiakrew, cholera, jeszcze chwilę pospać! – odezwał się jakiś głos z którejś celi na końcu korytarza, na co strażnik Dziuba natychmiast zawołał:
– Zaraz do ciebie przyjdę, ty poczwaro, i tak ci przyłożę tą pałą po grzbiecie, że będziesz spał przez cały tydzień! – Po czym odwrócił się do Szwejka ze słowami: – A ty, nieszczęsny śmierdzielu, pójdziesz mi zaraz do łaźni, ogolisz się i weźmiesz prysznic. Potem zjesz śniadanie i odprowadzę cię na przesłuchanie, gdzie się dowiesz, ty hieno, czym się kończy naruszanie sprawiedliwych norm w naszym socjalistycznym społeczeństwie!
Antek Dziuba był prymitywnym chłopem spod Myślenic, co to do pracy w milicji dostał się dzięki przynależności do partii robotniczej oraz dzięki wpływom swojego kuzyna, który go do wstąpienia do tej partii namówił. Stanisław, kuzyn Antka, przez cztery lata straszliwie męczył siebie oraz swoich nauczycieli w liceum ogólnokształcącym w Wieliczce z takim rezultatem, że w ciągu owego okresu udało mu się, z nadludzkim mozołem, skończyć dwa lata szkoły, oczywiście każdy rok powtarzając. Zachęcony takim sukcesem własnej edukacji dziewiętnastoletni Stach stanął przed komisją wojskową w Brzesku, przed którą wyraził chęć wstąpienia do milicji obywatelskiej, co nawet szybko mu się udało, albowiem zdaniem komisji kwalifikacyjnej sprawność fizyczna młodego Dziuby oraz jego niezmiernie aktywna postawa w gminnym kole Związku Młodzieży Socjalistycznej znacznie przewyższały głęboką intelektualną tępotę owego kandydata.
W następnym roku Stach zdał był już egzamin maturalny, błyskawicznie nadrabiając, w ciągu jednego roku, w liceum wieczorowym dwa lata szkoły średniej, o dziwo nawet z nie najgorszymi wynikami. To otworzyło przed nim bramę milicyjnej szkoły ruchu drogowego w Tarnowie, a po jej ukończeniu szerokie wrota błyskotliwej kariery w wydziale ruchu drogowego komendy powiatowej w Bochni. Dzielnie pilnował porządku na drogach bocheńskiego powiatu, za co oczywiście wyróżniano go i nagradzano na akademiach pierwszomajowych oraz z okazji innych pompatycznych świąt narodowych. W wymierzaniu mandatów karnych był bezlitosny i bezkompromisowy, co w krótkim czasie zapewniło mu sławę w całej okolicy oraz awans na stopień sierżanta sztabowego. W swej nadgorliwości ukarał kiedyś dwustuzłotowym mandatem nawet własnego ojca, który pijany powoził furmanką na drodze gruntowej z Moszczenicy do Siedlca i miał ogromnego pecha natknąć się na patrol milicji dowodzony przez własnego syna, polujący na pijanych robotników powracających na rowerach do domów z pracy w cegielni w Gierczycach.
– Bardzo mi przykro, szanowny obywatelu, ale polskie prawo drogowe jest jednakowe i równe dla wszystkich, bez względu na to, kim ktoś jest – przemawiał tamtego dnia, wręczając ojcu mandat karny.
Na plus należy jednak Stachowi zapisać uprzejmość, której nauczono go w milicyjnej szkole (była to oczywiście uprzejmość wymuszona i fałszywa). Umiał uśmiechać się do kierowcy, którego karał mandatem, a na zakończenie zawsze powiadał:
– Bardzo uprzejmie dziękuję, obywatelu kierowco. Oto wasze dokumenty. No, to do następnego spotkania!
Był powszechnie znienawidzony przez kierowców oraz rowerzystów całej Bocheńszczyzny, którzy bali się go niczym ognia.
Antek, pracujący w krakowskiej komendzie przy ulicy Mogilskiej, był całkowitym przeciwieństwem swojego kuzyna. Miał niezwykle twardą głowę, wyjątkowo odporną na jakąkolwiek wiedzę, w rezultacie czego nie zdołał ukończyć nawet zawodowej szkoły budowlanej w Myślenicach, czym zaoszczędził temu miastu wydatków na odszkodowania z powodu spartaczonych remontów. Służbę wojskową pełnił w Rembertowie, a ponieważ z owej jednostki często brano szeregowców do kopania głębokich rowów melioracyjnych na nadwiślańskich oraz nadbużańskich równinach, nauczył się po mistrzowsku operować kilofem i łopatą. Na kurs operatorów koparek na wszelki wypadek go nie przyjęto. W wojsku nie zdołał nawet uzyskać samochodowego prawa jazdy, mimo iż egzaminy z teorii zdawał aż siedemnaście razy, nic oczywiście za to nie płacąc, bo kursy dla swoich żołnierzy jednostka wojskowa organizowała bezpłatnie.
Za to szybko zapisał się do Socjalistycznego Związku Młodzieży Wojskowej, co pomogło mu częściej wychodzić na kilkugodzinne przepustki, rzekomo dla uczestniczenia w partyjnych naradach w Wołominie albo w caprztykach w Warszawie. Z takim dorobkiem intelektualnym Antek Dziuba powrócił z wojska w rodzinne strony i zaledwie kilka dni później, na rodzinnym pogrzebie w Tarnowie, spotkał się ze Stachem. Tam od niego dowiedział się, iż w Krakowie jest na ukończeniu budowa nowej komendy milicji, w związku z czym będą tam potrzebni mężczyźni do ochrony obiektu oraz otaczającego go terenu. Średnie wykształcenie nie będzie wymagane. W ten sposób Antek dostał się do pracy w krakowskiej komendzie przy ulicy Mogilskiej, gdzie przez cztery lata był nocnym posterunkowym na zewnątrz obiektu, po czym uzbrojono go w milicyjną pałkę, dano mu do rąk pęk kluczy od cel aresztu oraz awansowano na stanowisko strażnika. Teraz dopiero poczuł się prawdziwym panem i władcą aresztantów!
Szwejk udał się do aresztanckiej łaźni, żeby – zgodnie z nakazem strażnika – ogolić się oraz wziąć prysznic. Na zarośniętych brudem umywalkach leżało kilka starych maszynek do golenia. Kremu nie było, tak więc dla zmiękczenia zarostu aresztanci używali podczas golenia szarego mydła, a z braku pędzla do golenia rozmazywali je po policzkach i po brodzie palcami. Dobrze choć, że z czterech zawilgoconych luster, wiszących nad umywalkami na polakierowanej ciemnoniebieską emalią ścianie, tylko jedno było rozbite, dzięki czemu aresztanci mogli przynajmniej w którymś z pozostałych trzech zwierciadeł widzieć odbicie własnego golonego oblicza, żeby nie pozacinać się niepotrzebnie.
Trzy pisuary, które z braku wody i higieny całkowicie wewnątrz pożółkły, ledwie się trzymały na przeciwległej ścianie i z daleka zalatywały odorem ludzkiego moczu zmieszanym z nieprzyjemną wonią żrących, niebieskich tabletek odkażających. Żeby się nie przepracowywać, sprzątaczki wrzucały owe tabletki bezpośrednio do muszli klozetowych oraz do pisuarów, zamiast uprzednio rozpuszczać je w wodzie, jak tego wymagały przepisy. Za to, ku sporemu zaskoczeniu Szwejka, po załatwieniu większej potrzeby w kabinie, dla bezpieczeństwa pozbawionej drzwi, można było spłukać muszlę brudnawą wodą, a na gwoździu wbitym w boczną ścianę znalazło się nawet kilka kawałków przyciętego w niewielkie prostokąty, szorstkiego, zmiętego w harmonijkę, twardego papieru toaletowego.
Ciepłej wody w prysznicu nie było, więc Szwejk musiał po prostu opłukać się wodą zimną i wytrzeć brudnym ręcznikiem, który znalazł przewieszony przez boczną ściankę ostatniej kabiny klozetowej. Po tym wszystkim strażnik Dziuba odprowadził Szwejka do mrocznej jadalni milicyjnego aresztu. Tam posadził go na rozklekotanym krześle przy zapaćkanym brudem stole.
Śniadanie składało się po prostu z suchara z marmoladą i kromki chleba z masłem. Do picia była woda, mleko oraz gorąca, nawet nie najgorsza kawa zbożowa o nazwie Dobrzynka. O serze, szynce lub cukrze trzeba było tutaj zapomnieć. W sąsiednim pomieszczeniu, za ścianką z luksferów, świeciło się jaskrawe światło jarzeniowe i było w nim widać krzątającą się kobietę. Tam, za stolikiem, wygodnie rozsiadł się strażnik Dziuba, żeby zjeść swoje śniadanie: jajka na boczku, dwie wiedeńskie parówki, a na deser kawał sernika z rodzynkami. A do tego wypić dużą szklankę prawdziwej kawy ze śmietanką. Widać było, iż oboje z panią Helenką, aresztancką kucharką, przez cały czas o czymś rozmawiają, niestety do jadalni nic nie docierało – ścianka z luksferów skutecznie tłumiła nawet strzępy rozmowy.
Była już za kwadrans ósma, kiedy otwarły się drzwi w tyle jadalni. Strażnik Dziuba stanął w nich, beknął wesoło, szeroką dłonią otarł usta i powiedział głośno, tak żeby również inni mogli go słyszeć:
– Tak, tak, pani Helenko. Za napad na oficera milicji te dwie nędzne, szmatławe kreatury gnić będą w więzieniu do końca życia! – Po czym zwrócił się do Szwejka: – Wstawaj, ty podstępny krecie, ty obrzydliwy turkuciu wyjadku! Dawaj te twoje paskudne łapy! Zaraz założę ci na nie kajdanki i pójdziesz na przesłuchanie, ty imperialistyczny nikczemniku!
W ciągu siedmiu lat pracy w krakowskiej milicji plutonowy Antoni Dziuba przyswoił sobie mnóstwo niewybrednych, ordynarnych epitetów, którymi – dla dodania sobie odrobiny autorytetu oraz dla podkreślenia osobistej przewagi nad aresztowanymi – agresywnie obrzucał ich wszystkich, chociaż tak naprawdę nikomu, nawet w najmniejszej mierze, nie mógł zaszkodzić. Władza nad zatrzymanymi całkowicie uderzyła mu do głowy.
– Ruszaj się, ty parszywa stonogo! – wrzeszczał na Szwejka, lecz ten nagle zatrzymał się w połowie wąskiego korytarza, odwrócił się w stronę strażnika, zablokował mu przejście i stanowczo, tak by też w całym holu go słyszano, na cały głos wykrzyknął:
– Dość już tego, panie wyplutonowy! Rzygać mi się chce! Proszę się tu zatrzymać!
Zaskoczony ową nieoczekiwaną zmianą sytuacji strażnik Dziuba stanął jak wryty przy metalowej balustradzie aresztanckiego korytarza. Jeszcze nikt nigdy tak go nie potraktował. Na całe to zamieszanie drzwi pobliskich pokojów biurowych zaczęły się otwierać, a na korytarz poczęły nieśmiało wychylać się głowy pracowników administracji milicyjnej komendy. Uskrzydlony owym nieoczekiwanym rozwojem sytuacji Szwejk przybliżył się do metalowej poręczy i kontynuował swój wywód.
– O wszystkich pańskich szykanach zaraz opowiem pańskiemu dowódcy i poproszę, żeby awansował pana na stopień sierżanta oraz żeby pana przeniósł na stanowisko strażnika więziennego. A najlepiej to do więzienia w Wiśniczu! Tam, na przykład, więźniowie doskonale umieją współpracować ze swoimi strażnikami. Przed kilku laty któryś nagle źle się poczuł po śniadaniu i chyba miał gorączkę. Niczego niepodejrzewającego więziennego strażnika poproszono o wypożyczenie do celi termometru, ażeby można było co jakiś czas sprawdzać temperaturę nieszczęsnemu choremu i badać mu puls. Podczas obiadu w stołówce dla więziennego personelu, siedząc przy stole i spożywając kotlety schabowe z kapustą i gotowanymi ziemniakami, znienawidzony przez wszystkich więźniów strażnik Rojek nagle zakrzyknął donośnie „Och!”, po czym posrał się we własne spodnie. W jego kapuście i ziemniakach zanalizowano rtęć! Wypożyczony przez więźniów termometr jakoś przez przypadek się rozbił. Co prawda w celi też znaleziono drobniutkie kuleczki rtęci, ale przedstawcie sobie państwo: nigdy nikomu niczego udowodnić się nie udało!
Szwejk skończył, po czym usiadł na plastykowym krzesełku, ciągle przykuty kajdankami do strażnika Dziuby. Nagle przed oczyma wszystkich zgromadzonych Dziuba powstał i gwałtownie pobladł. Zdążył jeszcze rozpiąć łączące go ze Szwejkowymi przegubami metalowe obrączki, po czym w całym holu dało się słyszeć potężne pierdnięcie, a zaraz po nim jakieś paniczne „Ooaaah!” i biedny strażnik plutonowy porobił do własnego munduru tak paskudnie, iż śmierdzące, rzadkie, zielonkawe łajno wypełniło obszerne nogawki jego milicyjnych spodni, po czym cuchnącymi plamkami poczęło znaczyć szlak wiodący prosto ku aresztanckiej toalecie. Tym razem żadnych kropelek rtęci nie zanalizowano. Później w milicyjnym laboratorium wykazano za to, iż jaja, które przed godziną Antek Dziuba spożył na śniadanie z boczkiem, były przeterminowane o całe sześć tygodni. Rezultaty nie dały zbyt długo na siebie czekać.
Całej tej scenie przyglądało się sporo pracowników krakowskiej komendy. Kto tylko mógł, wychodził na okrągłe balkony wszystkich czterech pięter wewnętrznego holu, żeby móc być naocznym świadkiem owej niecodziennej w takim miejscu sceny. W końcu otwarły się też drzwi aresztanckiej celi numer sześć, znajdującej się na drugim piętrze, nieopodal celi Szwejka, i na balkon wykluli się z niej podporucznik Adam Zawadzki, nieszczęsny bohater nocnej przygody w tramwaju z Krakowa do Nowej Huty, a w jego cieniu magister Janusz Rywacki, którego ów młody milicyjny oficer właśnie w celi przesłuchiwał.
Ażeby zastraszyć Rywackiego, podporucznik Zawadzki, ubrany już w nienagannie odprasowany milicyjny mundur ze wszystkimi dystynkcjami oraz, dla dodania sobie odwagi, z milicyjną pałką w ręce, przyszedł do celi aresztu na ulicę Mogilską już o siódmej rano, w całej tej sytuacji bowiem dostrzegał dla siebie szansę awansu, może nawet od razu na stopień kapitana. Kiedy w nocy dojechał owym nieszczęsnym tramwajem do domu, już nie położył się spać. Usiadł w fotelu i głęboko analizował nocne zdarzenie w tylnym wagonie czwórki. Na drewnianym stoliku swego domowego barku postawił butelkę peweksowskiego johnniego walkera, a im więcej owej whisky wlewał w swoje gardło, tym więcej pewności nabierał, iż nocna prośba Rywackiego o papierosa była wymierzoną w niego imperialistyczną prowokacją.
Rywacki był zaledwie wykonawcą tego zamachu, ale jego prawdziwym inspiratorem musiał być ten Szwejk, przez cały czas podejrzanie milczący w tramwaju. „Przecież on nawet jednego słowa nie wypowiedział, a przyglądał mi się bardzo uważnie przez cały czas. Tak zachowują się tylko prawdziwie profesjonalni i wyrafinowani imperialistyczni prowokatorzy!” – analizował nocną przygodę podporucznik Zawadzki. O poranku do komendy wojewódzkiej jechał już całkowicie przekonany o swojej dziejowej misji w walce z zachodnim imperializmem.
Wszedłszy sam jeden do celi Rywackiego, co było całkowicie niezgodne z przepisami, podporucznik usiadł na krześle i położył pałkę na pustej pryczy.
– Zapaliłbyś sobie? – zapytał.
– Gdybyś poczęstował, to pewnie bym i zapalił – spokojnie odpowiedział kierownik Rywacki.
Podporucznik Zawadzki skoczył ku swej ofierze, zdzielił Rywackiego pałką i złapał go za gardło.
– Jaki ty?! Jaki ty?! Nie umiesz rozpoznać stopni władzy ludowej? – naskakiwał. – Odpowiedz: zapaliłbyś sobie?
– Gdyby pan podporucznik poczęstował, to pewnie bym sobie zapalił – jak najgrzeczniej odpowiedział biedny aresztant.
Przesłuchujący go funkcjonariusz obywatelskiej milicji wyjął z bocznej kieszeni munduru paczkę extra mocnych, sam wziął jednego papierosa, zapalił, a potem poczęstował Rywackiego, po czym nagle, niespodziewanie dał mu całą resztę paczki.
– Masz! Weź sobie to wszystko, bo tutaj dostaniesz tylko trzy papierosy na dzień, a posiedzisz tu sobie, bratku, posiedzisz! Musisz mi jednak wszystko po kolei wyśpiewać: kto cię tu przysłał, kiedy i w jakim celu. K-tto c-ci z-zzzlecił zz-za-atakowo-wwanie officc-cera po-ppolskkiej mmmi-lllii-cji…? – niespodziewanie zaczął czkać i się jąkać podporucznik Zawadzki. Nagle nie wytrzymał, zerwał się z pryczy, przyskoczył do okna i bezskutecznie usiłował je otworzyć. Potem osunął się na podłogę, na którą spadła również jego elegancka milicyjna czapka, i zaczął straszliwie wymiotować. Z jego ust wyrywało się wszystko, co do tej pory zdążyło się nagromadzić w jego wnętrzu przez ostatnie godziny: nocny tramwaj, imperialistyczny atak prowokatora Rywackiego oraz wypity litr imperialistycznej, szkockiej whisky.
– Pp-podaj mmi rr-ręcznik – poprosił magistra Rywackiego. Z braku ręcznika ten podał podporucznikowi zasikane przez wczorajszego aresztanta i jeszcze do końca niewyschłe prześcieradło, które ściągnął z górnej pryczy i zamoczył w zlewie, w zimnej, odświeżającej wodzie. Podając je oficerowi – naturalnie niechcący – całą swą wielką stopą wlazł w jego paradną czapkę i przygniótł ją do zarzyganej podłogi aresztanckiej celi. Ocuciwszy się nieco, podporucznik Zawadzki bezwładnie zwalił się na pustą pryczę w celi Rywackiego, zasnął i doczekał chwili, w której strażnik Dziuba w nieco odmienny, ale równie skuteczny sposób opróżniał zawartość swojego żołądka. W takim stanie, z porzyganymi spodniami munduru i bez milicyjnej czapki, podporucznik Zawadzki wyszedł na balkon i zaprezentował się szpalerom krakowskiej milicyjnej publiczności. W jego cieniu z celi aresztu wysunął się kierownik Rywacki.
Do głównego holu krakowskiej komendy wszedł tymczasem jej komendant, pułkownik Jabłoński, w towarzystwie Lucjana Franczaka, trenera piłkarskiej drużyny krakowskiej Wisły, oraz jakiejś kobiety w eleganckim, skórzanym płaszczyku beżowego koloru. Na ich widok ciekawscy pracownicy pionu administracyjnego natychmiast pochowali się w swoich pokojach i wrócili do pracy. Przy metalowej poręczy balkonu na drugim piętrze pozostali tylko Szwejk, kierownik Rywacki i nieszczęsny, zalatujący własnymi wymiocinami podporucznik Zawadzki. Pułkownik Zbigniew Jabłoński, który nie tylko był komendantem wojewódzkim Milicji Obywatelskiej w Krakowie, ale również prezesem Gwardyjskiego Towarzystwa Sportowego Wisła, razem z towarzyszącą mu parą, skierował się ku windzie, ażeby dojechać na pierwsze piętro do swojego gabinetu. Nagle z aresztanckiego balkonu na drugim piętrze dało się słyszeć przeraźliwe:
– Ciociu! Ciooociu Jooolu! To ja, Janusz, syn twojego brata Czesława! Ciooociu, proszę cię, pooomóż nam! Raaaatuj nas, ciooociu!
Okazało się, iż kobietą w skórzanym, beżowym płaszczu była prokurator Jolanta Kmieć-Rywacka, skarbnik zarządu krakowskiej Wisły, a prywatnie ciotka Janusza Rywackiego. Pułkownik Jabłoński odwrócił się, przyjrzał się owej osobliwej triadzie na górze, po czym zamienił kilka słów z panią prokurator oraz rozkazał strażnikom natychmiast przyprowadzić tych trzech do swojego gabinetu. Podporucznik Zawadzki zdążył jeszcze, po drodze na pierwsze piętro, błyskawicznie wpaść do toalety, żeby przepłukać usta zimną wodą i usunąć resztki wymiocin z nogawek służbowych spodni. Przez ten czas prawie całkowicie wytrzeźwiał.
Z powodu obecności w gabinecie prokurator Kmieć-Rywackiej przemowa komendanta wojewódzkiego była krótka i rzeczowa.
– O co w tym wszystkim chodzi? Czy ktoś z was, do cholery, mógłby mi to wszystko wyjaśnić?
Podporucznik Zawadzki pierwszy wyrwał się z oskarżeniem. Salutując do gołej głowy, zaczął:
– Melduję, obywatelu pułkowniku, że ci dwaj cywile zaatakowali mnie brutalnie, kiedy w nocy wracałem tramwajem do domu z naszego laboratorium przy ulicy Lubicz. Podejrzewam, iż ten nikczemny atak został przez nich z całą premedytacją zaplanowany i nawet mi się wydaje, że ktoś specjalnie ich na mnie nasłał. Właśnie w tym celu chciałem ich obu przesłuchać, a teraz uprzejmie proszę obywatela pułkownika, aby przydzielił mi do tego przesłuchania jeszcze jednego oficera, a tych dwóch przestępców odesłał z powrotem do aresztu!
– No i co wy na to? – zapytał naczelnik Jabłoński, spoglądając na Szwejka, który stał przed nim wyprostowany niczym żołnierz na warcie honorowej, ze wszystkimi przejawami należnego w takiej sytuacji szacunku dla osoby wyższej rangą.
– Panie pułkowniku, tak naprawdę to zaszło wielkie nieporozumienie. Bo myśmy się spotkali z kolegą Januszem Rywackim wczoraj wieczorem na dworcu, razem zjedliśmy kolację i nieco wypiliśmy. Od prawie roku obaj pracujemy w zakładach garbarskich, a dopiero wczoraj, przy tej kolacji, lepiej się ze sobą poznaliśmy. Jechaliśmy do Nowej Huty zupełnie pustym tramwajem, bo ludzie bali się chodzić po nocy z powodu tego zamachu na tego papieża. A kiedy ten pan podporucznik wsiadł do tramwaju, to myśmy w ogóle nie wiedzieli, że to jest jakiś pan podporucznik, bo ani nie ubrał się w mundur, ani też nie przypiął sobie do wiatrówki żadnej odznaki, dzięki której można by było od razu rozpoznać, że ten pan podporucznik to prawdziwy pan podporucznik i że pracuje w naszej komendzie milicji. A kiedy na nierównym torowisku wagon tramwaju zarzucił, to mój kolega stracił równowagę i przeleciał przez pół tego wagonu tak nieszczęśliwie, że akurat trafił w to miejsce, na którym siedział ten pan podporucznik, o którym żaden z nas nie wiedział, że to pan podporucznik. No i ten pan podporucznik spadł z siedzenia na podłogę tramwaju i tak się to nasze nieszczęście, panie pułkowniku, zaczęło. Gdyby w tym tramwaju było więcej ludzi, to na pewno do tego by nie doszło, bo mój kolega straciwszy równowagę z całą pewnością wpadłby na kogoś innego, a nie na tego pana podporucznika, i kogoś innego strąciłby na podłogę. A tak, to teraz siedzimy tutaj jak te dwie opuszczone sieroty i nie wiemy, co z nami będzie. My naprawdę jesteśmy niewinni, panie pułkowniku!
Na te Szwejkowe wywody trener Franczak wybuchnął głośnym, histerycznym śmiechem. Prokurator Kmieć-Rywacka również się śmiała. Rozjaśniło się nawet poważne do tej pory oblicze pułkownika Jabłońskiego, który ni stąd, ni zowąd powiedział:
– Stan papieża jest ciężki, ale on to przeżyje! – I nagle niespodziewanie zapytał: – A w której to garbarni pracujecie? – Dowiedziawszy się zaś, iż obaj pracują w zakładach garbarskich przy ulicy Kobierzyńskiej, przysunął sobie telefon, sięgnął po służbowy notatnik, wykręcił jakiś numer i za chwilę rozmawiał z prezesem garbarni Józefem Koń-Karpińskim.
– Ziutek? Jak się masz? Tu Zbyniek Jabłoński. Ziuteczku, słuchaj, czy u ciebie w zakładzie pracują niejaki Jörgen Szwejk i niejaki Janusz Rywacki? Ten drugi to bratanek naszej Joli… Aha, tak…? Nie widziałeś ich dziś w pracy, powiadasz? No to po obiedzie ich zobaczysz. Na razie zostali zatrzymani i przebywają u mnie, w areszcie… Co? Nie, nie, nic strasznego. Wygląda to na jakieś nieporozumienie… Oczywiście, ale musimy to wszystko sprawdzić… No nie, nie trzeba. A przyjdziesz w sobotę na mecz z Bałtykiem? Popatrz, cholera, w niedzielę w Gdyni wygraliśmy z Arką. Cały stadion wyzywał mnie od najgorszych, od zdrajców. Psiakrew, ja już naprawdę nie wiem, komu mam kibicować: moim Portowcom czy mojej Białej Gwieździe… (Prezes krakowskiej Wisły pochodził z Gdyni) Ależ nie, Ziuteczku! Nie przysyłaj mi tu żadnego auta! Co takiego? Daj spokój, Ziutek! Odeślę ci ich zakratowaną nyską… Nie przejmuj się! W sobotę na Wiśle zjemy tatara i wypijemy pół litra wyborowej… No to cześć, Ziuteczku! Do soboty…! Aha, poczekaj! Pozdrawiają cię Jola i Lucek Franczak. No, cześć, pa!
Pułkownik Jabłoński odłożył słuchawkę, po czym zwrócił się do podporucznika Zawadzkiego.
– Obywatelu podporuczniku, a gdzież to wy macie waszą służbową czapkę? Aha, w celi numer sześć? No, to zaraz wam ją tutaj przyniosą. Milicyjny mundur bez czapki to mundur niekompletny, jak sami doskonale wiecie. A w ogóle to ten wasz uniform ciekawie prezentuje organ ludowej władzy naszej ojczyzny. Pokażcie no się z każdej strony!
Po chwili do gabinetu naczelnika krakowskiej komendy wojewódzkiej przyniesiono na okrągłej, plastykowej pokrywce od kosza na śmieci nieszczęsną czapkę podporucznika Zawadzkiego: brudną, wymiętą i na odległość zalatującą oficerskimi wymiocinami.
Dwom innym podporucznikom, których wezwano do gabinetu naczelnika komendy wojewódzkiej, pułkownik Jabłoński wydał zwięzły rozkaz.
– Tych dwóch obywateli weźmiecie do kancelarii i przesłuchacie. Dopilnujcie, żeby każdy podpisał protokół przesłuchania. Potem założycie im na ręce kajdanki, wsadzicie do uzbrojonej nysy i powieziecie do zakładów garbarskich na ulicę Kobierzyńską 2. Macie wjechać na teren zakładu. Portier już wie, że ma was tam wpuścić. Macie wejść z nimi do gabinetu prezesa Karpińskiego. Jemu przekażecie oba protokóły i, jeśli prezes wam na to pozwoli, ściągniecie im kajdanki. A jeśli nie pozwoli, wówczas przywieziecie ich tu z powrotem. Zrozumiano?
Teraz przyszła kolej, żeby zająć się drżącym ze strachu podporucznikiem Zawadzkim, któremu wszystkiego już się odechciało i było mu wszystko jedno, co zrobi z nim ten pułkownik, naczelnik wojewódzkiej komendy milicji. Niechaj go wyśle jak najdalej od Krakowa, na najbardziej zacofaną, najgłuchszą prowincję, w takie miejsce, gdzie – jak powiadano na Kielecczyźnie, skąd pochodził – psy dupami szczekają. Podporucznik Zawadzki pobladł na twarzy jak dopiero co pobielona wapnem ściana i wpatrywał się w swego najwyższego pryncypała w straszliwym oczekiwaniu jego werdyktu. Pułkownik Jabłoński był już jednak najwyraźniej zmęczony wszystkimi tymi porannymi wydarzeniami we własnej komendzie, a przy tym chciał jak najszybciej wyjść na obiad w towarzystwie prokurator Kmieć-Rywackiej oraz trenera Franczaka, żeby porozmawiać o sobotnim meczu z Bałtykiem Gdynia. Przyglądając się nieprzyjaznym wzrokiem żałosnej postaci swojego podwładnego, powziął decyzję.
– Podporuczniku Zawadzki, posłuchajcie! Dziś mam już tego dość. Napiszę na was raport do komisji dyscyplinarnej. Jeszcze jutro komisja zajmie się waszym przypadkiem. Teraz pojedziecie do domu, a do mnie zgłosicie się w poniedziałek, o ósmej rano. W nienagannym mundurze i w porządnie wyczyszczonej czapce! – dodał, spoglądając z odrazą na opłakane szczątki milicyjnego uniformu, które przed chwilą przyniesiono mu do gabinetu. – Zrozumieliście? No, to w tył zwrot i wynoście się z mojego gabinetu! – rozkazał. Chwilę później siedział już za stołem w restauracji milicyjnego kasyna, zajadając się smacznymi flaczkami, w towarzystwie prokurator Jolanty Kmieć-Rywackiej, prywatnie ciotki kierownika Janusza Rywackiego (co odegrało decydującą rolę w rozwoju porannych wydarzeń w krakowskiej komendzie), oraz trenera Lucjana Franczaka. Obiad zakończyli setką wyborowej, po czym udali się służbową nysą na stadion przy ulicy Reymonta, bo Franczak miał tam popołudniowy trening z piłkarzami.
W czasie kiedy po obiedzie trójka działaczy krakowskiej Wisły wyjeżdżała ową nyską z komendy wojewódzkiej na stadion, nie było tam już innej nysy, tej z zakratowanymi oknami, do której jakiś czas temu wsadzono Szwejka z Rywackim i powieziono do zakładów garbarskich na ulicę Kobierzyńską numer dwa. Tego dnia w portierni garbarni pełnił służbę Henryk Pindelski – oschły, łysy i nieprzystępny mężczyzna o podejrzliwym, przenikliwie paraliżującym spojrzeniu, którego wszyscy pracownicy panicznie się bali.
Przed wojną krakowska garbarnia była prywatną własnością rodziców Henia, ich jedynego dziecka, ich oczka w głowie oraz przyszłego spadkobiercy rodzinnego majątku. Zaraz po wojnie młody Pindelski zamierzał wyjechać na specjalistyczne studia do Bazylei, po których skończeniu, jako wysokiej klasy specjalista sztuk garbarskich, miał przejąć krakowską garbarnię z rąk swojego ojca. Niestety władza ludowa całkowicie pokrzyżowała jego plany: najpierw odmówiono mu paszportu, a jakiś czas później, na mocy dekretu o nacjonalizacji przemysłu z dwudziestego grudnia tysiąc dziewięćset czterdziestego szóstego roku, upaństwowiono rodzinną garbarnię Pindelskich, nie dając im prawa do ubiegania się o odszkodowanie. Pindelskim pozostawiono przynajmniej rodzinny dom w Łagiewnikach.
Dwudziestoletni wówczas Henryk zwariował z tego wszystkiego i trafił do szpitala psychiatrycznego w Kobierzynie, gdzie przebywał aż dziewięć lat. W ciągu tego okresu stan jego zdrowia na tyle się jednak poprawił, iż Henryk opuścił szpital, wrócił do domu i nawet pozwolono mu podjąć pracę, byle nie była ona związana ze zbyt dużą odpowiedzialnością. Natychmiast udał się do zakładów garbarskich i złożył podanie o pracę oraz życiorys, w którym nie ukrył żadnego szczegółu ze swej przeszłości. Kadrowa Lena Lewińska, zarazem wicesekretarka zakładowej organizacji partyjnej w krakowskiej garbarni, przyjęła owe dokumenty, opieczętowała ich kopie dla Pindelskiego, po czym oryginały odesłała do sekretariatu prezesa Koń-Karpińskiego, a ponieważ prezesa nie było tego dnia w Krakowie, poleciła petentowi wrócić nazajutrz. A kiedy ten wyszedł z jej kancelarii, na jego podaniu szybko napisała czerwonym długopisem i podkreśliła: „Oceniam negatywnie”.
Owa szczerość przebijająca z podania i z życiorysu prawie trzydziestoletniego już wówczas Henryka Pindelskiego bardzo się jednak spodobała prezesowi Józefowi Koń-Karpińskiemu. „Ten człowiek zna tu przecież każdy metr kwadratowy. On razem z tą garbarnią wyrósł. Ktoś taki jak on naprawdę może mi się tu bardzo przydać!” – rozmyślał. Zdecydowanym ruchem ręki przekreślił adnotację kierowniczki Lewińskiej i wielkimi literami napisał: „Przyjęty do pracy”. I żeby nie było żadnych wątpliwości, obok dopisał datę: „17 lutego 1955”. A kiedy trzy dni później w jego gabinecie zjawił się wezwany tam Henryk Pindelski, prezes najpierw poprosił go, aby raczył usiąść, a potem przemówił do niego w bardzo przyjacielskim tonie.
– Posłuchaj, Pindelski. Jestem starszy od ciebie o sześć lat i obecnie to ja kieruję tą garbarnią, która dawniej należała do twojego ojca i mogłaby dziś należeć do ciebie. Niestety czasy się zmieniły. Ale nie o tym będę mówił, Pindelski. Przykro mi z powodu tego, co cię spotkało. Przyjmuję cię na stanowisko portiera i zarazem głównego strażnika zakładów garbarskich. Pilnuj całej tej garbarni, Heniu, jak własnej. Miej oczy szeroko otwarte, a przy wyjściu z zakładu kontroluj wszystkich bez wyjątku, nawet kierowników wydziałów. Sprawdzaj towar w każdym samochodzie wjeżdżającym na teren zakładu i w każdym, który wyjeżdża na zewnątrz. O wszystkim, co ci się nie spodoba, masz meldować bezpośrednio mnie. Przez pierwszy miesiąc masz dokładnie poznać cały zakład: każdą halę, każdy magazyn i wszystkie biura, nawet biura obu moich zastępców. Ja jestem tutaj jedynym twoim przełożonym. Żeby nikt ci nie utrudniał pracy, moja sekretarka wyda ci teraz podpisane przeze mnie upoważnienie, które otworzy ci wszystkie drzwi w całej twojej garbarni. Do dzieła, Pindelski!
Bardzo mało jest ludzi na świecie, którzy tak mogą zaczynać swą pracę. W krótkim okresie portier Pindelski stał się najbardziej zaufanym pracownikiem prezesa Koń-Karpińskiego. Doszło w końcu do tego, że rozmawiając w obecności innych pracowników, odpowiednio tytułowali się wzajemnie, natomiast w rozmowach prywatnych mówili sobie per ty.
W swym życiu prywatnym Henryk Pindelski był bardzo nieufnym człowiekiem. Nigdy się nie ożenił, z nikim nie utrzymywał kontaktów towarzyskich i stronił od całego świata. Po śmierci rodziców, najpierw matki, a trzy lata później ojca, stał się jeszcze większym odludkiem. Miewał manie prześladowcze i ciągle bał się, że ktoś go śledzi. Kiedy pozostał sam, bez rodziców ani nikogo bliskiego, nad ogrodzeniem wokół swej posesji zlecił zamontować drut kolczasty. Do własnego domu zaczął wchodzić przez taras na pierwszym piętrze po drabinie, którą za każdym razem wciągał za sobą, ażeby w nocy nikt nie mógł dostać się do środka. Nazajutrz zaś, opuszczając dom, powtarzał podobną procedurę, tyle że w odwrotnej kolejności.
Niezwykle ciekawie obchodził swe czterdzieste urodziny pierwszego maja w tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym szóstym roku: owinięty amerykańską flagą jechał na przedwojennym rowerze swojego ojca po ulicy Zakopiańskiej, śpiewając na cały głos: „Oto dziś dzień krwi i chwały!”. Dojechał tak do placu Matecznego, gdzie w końcu zatrzymała go milicja, ale nic nie można było mu zrobić, miał bowiem zaświadczenia o chorobie psychicznej. Następnego dnia o tym zdarzeniu ukazała się prasowa notatka w „Echu Krakowa”.
Oprócz wszystkich wspomnianych już zalet portier Pindelski miał jeszcze jedną: brakowało mu większej części żołądka. Wycięto mu ją z powodu choroby wrzodowej, jaką przebył jeszcze w kobierzyńskim szpitalu psychiatrycznym. A przy tym dostawał niekiedy ostrych napadów agresji, którą wyładowywał na kimkolwiek, kto w danej chwili wchodził mu w drogę. Codziennie popijał piołunówkę, którą sam sobie sporządzał, dla celów leczniczych – jak siebie usprawiedliwiał.
Właśnie w takim najodpowiedniejszym dla Pindelskiego momencie do bramy zakładów garbarskich przy ulicy Kobierzyńskiej podjechała milicyjna nyska z zakratowanymi bocznymi oknami. Portier Pindelski wyszedł gościom na spotkanie. Z furgonetki wyskoczył zawsze pewny siebie podporucznik Cupiał i bez zbędnych ceregieli stanowczym tonem rozkazał:
– Otwieraj pan zaraz tę bramę! Wieziemy tu dwóch waszych przestępców i mamy rozkaz przekazać ich na terenie zakładu prezesowi Karpińskiemu. No co się tak gapisz, ty niezdaro?! Pośpiesz się! Otwieraj tę zasraną bramę!
Portier najwyraźniej miał zamiar odpowiedzieć, że niestety trzeba będzie poczekać na prezesa, bo ten wyjechał w pilnej sprawie do zakładu usługowego na pobliską ulicę Pstrowskiego, ale nie zdążył. Zza kierownicy nysy wysiadł drugi z konwojujących Szwejka i Rywackiego milicjant, podporucznik Drozd, z siedzenia furgonetki wziął milicyjną pałkę i napierając własnym ciałem na portiera Pindelskiego, syknął:
– Otwórzże wreszcie tę bramę, ty szczurze wymokły! Ile razy mamy ci to powtarzać? Gdzie jest ten twój prezes? Jak długo jeszcze mamy tu na niego czekać?
Obaj podporucznicy byli coraz bardziej natarczywi i coraz bardziej przypierali biednego Pindelskiego do ściany jego portierni. Można to było nawet zrozumieć: wraz z uciekającym czasem coraz bardziej oddalał się od nich obiad w milicyjnym kasynie przy Mogilskiej.
W portierze Pindelskim nagle wszystko się zagotowało. Jeszcze nikt nigdy nie nazwał go niezdarą ani wymokłym szczurem. Swą niepozorną, lecz krzepką postacią portier garbarni zdołał zablokować atak podporucznika Drozda.
– Jaka niezdara, jaki szczur wymokły? Chybaśmy się w dzieciństwie na jednym gównie razem nie ślizgali, panie podporuczniku! – krzyknął portier.
Drozd odskoczył od Pindelskiego i z dystansu, nie panując nad własnymi emocjami, chciał zdzielić go pałką przez grzbiet, ale portier zdążył uskoczyć w bok i nagle zaczął przeraźliwie, pełnym paniki głosem wrzeszczeć.
– Ratunku! Ratujcie mnie, pomóżcie! Milicja mnie bije! Chcą siłą wejść do gabinetu prezesa! Ratujcie naszą garbarnię! – darł się na cały Ludwinów.
Na owe krzyki swojego portiera natychmiast zbiegła się przed bramę zakładu trzydziestka robotników garbarni, którzy dopiero co ukończyli pracę i byli gotowi udać się do swych domów. W obliczu owej niespodziewanej sytuacji garbarze szczelnie otoczyli milicyjną nyskę, w której siedzieli ciągle jeszcze skuci kajdankami Szwejk i kierownik Janusz Rywacki. Ktoś otworzył boczne drzwi furgonetki i wypuścił obu na zewnątrz, ktoś inny głośno zażądał, żeby im rozpiąć kajdanki. Na to jednak Szwejk się nie zgodził.
– Nie róbcie takiego wielkiego głupstwa, koledzy! Ci panowie podporucznicy dostali wyraźny rozkaz, iż z kajdanek mogą nas uwolnić tylko w obecności prezesa Karpińskiego oraz że tylko jemu mają przekazać wszystkie nasze dokumenty. Lepiej poczekajmy do przyjazdu prezesa. A może by tak ktoś podał kierownikowi Rywackiemu zapalonego papierosa? – zapytał.
Ktoś z tłumu natychmiast zadośćuczynił Szwejkowej prośbie, rozładowując owym gestem napięcie.
Na szczęście na całe to zamieszanie nadjechał swoją škodą octavią prezes Koń-Karpiński. Wypytawszy się o przyczynę niepokojów na placu przed bramą garbarni, najpierw zarządził, aby kierowca Łuczak wyjechał swoim żukiem przed bramę, żeby pracownicy z Zembrzyc mogli nim odjechać do swojej miejscowości. Potem rozesłał do domów wszystkich krakowian i na koniec poprosił do swego gabinetu obu podporuczników, magistra Rywackiego oraz Szwejka. Portierowi Pindelskiemu przykazał, żeby na razie poczekał w swojej portierni.
– Oto dokumenty obu obywateli. Mają być dołączone do akt pracowniczych – zdołał wyjąkać podporucznik Cupiał.
– Wiem. Proszę natychmiast zdjąć moim niewinnym pracownikom te przeklęte kajdanki! – stanowczo zażądał prezes spółki garbarskiej. Dokonawszy tego, obaj funkcjonariusze zamierzali niezwłocznie opuścić gabinet prezesa, lecz ten im na to nie zezwolił.
– Proszę tu jeszcze chwilę pozostać – zażądał, po czym sięgnął po słuchawkę telefonu wewnętrznego, wykręcił numer portierni, nakazał portierowi Pindelskiemu zamknąć bramę i wezwał go na górę, do swego gabinetu.
– Heniu, co tu się dzisiaj działo? Opowiedz mi wszystko po kolei. Niczego nie ukrywaj!
I portier Pindelski zrelacjonował całą historię z najdrobniejszymi szczegółami, zaś kierownik Rywacki i Szwejk rzetelnie wszystko potwierdzili. Świadków owej awantury było zresztą znacznie więcej, owo zajście bowiem rozgrywało się na oczach całej załogi krakowskiej garbarni. W takiej sytuacji prezes Koń-Karpiński, niczym w biblijnych czasach mądry król i sędzia Salomon, zawyrokował bez prawa apelacji.
– Nie ja będę osądzał ten incydent. Tu trzeba zrobić tak: moi pracownicy sporządzą z tego zdarzenia pisemne sprawozdanie i zostawią je u mnie, wy zaś, obywatele – zwrócił się do obu podporuczników – napiszecie swój raport i oddacie go pułkownikowi Jabłońskiemu. Niech to wszystko rozsądzi niezależna komisja. Skończyłem!
I wszyscy, prezes Koń-Karpiński również, rozjechali się do swoich domów. Na straży pozostał tylko portier Pindelski, niezmiernie dumny z tego, iż własną piersią zdołał obronić swoją garbarnię. Teraz czekała go jeszcze cała noc służby.
Było dopiero wpół do szóstej i wiosenne słońce mocno jeszcze przygrzewało. Dla uniknięcia korków na zatłoczonych o tej porze Alejach Trzech Wieszczów prezes Koń-Karpiński wybrał dla dojazdu do Krowodrzy, gdzie mieszkał, wariant bardziej spokojny: przez ulicę Królowej Jadwigi, a dalej przez Piastowską. A kiedy dojeżdżał już ulicą Piastowską do Reymonta, pomyślał, że być może warto wpaść na chwilę na stadion Wisły. A nuż spotka tam jeszcze kogoś z przyjaciół? Nie pomylił się. W kawiarni obok hali sportowej popijali herbatkę trener piłkarzy Lucjan Franczak, pułkownik Jabłoński oraz Ludwik Miętta, trener żeńskiej drużyny koszykówki krakowskiej Wisły i autor jej sukcesów na arenie krajowej oraz międzynarodowej.
– Ziuteczku, buźka! – przywitał Koń-Karpińskiego komendant wojewódzki. – Napijesz się z nami herbatki?
– Z czeskim rumem, Ziutek! – od razu dodał trener Miętta. – W ubiegłym tygodniu byłem z dziewczynami w Ostrawie, na sparingu z Banikiem, i tamtejsi podarowali mi cały karton rumu! Wyobraź sobie: dwanaście butelek tuzemskiego rumu! W jednolitrowych butelkach, Ziuteczku! – podniecał się trener koszykarek.
– Przecież tam u nich nie ma żadnych kartek. Możesz kupić, ile chcesz. Nie to, co u nas – zauważył prezes Koń-Karpiński.
– Panowie, tak dobrze zapowiadającego się wieczoru nie wolno nam stracić! Pojedźmy gdzieś razem na dobrą kolację. Ja zapraszam! – zaproponował trener Franczak, na co wszyscy zgodnie przystali.
Mocno zakrapiana kolacja w restauracji hotelu Orbis „Cracovia” skończyła się około pierwszej w nocy. Zadowoleni przyjaciele rozjeżdżali się do swych domów taksówkami. Pierwsi odjechali obaj trenerzy, zaś prezes Koń-Karpiński wraz z naczelnikiem wojewódzkiej komendy milicji pozostali jeszcze jakiś czas, oczekując na taksówkę, która dowiozłaby ich razem do Krowodrzy, gdzie obaj mieszkali, i każdego pozostawiła przy odpowiednim bloku.
– Jak tam twoje dwa sokoły? – zapytał pułkownik Jabłoński.
– Nie martw się o nich. To porządni ludzie i bardzo dobrzy pracownicy. To, co wczoraj im się przydarzyło, było czystym przypadkiem. Za to przyjrzałbym się bliżej tym twoim dwom podporucznikom. To małpy pierwszej klasy. Z powodu nadużywania swoich przywilejów obaj mogą mieć wkrótce poważne kłopoty. Po przyjacielsku radzę ci nieco ich przyhamować, Zbyńku, żebyś kiedyś ty nie miał z ich powodu poważniejszych problemów!
Polecili taksówkarzowi wysadzić się przy Akademii Górniczo-Hutniczej. Postanowili dalej razem się przespacerować – wszak mieszkali niemal w sąsiednich blokach. Po drodze dużo rozmawiali. Prezes Koń-Karpiński bez skrupułów i ze szczegółami opowiedział pułkownikowi o karygodnym zachowaniu jego orłów przed bramą zakładów garbarskich, na co pułkownik zwierzył się szczerze ze swoich kłopotów.
– Wiesz co, Ziuteczku, to nie jest ich pierwszy taki wyskok. Ale za to dzisiejsze ich zachowanie ja ich natychmiast postawię przed komisją dyscyplinarną! – Na koniec, nieco rozżalony, dodał: – Nastały ciekawe czasy, Ziutek. Wyobraź sobie, że ostatnio zażądano ode mnie zgody na zarejestrowanie w komendzie wojewódzkiej związku Solidarność! Ja już naprawdę nie wiem, co mam począć. Dobranoc, Ziuteczku. Jutro do ciebie zadzwonię – zakończył.
– Trzymaj się, Zbyniu! – przeciągał rozmowę prezes Koń-Karpiński. – Do mojego gniazda też się zlatują wredne sępy, żeby mi wydziobać moją przepitą wątrobę. Jutro, przepraszam, to już dziś – spojrzał na zegarek – nie dzwoń do mnie, bo cały dzień będę w oddziale w Myślenicach. Zobaczymy się pojutrze, na meczu. Pamiętasz, jestem ci winien tatara i pół litra wyborowej. No, to cześć!
I serdecznie uściskali się na pożegnanie.
Zaraz z rana w piątek prezes Koń-Karpiński wezwał do swojego gabinetu Szwejka, kierownika Rywackiego oraz wiceprezesa Adama Walkowskiego.
– Tych dwóch zabieram dziś ze sobą do Myślenic. Niech nam nikt nie przeszkadza, niech do nas nikt nie telefonuje, bo musimy tam przeprowadzić dokładną inwentaryzację wszystkich skór owczych i najlepsze z nich wybrać na kożuszki dla Pewexu – powiedział swemu zastępcy. A chwilę później, wysadzając obu ze swojej škody na pętli tramwajowej w Łagiewnikach, tak do nich przemawiał: – Macie natychmiast pojechać do swoich domów i przez cały dzień z nich nie wychodzić, żeby was czasami ktoś nie zobaczył spacerujących po Krakowie! W poniedziałek o ósmej rano chcę was obu widzieć w moim gabinecie! Do tego czasu zastanowię się, co z wami zrobić!
Mniej więcej godzinę później prezes zaparkował swoją škodę w cieniu rozłożystych akacji na tyłach Biblioteki Jagiellońskiej, a sam, spacerkiem, udał się do domu, ażeby solidnie wypocząć po przeżyciach wczorajszego dnia oraz minionej, wyjątkowo krótkiej nocy. Inwentaryzację skór owczych przeznaczonych na kożuszki dla Pewexu przez cały piątek oraz sobotę przeprowadzał Władysław Kudas, zacny kierownik oddziału w Myślenicach, wraz z dwiema magazynierkami tamtejszej garbarni. Doskonale poradzili sobie bez obcych.
Tego samego dnia w komendzie wojewódzkiej udało się zebrać komisję dyscyplinarną, jeszcze na godzinę czternastą trzydzieści. Składali przed nią zeznania trzej podporucznicy: Cupiał, Drozd i Zawadzki – ostatni w już czystej, ale jeszcze na wpół mokrej milicyjnej czapce. Przesłuchanie wszystkich trzech, każdego z osobna, trwało niemal dwie godziny. Komisja skompletowała wszystkie ich zeznania, po czym pozostała w kancelarii sama, na zamkniętej naradzie. Pół godziny później przekazano trzem młodym orłom, iż mają się zgłosić w gabinecie naczelnika komendy wojewódzkiej w najbliższy poniedziałek o godzinie ósmej.
W sobotnie popołudnie prezes Koń-Karpiński i pułkownik Jabłoński spotkali się w loży honorowej wiślackiego stadionu na meczu z gdyńskim Bałtykiem. Żadnej z drużyn nie udało się wygrać. Był remis 1:1. Taki wynik wprawił kibiców Wisły w podły nastrój i soczyste przekleństwa krążyły nad krakowskim stadionem niczym skowronki. Rezultat nie satysfakcjonował sympatyków Białej Gwiazdy, sytuował bowiem ich ukochaną drużynę o dwa punkty poniżej łódzkiego Widzewa i bardziej oddalał ich od mistrzostwa Polski. Za to zakrapiany wyborową befsztyk tatarski był wyśmienity, tak więc obaj towarzysze zakończyli sobotnie spotkanie na stadionie w doskonałym nastroju.
*
Ogromne tłumy wiernych, zebrane w niedzielne przedpołudnie na placu Świętego Piotra w Watykanie, usłyszały oficjalny komunikat o stanie zdrowia papieża. Jan Paweł II jeszcze długo pozostanie w rzymskiej klinice Agostino Gemelli, ale z zamachu na swoje życie wyjdzie obronną ręką. Mehmet Ali Ağca, z którego browninga cztery kule dosięgły papieża, pozostawał w rękach włoskiej policji, która mając w więzieniu autora zamachu, rozpoczęła poszukiwania jego mocodawców. Teraz skupiła swą uwagę na służbach specjalnych Bułgarii oraz Związku Radzieckiego.
PRZESŁAWNA SZWEJKOWA PODRÓŻ Z NIESPODZIANKAMI – Z KRAKOWA DO KIELC PRZEZ RADOM
Dalsza część dostępna w wersji pełnej
Przygody dawnego wojaka Szwejka po wojnach światowych. Tom I – Obyś żył w ciekawych czasach
ISBN: 978-83-8313-316-4
© Jerzy Rzepka-Leszczyński i Wydawnictwo Novae Res 2022
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt
jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu
wymaga pisemnej zgody wydawnictwa Novae Res.
Redakcja: Jędrzej Szulga
Korekta: : Paulina Górska
Okładka: Paulina Radomska-Skierkowska
Skład: Michał Kacprowicz
Wydawnictwo Novae Res należy do grupy wydawniczej Zaczytani.
Zaczytani sp. z o.o. sp. k.
ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia
tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]
http://wydawnictwo-amare.pl
Publikacja dostępna jest w księgarni internetowej zaczytani.pl.
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Katarzyna Rek