53,99 zł
Przygody Szwejka na tle polskiej codzienności w dobie stanu wojennego
Dobry wojak Szwejk tym razem musi zmierzyć się z szarą rzeczywistością stanu wojennego. Grudzień 1981 roku zastaje go w Krakowie, gdzie po odejściu z garbarni próbuje zorganizować sobie czas na nowo. Mimo że na ulicach roi się od zomowców, a wyjazdy zagraniczne zostają wstrzymane do odwołania, to Szwejk ma swoje sposoby, by uczynić życie bardziej znośnym. Jako krakowski przewodnik poznaje fascynujący świat kolei państwowych i zwiedza niedostępne zakamarki kraju nad Wisłą. A niespodziewany awans zawodowy sprawia, że będzie miał szansę poznać najważniejsze osobistości rodzimej turystyki, polityki i kultury. Po raz kolejny Szwejk z wrodzonym sprytem i wdziękiem korzysta zarówno z dobrodziejstw, jak i z braków socjalistycznej rzeczywistości. Bo jak kto, ale on doskonale wie, że niezależnie od czasów najlepiej mają ci, którzy potrafią się śmiać – z siebie i z innych.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 1146
Rok wydania: 2024
Ewa Daroszewska
Przygody dawnego Wojaka Szwejka po wojnach światowych
Tom IIUKOCHANY KRAJ, UMIŁOWANY KRAJ
PO NOCY PRZYCHODZI DZIEŃ, A PO BURZY SPOKÓJ
Stanem wyjątkowym nazywa się nadzwyczajnie poważną sytuację panującą w całym kraju albo na części jego obszaru. Wprowadzenie tego stanu władze państwowe zazwyczaj tłumaczą zagrożeniem bezpieczeństwa państwa lub jego obywateli, a niekiedy koniecznością zachowania porządku publicznego. Bardzo często też w swoich nadętych powagą i strachem przemówieniach wycierają sobie usta słowem „ojczyzna”. Tak naprawdę zawsze chodzi im jednak o ochronę własnych pozycji i interesów partii panującej, jakkolwiek by się ona nie zwała i jakimikolwiek sloganami demokracji by nie szermowała.
W czasie obowiązywania stanu wyjątkowego zawsze ogranicza się prawa zwykłych obywateli, nigdy zaś tych, którzy dzierżą władzę. W całej historii nie znam ani jednego wypadku, ażeby wprowadzeniem stanu wyjątkowego starano się ograniczyć i przyhamować arogancję, despotyzm, nepotyzm oraz korupcję rządzących monarchów lub polityków. Jeżeli kiedyś gdzieś ktoś zamachnął się, by ograniczyć pyszałkowatość takich panujących, zawsze nazywano to zamachem stanu, a winnego, jeśli udało się go pojmać, co najczęściej miało miejsce, sądzono z całą surowością i jeszcze do niedawna skazywano na śmierć, ostatnimi zaś czasy na kary wieloletniego, częstokroć dożywotniego, więzienia. Należy to uznać za największy postęp w rozwoju demokracji ludzkości.
Już bardzo dawno temu mądry król Salomon, żyjący prawie millenium przed Chrystusem, napisał, iż „odkąd człowiek panuje nad człowiekiem, to zawsze ku jego szkodzie”! Bez komentarza. Kiedy dla ochrony klasy panującej kontrolę nad administracją przejmuje armia, sytuację taką określa się mianem stanu wojennego.
*
Szwejk przyrządził sobie skromny obiad: usmażył na resztkach słonecznikowego oleju mięso z połówki bladego kurczaka, zaprawił rozpuszczoną w wodzie kostką przyprawy do zup i do tego ugotował dwa ziemniaki. Posiliwszy się nieco, wyszedł z domu, żeby trochę pospacerować i pooddychać mglistym zimowym powietrzem. Po ulicach przemykali pojedynczy przechodnie. Wszystkie kioski oraz jedyny sklep spożywczy przy płaszowskim dworcu były zamknięte.
Przed dworcem stały trzy milicyjne nyski z zakratowanymi oknami. Szwejk podszedł bliżej ku wejściu. Trzech zomowców w czarnych mundurach natychmiast skierowało się w jego kierunku. Jeden z nich dobył gumowej pałki.
– Dowód osobisty, obywatelu! – rozkazał najwyższy z trójki milicjantów.
Szwejk posłusznie wydostał dokument z bocznej kieszeni kurtki i podał uzbrojonemu funkcjonariuszowi.
– Gdzie to sie wybieracie? – kontynuował przedstawiciel władzy z wyraźnie wschodnim akcentem.
– Ja chcę dojechać do Bieżanowa. Umówiłem się tam z moimi przyjaciółmi na podwieczorek. A inni, o których pan raczył zapytać, nie wiem, dokąd się wybierają, panie oficerze. Wszak raczył pan zapytać, dokąd się wybieramy, więc pewnie oprócz mnie jest jeszcze tutaj ktoś więcej, na kogo panowie milicjantowie czekają. Nie wiem, jak mam szanownego pana tytułować, ponieważ nie widzę na pańskim ramieniu naszywki z dystynkcjami, ale mam nadzieję, iż jest pan co najmniej porucznikiem!
Na taką zuchwałą, aczkolwiek uprzejmą odpowiedź Szwejka, ilustrowaną jego szczerym uśmiechem, zomowiec zazgrzytał zębami, zakrztusił się i zesmarkał naraz. Wytarłszy nos rękawem i wciąż trzymając w ręce Szwejkowy dowód osobisty, odparował po swojemu, jakby był w Biłgoraju albo przynajmniej w Lubaczowie.
– Niech no nie bendzie taki mondry! – wykrztusił. – Niech bierze ten dowód i niech stond uchodzi! – zakończył, po czym oddał Szwejkowi dowód osobisty, a zwracając się do dwóch towarzyszących mu młokosów, dodał: – Widzitie, jaki to krakowski sukinsyn?! U nas w Biłgoraju za takom odpowiedź toby paszoł na dwa tygodnie siedzieć do aresztu! Ale teraz to my ich nauczymy despektu! – Po czym zamknął się w swojej nysce.
Szwejka bez dalszych problemów przepuszczono do dworca. Była już druga po południu. Tego dnia pociągi jeździły bardzo rzadko. Dowiedziawszy się, iż najbliższy pociąg do Tarnowa przez Bieżanów odjedzie nie wcześniej niż za dwie godziny, Szwejk postanowił przejść przez kładkę nad torami na drugą stronę dworca i stamtąd pójść dalej w stronę Prokocimia.
Dotarł do Bagrów i skierował się wzdłuż brzegu jeziora. Kiedy po kilkunastu minutach już-już dochodził do końca zalewu, nagle za krzaczastymi zaroślami zobaczył spokojnie się snujący, siwawy dymek i usłyszał gwar kilku męskich głosów. Chciał się wycofać, ale było już za późno, spłoszone bowiem wróble, ulatując szumnie, zwróciły nań uwagę czterech ubranych w ciepłe fufajki mężczyzn siedzących sobie przy ognisku i opiekających nad nim dwie sporej wielkości troci, zawieszone na prowizorycznym ruszcie. Obok stały cztery butelki wódki Stołowej – dwie puste, ale dwie jeszcze pełne. Na rozłożonej gazecie leżały połamany domowy chleb i słonina.
– Uprzejme dzień dobry szanownym panom, wszystkim razem! – zawołał Szwejk.
– A cóż cię tu, psiakrew, przywiodło? Jaka cholera cię tu przyprowadziła o tej porze? – odezwał się jeden z fufajkowych. Nagle zasadniczo zmienił ton, zerwał się ze swego miejsca, podbiegł do Szwejka i zaczął go serdecznie obejmować. – Patrzajcie, koledzy, toż to sam Szwejk, mój daleki krewny i sąsiad! Siadajże, Szwejku! – Felek Żabojad nie posiadał się z radości.
Takim ludziom jak Felek Budzyn żaden kataklizm nie mógłby wyrządzić nawet najmniejszej szkody. Osoby jego pokroju oraz typu trzech jego współtowarzyszy od ogniska potrafiłyby przeżyć trzęsienie ziemi o magnitudzie nawet czterdziestu czterech stopni w skali Richtera i z epicentrum pod ich własnymi tyłkami, byle tylko mieli obok siebie butelkę pełną gorzałki i do niej choćby najtańszą zagrychę. Tym przypominali sławnego Louisa Cyparisa z Martyniki.
– Panowie, mamy poważny problem – zaczął Szwejk. – Kiedy przechodziłem obok nastawni, dopadli mnie dwaj sokiści i odebrali mi flaszkę wyborowej. Nie znacie gdzieś tutaj w pobliżu jakiejś meliny? – zagaił. – Ja stawiam – dodał od razu, żeby żaden nie miał wątpliwości.
– Feluś, to wy tu posiedźcie, a pan mi da pieniądze i ja skoczę na Kozią do Jagi. Za kwadrans będę z powrotem – zdecydował się nagle jeden z towarzyszy Żabojada, po czym, nie czekając na odpowiedź, z wyciągniętą ręką podszedł do Szwejka. Ten zaraz dał mu na dwie butelki.
Kiedy po dwudziestu minutach posłaniec powrócił z dwiema pełnymi flaszeczkami, na rożnie opiekał się już kolejny półmetrowy łosoś, w Polsce popularnie zwany trocią jeziorową. Na wędkę Felka Żabojada złowił go sam Szwejk. Oprócz dwóch butelek wódki Obrzydły, sąsiad i pracownik Żabojada, przyniósł jeszcze dwa bochenki świeżego, z daleka pachnącego chleba i cztery pomidory, które fufajkowi biesiadnicy podzielili między siebie.
– Kiedy tak na was patrzyłem z oddali – zaczął swój nowy wywód Szwejk – to przypomnieliście mi pewną anegdotę, którą zasłyszałem podczas ostatniej wycieczki do Czechosłowacji. Otóż, kiedy doszło do wojny nuklearnej, Rosjanie zaatakowali Stany Zjednoczone i zrzucili kilka bomb atomowych na Nowy Jork i na Waszyngton, oczywiście również na Biały Dom. Po kilku dniach amerykański prezydent wyszedł ze swojego schronu, ażeby rozejrzeć się wokół i ocenić sytuację. Bomby wszystko zrównały z ziemią! Nikt nie ostał się żywy. Nagle polityk dostrzegł na horyzoncie swobodnie unoszący się dymek. Natychmiast pobiegł w tamtym kierunku. Czterej Indianie Dakoci spokojnie siedzieli tam przy ruszcie, na którym piekli mięso. Głodny prezydent poprosił, by go poczęstowali choćby jednym kąskiem, na co, oczywiście, wszyscy chętnie się zgodzili. Po chwili, kiedy już się najedli, przywódca USA szczerze zwierzył się Indianom: „Wiecie, sirs, jak ja nie znoszę tego cholernego Breżniewa! Ja go po prostu nie trawię!”. Na to wódz plemienia miał się odezwać: „Skoro tak, to niechajże go pan natychmiast wyrzyga, mister president!”. Kiedy tak na was z daleka patrzyłem, to przypominaliście mi tych Indian Dakotów. Brakowało wam tylko, panowie, prezydenta Reagana i Leonida Breżniewa!
Wszyscy czterej doskonale pojęli sens anegdoty, a odgłos ich śmiechu niósł się przez całe Bagry, aż do Bieżanowa.
Zza zarośli wyskoczył nagle wielki, czarny doberman i zaczął radośnie szczekać oraz obskakiwać biesiadujących przy ognisku mężczyzn. Chwilę później w ślad za psem ukazał się jego właściciel, inżynier Michał Mielnik, zawiadowca stacji w Bieżanowie, dalszy sąsiad Felka Żabojada. Obaj mieszkali na starym osiedlu przy ulicy Półłanki.
Zbudowane jeszcze przed drugą wojną światową osiedle składało się z kilkudziesięciu drewnianych, dwurodzinnych domków – skromnych, jednakowoż schludnych. Każda połowa domku miała w środku duży salon z wnęką kuchenną, dwa większe albo trzy mniejsze pokoje sypialne oraz niewielki przedpokoik. Druga połowa wyglądała tak samo, z tym że mieszkała w niej już inna rodzina. Przed każdym domkiem, na całej jego długości, był ogródek, również podzielony między dwie rodziny. Obie części przedzielał wysoki na dwa i pół metra drewniany płot z gęstym, wijącym się wokół palików, wielkolistnym bluszczem, ażeby rodziny nawzajem się nie oglądały ani nie podglądały.
Felek Żabojad oraz Wacek, jego współwoźnica, mieszkali właśnie w takim domku, chociaż prawdziwymi najemcami byli ich rodzice, aktualnie emerytowani pracownicy kolejowi. Na całym osiedlu tylko bieżanowski zawiadowca Mielnik otrzymał przydział na cały domek – w jednej połowie mieszkał wraz z żoną oraz trójką dzieci, zaś w drugiej urządził sobie biuro oraz dwa pokoje gościnne dla czasowo delegowanych do Bieżanowa kierowników budowy nowych torów kolejowych albo dla toromistrzów. Za tę usługę, oczywiście, musieli mu płacić, co stanowiło dla niego dodatkowe źródło dochodu.
Zawiadowca Mielnik miał czarnego dobermana, dwa bure, zwłaszcza w nocy, agresywne kocury oraz siedemnaście gołębników.
– No, to mamy fundatora nowej flaszki, panowie! – zawołał Felek na widok sąsiada zawiadowcy. – Siadaj pan przy nas, panie sąsiedzie! Ryb starczy dla wszystkich, trzeba tylko skoczyć na melinę po flaszkę. Pan zawiadowca płaci, Wacek skacze do Jagi na Kozią!
Po kwadransie przy ognisku stanęły kolejne dwie butelki Żytniej. Tymczasem Felkowi udało się złowić na wędkę jeszcze jednego łososia. Bagrowa uczta potrwała przeto prawie do zmierzchu. Ani jeden zomowski patrol nie przeszkodził biesiadnikom dokończyć wyżerkę nad jeziorkiem. Do takiego miejsca milicja nie zaglądała.
Do domu w Płaszowie Szwejk wracał drogą dalece okrężną, przez Bieżanów, w towarzystwie Żabojada i zawiadowcy Mielnika. Wacek Obrzydły i dwóch pozostałych kompanów od wędki i szklanki postanowili pozostać na noc u Jagi na ulicy Koziej. Mieli ochotę jeszcze nieco wypić i zabawić się do rana. Na takich imprezach Jaga również nieco sobie dorabiała do skromnej renty inwalidzkiej – podobno brakowało jej pół płuca, ale przecież nie tego organu szukali u niej odwiedzający ją po nocach niedomyci mężczyźni.
Bywało też niekiedy, iż na kilka godzin zatrzymywali się u Jagi patrolujący ten teren milicjanci, dzięki czemu sprytna kobieta przez wiele lat mogła bezkarnie prowadzić swój proceder. Dzisiaj znowu, na szczęście i ku wielkiej jej radości, czekała ją nieprzespana noc.
Zawiadowca Mielnik, Szwejk i Felek Żabojad jeszcze przed piątą po południu dotarli do osiedla Półłanki. Tam Felek został w swoim półdomku i poszedł nakarmić konie.
– Teraz nie wiem, jak ja dojadę przed siódmą do Płaszowa. Przecież ci idioci wprowadzili tę cholerną godzinę milicyjną. Już jest prawie wpół do siódmej, a pociągi ani autobusy dzisiaj nie jeżdżą. Mam nadzieję, że nie będę wracał w ciemnicy przez Bagry! – zaczął użalać się Szwejk.
– Nic się nie martw, przyjacielu! – uspokoił go zawiadowca Mielnik. – Za pół godziny będziesz na dworcu w Płaszowie. Dojedziesz tam pociągiem pośpiesznym wcześniej, niż się tego spodziewasz. Teraz chodź za mną, ale o nic nie pytaj – nakazał zdezorientowanemu Szwejkowi.
Po kilku minutach obaj doszli do wąskiego tuneliku na końcu ulicy Półłanki, pod torami przed wjazdem od strony wschodniej do stacji Kraków Bieżanów. Obaj weszli na torowisko – najpierw zawiadowca Mielnik, a za nim Szwejk, w napięciu wyczekujący kolejnych wydarzeń.
– Za dziesięć minut pojedzie tędy pociąg pośpieszny z Przemyśla do Świnoujścia – zakomunikował zawiadowca. – Pośpiesznych na razie nie odwołali. Przecież ludzie muszą jakoś wrócić do domów, nieprawdaż? Nasze kolejowe krótkofalówki też na razie działają. Posłuchaj… – Połączył się z nastawnią w Podłężu. – Halo, tu nastawnia w Bieżanowie. Jak jedzie trzy siedem zero dwa?
Po chwili jakiś zachrypły, przepity głos odpowiedział:
– Na razie w porządku. Za dziesięć minut będzie u ciebie. Cześć!
Teraz zawiadowca zwrócił się do Szwejka:
– No, to chodź pan, panie Szwejku! Zaraz wsadzę pana do pańskiego pociągu. Naprzód! Do ataku!
W ciemnościach grudniowego wieczoru dwaj mężczyźni weszli na nasyp nad tunelem u wylotu ulicy Półłanki. Po przeciwnej stronie torów mdła jarzeniówka ledwie oświetlała zardzewiałą poręcz mostku. Zawiadowca Mielnik przez połę kolejowego płaszcza wziął w prawą rękę metalowy pręt ułożony wzdłuż szyny, na mostku, ponad przejściem pod torami.
– Niech pan teraz podejdzie ze sto metrów poza ten semafor, ale tak, żeby maszynista pana nie widział. A kiedy pociąg się zatrzyma, niech pan szybko wsiada i zamyka drzwi. To nasz stary kolejowy trik. W ten sposób sprawia się wrażenie, iż tor jest zajęty przez inny pociąg. Wszyscy kolejarze z Prokocimia codziennie stosują tę sztuczkę, żeby nie tracić dwudziestu minut na chodzenie do stacji. Nawet ekspres do Warszawy w takiej sytuacji musi się zatrzymać. No to naprzód, panie Szwejku! Szczęśliwej podróży!
Zawiadowca położył pręt na obu szynach, po czym natychmiast na wjazdowym semaforze przed stacją w Bieżanowie zapaliło się czerwone światło. Maszynista pociągu pośpiesznego trzy siedem zero dwa z Przemyśla do Świnoujścia posłusznie zatrzymał się przed oślepiającym, czerwonym światłem semafora. Szwejk niepostrzeżenie szybko wszedł do trzeciego wagonu, a po dziesięciu minutach wysiadł zeń na stacji w Płaszowie.
W taki sposób sprytni kolejarze zatrzymywali pociągi pomiędzy stacjami jeszcze w początkowych latach obecnego stulecia, dopóki całkowicie nie zakończono elektronizacji polskich dróg kolejowych. Najwięcej takich przypadków odnotowywano na Śląsku, zwłaszcza na terenie węzłów kolejowych w Tarnowskich Górach oraz w Jaworznie Szczakowej. Strażnicy kolejowi starali się walczyć z owym zjawiskiem, niestety bez większego powodzenia.
Po kilku minutach Szwejk otwierał kluczem drzwi własnego domu.
Z powrotu Szwejka do domu najbardziej ucieszyły się oba kocury. Natychmiast zaczęły przymilnie łasić się do nóg swojego pana, wysoko zadzierając ogony i donośnie mrucząc. W takich sytuacjach szczególnie śmiesznie prezentował się piorunowaty ogon Blitza. Na kolację wspólnie spożyli spory kawał przyniesionego przez Szwejka znad Bagrów łososia, którym solidarnie podzielił się z Blitzem i Hektorem.
W dzienniku telewizyjnym ubrany w wojskowy mundur redaktor Witold Stefanowicz, po powtórzeniu w całości przemówienia generała Jaruzelskiego, przeprowadził wywiad z również odzianym w mundur generałem Czesławem Kiszczakiem, ministrem spraw wewnętrznych Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej. Ten omawiał bardziej szczegółowo reperkusje wprowadzenia stanu wojennego dla ratowania ojczyzny, która, również jego zdaniem, „znalazła się na skraju przepaści”.
Tak więc: wprowadzenie godziny milicyjnej, od dziewiętnastej do szóstej rano, zamknięcie granic państwowych oraz międzynarodowych lotnisk, obowiązek uzyskiwania jednorazowych przepustek dla przemieszczania się do innych miejscowości położonych na terenie Polski („na pogrzeb też?” – pomyślał Szwejk) oraz cenzurę rozmów telefonicznych i korespondencji.
Szwejk ziewnął głęboko na owo ględzenie.
– Towarzyszki i towarzysze! – zaapelował minister. – W obliczu tak wielkiego niebezpieczeństwa musimy wspólnie postawić ten milowy krok naprzód!
„Skorośmy się znaleźli na skraju przepaści, a teraz, jak chce ten pan minister, posuniemy się o milowy krok naprzód, no to gdzież my będziemy jutro?” – rozmyślał Szwejk.
Tego samego dnia w siedzibie Organizacji Narodów Zjednoczonych w Nowym Jorku peruwiański adwokat i dyplomata Javier Pérez de Cuéllar został wybrany nowym sekretarzem generalnym owej światowej organizacji. O tym polska telewizja raczyła jednak poinformować dopiero na początku stycznia, kiedy nowy sekretarz generalny oficjalnie obejmował swój urząd.
Szwejk wyłączył telewizor i postanowił posłuchać radia Wolna Europa. Dzięki antenie zawieszonej wysoko na przydomowym kasztanowcu słyszalność, mimo zakłócania tej stacji, nie była zła. Właśnie z Monachium przemawiał Jan Nowak-Jeziorański, jeszcze do niedawna dyrektor polskiej rozgłośni tego radia. Zachęcał do czynnego oporu, do rozpoczęcia masowego strajku generalnego we wszystkich rodzimych zakładach pracy. Mówił z takim przekonaniem, jakby to on, kierując polską sekcją monachijskiej rozgłośni i grzejąc ciepłe krzesełko w BBC, syty i zrelaksowany, niemal już obalił komunizm. W Polsce, w której Nowak-Jeziorański nie postawił nawet jednej stopy przez prawie czterdzieści lat, sytuacja była zgoła inna. Tutaj ludzie walczyli o chleb oraz rzadziutką margarynę na śniadanie dla swoich dzieci.
Zmęczony całym tym dniem Szwejk wypuścił oba koty na podwórko, po czym sam położył się spać. Mógł sobie na to pozwolić. Wszak aż do końca roku przebywał na zaległym urlopie. Jeszcze w tym tygodniu pojechał na ulicę Siemiradzkiego, żeby oddać swój paszport.
– Proszę się nie martwić. To wszystko szybko minie, a kiedy zaczniemy zwracać paszporty, pan będzie jednym z pierwszych, którzy go z powrotem otrzymają – pocieszył go naczelnik Nowicki.
Zanosiło się jednak na to, że granice będą zamknięte przez długi okres, sytuacja pogarszała się bowiem z dnia na dzień. Tam, gdzie zaczęły się strajki okupacyjne, milicja i wojsko interweniowały z krańcową brutalnością. Owe akcje nazywano pacyfikacjami, czyli akcjami pokojowymi, chociaż z pokojem miały one tyle wspólnego, ile pięść z nosem. Brutalnie „spacyfikowano” strajk w gdańskiej stoczni imienia Lenina, w stoczni szczecińskiej oraz w krakowskiej hucie imienia Lenina.
Szesnastego grudnia „pacyfikacja” kopalni „Wujek” w Katowicach zakończyła się pokojową śmiercią aż dziewięciu górników. Też pewnie szli do nieba czwórkami, ze sztygarem na przodzie. Dla ochrony interesów panującej partii poświęcało się życie prostych robotników, dodatkowo pozbawiając ich rodziny szans normalnego życia w przyszłości. I wszystko to w imię przenajświętszej Ojczyzny. Boga, tym razem, postawiono na ostatnim miejscu w owej swoistej hierarchii wartości.
*
Boże Narodzenie zawsze obchodzono w Polsce uroczyście i rodzinnie. Tego roku skromne kolacje wigilijne jeszcze zjedzono, ale o pasterkach, z powodu godziny milicyjnej, trzeba było zapomnieć. Jak każdego roku Szwejk umówił się ze swoją sąsiadką, panią Grażyną, która pod jego nieobecność zawsze doglądała kocurów, iż razem zjedzą kolację wigilijną, wspólnie zaśpiewają Wśród nocnej ciszy, a potem razem położą się spać. W taki sposób Szwejk spędzał wigilię już od wielu lat. I on, i pani Grażyna byli z tego powodu bardzo zadowoleni, o poranku budzili się bowiem niezwykle ukontentowani, natomiast do niczego więcej ich to nie zobowiązywało.
Sąsiadka Szwejka, Grażyna Szpakówna, była samotną farmaceutką bez wygórowanych wymagań, a poza tym osobą głęboko wierzącą, tak więc zgadzała się na owe wspólne kolacje tylko z okazji najważniejszych świąt: Bożego Narodzenia, Wielkiej Nocy, swoich imienin pierwszego kwietnia, kolejnych imienin w końcu lipca oraz święta Matki Boskiej Zielnej w sierpniu.
Szczególnie lubiła obydwa święta latem. Już zawczasu chodziła samotnie po łąkach w niepołomickiej puszczy, zbierając różne pachnące zioła, a potem zostawiała je w szufladkach ze swoją bielizną osobistą. Dzięki temu jej majtki, staniki, a nawet haleczki i rajstopy zawsze pachniały rozmarynem, pokrzywą albo żywokostem.
Owo zamiłowanie pani Grażyny do ziół stało się powodem poważnej scysji z jej dawnym narzeczonym, kiedyś studentem farmacji z tego samego roku. Któregoś popołudnia, po zjedzeniu przeterminowanej pizzy, Zenek nagle źle się poczuł, akurat kiedy w towarzystwie Grażynki i jej dwóch koleżanek, wspólnie przygotowujących się do końcowego egzaminu, skończyli obiad, po którym chciał na chwilę, rozebrawszy się do naga, położyć się i odpocząć. Nagle, w przypływie ataku biegunki, wyskoczył z łóżka, wyrwał z górnej szuflady szafy różowe majtki swojej Grażynki, błyskawicznie założył je na siebie i… straszliwie poparzył sobie genitalia jeszcze świeżą, zieloną pokrzywą, którą jego Grażynka dzień wcześniej włożyła do majtek, żeby ładniej pachniały.
Po tym incydencie oboje zerwali ze sobą. Farmaceutka Grażyna Szpakówna pozostała samotna w Polsce, zaś Zenon wyjechał do Niemiec i osiedlił się w Salzgitter. Podobno ożenił się tam z jakąś Greczynką, której każdego weekendu pilnuje, ażeby podczas rodzinnych spacerów po wzgórzach północnego Harzu czasami nie zbierała świeżych, parzących zielonych pokrzyw ani innego zielska. W domu sprawdza też jej bieliznę.
– Szwejku, Szwejeczku kochany – zalotnie rozpoczęła sąsiadeczka. – A nie pojechalibyśmy teraz na Stawy? W sobotę rano przyjeżdżają tam ze wsi baby z nabiałem. W dzień pewnie będą mogły dojechać bez problemu. Autobusy podmiejskie przecież kursują. Kupiłabym świeży ser, masło, wiejskie jaja i mak. Napieklibyśmy sobie ciast na święta i na Nowy Rok. Nie ma to jak święta w domu! Co ty na to, Szwejeczku?
Szwejeczek nie miał nic przeciw takowej idei. Po półgodzinie dojechali do zwierzynieckiego placu.
W tę przedświąteczną sobotę po placu Na Stawach rzeczywiście kręciło się sporo osób. Szwejk zaparkował swoją zieloną škodę zaraz za kremowym trabantem, nieco bliżej ulicy Bolesława Komorowskiego, po czym razem z farmaceutką Grażyną udali się między stragany. Był tęgi mróz i zamarznięte w nocy wielkie kałuże utworzyły z całego placu prawdziwe lodowisko. Promienie porannego słońca nie potrafiły poradzić sobie z lodem. Tylko gdzieniegdzie dozorcy okolicznych kamienic wysypali na zamarznięte tafle popiół. W rogu placu kilku rozwrzeszczanych młokosów grało w piłkę.
– Mam wiejską kiełbaskę, boczek i salcesonik. Prosto z Liszek. Nie życzyłby sobie szanowny pan na święta? – znienacka zagadnął Szwejka oparty o ścianę kamienicy i popalający śmierdzącego papierosa niski mężczyzna ubrany w ciepły waciak, filcowe buty i z naciśniętą aż po oczy uszanką.
Targu dobili w zamkniętej bramie kamienicy przy ulicy Kraszewskiego, ale musieli pójść po towar aż do pętli tramwajowej na Salwatorze, bo tam rolnik zaparkował swojego tarpana. Na przystanku czekało na tramwaj dwóch mężczyzn: jeden z kołem od roweru, drugi zaś z dwiema rowerowymi oponami. Tramwaje jeździły rzadko. Po chodniku wokół salwatorskiej pętli jakiś młody chłopak żyłował się na swojej wuefemce, hałasując przy tym na cały Zwierzyniec. Był to student szkoły pilotów krakowskiego Aeroklubu, który eksperymentował, dolewając do normalnej benzyny paliwo lotnicze, chcąc tym sposobem dodać mocy silnikowi swojego motoru. Tym razem chyba jednak przesadził, kiedy bowiem przejeżdżał obok przystanku tramwajowego na salwatorskiej pętli, rura wydechowa wuefemki potężnie eksplodowała, rozrywając się na strzępy.
Huk eksplozji był tak ogłuszający, iż obaj oczekujący na przystanku mężczyźni z wrażenia aż usiedli na chodniku przy czym dwie rowerowe opony wpadły przez głowę jednego z nich i oplątały się wokół ramion, skutecznie je krępując, zaś drugi ze strachu tak mocno machnął ręką, w której trzymał rowerowe koło, tak że to poleciało do góry na wysokość kilkunastu metrów, a spadając, zawiesiło się na przewodach sieci trakcyjnej. Te najpierw zaiskrzyły, a potem zaczął unosić się nad nimi gęsty, siwy dym.
Wszystkie tramwaje jadące w stronę Salwatora stanęły. Awarię usunięto dopiero późnym popołudniem. Tymczasem przyszły adept lotniczej szkoły podniósł z chodnika swoją wuefemkę, po czym uciekł na niej w nieznane. Kiedy po trzech dniach milicja odnalazła go w mieszkaniu jego rodziców przy ulicy Kraszewskiego, tłumaczył się, że on nic nie wiedział. To pewnie jego koledzy złośliwie sobie z niego zażartowali na lotnisku aeroklubu w Czyżynach, wlewając mu benzynę lotniczą do niemal pustego baku jego motoru.
Obejrzawszy tę niecodzienną scenę, Szwejk i czernichowski gospodarz zapakowali kiełbasę, boczek i salcesonik do wielkiej plastykowej torby, po czym wrócili na Stawy. Szwejk ulokował mięsiwo w bagażniku i zaraz udał się na poszukiwanie sąsiadki.
– Szwejeczku, zobacz, mam już ser, masło, mak i nawet udało mi się znaleźć olejek migdałowy i arakowy. Upiekę dla nas wspaniałe makowce! Teraz zanieś to wszystko do auta, a ja tymczasem wybiorę jajka – władczym tonem rozkazała Grażyna.
Po chwili Szwejk wrócił do straganu z jajami. Postanowili kupić od razu czterdzieści, żeby starczyło też na Nowy Rok.
– No, to brakuje nam jeszcze tylko karpi na wigilię. Na pewno gdzieś je kupimy, prawda, Szwejeczku? – zachęcająco kusiła sąsiadka.
– Prawda, prawda – uspokoił swoją towarzyszkę Szwejk. – W poniedziałek pojadę do Centrali Rybnej i pogadam z brygadzistą Kozińskim albo z jego zastępcą. Na pewno coś dla mnie znajdzie. Upiecz dla niego jakiś sernik albo makowiec, bo on nie pija alkoholu, a coś trzeba mu dać. Za taki prezent dostaniemy największego karpia w Krakowie. Tak… Chcesz jeszcze coś kupić czy wracamy do domu? – Szwejk powoli tracił ochotę na spacerowanie po lodzie.
Sąsiadka Grażyna nie chciała już kupić niczego więcej. Powoli wracali więc do auta. W dwóch plastykowych torbach nieśli czterdzieści jaj, po dwadzieścia w każdej. Tak zapakowała je na straganie gospodyni z Liszek, żeby było po mniej w każdej torbie, bo wtedy się nie pogniotą. Jej zabiegi niestety nie na wiele się zdały. Kiedy bowiem Szwejk i towarzysząca mu sąsiadka podchodzili do zaparkowanego samochodu, któryś z grających w futbol przy końcu placu chłopaków tak mocno kopnął piłkę, iż ta uderzyła z boku w nogi Grażyny, przewracając ją na zlodowaciały plac. Biedna kobieta jakimś sposobem chciała jeszcze uratować trzymane w torbie dwadzieścia jaj, ale nic z tego nie wyszło.
Padając, walnęła o plac wypełnioną jajami torbą z siłą tenisisty Johna McEnroe’a, smeczującego decydującą o zwycięstwie piłkę w finale turnieju na kortach Flushing Meadows, a przy tym podcięła nogi Szwejkowi, który runął całym ciężarem swojego ciała, rozgniatając pozostałą dwudziestkę jajek, po czym ślizgnął się po zlodowaciałej powierzchni placu w stronę zaparkowanych aut. Nie zdoławszy zahamować, z całą siłą uderzył wyciągniętymi do przodu kulasami w przednie drzwi stojącego przed jego škodą kremowego trabanta.
Duroplastykowa karoseria enerdowskiej limuzyny wprawdzie wytrzymała uderzenie Szwejkowych buciorów, ale zawiasy – nie. Wyłamane drzwi pękły w połowie i przemieściwszy się poza kierownicę, z rozbitą boczną szybą, pozostały w środku pojazdu. Dopiero teraz któryś z gapiów zauważył, iż trabant miał białą, wschodnioniemiecką tablicę rejestracyjną: XF – 84 13.
– Toż to auto z Karl Marx Stadt! Wiem, bo ja tam niedaleko pracuję, w Zwickau! – rozgorączkował się jakiś jegomość w brązowym, skórzanym płaszczu i takiejż czapce na głowie. – Schwytajcie tego człowieka! To on spowodował wypadek. Milicja! Miliiicja!!! – darł się wniebogłosy.
Po krótkiej chwili na placu pojawił się właściciel trabanta i, ku zaskoczeniu wszystkich, zamiast do swojego samochodu, najpierw podszedł do Szwejka, serdecznie się z nim witając. Obaj na początek uściskali się, po czym dopiero podeszli do samochodu.
– Wszystkiego bym się tutaj spodziewał, tylko nie ciebie! – naskoczył na Szwejka właściciel wschodnioniemieckiej limuzyny. – I cóżeś to uczynił z moim trabantem, Szwejku? Jakże ja teraz wrócę do Niemiec? – użalał się właściciel uszkodzonego auta, którym okazał się Tadeusz Dziadzia, dawny sąsiad Szwejka, pracujący przez wiele lat na różnych budowach w Niemieckiej Republice Demokratycznej, w końcu tam ożeniony i osiadły wraz z małżonką i dwiema córeczkami w uroczym saksońskim miasteczku Meerane.
Oboje z żoną pracowali w tamtejszej fabryczce owocowych i ziołowych likierów. Tadeusz przyjechał do Krakowa, żeby przed świętami odwiedzić swoich wiekowych rodziców i przywieźć im pełen bagażnik żywności, której w NRD, w przeciwieństwie do Polski, był dostatek. Incydent z wybitymi drzwiami Dziadziowego trabanta zakończył się najpierw spisaniem milicyjnego „protokółu”, a potem, ku niezadowoleniu skórzanego jegomościa z takąż czapką na głowie, pracującego w Zwickau – wspólnymi gorącymi flaczkami i kilkoma grzanymi piwami w minibarze Na Stawach. Jedli i pili, naturalnie, Szwejk i Dziadzia. Drzwi do kremowego trabanta wstawiono w Polmozbycie zaraz w poniedziałek, przy czym Szwejk, który za to zapłacił, otrzymał w zamian osobiste zaproszenie do odwiedzenia Weinbrennrei w Meerane.
Czterdziestu straconych jaj w żaden sposób nie udało się już odzyskać. Roztrzaskane o nawierzchnię placu z daleka przypominały ogromną jajecznicę, ścięte były jednak nie od gorąca, lecz mrozu. Nowe jaja Szwejk kupił dopiero w środę rano, na placu Nowym, podobnie oblodzonym jak plac Na Stawach. Na wszelki wypadek przywiózł ich do domu pięć tuzinów. Zapłacił, bez targowania się, czterysta złotych, czyli niemal jednego dolara. Jajami solidarnie podzielił się z sąsiadką Grażyną. Pętli tramwajowej w pobliżu placu Nowego nie było.
Pomny, iż nie ma wigilii bez karpia, pod wieczór, kiedy było już ciemno, dopiero w środę, Szwejk poszedł pieszo na ulicę Saską. Tam, na zapleczu magazynu rybnej centrali, odebrał od brygadzisty Kozińskiego plastykowe wiadro z dwoma dorodnymi karpiami, bez targowania się za sześćset złotych. Kubeł z rybami, przykryty od góry niepasującą doń pokrywą, ażeby karpie nie wyskoczyły, brygadzista po prostu podał Szwejkowi przez płot.
– Uważaj, Szwejku, żeby cię ktoś po drodze z tymi karpiami nie przyłapał. Miałbym wtedy straszliwe kłopoty, a i ty pewnie też. Gdyby mi udowodnili, że te trzydzieści ryb, które dzisiaj sprzedałem, nie padło w basenie, jak napisałem w protokóle, natomiast zostały żywe wyniesione przez płot, to jeszcze przed świętami wylądowałbym na Montelupich. Wesołych świąt, mój przyjacielu! – szczerze upominał brygadzista Witold Koziński.
Szwejk oczywiście nie zamierzał dać się przyłapać. W ciemnościach przeszedł obok płaszowskiej nastawni, potem wszedł na kładkę ponad torami, doszedł nią do peronu drugiego, gdzie schował się w cieniu obskurnej wiaty i poczekał do przyjazdu pociągu do Wieliczki, a później, wmieszawszy się w tłum powracających z pracy podróżnych, spokojnie wyszedł na ulicę Dworcową.
Trzej biłgorajscy zomowcy, dzisiaj również pełniący służbę na dworcu w Płaszowie, tym razem go nie zaczepili. Przyszedłszy do domu, Szwejk wypuścił karpie do okrągłej, niezbyt głębokiej aluminiowej balii z wodą, którą uprzednio przygotował był na ganeczku. Uchylił okienko, ażeby umożliwić kocurom wejście do domu, kiedy w nocy zmarzną – na werandzie miały swoje legowisko, w którym wysypiały się całymi dniami. Napalił w kaflowym piecu, w kuchni ugotował sobie dwa ziemniaki, które zjadł ze skwarkami wysmażonymi z kupionego w sobotę boczku, popił kwaśnym mlekiem, po czym poszedł do pokoju, rozsiadł się wygodnie na wersalce przy ciepłym piecu i zaczął przeglądać „Trybunę Ludu”, jedyną gazetę, jaka ukazywała się w stanie wojennym.
Z lektury dowiedział się, iż w Moskwie, w ramach, jak to nazwano, bratniego sojuszu wojskowego, spotkali się ministrowie obrony narodowej Polski, Czechosłowacji, Niemieckiej Republiki Demokratycznej oraz Związku Radzieckiego. Powzięto decyzję o przygotowaniu na terenie Polski wspólnych manewrów wojskowych. Zanosiło się na swoistą demonstrację siły bratnich armii na terenie Polski.
„Patrzajcie państwo – pomyślał Szwejk, dalej przeglądając „Trybunę” – z Czechosłowacji powróciło do Krakowa na święta stu dwudziestu pracowników Energoprzemu. No, to po świętach zapewne już tam nie pojadą. Paszporciki trzeba będzie oddać na Siemiradzkiego, panowie!”.
Ziewnął. Po dzienniku telewizja nadała film Zakazane piosenki. W trakcie emisji Szwejk zasnął na siedząco. Obudził się w środku nocy. Dochodziła druga. Telewizor ciągle był włączony, chociaż emisja programu dawno już się zakończyła. Ekran wypełniała biało-szara mgła. Szwejk wyszedł na werandę, żeby napić się chłodnej wody, i przy okazji zajrzał na ganek. Karpie leżały nieruchomo na dnie okrągłej balii, dotykając jej dna dolnymi płetwami, którymi delikatnie, niemal niepostrzeżenie wachlowały. Szwejk dolał do balii kubeł wody, ażeby było im nieco wygodniej.
Oba kocury, donośnie pomrukując na widok swojego pana, leżały w rogu werandy, na miękkim legowisku, przy jeszcze ciepłym piecu wbudowanym w ścianę pomiędzy jadalnią a werandą, tak by od razu ogrzewać oba pomieszczenia. Drugi piec kaflowy w Szwejkowym domu też wbudowany był w ścianę oddzielającą dwie sypialnie, tak więc również ogrzewał jednocześnie dwa pokoje.
*
Takowe rozmieszczenie pieców, ażeby uzyskać te same efekty cieplne w dwu sąsiednich pomieszczeniach i przez to zużywać dwa razy mniej węgla, wymyślił sam Szwejk. Zauważywszy, jak dobre rezultaty przynosiło owo nowatorskie rozwiązanie na płaszowskim osiedlu jeszcze przedwojennych, zimnych, murowanych, jednopiętrowych i otynkowanych na szaro domów, w których nie było centralnego ogrzewania, po kolei wszyscy lokatorzy zaczęli u siebie wmontowywać kaflowe piece w wykute w ściankach działowych pomiędzy dwiema izdebkami prostokątne, wysokie otwory. Dzięki temu ponadpięćdziesięcioletni Andrzej Wygoda, przebywający na rencie inwalidzkiej zdun z Płaszowa, który w swoim zawodzie przepracował niemal trzydzieści lat i który w domu Szwejka zbudował pierwsze dwa takie piece, przez następne dwa lata nie mógł opędzić się od kolejnych zamówień.
Budowanie dwóch kaflowych pieców dla jednej rodziny zajmowało mu tydzień, ale czasami pracował nawet w niedzielę. W ciągu owych dwóch lat zdun Wygoda zbudował takie kaflowe piece dla więcej niż osiemdziesięciu płaszowskich rodzin. Tempo zwalniał tylko latem, kiedy mieszkańcy mniej byli zainteresowani ogrzewaniem, ale już od końca sierpnia powracał do wzmożonego rytmu pracy, do jakiego wprawił się jeszcze za młodych lat, gdy jako hardy junak przez dwa lata pracował na Mokotowie, w czasie odbudowy zniszczonej wojną Warszawy, kiedy to „cały naród budował swoją stolicę”.
W sobotę przed świętami, wcześnie rano, „Kaflarz Wygoda” – tak go wszyscy zwali – niespodziewanie zjawił się u drzwi Szwejkowego domu, prosząc o pilne spotkanie w bardzo ważnej sprawie, jeśli to możliwe jak najszybciej, nawet dziś po południu. Szwejk przyjął go zaraz po obiedzie. Ponieważ zdun akurat ukończył piece w jednym z domów nieopodal płaszowskiego dworca, umówili się u Szwejka. Ten poczciwy rzemieślnik bardzo specyficznie się jąkał, mianowicie nie zacinał się, jak to czyni większość jąkałów, a powtarzał pierwszą sylabę niemal każdego wyrazu, niekiedy kilkakrotnie. Konwersacja z nim wydłużała się więc w nieskończoność.
– Bo-bo-bo, pa-panie Szwejku, jo-jo chcioł-chciołbym sie pa-panu od-odwdziynczyć za-za po-po-pomoc. Gdy-gdy-gdyby nie pan wy-wymyślił tyn-tyn piec we-we ścianie, to-to jo-jo bym dziś u-umiyroł z głodu, a-a tak to-to ży-żyje jak w ra- w raju! No-no to jo kce sie pa-panu od-odwdziynczyć, pa-panie Szwejku. Za-za tyn piec, com pa-panu dwa-dwa lata ty-ty-tymu po-postawił, to jo pa-panu od-oddom pi-piniondze, co-co mi pan wte-wtedy za-zapłacił. – Wręczył Szwejkowi równiutko ułożone pięć tysięcy złotych.
Całkowicie zaskoczony Szwejk owych pieniędzy nie przyjął. Umówili się ze zdunem, iż jeśli ten chce odwdzięczyć się za sukcesy odnoszone na stare lata dzięki pomysłowi Szwejka i za pierwszy w swoim życiu wyjazd za granicę, do Warny, na dwutygodniowe wczasy razem z całą swoją rodziną, to niechaj zrobi to w inny sposób. Niechaj zaprosi Szwejka na zakrapianą kolację.
– A-ale ja-jak? Prze-przecie jo-jo wó-wódki nie-nie pi-pije! – zawołał zdesperowany zdun, nie bardzo wiedząc, jak ma sobie z owym Szwejkowym życzeniem poradzić.
– No to zrobimy tak, panie Andrzeju. – Szwejk podzielił role. – Niech pan skoczy teraz na Prokocimską, na melinę, i niech pan tam kupi ze dwie flaszki wódki. Potem wróci pan do mnie, a skoro pan nie pije, to pił będę tylko ja, a pan będzie nalewał mi z butelki do kieliszka i za każdym razem winszował: „Na zdrowie!”. Zgoda? Niech pan jeszcze kupi coś na zakąskę – dorzucił.
Wygoda wstał, nałożył beret na głowę, po czym opuścił Szwejkowy dom.
Kiedy po godzinie Kaflarz wrócił z meliny z czterema butelkami żytniej oraz z delikatesów z trzema kilogramami kiełbasy zwyczajnej na zakąskę, po którą odstał tam pół godziny (udało mu się kupić bez kartek), na nakrytym obrusem stole stał chleb, wielki słoik sarepskiej musztardy, dwa syfony z wodą do popicia oraz, na wszelki wypadek, dwa spore kieliszki.
– No to zaczynamy! – rozpoczął Szwejk. – Nalewaj mi pan i wołaj: „Na zdrowie!”. I niech też się pan częstuje chlebem i kiełbasą!
Ów rytuał powtórzył się po trzykroć. Przy czwartym kieliszku zdun Wygoda dostał czkawki.
– Pi-pić mi sie-sie ch-chce – wyjąkał.
– Najlepszy na czkawkę jest kieliszek żytniej – kusił Szwejk. – Zachęcam, dobrze to panu uczyni, panie Andrzeju! – Nalał wódki do zdunowego kieliszka. – No to pańskie zdrowie!
Z początku pili na przemian: raz Szwejk, raz Kaflarz, wzajemnie życząc sobie zdrowia, ale od siódmego kieliszka tempo się wyrównało. O drugiej w nocy budowniczy kaflowych pieców poszedł raz jeszcze, zaułkami, by uniknąć patroli w godzinie milicyjnej, do meliny i przyniósł kolejne dwie butelki wódki, a oprócz tego, z tylko sobie znajomego źródła, dwa kilo półsuchej kiełbasy żywieckiej i dziesięć w miarę świeżych bułek. W ten sposób ucztowali do świtu. Przed ósmą rano Szwejk zmusił kompletnie pijanego zduna, ażeby ten zadzwonił do swojego domu, by któryś z jego synów przyjechał taksówką i zabrał pijanego ojca.
Aby uniknąć straty czasu z powodu jąkania się Kaflarza Wygody, informację przez telefon przekazał Szwejk, uprzedzając, iż sprawa jest pilna, musi on bowiem jak najszybciej wyjechać w podróż służbową. Nie minęło nawet pół godziny, kiedy do bramki Szwejkowego domu ktoś zadzwonił. Szwejk ujrzał dwóch nieznajomych, wyrośniętych chłopaków.
– Przyjechaliśmy po naszego tatę – powiedział wyższy i najpewniej starszy z nich. – Ktoś dzwonił, że mamy go stąd odebrać – dokończył.
Szwejk otworzył bramkę i na podwórko wjechali obszerną taczką Zbyszek i Janusz – dwaj synowie płaszowskiego zduna. Razem wyprowadzili pod ręce pijanego ojca i usadzili go na taczce. Odeszli, nawet nie pożegnawszy się ze Szwejkiem. Młodszy, Janusz, wrócił wszakże po krótkiej chwili po zagubiony ojcowy beret. W Szwejkowym domu beretu jednak nie było. Janusz znalazł go dopiero na podwórzu, wgniecionego w błotnistą ziemię żelaznym kółkiem ciężkiej taczki z siedzącym okrakiem i kołyszącym się na niej pijanym ojcem.
Szwejk spokojnie wrócił do kuchni, żeby na pozostałej z nocnej wyżerki kiełbasie przyrządzić sobie na śniadanie smaczną jajecznicę. W „służbową podróż” zamierzał wybrać się zaraz po śniadaniu, pieszo, na Tandetę. Przekazana przez telefon rodzinie Andrzeja Wygody informacja o wyjeździe poza Kraków w służbową delegację była po prostu wymówką, ażeby jak najszybciej pozbyć się jąkały.
Zadowolony z siebie Szwejk poszedł do kuchni, w której mocno pachniała przysmażana na patelni cebulka z odrobiną czosnku. Pokrojona w plastry kiełbasa i jaja czekały tymczasem na dwóch talerzach, na podręcznym stoliku, w rogu werandy. Ku niemu właśnie skierował się Szwejk, aby wrzucić smakowitą zawartość talerzy na aromatycznie parującą patelnię, i nagle całkowicie zdębiał. Na stoliku, tuż przy jego talerzu, najspokojniej siedziały sobie oba kocury, łapczywie zajadając się prosto z talerza smaczną kiełbasą.
Tego naprawdę było już za wiele! Szwejk rzucił się ku obu mlaszczącym z wielkiej radości kotom, usiłując dopaść któregoś z nich za łeb albo za ogon, ale tak Blitz, jak i Hektor, okazali się znacznie szybsi od swojego pana. Młodszy Blitz, z błyskawicowym ogonem, błyskawicznie wskoczył na najbliższą brzozę i w ten sposób zdołał uchronić się przed wściekłością Szwejka, co niestety nie udało się tłustemu Hektorowi.
Ten wprawdzie zeskoczył ze schodów do przydomowego ogródeczka z ogórkami i pomidorami, ale tam zaplątał się w chaszczach, gdzie dopadł go rzucony przez Szwejka ciężki, skórzany pantofel, który trafił twardą podeszwą w samą nasadę ogona. Hektor najpierw przeraźliwie miauknął, po czym wyskoczył na półtora metra w górę, z ogonem rozcapierzonym niczym u podnieconej wiewiórki w Rogu Mówców londyńskiego Hyde Parku, popuszczając przy tym spod ogona rzadkie łajno, aż w końcu, przeskoczywszy niski parkan, uciekł na drugą stronę torów kolejowych.
Oba przeżarte kocury raczyły wrócić do Szwejkowego domu dopiero po dwóch dniach. Pod nieobecność samego Szwejka sąsiadka Grażyna nalała im na początek do misek mleka. Wyżłopały je w okamgnieniu i zaraz potem ułożyły się do snu na kanapie.
W tym samym czasie kiedy Szwejk zdecydowanie rozprawiał się z żarłocznymi kocurami, Zbyszek i Janusz wieźli swojego otępiałego ojczulka – zduna – na taczce do domu. Ażeby żaden z nich zanadto się nie przemęczył, co jakiś czas się zmieniali. Mieli trochę problemów z przedostaniem się przez metalową estakadę na drugą stronę torów, ale jakoś sobie z tym poradzili.
Najpierw we dwóch wtaszczyli po schodach ojca, a potem taczkę. Podobnie było ze schodzeniem na końcu kładki – w pierwszej kolejności ojciec, potem taczka. Teraz pozostał już naprawdę niedługi odcinek przez ulice Gromadzką i Wodną do ulicy Krzywdy, przy której mieszkali. Im bliżej było domu, tym zdun Wygoda, wygodnie siedzący na taczce, coraz bardziej usiłował z radości się kołysać i coraz głębiej przechylał się na boki.
– Tata, siedźże, cholera, spokojnie, bo cię nie utrzymam i puszczę taczkę razem z tobą – zganił ojca Zbyszek, na owym końcowym etapie powożący jednokołowym pojazdem z napędem własnych mięśni.
Nie pomogło. Kiedy już wjechali na ulicę – nomen omen – Krzywdy, Kaflarz Wygoda z daleka zobaczył własny dom, uniósł wysoko obie ręce, zawołał jakoś „Ho-hooo-hooo!”, po czym taczka gwałtownie przechyliła się na prawo, zaś zdun wypadł z niej na chodnik, spadając głową na krawężnik. Dał się słyszeć głuchy odgłos uderzenia.
– O cholera! Ależ tata ma łeb! – skomentował upadek młodszy Janusz.
Tata Kaflarz łeb miał rzeczywiście wyjątkowo twardy. Co prawda rozciął sobie skórę na lewej skroni i złamał nos, z którego zaczął obficie krwawić, ale na szczęście były to jedyne krzywdy, jakie wyrządził był sobie na ulicy Krzywdy, przy której sam mieszkał. Usiadł następnie na środku jezdni, spojrzał na przewróconą taczkę, zakrył brudnym rękawem krwawiącą ranę na skroni, drugą dłonią zasłaniając przetrącony nos, po czym przemówił do stojących przy nim i trzęsących się ze strachu synalków.
– Ale-ale-aleście mnie, psiakrew, przewieźli! Jeszcze sie za to porachujemy! Brać mi stond te brudne taki i w te pendy do domu!
– Tata! Tatuś! Przecież ty się już nie jąkasz! Chyba przez to walnięcie łbem o trotuar i przez ten złamany nos ci odeszło! – nagle zauważył Janusz.
Rzeczywiście zdun Wygoda od tamtego wypadku przestał się jąkać. Częściej też, i z coraz większym zadowoleniem, zaglądał do kieliszka. Ciekawskim opowiadał, iż z jąkania wyleczył się właśnie poprzez ów niespodziewany upadek oraz gwałtowne uderzenie głową w krawężnik. Jeszcze w następną sobotę chciał wprosić się na kolejną popijawę do Szwejka, ale ten, zaskoczony pozytywnymi zmianami, jakie zaszły w zdrowiu i w życiu skromnego „kaflarza”, ponownie chciał wymówić się wyjazdem służbowym. Nie zdołał. Tym razem zdun Wygoda nie przygotował żadnych pieniędzy, natomiast przyniósł od razu cztery butelki żytniej i trzy kilo kiełbasy. Znowu chciał w ten sposób podziękować Szwejkowi, tym razem za ubiegłotygodniową biesiadę, bo – jak tłumaczył – bez niej nie opiłby się, a później nie walnąłby łbem w trotuar tak skutecznie, ażeby pozbyć się jąkania, które od dzieciństwa uprzykrzało mu życie.
Aby zdunowi nie było przykro z powodu Szwejkowego „wyjazdu”, ten sprawiedliwie podzielił po połowie między obu przyniesione przezeń wiktuały oraz wódkę, następnie zaś przypomniał:
– Pamiętaj, przy każdym kieliszku trzeba mówić: „Na zdrowie!”. W ubiegłą sobotę tyle razy to powtarzaliśmy i zobacz, naprawdę wyszło ci to na zdrowie. Ale miałeś ogromne szczęście, że nie musiałeś przy tym zapisać się do Towarzystwa Przyjaźni Polsko-Radzieckiej!
Zdun Wygoda nic a nic z tego nie zrozumiał. Patrzył na Szwejka błędnymi oczyma, które zdawały się mówić: „O co, tak naprawdę, tutaj chodzi? Co też ten pan powiada?”.
– Jak to? Dlaczego? – nagle Kaflarz zapytał Szwejka, podejrzewając w tym wszystkim jakiś niecny spisek. Zatrząsł się był cały i wyglądało na to, iż ponownie zacznie się jąkać.
– Widzisz – począł wyjaśniać Szwejk. – Na ten przykład mój stryj, zakonnik Stefan Skowronek. On też, nawet jeszcze gorzej niż ty, jąkał się od samego dzieciństwa. Z tego powodu nie przyjęli go do żadnej szkoły, żeby inne dzieci się z niego nie wyśmiewały i nie wołały za nim: „Jąkała, jąkała! Beczka śmiechu cała!”. Żeby mu nie było przykro, kiedy miał siedem lat, pobożna matka oddała go do klasztoru karmelitów na Piasku w Krakowie i żyje tam do dzisiaj pod przybranym imieniem brata Stanisława. Otóż brat Stanisław wyczytał kiedyś w „Przekroju” (każdej niedzieli tygodnik dostarczał mu jego brat, który odwiedzał go w klasztorze), iż w klinice na Krymie, w Ałupce, jąkałów leczy słynny profesor Łomonosow, ale obcokrajowcy dostać się mogą do niego tylko dzięki bezpośredniej rekomendacji ambasad oraz konsulatów Związku Radzieckiego. Brat Stanisław nienawidził jednak „ruskich”, nawet pod postacią pierogów. Jego choroba z każdym rokiem coraz bardziej się nasilała, więc nie było innego wyjścia. Brata Stanisława jego własny brat zapisał do Towarzystwa Przyjaźni Polsko-Radzieckiej i jednym z najbliższych pociągów przyjaźni mój stryj Stefan, karmelicki mnich, pojechał do Symferopola, a stamtąd, ze skierowaniem od samego ambasadora Borysa Aristowa, do Ałupki, do kliniki profesora Łomonosowa. Tam profesor najpierw posadził brata Stanisława na ogromnym fotelu, podobnym do fotela dentystycznego i, delikatnie uchylając oparcie ku tyłowi, znienacka, potężnie łupnął go pięścią w przód głowy, łamiąc mu nos. „A łupnął go tak mocno, że niemal stracił prytomność” – opowiadał mi potem inny karmelita, brat Romeusz. Brat Stanisław co prawda całkowicie jąkać się nie przestał, ale przynajmniej tamtego dnia zrozumiał, dlaczego owo miasto na Krymie nazywa się Ałupka, a ów światowej sławy jąkałolog Łomonosow. Niezmiernie interesujące, nieprawdaż, panie Andrzeju?
Biedny zdun od tej opowieści do końca zbaraniał. Szwejkowa analiza owych wydarzeń była co najmniej tak zgodna z rzeczywistością, jak jego wykład na temat historii słowiańskich narodów i wzajemnego się ich wspomagania, wygłoszony w drodze powrotnej z wycieczki do Czechosłowacji. Bez względu na pośpiech zdołali wspólnie wypić butelkę żytniej.
*
Tego roku wigilia Bożego Narodzenia wypadała w czwartek. Szwejkowa sąsiadka, pani Grażyna, miała dyżur w aptece w Rynku Podgórskim przez sześć godzin, od ósmej rano do czternastej. Umówiła się jednak z koleżanką, iż zrobi sobie godzinę przerwy, żeby móc pójść na „pasterkę” do kościoła Świętego Józefa w Rynku Podgórskim, zaś odpracuje ją w Boże Narodzenie. Podgórski proboszcz zadecydował, iż skoro z powodu godziny milicyjnej nie da się odprawić tradycyjnej pasterki o północy, to trzeba przyśpieszyć narodziny Jezusa o dwanaście godzin i mszę odprawić w południe. Z powodu jakiegoś tam głupiego stanu wojennego wielebny nie miał najmniejszego zamiaru tracić dochodów z tacy.
– Przecież tak naprawdę to nie wiadomo, kiedy dokładnie urodził się pan Jezus! – argumentował.
Zgodnie z jego logiką, gdyby w roku Chrystusowych narodzin ówczesna żydowska rada państwa wraz z generałem Herodem wprowadzili o północy stan wojenny na obszarze całego Izraela, to Panna Maria zapewne przyśpieszyłaby narodziny syna Bożego co najmniej o dwanaście godzin albo tyleż samo wytrzymałaby z nimi aż do następnego dnia, byle tylko nie umniejszać kapłańskich dochodów ze sprzedaży ofiarnych gołąbków oraz bydląt w jerozolimskiej świątyni. Przecież w ciągu całej historii ludzkości wiarę zawsze przeliczało się na mamonę!
Na dodatek nic nie wskazuje na to, aby założyciel chrystianizmu urodził się pod koniec grudnia. Jeżeli dzisiaj jeszcze ktoś w to wierzy, to niechaj sam pozostanie z własnym stadem kozłów, capów i baranów oraz ze swoim bernardynem – tym bez habitu! – przez kilka grudniowych nocy w ściętej mrozem betlejemskiej dolinie! Naturalnie bez ogrzewania. Jednakowoż raz wszczepionej tradycji nie sposób obalić. Farmaceutka Grażyna poszła więc na południową „pasterkę”.
Jadąc swoim Maluszkiem do podgórskiej apteki, sąsiadka Grażyna zabrała ze sobą urlopowicza Szwejka. Ten, oczywiście, nie miał najmniejszej ochoty uczestniczyć w pasterkach – ani nocnej, ani też żadnej innej, południowej. Wysiadł na ulicy Wielickiej i poszedł pospacerować nieco po zaułkach Zabłocia oraz po starym Podgórzu. W samo południe wspiął się na szczyt kopca Krakusa i z jego wysokości spojrzał na zadymione miasto.
„Podobno sam król Krak jest w tym kopcu pochowany” – pomyślał. „A jeśli tak, no to ja teraz jestem ponad królem Krakiem, ponad założycielem naszego Krakowa. Jakżeż on się czuł, kiedy jego dwaj synowie nieśli go w trumnie na ten szczyt? Jakżeż czuje się teraz, pod moimi zabłoconymi buciorami?” – Bił się ze swoimi myślami.
Przed trzecią po południu sąsiadka Grażyna odebrała Szwejka z przystanku przy ulicy Limanowskiego. Zamierzali jak najszybciej pojechać do domu, żeby razem zjeść wieczerzę wigilijną i wspólnie, przy zapalonych lampkach choinki, zaśpiewać Wśród nocnej ciszy.
– Grażynko, chyba zostawiłaś rano kotom coś do jedzenia? – zatroszczył się Szwejk.
– Ależ nie! Myślałam, że nie zostawisz twoich kocurków z pustymi miseczkami! Ale nic się nie martw. Blitz i Hektor naprawdę są dzielni i nawet jeśli o nich zapomnieliśmy, to zapewne sami doskonale potrafią sobie poradzić. Zawsze zdołają upolować jakiegoś wróbla – uspokajała sąsiadka. – Kiedy przyjedziemy do domu, ja szybko pójdę się przebrać, a ty, Szwejeczku, zabij w tym czasie oba karpie. Pamiętaj: nie ma wigilii bez karpia! Kiedy na niebie zaświeci pierwsza gwiazdka, zaczniemy naszą wigilijną kolację. Pa, mój kochany! Do zobaczenia na kolacji! I po kolacji też! – dodała zaraz, prowokująco się uśmiechając.
Szwejkowe kocury naprawdę potrafiły sobie radzić. Tego dnia jednak, zamiast zawracać sobie głowę nędznymi wróblami uwijającymi się pośród ciernistych krzewów zmarzniętej dzikiej róży, wybrały polowanie na dwa wypasione karpie, dostojnie pływające sobie w okrągłej balii. Hektor naganiał, zaś Blitz, młodszy, sprawniejszy i z dłuższymi pazurami, przygotował atak. Kiedy obie ryby podpłynęły ku krawędzi balii, przy której czatował, sprawnie przechylił się przez ścianę naczynia, zahaczył wysuniętymi pazurami delikatne miejsce przy górnej płetwie bliższego karpia, unosząc nieco rybę ku krawędzi balii i zaraz złapał ją swoimi ostrymi, długimi zębami za głowę, po czym z całą siłą wyciągnął na zewnątrz. Szamotającego się na podłodze karpia dopadły już oba kocury. Po chwili pozostały z niego tylko suche płetwy i kilka ości.
Pół godziny później podobny los spotkał drugiego karpia. Stało się tedy tak, iż kiedy Szwejk wszedł na ganek, ażeby zabić i wypatroszyć obie ryby, takim sposobem przygotowując je do wigilijnej wieczerzy, zastał obok balii jedynie sztywne płetwy, twarde rybie szczęki oraz pojedyncze łuski do niedawna jeszcze żywych i pływających wigilijnych karpi. Podszedł spokojnie do legowiska przeżartych kocurów, krzepką ręką złapał oba razem za ogony, otworzył drzwi, po czym, rozhuśtawszy oba przerażone zwierzaki, cisnął je daleko w róg ogródka, na poletko zmarzniętej rzepy.
Blitz i Hektor w panice przeskoczyli płot, po czym pierzchli do sąsiedniego ogrodu. Do swojego pana wrócili dopiero po trzech dniach. Szwejk i sąsiadka Grażyna tym razem musieli obejść się smakiem. Okazało się, że jeżeli można przeżyć wigilijną noc bez pasterki, tak też można zjeść wigilijną kolację bez karpia. Farmaceutka Grażyna, zamiast o północy, na pasterkę poszła w południe, zaś w miejsce wigilijnego karpia zadowoliła się szprotami w oleju, z konserwy. Tego roku Szwejk i Grażyna Wśród nocnej ciszy nie zaśpiewali.
Ażeby wszyscy poczuli się spokojniej, tego wieczora telewizja nadała dwie części filmu Noce i dnie. Emisja trwała ponad cztery i pół godziny, niemal do pierwszej w nocy. Prezenterem pierwszego programu telewizji był Jan Suzin – jedyny, któremu w stanie wojennym pozwolono pojawiać się na ekranie telewizorów bez wojskowego munduru. W Boże Narodzenie pokazano Pana Wołodyjowskiego, zaś w drugi dzień świąt – Potop.
Dokładnie tydzień później witano nowy rok. Ze względu na godzinę milicyjną zabawy sylwestrowe nie mogły się odbywać, tak więc powitanie roku wszędzie organizowano w gronie rodzinnym. Dla pokrzepienia patriotycznego ducha telewizja wyemitowała w sylwestra aż trzy filmy z rzędu: Kierunek Berlin, Ostatnie dni oraz Zwycięstwo. Krzyżaków i Westerplatte polscy widzowie mogli za to obejrzeć następnego wieczora, w Nowy Rok.
Kierownictwo telewizji specjalnie wybierało takie filmy, które rozpalały patriotyzm, a przy tym pokazywały niekwestionowaną szlachetność polskiego rycerza oraz polskiego żołnierza w każdej dziedzinie życia, zmuszając widza do stawania po stronie filmowego bohatera i okazywania mu szacunku bez względu na to, ile osób by zabił albo zgwałcił. Bohater polskiego filmu historycznego lub wojennego zawsze musiał być postacią pozytywną, a jeśli zabijał i gwałcił, to czynił tak wyłącznie z pobudek najszlachetniejszych, bardzo często patriotycznych.
Taki dobór filmów w programach świątecznych, w czasie największej oglądalności, miał zatem nakłonić telewidzów do uwielbiania polskiego rycerza, żołnierza i aktualnie również zomowca, którego pomimo przenikliwego zimna ludowa władza wysyłała na drogi i ulice, ażeby tam bronił zdobyczy polskiego socjalizmu, przede wszystkim owych sklepów z pustymi półkami. Przed bardziej spektakularnymi akcjami dowództwo rozgrzewało tych prostych chłopaków, dosypując im do cienkiej, czarnej kawy rozpuszczalny biały proszek, po którym lica zomowcom czerwieniały, oczy bardziej się iskrzyły, zaś pałki pozornie wydłużały się tak, iż mogli nimi szermować równie sprawnie niczym najlepsi szermierze świata w dorocznym Turnieju o Szablę Wołodyjowskiego, lejąc, gdzie popadło manifestujących studentów i robotników. Takie lokalne turnieje o milicyjną złotą pałę odbywały się w całej Polsce.
Pisząc o tym, pomyślałem sobie, iż do tej pory jakoś nikomu nie przyszło do głowy urządzać turnieje, mistrzostwa Europy albo nawet mistrzostwa świata w szermowaniu i wzajemnym okładaniu się policyjnymi pałami – indywidualnie lub drużynowo. A byłoby na co popatrzeć! Takie zawody uważano by przecież za znacznie szlachetniejsze niźli hiszpańskie corridy, meksykańskie i kolumbijskie walki psów w Tijuanie, Monterrey i Medellín czy też walki kogutów na Haiti i Gwadelupie.
Jeżeli za dyscypliny sportowe uważa się na ten przykład biathlon, boks, zapasy w stylu wolnoamerykańskim czy nawet strzelanie z karabinu, to dlaczegoż nie ma w programach igrzysk olimpijskich turniejów policyjnego pałowania? Te byłyby przecież nie mniej widowiskowe niż walki zapaśnicze i bokserskie, a finały drużynowe mogłyby przyciągać na trybuny większe tłumy niż finał Super Bowl na jednym z tych olbrzymich stadionów Ameryki. Proponuję Międzynarodowemu Komitetowi Olimpijskiemu natychmiastowe włączenie owej dyscypliny do programu olimpiad zarówno letniej, jak i zimowej, nazywając ją na przykład pałothlon – bieg na nartach, a przy tym, zamiast strzelania, rzut policyjną pałą do tarczy. Reprezentanci Polski zawsze byliby w światowej czołówce.
Podobnych dyscyplin można by zresztą dodać jeszcze więcej. Na przykład – dlaczego na olimpiadzie w Moskwie oprócz rzutu młotem nie urządzono także rzutu sierpem? Rezultaty mogłyby być znacznie ciekawsze. Ażeby nieco bardziej uduchowić zawody sportowe, nawet te najwyższej światowej rangi, dlaczego nie włączyć do nich oprócz rzutu młotem na przykład rzutu kadzidłem, w eliminacjach zimnym, zaś w półfinałach oraz w finałach rozgrzanym i dymiącym? A dla juniorów rzut suchym, a w finale zamoczonym w święconej wodzie kropidłem? Popularność takich dyscyplin wzrastałaby błyskawicznie, a świątynie zapełniałyby się niczym Maracanã, Wembley, Camp Nou i San Siro razem wzięte. Sukces gwarantowany, szanowni wielebni!
Na sylwestrowy wieczór Szwejk zaprosił mieszkającą na osiedlu Kazimierzowskim w Nowej Hucie swoją siostrę Karolinę oraz jej dwóch synów: Kacpra i Maćka. Konrad, szwagier Szwejka i ojciec obu chłopaków, był marynarzem pracującym w szczecińskim przedsiębiorstwie połowów dalekomorskich Dalmor. Stan wojenny zastał go w Wilhelmshaven, skąd polscy rybacy pływali na połowy dorszy i tuńczyków, których waga dochodziła nawet do kilkuset kilogramów. Kiedy kapitan trawlera dowiedział się przez radio, co stało się w Polsce trzynastego grudnia, natychmiast poprosił niemieckie władze o przedłużenie zezwolenia na stacjonowanie polskiego kutra w porcie. Zezwolenie przedłużono polskim rybakom na okres trzech miesięcy, do dwunastego marca przyszłego roku.
Niektórzy członkowie załogi, w tym sam kapitan, od razu poprosili o przyznanie im statusu uchodźców politycznych, postanawiając pozostać w Niemczech. Konrad również wolał na razie nie wracać do Polski. Jeszcze przed świętami Bożego Narodzenia wysłał rodzinie wielką paczkę z artykułami żywnościowymi, korzystając z pomocy niemieckiego Caritasu, który zorganizował cały statek ze świąteczną pomocą żywnościową dla mieszkańców głodującej Polski i z Wilhelmshaven odprawił go do Świnoujścia.
Obaj synowie marynarza Konrada najbardziej ucieszyli się z wędzonych dorszy oraz z pomarańczy, bananów i czekolad Milka. Na dnie paczki ojciec zostawił kopertę z pięcioma studolarowymi banknotami. Nikt jej po drodze nie ukradł. Przedwczoraj wielka paka dotarła do Caritasu przy kościele w Mogile, skąd odebrała ją Szwejkowa siostra, Karolina.
– Wujku, wujku! – zawołał Maciek na przywitanie. – Wujku, wczoraj rano przed naszym blokiem goły mężczyzna zamiatał schody taką wielką miotłą. Goły mężczyzna, wujku! On był całkiem goły! Wszystko mu było widać! Ale wiesz, wujku, to nie był nasz dozorca. To był ten zomowiec z trzeciego piętra. A kiedy potem wszyscy go pytali, dlaczego goły zamiatał chodnik, to mówił, że przecież wczoraj w dzienniku telewizyjnym powiedzieli, że będzie zła pogoda. Że będzie gołoledź i zamieć, wujku! No to on, posłuszny władzom, goły poleciał i goły zamiatał! – Rozradowany chłopiec usiadł Szwejkowi na kolanach.
– Wujku, wujku! Ja też znam kawał o zomowcach. Posłuchaj, wujku! – wtrącił się Kacper. – Na ulicy Mogilskiej ktoś spacerował z pieskiem przy ceglanym murku i nagle usłyszał z drugiej strony: „Zielone do góry! Zielone do góry! Zielone do góry, matoły!”. Wujku, wiesz, kto tam tak wołał? – nagabywał Szwejka.
– Nie mam pojęcia, mój drogi! Ty chyba wiesz lepiej, Kacprze, powiedz nam, kto tak wołał – zachęcał wujek Szwejk dziesięcioletniego siostrzeńca.
– Jak to nie wiesz?! Ty przecież wiesz wszystko, wujku! To zomowcy sadzili tam młode drzewka w swoim parku. Żeby mieć trochę cienia w lecie, mieli je posadzić gałązkami do góry, a korzonkami do ziemi, wujku. Zielonymi gałązkami do góry! Ale gdyby dowódca nie wołał do nich: „Zielone do góry!”, to na pewno by wsadzili gałęzie do ziemi! Podoba ci się ten kawał, wujku? – nastawał Kacper.
– Ja też opowiem wam historyjkę o zomowcach – włączył się do rozmowy Szwejk. – Dwóch zomowców patrolowało w nocy osiedle Kalinowe. „Plutonowy, powiedzcie mi: czy białe to kolor?”, nagle zapytał szeregowy. „Tak, białe to kolor”, odpowiedział plutonowy. „A czarne to też kolor?”, dalej pytał szeregowy zomowiec. „Tak, czarne to też kolor”, odpowiedział plutonowy. „To niesamowite! Już od trzech lat mam w domu telewizor i dopiero dzisiaj dowiedziałem się, że jest kolorowy!”, zawołał radośnie szeregowiec.
Wszyscy obecni zaśmiewali się do łez.
– A ja was o coś zapytam – do rozmowy przyłączyła się teraz farmaceutka Grażyna. – Który z was wie, jak się nazywa podstawowa jednostka długości?
– Ja wiem, ja wiem! – gorączkował się Maciek, starszy z chłopaków. – Nazywa się metr!
– A sto razy mniej niż jeden metr to jak się będzie nazywać? – indagowała farmaceutka.
– Centymetr, jeden centymetr! – wykrzyknęli chórem obaj Szwejkowi siostrzeńcy.
– A tysiąc razy mniej? – prowokowała dalej kobieta.
– Milimetr, milimetr, ciociu! – wyrwał się Kacper. Obaj lubili farmaceutkę i nazywali ją ciocią.
– No to teraz powiedzcie mi, jak się nazywa podstawowa międzynarodowa jednostka masy – zabawiała towarzystwo sąsiadka-ciotka Grażyna.
– Jeden kilogram! – wyskoczył Maciek.
– Nic podobnego! – Karolina natychmiast zgromiła go spojrzeniem, rumieniąc się za niedouczenie własnego syna, siódmoklasisty. – Przecież to jeden gram, a nie kilogram, ty ośle! Jeden kilogram to aż tysiąc razy więcej niż jeden gram! Jeszcze cię tego nie nauczyli w tej twojej szkole? Zaraz po Nowym Roku pójdę na wywiadówkę i zapytam, jak ty się tam uczysz!
– Bardzo dobrze, Karolinko! – z odkrycia półszwagierki ucieszyła się farmaceutka. – Tysiąc razy więcej niż gram to kilogram. A tysiąc razy mniej? Tysiąc razy mniej niż gram to jak się będzie nazywać? – Grażyna objęła ramieniem pognębionego przez własną matkę Maćka.
– No, chyba miligram, ciociu. Tak, tak, na pewno miligram! – ożywił się nagle podrostek. – Wiem! Wiem! To tysiąc razy mniej niż jeden gram! – emocjonował się Maciek.
– Tak, tak, masz rację, Maćku. To miligram. Tysiąc razy mniej niż jeden gram. My w aptece odważamy wszystko w miligramach. No, to teraz… no, to teraz… – prowokowała obecnych farmaceutka. – Kto z was wie, jak się nazywa podstawowa jednostka inteligencji? No, kto wie?
Zapanowało powszechne milczenie. Na to pytanie nikt nie umiał odpowiedzieć.
– Zobaczymy, czy ktoś wśród was jest inteligentny – naciskała.
Nikt się nie odzywał.
– Tak więc podstawowa jednostka inteligencji nazywa się jeden cjant! No, to jak będzie się nazywać jednostka tysiąc razy mniejsza? – nastawała Grażyna.
– Jeden milicjant! Ha, ha, ha! Przecież to logiczne! Jeden milicjant!
Wszyscy obecni wybuchli huraganowym śmiechem.
– Tysiąc razy mniej mózgu niż przeciętny homo sapiens! Doskonała zagadka! Ależ nas długo trzymałaś w napięciu! – z uznaniem podsumował Szwejk.
Liczne podobne historie i historyjki o milicjantach oraz zomowcach powtarzała sobie w tamtych czasach, z ust do ust, cała Polska, nawet dzieci.
Przed wpół do dwunastej Karolina i Grażyna przyniosły z kuchni upieczone przez siebie ciasta serowe i makowce. Na stole pojawiły się nowe wesołe napoje. Niedopitą flaszkę wódki Wyborowej Szwejk wyniósł na ganek, ale zastąpił ją dwiema butelkami domowego, sporządzonego przez siebie ajerkoniaku oraz dwiema butelkami kupionego przez Karolinę na powitanie nowego roku, za dolary w Peweksie, sowietskogo igristogo, popularnie zwanego w Polsce szampanem.
Mroźny wiatr od północy wzmógł się był tymczasem i zaczął zacinać drobnym, ostrym, lodowatym śniegiem. Przy płocie Szwejkowego domu, ażeby schronić się od zamieci, stanęli trzej zomowcy z Biłgoraja, od ponad dwóch tygodni pilnujący porządku w okolicy dworca kolejowego w Płaszowie. Stali tam od jedenastej w nocy. Z wnętrza domu dolatywały do nich strzępy rozmów i śmiech witających nowy rok Szwejkowych gości.
– Obywatelu kapralu, a o czemże to oni mówili? O co im chodzi? Jaki kilogram, jaki miligram? Ja nic z tego nie rozumiem. I dlaczego tak się wszyscy śmieli? I jeszcze ten obywatel krzyczał: „Jeden milicjant! Jeden milicjant!”. Jaki jeden milicjant? Przecież nas jest tutaj trzech, obywatelu kapralu! Trzech milicjantów to nie jeden milicjant! Czyż oni w tym Krakowie nie umiejom liczyć? – nie potrafił zrozumieć jeden z patrolujących zomowców.
Wszyscy trzej wytrwali na stanowisku cztery godziny, aż do trzeciej w nocy. Dopiero wtedy zmieniła ich inna trójka, tym razem z Bielska Podlaskiego.
Śnieżyca tymczasem coraz bardziej się nasilała. Była już prawie druga w nocy. Minęły niemal dwie godziny rozpoczynającego się nowego roku. Maciek i Kacper wyszli przed ganek, żeby popatrzeć na zacinający od północy śnieg. Oczy błyszczały im z zadowolenia, bo mama, nie zważając na niedouczenie Maćka w temacie międzynarodowych jednostek miar i wag, jednak pozwoliła synom skosztować odrobinę sowietskogo igristogo, a później nawet trochę jajokoniaku. Przez wąską szparę w otwartych drzwiach natychmiast wcisnęły się do kuchni oba przemarznięte kocury, ze sterczącymi poziomo, zmrożonymi ogonami i stojącą sierścią na grzbietach. Uszy oraz futro obu kotów błyszczały się od szronu.
– Możemy podgrzać kotkom trochę mleczka, wujku? Popatrz, jak one, biedne, zmarzły na tym mrozie! – pokornie zapytał Kacper.
Naturalnie nikt z dorosłych nie miał nic przeciwko temu. Chłopcy poszli do kuchni, gdzie młodszy z braci postawił na gazowym palniku garnuszek z mlekiem.
– Poczekaj, Kacperku, rozgrzejemy je jeszcze lepiej! – Starszy o trzy lata Maciek przybiegł z ganku, niosąc niedopitą przez dorosłe towarzystwo butelkę wódki. – Dolejemy im do mleka troszeczkę wyborowej. Takim mleczkiem oba kociki jeszcze lepiej się rozgrzeją! I weselej będą witały razem z nami nowy rok! Aż do białego rana!
Do obu kocich miseczek z podgrzanym mlekiem Maciek dolał po kieliszeczku wódki. Kocury chlipnęły po trzykroć i natychmiast odeszły od misek. Po chwili jednak Hektor wrócił do mleka, ostrożnie skosztował go raz jeszcze i zaraz potem pośpiesznie wypił do dna. Podobnie postąpił Blitz i nawet zaczął mruczeć oraz łasić się do Maćkowych nóg, najwyraźniej dopominając się repety. Bracia nie dali się długo prosić. Wkrótce kocurowe miski ponownie napełniły się mlekiem z mocną, rozgrzewającą wkładką. Wychłeptawszy do dna owo wzmocnione mleczko, Blitz i Hektor rozłożyli się na dywaniku przed ciepłym kaflowym piecem i głośno mrucząc, zasnęli.
Maciek i Kacper wrócili do salonu. W telewizji pokazywano powitanie nowego roku w stolicach wszystkich bratnich krajów socjalistycznych z wyjątkiem Hawany, bo na Kubie była dopiero godzina dziesiąta, tak więc do nadejścia stycznia brakowało Fidelowi Castro jeszcze dwóch godzin. Wszystkich natomiast zainteresowała migawka z powitania nowego roku w Ułan Bator, stolicy egzotycznej Mongolii.
– Wujku, a dlaczego stolica Mongolii nazywa się Ułan Bator? Czy to na cześć naszego króla Stefana Batorego? – nagle zainteresowali się Maciek i Kacper.
– Zapewne tak, chociaż nie jestem tego do końca pewien – spokojnie odpowiedział wujek Szwejk. – Ale do Mongolii chyba nie dotarł król Stefan Batory, tylko jego nieślubny syn, który był bardzo walecznym ułanem i zawsze nosił swoją lancę uniesioną do góry, żeby bali się go jego żołnierze oraz nieprzyjaciele. Niestety nie wiadomo, jak miał na imię. Ze swoimi wiernymi szwoleżerami chciał się dostać aż do Chin, ale nie potrafili przekroczyć chińskiego muru, bo był za wysoki, a oni zabrali ze sobą zbyt krótkie drabiny, zatem musieli wycofać się na mongolskie stepy. Tam osiedlili się w dolinie i zaczęli budować dużo jurt, a Mongołowie nazwali to miejsce Ułan Batory. Tak naprawdę to stolica Mongolii dawniej nazywała się Ułan Batory, a dopiero obecnie Ułan Bator – zakończył swój kolejny historyczny wykład Szwejk.
– Przestałbyś opowiadać chłopakom takie pierdoły! – zgromiła Szwejka jego siostra. – Lepiej nalej nam jeszcze do szklanek ajerkoniaku. À propos naszych bratnich krajów socjalistycznych, to podobno podczas ostatniej pory deszczowej nad Kubą ukazała się gęsta, czarna i twardo zbita chmura w kształcie dupy. Wisiała nad Kubą przez kilka dni i nikt tam nie wiedział, o co chodzi. Fidel Castro osobiście telefonował do Moskwy, do Waszyngtonu, do Pekinu i nawet do Phenianu, ale nigdzie nie potrafiono wytłumaczyć mu przyczyny owego meteorologicznego zjawiska. W końcu do kubańskiego rządu zgłosił się sekretarz naszej, polskiej ambasady, twierdząc, że on potrafi to wszystko wytłumaczyć. A kiedy przyprowadzono go przed oblicze Fidela Castro, powiedział: „Towarzyszu prezydencie! Wygląda na to, że nad pańskim krajem spełnia się nasze prastare polskie przysłowie: Jak Kuba Bogu, tak Bóg Kubie!”. Nasz attaché podobno został za to odznaczony najwyższym kubańskim orderem państwowym. Chmura w kształcie dupy ukazuje się nad komunistyczną Kubą regularnie co roku!
Wszystkim obecnym anegdota Karoliny również bardzo się spodobała.
Tymczasem z pomieszczenia obok zaczęły dobiegać odgłosy kotów najwidoczniej goniących się wokół stołu. Kiedy Szwejk otworzył kuchenne drzwi, oczom zebranych najpierw ukazał się Blitz. Zataczając się, biegał na szeroko rozstawionych nogach, błyskawicznie potrząsał głową, prychając gniewnie, a postawiwszy trzy albo cztery kroki, nagle sprężyście odbijał się tylnymi łapami od podłogi i wyskakiwał na półtora metra do góry, dziko przy tym miaucząc. Hektor zaś, postawiwszy sztywno ogon w pionie niczym Ułan Batory swoją lancę na mongolskich stepach, i energicznie nim wymachując niczym batem na wszystkie strony, pokonywał kilkumetrową odległość pomiędzy stołem i sofą w podskokach, jakby był zającem, z wysztywnionymi poziomo uszami i najeżoną sierścią, po czym zawracał, powtarzając trasę w kierunku przeciwnym. I tak dalej, w tę i z powrotem. Aż w końcu wskoczył na Szwejkową skórzaną sofę i obficie zwymiotował na samym jej środku.
Tego już było Szwejkowi za wiele. Otwarłszy drzwi na ganek oraz drugie, z ganku na podwórze, porwał ciężką miotłę i cisnął nią za uciekającymi kotami, sam wybiegając na zewnątrz. Lecąc, miotła trafiła w gałąź rosnącej przed gankiem śliwy i zwaliła na Szwejkową głowę oraz za kołnierz jego koszuli ogromną czapę śniegu. Oznaczało to definitywny koniec sylwestrowej nocy. Reportażu z przywitania nowego roku na komunistycznej Kubie Szwejk i zaproszeni goście już nie doczekali, tak więc nie zdołali zobaczyć owej dupokształtnej, zbitej nad wyspą, czarnej chmury. Przed piątą rano wszyscy położyli się spać. Śnieżyca nieco zelżała. Jeszcze przed południem w Nowy Rok wszyscy rozeszli się do swoich domów i Szwejk pozostał sam.
Wymarznięte, ale nawet niezbyt głodne kocury wróciły do domu dopiero w niedzielę rano. W kącikach ich pysków tkwiły jeszcze ptasie piórka, białe i czarne. Szwejk pojął natychmiast: na śniadanie koty zdołały upolować sobie srokę, którą dopiero co pożarły. Jeszcze teraz zamaszyście się oblizywały, sięgając sobie językami niemal do oczu.
Hiszpański malarz Francisco de Goya namalował kiedyś portret chłopczyka Manuela Osorio Manrique de Zuñigi, synka hrabiego Altamiry. Na obrazie artysta zaprezentował stojącą u stóp młodziutkiego hrabiego oswojoną srokę, a nieco dalej, w tyle, siedzące na podłodze, trzy wypasione kociska. Na pierwszy rzut oka z obrazu emanuje sielankowy spokój, ale jeśli uważniej przyjrzeć się kocim ślepiom, a zwłaszcza oczom grubej, trzykolorowej kocicy i wielkiego, czarnego kocura siedzącego całkiem z tyłu, to wyraźnie widać w nich dzikość oraz naturalną chęć ataku skierowaną przeciwko spacerującemu na postronku ptakowi. Wydaje się, że kociska w pełnej gotowości tylko czekają na moment nieuwagi ze strony młodziutkiego don Manuela, żeby móc rzucić się na srokę i odgryźć jej głowę. Oglądane z dalszej odległości pozory często mylą!
– Chodźcie, chodźcie, moje koteczki, do domu! Zaraz dam wam ciepłego mleczka, to się rozgrzejecie – zaprosił oba koty Szwejk.
Dziwnie jakoś, kiedy podgrzał mleko i postawił pełne miski przed pyskami kocurów, Hektor postawił ogon na baczność i nastroszył go niczym wiewiórka, zaś Blitz nagle począł syczeć i potrząsać swoim połamanym ogonkiem, jakby był grzechotnikiem na pustyni Arizony, gdzie nagle zatrzymała się przy jego legowisku grupa zmierzających do Las Vegas harleyowców, żeby wysiurać się na poboczu drogi, pociągnąć prosto z butelki jacka danielsa i zapalić skręta z marihuany, ciągle przy tym słuchając z głośników Deep Purple i Iron Maiden.
Oba Szwejkowe koty poczuły dziwną awersję do mleka, a na widok Maćka i Kacpra, kiedy tylko chłopcy przyjeżdżali, żeby odwiedzić wujka, natychmiast umykały na dwór. Do mlecznej diety Blitz i Hektor powrócili dopiero pod koniec lata.
*
W poniedziałek, czwartego stycznia, ciągle przebywający na urlopie Szwejk postanowił odwiedzić siedzibę Polskiego Towarzystwa Turystyczno-Krajoznawczego, żeby wypytać się, co będzie dalej z kursem przewodników po Krakowie, w którym od niedawna brał udział. Dowiedziawszy się, że jeszcze pod koniec stycznia, zaraz po sesji egzaminacyjnej na uczelniach, kurs wróci do swojego normalnego programu, wyszedł, żeby trochę pospacerować po Plantach. Śnieg zaczął topnieć i na parkowych alejkach pełno było brudnej, błotnistej mazi.
– Wszelki duch Pana Boga chwali! – usłyszał nagle za sobą. – A cóż ty tutaj porabiasz, Szwejku? Zamiast w taki paskudny dzień wygrzewać się podczas urlopu w domu, ty włóczysz się po mieście?
Przed Szwejkiem objawił się, w całej swej okazałej posturze, magister Rywacki. Stan wojenny sprawił, iż nikt nie mógł wyjechać za granicę, a i wyjazdy krajowe praktycznie ustały, bo na każdy trzeba było starać się o specjalne zezwolenie, którego wcale nie było łatwo uzyskać. Nowych stanowisk Szwejk i Rywacki na razie nie mogli objąć – przynajmniej do czasu, aż sytuacja w Polsce nie powróci do normalnego stanu.
Kierownik Rywacki nie miał najmniejszego zamiaru wracać po urlopie do garbarskiej spółdzielni, obawiając się zemsty ze strony nowych prezesów. Zgłosił się zatem do krakowskiej Komendy Miejskiej Straży Pożarnej i tam przyjęto go, od przyszłego poniedziałku, na stanowisko referenta do spraw zaopatrzenia. Właśnie, zadowolony, wyszedł był stamtąd na ulicę Westerplatte, gdzie zaraz natknął się na Szwejka, który dopiero co opuścił pobliskie biura towarzystwa i również wyszedł stamtąd prościutko na tę samą ulicę.
– I co my teraz zrobimy, Szwejku, z tak dobrze rozpoczętym dniem? Chodź, zapraszam cię do jakiejś mordowni. Chodźmy najpierw do restauracji na dworzec. Ja zapłacę za bigos, a ty za wódkę. W stanie wojennym dają tylko po sto gram na głowę, to nie będzie cię drogo kosztować. A potem pójdziemy do jakiejś innej knajpy, gdzie ty zapłacisz za jedzenie, a ja za wódeczkę, zgoda?
Po kilku minutach kierownik Rywacki i Szwejk weszli do dworcowej restauracji. Bufetowa Marzena przywitała ich wyjątkowo serdecznymi słowy.
– Znowu was, psiakrew, tutaj przywiodło? A ja myślałam, że was pierwszych internowali! – zażartowała.
Niemal wszystkie stoliki dworcowej knajpy były zajęte.
– Przyszedłem tu, ponieważ chciałem cię zobaczyć, kochanie – bezpośrednio odpowiedział kierownik Rywacki, wpatrując się w głęboko wycięty dekolt korpulentnej bufetowej. – Marzenko, przygotuj nam dwie porcje bigosu, dwie podwójne porcje pierogów z mięsem i kapustą, a do picia po dużym piwie i po dwie cytrynady! A potem – nachyliwszy się nad ladą, dodał szeptem – a potem jeszcze po setce wódki… do każdego dania! Do której dziś pracujesz, Marzenko? Masz już przepustkę na godzinę milicyjną?
Bufetowa odpowiedziała jednoznacznym uśmiechem, dając do zrozumienia, że to dopiero początek dzisiejszej przygody.