Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł
Dorastaj podczas recesji. Bądź uprzejma dla swoich wrogów. Idź na Oxford lub Cambridge, zdobądź wykształcenie, pójdź do pracy, rób karierę. Rób wszystko, co należy. Kup mieszkanie. Kupuj dzieła sztuki. Kup sobie jakiś rodzaj szczęścia. Ale przede wszystkim: nie wychylaj się. Siedź cicho. I rób, co masz robić.
Narratorka Przyjęcia to młoda czarna Brytyjka, która od zawsze była pouczana, jak powinno wyglądać jej życie. Ma wziąć udział w wystawnej imprezie w rodzinnej posiadłości swojego chłopaka na angielskiej wsi. Jadąc na przyjęcie, zastanawia się nad tym, kim się stała, i analizuje drogę, jaką przeszła. Czas mija, przyszłość wzywa, a ona wciąż zadaje sobie pytanie: czy nie pora rozmontować tę konstrukcję?
Przyjęcie to opowieść o opowieściach, które nas otaczają: o kolorze skóry i klasie społecznej, bezpieczeństwie i wolności, zwycięzcach i przegranych. I o kobiecie, która postanawia przejąć kontrolę nad swoją opowieścią – nawet za cenę życia.
Powieść Natashy Brown to literacka szarża, dzieło wściekłe wobec rzeczywistości, ale też niezwykle subtelne, kunsztownie tkane. Lektura tej książki robi niezapomniane wrażenie!
Wojciech Szot
Powieść Brown nie tylko opisuje moment zmiany, ale też sprawia, że ta zmiana jest możliwa. Na nowo napełniła mnie nadzieją w moc literatury.
Ali Smith
Doskonała, odważna i zdumiewająca. Nowy oszałamiający pisarski talent.
Bernardine Evaristo
Lektura „Przyjęcia” zaparła mi dech w piersiach. To książka totalna.
Meg Mason
Wirtuozowska, wyśmienita, wyjątkowa.
„Guardian”
Jeden z najgłośniejszych debiutów roku. Przeczytacie tę książkę, wstrzymując oddech.
„Sunday Times Style”
Każde zdanie tej elektryzującej powieści poraża błyskotliwą krytyką zastanego porządku społecznego.
„Oprah Daily”
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 78
Rok wydania: 2023
Bo także i to jest marność i pogoń za wiatrem.[1]
Już dobrze
Musisz z tym skończyć, powiedziała.
Z czym, przecież nic nie robimy. Miała ochotę go poprawić. Nie było żadnego my. Był on, podmiot, i ona, przedmiot, ale powiedział tylko słuchaj, nie ma sensu się podniecać głupotami.
Często siadała w ostatniej kabinie damskiej toalety i gapiła się na drzwi. Potrafiła tam przesiedzieć całą przerwę, czekając, aż uda jej się wysrać, rozpłakać albo zebrać w sobie na tyle, by wrócić do biurka.
Widział ją przy biurku ze swojego gabinetu i regularnie wybierał jej numer, żeby skomentować to, co widzi (i co o tym myśli): włosy (szalone), skórę (egzotyczną), bluzkę (w której ledwo mieszczą jej się piersi).
Wydawał jej drobne polecenia przez telefon. To było bardziej upokarzające niż większe rzeczy, które przyszły później. A jednak podnosiła zszywacz wysoko, zgodnie ze wskazówką. Wypijała duszkiem szklankę wody. Wypluwała gumę na rękę.
Poszła na lunch z kolegami z pracy. Była to szóstka mężczyzn w różnym wieku, o różnych sylwetkach i temperamentach. Zamówili nigiri z wołowiną i w czasie posiłku raz po raz nawiązywali do jej pozycji w firmie, rzucając niejasne aluzje i oskarżycielskie konstatacje.
Jeden ze starszych, gruby facet z siwiejącym zarostem wokół różowych warg, odłożył widelec, by wyrazić się wprost. Zaczął powoli: wie, no przecież wie, że ona nie jest typem osoby, która by to wykorzystywała. Zamilkł dla efektu, delektując się okazją do powiedzenia dziewczynie, jak jest. Ale! Ale sama musi przyznać, że ma lepiej od niego i od reszty przy tym stole. Chyba mogłaby to przyznać, prawda?
Uśmiechnął się szeroko, rozłożył ramiona i wygodnie rozparł się na krześle. Pozostali gapili się na nią, część potakiwała. Sięgnął po widelec i wpakował do ust kolejną porcję surowego mięsa.
Jego gabinet miał trzy przeszklone ściany. Po obu stronach ciągnęły się rzędy biurek, niczym galeria w teatrze. Ona tkwiła pośrodku sceny. Mówił do niej na siedząco, mocno ożywiony.
Wcześniej liczył, że zachowa się dojrzale, doceni jego wysiłki. Wstał i przechodząc obok, otarł się o nią lekko, choć miał mnóstwo miejsca, bo gabinet był duży. Powinna myśleć perspektywicznie, zastanowić się nad swoją przyszłością i nad tym, ile tu znaczy jego słowo. Mówiąc to, otworzył drzwi.
Nic się nie stało, pomyślała, jak każdego ranka. A potem jeszcze raz, zapinając bluzkę i wkładając w uszy maleńkie kolczyki. I znów, zwijając włosy w schludny kok. Nie umalowała się, wygładziła wąską, szarą spódnicę.
Powtarzała to sobie, jedząc, choć zapomniała, jak się smakuje i łyka. Próbowała gryźć. Nic się nie stało. Warknęła, że nic jej nie jest, potem już łagodniej rozejrzała się po salonie. Zapytała matkę, jak jej minął dzień.
Kolacja po pracy, zgodziła się na nią. Przed wejściem do restauracji chwycił ją za ramiona, wpił się w nią wargami.
Patrzyła na jego drgające powieki, gdy napierał i trącał językiem jej język. Wyobrażała sobie własne ciało, skrzyżowane ramiona, nogi ułożone równo w skrzyni. On się odsunął, parsknął krótkim śmiechem, potem spojrzał na nią z góry. Dotknął jej ręki, palców, twarzy. Już dobrze, powiedział. Już dobrze, dobrze.
Jak to jest
Nie, ale tak w ogóle. Skąd na przykład są twoi rodzice. Z Afryki, prawda?
To jest tak. Mieszkam tutaj już pięć lat. Żona siedem, osiem. Pracujemy, płacimy podatki. Nawet kibicujemy Anglii w Pucharze Świata! Więc gdy kazano nam się rejestrować, ściągnąć specjalną płatną aplikację – zabolało. Tu jest nasz dom. Poczuliśmy, że nas nie chcą. Tak jakby ci powiedzieli: wracaj do Afryki. Wyobraź sobie, że mówią: nie, nie jesteś stąd, wracaj do Afryki. Właśnie tak to wygląda.
Całkiem jakby... no przecież sama wiesz. Rozumiesz to dużo lepiej niż Anglicy.
Po kieliszku na trawienie się rozkręca
Rozumiała gniew mężczyzny, który z kolei rozumiał, czuł w ciele, kościach, krwi i skórze, że jego miejsce jest na barkach potężnego olbrzyma, nad którym nigdy nie zachodzi słońce. Bo już był wieczór, a on był pijany. Teraz poczuł się malutki, jak usta. Jak warga albo ząb, albo szorstki, bolesny pypeć na suchym, białym języku, śliskim od flegmy u nasady, blisko gardła. Gardła mężczyzny z obwisłym brzuchem i krótkimi rzednącymi włosami. Więc gdy te usta się otworzyły i zaczęły pluć jadem, przez co inni przy stoliku poczuli się niezręcznie, rozumiała, skąd wypływa ten gniew, chociaż sama była jego celem. Czekała, aż uwolni ją dzwonek telefonu, a w międzyczasie rozumiała go, po cichu, uprzejmie.
SPOTKANIE
To jest opowieść. Są wyzwania. Ciężka praca, zakasane rękawy, zaciśnięte zęby. Droga w górę. Przezwyciężanie, przekraczanie i tak dalej. Wiecie, o co chodzi. To nie moje życie, ale teraz wyświetla się za mną, wysokie na dwa metry, a ja zaświadczam o nim swoją obecnością wobec rzędów miękkich, plastycznych twarzy na wyciągniętych szyjach wystających z kołnierzy mundurków. Wygłaszam stare kwestie niczym słowa wtajemniczenia. Klik i kolejny slajd. Wielkie, różnorodne, uśmiechnięte twarze w szarych garniturach stoją obok wykresów, ściskają sobie dłonie, machają. Przy wtórze szumu projektora ich uśmiechy morfują w jaskrawe logo banku. Czas kończyć. Obejmuję wzrokiem rzędy uczennic. Dziękuję za uwagę i zachęcam do zadawania pytań.
Któraś pyta, czy mieszkam w wielkim domu.
To był hit, mówi koordynatorka programu, a dyrektorka o zniszczonych, równo przyciętych posiwiałych włosach przytakuje. Rozchyla napięte wargi, ukazując żółte od kawy zęby. Odprowadzają mnie wąskimi tylnymi schodami, a ja dławię się ciepłym powietrzem i charakterystyczną szkolną wonią gotowanych warzyw. Dyrektorka dziękuje mi za przyjście, mówi: to było inspirujące. Strumień uczennic wylewa się z auli, krzyki, śmiech i melodyjny gwar rozmów niosą się dudniącym echem po betonowych korytarzach. Inspirujące, powtarza dyrektorka.
Kiedy wracam, w biurze nie ma jeszcze Lou. Rzadko zjawia się przed jedenastą. Jakby każdego ranka nowy zlepek przeciętności wyłaniał się z oceanu i przepełzłszy po omszałych skałach, wypuszczał ruchliwe macki, które dalej w głąb lądu wydłużają się, skręcają w kończyny, aż wreszcie w pełni uformowany Lou! wkracza do holu na dwóch płaskich stopach w lśniących butach. Lśniący but postukuje o podłogę w oczekiwaniu na windę. Głowa podryguje w takt muzyki z dizajnerskich słuchawek. I nikt go nigdy nie wrabia w przemawianie. To moja działka – występy w szkołach, na uczelniach, w kobiecych panelach dyskusyjnych i na targach pracy – regularnie, co kilka tygodni. Mój niepisany obowiązek. Różnorodność musi być widoczna. Ile już kobiet i dziewczynek okłamałam? Ile patrzyło na moją uśmiechniętą twarz, gdy wychwalałam tę czy inną firmę, branżę, uczelnię, takie właśnie życie? Nie, to nie są konstruktywne pytania. Czas nadrobić kilka godzin pracy.
Jako dziecko wiele lat mieszkałam przy cmentarzu. Przez okna od frontu oglądałam sunące ulicą kondukty pogrzebowe: kare konie, potem karawany, potem zwykłe kolorowe auta. Przodem kroczył czasami mężczyzna w cylindrze i z laską. No i byli tam ludzie – wysiadający z aut i karawanów, zbierający siły, niosący wieńce i czapki. Oraz trumnę, jak sądzę. Tego jednak nie pamiętam. Zbierali się przy świeżo rozkopanej ziemi i czekali obok ułożonych równo wieńców albo po prostu stali z kwiatami. Czasem się obejmowali. Małe, dalekie istoty, tulące się do siebie, szukające pociechy. Obserwowałam wszystko z góry.
W zeszłym roku kupiłam mieszkanie na ostatnim piętrze georgiańskiego domu w dobrze rokującej okolicy. Pozostałe piętra wynajmują dwie młode, nerwowe pary. Co wieczór wybuchają między nimi sprzeczki o głośne puszczanie muzyki.
Parter zajmują Adam i Evie, o dziwo są to ich prawdziwe imiona. Kiedy poznaliśmy się na schodach, Evie przedstawiła się pierwsza, jako dziewczyna Adama. Odgarnąwszy z czoła pasmo cienkich jasnych włosów, oznajmiła, że pracuje w branży wydawniczej. Gdy na górze jest za głośno, Evie stuka do drzwi i woła, żeby ściszyć muzykę. Że ona bardzo prosi. Chociaż odrobinę! Jej starannie artykułowane rozdrażnienie wdziera mi się do mieszkania przez podłogę.
Sąsiadki z dołu są burkliwe i nie lubią towarzystwa. Rzadko się odzywają, ale czasem słyszę, jak ochoczo wydzierają się przy hitach z lat dziewięćdziesiątych. Obie są ładne: brunetki o wyrazistych rysach i drobnych stopach. W każde czwartkowe przedpołudnie pod ich drzwiami suszą się dwie pary ubłoconych korków.
Swojski rytm naszej piętrowej codzienności zrodził swego rodzaju bliskość.
W pracy tęsknię za mieszkaniem, pewnie tak jak inni za dziećmi, kiedy widzą ich uśmiechnięte twarze, oprawione w ramki, wśród papierów i kubków na biurku. Za to moja przyjaciółka Rach – drobna, rozpieszczona, energiczna – niewiele sobie robi z własnych czterech kątów na zielonych obrzeżach zachodniego Londynu. Chce większy dom, lepszego chłopaka, więcej kasy! Pragnie tego bezwstydnie i wprost, a jej apetyt mnie jednocześnie przeraża i mi imponuje. Mój własny całkiem zanikł. Zapadłam się już zbyt głęboko i nadal ciągnie mnie w dół jakiś podstępny, duszący ucisk w kończynach. Mimo to wstrzymuję oddech.
No bo co mi pozostało?
Całe pokolenia poświęceń – ciężka praca i jeszcze cięższe życie. Masa cierpień i masa wyrzeczeń – dla tej szansy. Żebym miała właśnie takie życie. I naprawdę próbowałam, próbowałam okazać się godna. Ale po latach zmagań, brnięcia pod prąd, jestem gotowa zwolnić. Już się nie miotać. Wciągnąć wodę do płuc. Mam dość. Może pora zakończyć tę opowieść.
Oho – przyszedł Lou.